Antropocentryzm wiąże się z tzw. zwrotem ku podmiotowi (subiektywności), szczególnie wyraźnym w filozofii kartezjańskiej i kantowskiej, wraz z pochodnymi. Często zapomina się, że subiektywizm nie jest wynalazkiem czasów nowożytnych. Istniał on od początków znanych poświadczonych dziejów myśli ludzkiej, chociażby u greckich sofistów. Kultura klasyczna grecko-rzymska ukształtowała się i wyrosła w opozycji, wręcz z protestu przeciw relatywizmowi sofistów. Platońsko-arystotelesowskie poszukiwanie rzeczywistości realnej, niezawisłej od podmiotu, trwałej, stało się korzeniem nie tylko jedynego w płodności i skutkach rozwoju myśli zarówno filozoficznej, religijnej i humanistycznej, lecz także przyrodniczej i technicznej. Ta ostatnia dziedzina jest współcześnie najbardziej namacalna, nawet na co dzień. Nie tylko każdy z nas, lecz także ludzie w każdym zakątku ziemi mają kontakt i korzystają z techniki, która jest ostatecznie owocem klasycznej myśli filozoficznej, zwłaszcza arystotelesowskiej. Nie wchodząc w niuanse można powiedzieć: to właśnie zasada przyczynowości, absurdalnie zwalczana z powodu założeń głównie ateistycznych, jest elementarną i nieodzowną podstawą zarówno najprostszej technologii, jak też najbardziej skomplikowanych osiągnięć myśli technicznej. Pomijam tutaj chociażby spór o to, czy np. Chińczycy chronologicznie wcześniej osiągnęli pewne rozwiązania techniczne. Jeśli tak było, to nie stanowi to zaprzeczenia związku między rozwojem techniki a realizmem gnozeologicznym. Wręcz przeciwnie: uniwersalność realizmu jest argumentem na jego korzyść. Myśl klasyczna nigdy nie pretendowała do wyłączności w znaczeniu narodowościowym czy kulturowym, lecz zakłada powszechność zarówno doświadczenia jak też zasad myślenia.
Antropocentryzm nie jest równoznaczny z humanizmem czy subiektywizmem. Nie można myśli klasycznej ani odmawiać humanistyczności w odpowiednim słowa znaczeniu, ani zarzucać jej braku zainteresowania czy respektowania podmiotu, czyli człowieka. Jest raczej tak, że poglądy sztandarowo niby humanistyczne (w znaczeniu subiektywizmu) z reguły były i okazały się właściwie antyhumanistyczne, bo ukierunkowane ostatecznie przeciw człowiekowi, w czym także ukazała się ich wewnętrzna sprzeczność i fałszywość.
Czym jest więc antropocentryzm jako cecha charakterystyczna współczesności? Istnieje daleko idąca zgodność, że chodzi w nim o sprzeciw wobec teocentryzmu, kojarzonego ze chrześcijańską kulturą średniowiecza. Zauważyć trzeba, że dość często myli się teocentryzm z teokracją, przy czym w określeniu „teokracja“ ma się na myśli właściwie klerokrację. Np. nazywa się obecną republikę islamską w Iranie „teokracją“, podczas gdy jest to właściwie klerokracja z dość wyrafinowanym systemem zawierającym pewne elementy demokracji. Klerokracja jest pewną odmianą oligokracji (oligarchii). W przypadku współczesnego Iranu jest to oligokracja oficjalna. W przypadku chociażby Stanów Zjednoczonych czy Rosji jest to oligokracja ukryta, jako że polegająca na pozorach demokracji. Nie wchodząc dalej w szczegóły socjopolityczne chcę jedynie zwrócić uwagę na nieporozumienie: klerokracja nie jest teokracją. Osobną jest kwestia, czy demokracja może być teokracją. W każdym razie pojęcia te nie wykluczają się. Jest jedynie kwestia realności, czy to przewidywalnej czy faktycznie sprawdzonej, historycznej. Stare rzymskie powiedzenie: vox populi vox Dei zawiera w sobie pewien optymizm w zaufaniu w mądrość mas. Można by je sparafrazować: vox naturae vox Dei. Takie powiedzenie byłoby już bardzo bliskie katolickiej nauce o prawie naturalnym jako podstawie moralności zarówno indywidualnej jak też zbiorowej. Jeśli by moralność – czy to osobowa czy grupowa – koncentrowała się na prawie naturalnym, to taki naturo- czy antropocentryzm w znacznej mierze byłby realizacją Królestwa Bożego na ziemi, czyli właściwie rozumianej teokracji.
Wracając do kwestii antropocentryzmu: Zapewne nie jest przypadkiem, że to właśnie kultura chrześcijańska rozwinęła takie pojęcia oraz rozwiązania socjopolityczne, które są podstawą standardów współżycia zarówno wewnątrz narodów i państw, jak też norm międzynarodowych. Należy powiedzieć, że kultura chrześcijańska była zdolna do tego właśnie dzięki swemu teocentryzmowi. Rzeczywistość Boga jest rzeczywistością najwyższą, oraz źródłem i gwarancją każdej innej rzeczywistości, czyli rzeczywistości stworzonej. Tym samym nie ma solidniejszego humanizmu, humanizmu prawdziwego, niż teocentrym. (Można zasadnie postawić tezę, że do tego przesłania da się sprowadzić nauczanie Jana Pawła II, a także jego sprzeciw i działania zarówno wobec komunizmu jak też liberalizmu.)
Tymczasem potocznie rozumie się przez antropocentryzm i humanizm właściwie subiektywizm i relatywizm, które ze swej istoty są zabójcze zarówno dla kultury i nauki, jak też dla społeczności na każdym szczeblu. Istnieją też formy cząstkowe subiektywizmu, także na płaszczyźnie społecznej. Tak komunizm jest subiektywizmem klasy robotniczej (właściwie "jedynie słusznej" partii, czyli komunistycznej), nazizm jest subiektywizmem narodowości czy rasy (także właściwie "jedynie słusznej" partii). Jest to dość istotne stwierdzenie, zwłaszcza, że retoryka subiektywizmu wkrada się chociażby do języka codziennego. Na przykład w sposobie wyrażania się polityków i działaczy także szczerze katolickich nagminna jest charakterystyczna fraza „moim zdaniem“, „w mojej opinii“, „w mojej ocenie“. Oczywiście takie wyrażenie jest na miejscu, gdy rzeczywiście chodzi o prywatny pogląd, subiektywną ocenę itp. Jest ono jednak bardzo często nadużywane, tzn. stosowane wtedy, gdy chodzi o prawdziwość i słuszność, gdzie właściwie nie ma i nie powinno być miejsca na subiektywność. Taka fałszywa skromność jest szczególnie częsta w wypowiedziach katolików. Pragną oni chyba szczególnie zachować uprzejmość (kulturalność) wypowiedzi, zapominając przy tym, że możliwe i konieczne jest odróżnienie między subiektywną opinią a stanem obiektywnym rzeczy, który podlega i powinien podlegać merytorycznej ocenie i osądowi. Paradoksalnie właśnie ludzie prawicy w Polsce bardzo często popadają w retorykę subiektywistyczno-relatywistyczną. Być może wynika to z przyzwyczajenia czy to do sytuacji defensywy, czy fałszywego pojmowania pokory jako przeciwieństwa prawdziwości.
ad 2)
Sekularyzm również wiąże się zarówno z walką filozoficzną, jak też socjopolityczną. Określenie to pojawiło się w historii – jako eufemizm – w związku z grabieżą dóbr kościelnych począwszy od reformacji, aż do tzw. oświecenia (właściwie zamroczenia masońskiego). Rzecz miała więc podłoże dość konkretne, wymiar namacalny. Jako ideologia sekularyzm głosi oficjalnie tzw. oddzielenie państwa od Kościoła i religii, tzw. świeckość państwa zwaną także laicyzmem. Wyraźna jest przy tym opozycyjność wobec klerokracji, czy to urojonej, czy realnie istniejącej. W praktyce celem jest pozbawienie religii i Kościoła wpływu na życie społeczne, przy czym chodzi o wpływ nie tylko wymierny, materialny, lecz także czy przede wszystkim ideowy, teoretyczny. Dokładniej biorąc: Kościołowi przyznaje się owszem – i to dość chętnie – rolę i funkcję społeczną jako organizacji charytatywnej przeznaczonej do sprawowania troski o potrzebujących, chorych, ubogich, w tym też popieranie polityki imigracyjnej. Natomiast odmawia się Kościołowi prawa wypowiadania się w ogólniejszych kwestiach moralnych, jeśli nauczanie Kościoła nie odpowiada danej linii czy opcji politycznej. Realnie istniejący sekularyzm jest więc dogłębnie obłudny, co zresztą dość dokładnie odpowiada jego genezie oraz przebiegowi w historii. Jego istotnym składnikiem jest dyktowanie Kościołowi jego praw i obowiązków, odmawiając mu jakiegokolwiek samodzielnego wpływu na społeczeństwo, równocześnie głosząc rozdział religii od państwa.
Istotnym składnikiem sekularyzmu jest praktyczny materializm, nawet praktyczny ateizm. Można tutaj mówić także o konsumpcjoniźmie. Nie jest on właściwie nigdy otwarcie głoszony, lecz jest stosowany i praktykowany. Obecny system ekonomiczny polega na konsumpcji, która jest różnorako pobudzana, rozkręcana i wzmagana. Można nawet mówić o konsumpcjocentryźmie nie tylko gospodarki, lecz także życia społecznego i mentalności. W wersji prymitywnej konsumpcja polega wyłącznie (bądź niemal wyłącznie) na używaniu dóbr materialnych, i to codziennego użytku (jeść, pić, sex itd.), także kosztem potrzeb bardziej ludzkich jak doznania estetyczne, rozwój intelektualny oraz więzi międzyludzkie. Są podstawy do podejrzenia, że hamowanie czy wręcz aktywne przeciwdziałanie dobrobytowi większości ludności (głównie przez politykę monetarną i fiskalną) ma na celu właśnie podtrzymywanie niedostatku na elementarnym poziomie potrzeb (jeść, pić itd.) właśnie po to, by możliwie nie pojawiały się i nie dochodziły do głosu (przynamniej na wyższym szczeblu społecznym) potrzeby wyższego rzędu, gdyż one mogą stanowić zagrożenie dla status quo warstwy rządzącej, będącej właściwie na usługach koncernów sterujących i kontrolujących masową konsumpcję. Stąd właśnie zwalczanie zarówno małych przedsiębiorstw, jak też rodzinnego rolnictwa.
Nietrudno zauważyć związek z kwestią antropocentryzmu. Sprawa ma się podobnie: sekularyzm głosi wolność od religii i Kościoła, a w rzeczywistości sprowadza człowieka do poziomu najbardziej elementarnych i prymitywnych potrzeb. Spirala konsumizmu nastawiona na maksymalny zysk posiadaczy kosztem konsumentów skutkuje także zniszczeniem środowiska ludzkiego we wielu wymiarach – zarówno kulturowym i duchowym, jak też naturalnym, ekologicznym. Nie jest właściwie tajemnicą, że ziemia byłaby w stanie wyżywić ludzkość nie tylko obecnie, lecz także przyszłe pokolenia, gdyby nie była wyjałowiana środkami chemicznymi, które wprawdzie maksymalizują zysk przez krótki okres czasu, lecz pozostawiają wielorakie i długotrwałe szkody, z reguły niekalkulowane i przemilczane.
Do istoty sekularyzmu – zarówno historycznie, jak też teoretycznie – należy zatem oligarchiczność, dokładniej dyktat oligarchii, czyli pewnej grupy działającej dla swej własnej korzyści kosztem dobra większości, nie tylko samego Kościoła w znaczeniu hierarchii. Zredukowanie człowieka do doczesności jest skierowane nie tylko i często nie wprost przeciw Kościołowi, lecz przeciw człowiekowi i całemu społeczeństwu.
Nie należy jednak zapominać, że zawsze istniało coś takiego jak zdrowy sekularyzm chrześcijański. Jest on zawarty chociażby w słowach Pana Jezusa: „dajcie cesarzowi, co cesarskie, dajcie Bogu to, co boskie“ (Mt 22,21). Chodzi o właściwy „rozdział“ Kościoła od państwa oraz państwa od Kościoła. Kluczem do właściwego zrozumienia są słowa: „to, co boskie“. Pan Jezus nie mówi: „to, co kościelne“. Oczywiście zasada sprawiedliwości dotyczy także Kościoła. Także Kościołowi należy zwrócić zagrabione mienie. Pan Jezus powiedział właściwie: Bóg nie potrzebuje pieniędzy przeznaczonych na podatek. Bóg nie stanowi konkurencji dla władzy państwowej. Bóg jest ponad wszelką władzą, Bogu ma podlegać i poddać się wszelka władzy, gdyż od Boga pochodzi porządek stworzenia, w którym nieodzowna jest władza. Tym samym system społeczny i polityczny zakładający odcięcie się od źródła władzy, którym jest Bóg, jest skazany na niepowodzenie, gdyż jest w sprzeczności z porządkiem naturalnym i zarazem z samym sobą. W doświadczeniu historycznym takie systemy okazywały się dość rychło jako zbrodnicze i wyniszczające. Tak też dzieje się aktualnie chociażby w Europie: zapaść demograficzna jest coraz bardziej naoczna. Przy tym jest dość oczywiste, że nie jest ona skutkiem ubocznym jakiegoś samoistnego, przypadkowego procesu, lecz rezultatem planowego działania, być może nawet wprost zamierzonym.
Zdrowe ustawienie stosunku między sferą religii i doczesności można natomiast streścić w słynnym powiedzeniu monastycznym: ora et labora. Zakłada ono łączność i związek tych dwóch czynności ludzkich – modlitwy i pracy, czyli religii i doczesności, przy równoczesnym odróżnieniu. Wg reguły św. Benedykta pracuje się w milczeniu, tzn. bez zbędnych rozmów, zabawiania się w rozmowie. Tak wyraża się również podobieństwo pracy do modlitwy. Praca wymaga skupienia ducha, jest pewnego rodzaju nabożeństwem. Zaś modlitwa wymaga także wysiłku fizycznego, czynności zewnętrznej, pracy przynajmniej ust i strun głosowych. Przez pracę mnisi dbali nie tylko o swoją własną doczesność, lecz byli także krzewicielami wielorakiej kultury – agrarnej, gastronomicznej, medycznej, sztuk pięknych. Można powiedzieć, że nie byłoby w Europie nie tylko tylu pomników kultury, lecz także osiągnięć nauki i techniki, gdyby nie było mnichów realizujących właśnie związek wieczności i doczesności. Dlatego właśnie zbójecki sekularyzm zarówno protestantów jak też masonerii uderzył przede wszystkim w monastycyzm, wiedząc, że to właśnie klasztory są centrami zarówno pobożności i kultu Bożego, jak też właściwie rozumianej kultury chrześcijańskiej i prawdziwego humanizmu.
ad 3)
Najbardziej nowoczesnym pojęciem w naszej szkicowej analizie współczesności jest globalizm. Słowo jest nowe. Zostało utworzone w związku z procesem expansji gospodarczej, technicznej, medialnej, a także politycznej, układu i systemu, którego centrum jest Ameryka Północna oraz Europa Zachodnia. Ten proces nie jest jednostronny, jednokierunkowy, gdyż oznacza także wpływ i oddziaływanie krajów i kultur pozaeuropejskich. Mówienie o globalnej wiosce jest owszem przesadzone, ma jednak realne podłoże. Proces ten zapoczątkowany został odgórnie, czego wyrazem było utworzenie tzw. Ligi Narodów, a następnie Organizacji Narodów Zjednoczonych. W okresie komunizmu mówiło się o imperialiźmie amerykańskim czy zachodnim, pomijając z tej strony oczywiście imperializm komunistyczno-sowiecki, znacznie starszy, jako że sięgający korzeniami internacjonalizmu komunistycznego, który był i jest istotnym składnikiem tej perfidnej, zakłamanej i małpiującej ideologii. Warto zauważyć: komunizm sowiecki prowadził ewidentną politykę niszczenia i mieszania narodowości według starej zasady divide et impera. W krajach kapitalistycznych miał i ma miejsce ten sam proces, aczkolwiek prowadzony sprytniej, tzn. z reguły nie przez przymusowe przesiedlenia, lecz głównie przez planową imigrację z obcych kręgów kulturowych, zwłaszcza islamskich. Mieszanie ras i narodowości zaczęło się na wielką skalę najpierw w Stanach Zjednoczonych na początku i w pierwszej połowie XX w. W Europie zaczęto ten proces programowo w ramach rozwoju gospodarczego po II wojnie św. pod pretextem zapotrzebowania na siłę roboczą. Zarówno Zachód jak też kraje komunistyczne miały swoje kolonie i rezerwuary demograficzne w krajach południowych, przy czym oczywiście tylko Zachód mógł być atrakcyjny dla imigrantów.
Obserwując scenę polityczną i gospodarczą można dostrzec dość wyraźny związek między globalizmem w znaczeniu polityczno-gospodarczym a polityką imigracyjną. Mówi się obecnie nawet dość często o demograficznej konieczności imigracji dla ratowania systemu emerytalnego krajów rozwiniętych. Ci sami ludzie u steru władzy prowadzą brutalną politykę antyrodzinną, antykoncepcyjną i protanazyjną, z dość wyrażnym poparciem, a nawet z rozpoznawalnym mandatem bossów międzynarodowej finansjery i ekonomii.
Trzeba zwrócić uwagę, że 1° globalizm w pewnym sensie nawiązuje do katolickiego uniwersalizmu, 2° wykazuje jednak istotne różnice i także sprzeczności wobec niego. Bliższym dla nas przykładem jest Unia Europejska, która jest tworem globalizmu na działce europejskiej. Także w tym układzie można dostrzec jakby ambiwalentność tej instytucji oraz związanego z nią procesu: z jednej strony nawiązanie do historyczno-kulturowej jedności Europy, z drugiej jednak ewidentne odejście, a nawet negację i zwalczanie tych korzeni. Wobec tej wewnętrznej niespójności i sprzeczności ma miejsce różnorodność ocen ze strony katolików i Kościoła. Jako katolicy jesteśmy podzieleni w tej kwestii. W takiej sytuacji (sporów i zacietrzewienia) łatwo jest stracić z oczu odwieczne, stałe zasady Kościoła. Są one ze swej istoty teologiczne, ogólne. Jednak są one zarówno niezbędne dla właściwej oceny, jak też są wskazówką i normą dla zachowania i postępowania.
Z natury rzeczy pojawia się tutaj sprawa idei narodowej i nacjonalizmu, zwłaszcza rozumianych jako sprzeciw i opozycja wobec globalizmu. Jak to się ma do uniwersalizmu katolickiego? Czyż nie jest on zaprzeczeniem narodowizmu? Tak może się wydawać powierzchownie. Jednak zarówno z istoty katolicyzmu jak też historycznie jest pewne, że to właśnie katolicyzm wspiera i promuje zdrowy narodowizm. W przypadku Polski dochodzi okoliczność, że tożsamość narodowa ukształtowała się właśnie wraz z katolicyzmem i cywilizacją łacińską. Nie można być kulturowo Polakiem odrzucając w sobie cywilizację łacińską i tym samym katolicką. Dlatego właśnie jesteśmy świadkami i przedmiotami walki wrogów Polski z katolicyzmem, tudzież walki wrogów katolicyzmu przeciw Polsce. Odbywa się to także poprzez walkę z cywilizacją łacińską w Polsce i w Kościele polskim. Narodowościowy charakter religijności Polaków w znaczeniu odejścia od powszechnej Tradycji Kościoła (jak w tzw. „Kościele“ narodowym) nie służy, lecz niszczy zarówno naszą katolickość jak też polskość.
Konkretny przykład: największym problemem i korzeniem dramatycznej sytuacji politycznej jest – mówiąc wprost – naiwność i łatwowierność wyborców. Jeśli katolicy wybierają kogoś otwarcie walczącego nie tylko z Kościołem, lecz nawet z prawem naturalnym, to wskazuje to na poważny problem zarówno myślowy, jak też emocjonalny. Brakuje trzeźwego osądu, zaś dajemy się zwieść pozorom, wrażeniom i mniej czy bardziej wyrafinowanej manipulacji. To także ma związek z brakiem trzeźwej, harmonizującej ze zdrowym rozsądkiem religijności. Nie jest przypadkiem, że to właśnie modernistyczni katolicy (związani z tzw. ruchami) są z reguły zwolennikami i popieraczami ugrupowań liberalnych i lewackich. To są właśnie owoce modernizmu, czyli skutki odejścia od prawdziwego katolicyzmu, także w dziedzinie liturgii. Paradoxalna, aczkolwiek właściwie zrozumiała jest sytuacja, gdy pewna słynna "charyzmatyczka"-polityczka zachowuje się i działa w sposób typowy dla wrogów Kościoła i narodu.
W tym miejscu nasuwa się porównanie: sytuacja obecna wygląda na walkę Dawida z Goliatem. Prowokacyjnie można jednak zadać pytanie: kto jest właściwie Dawidem, a kto Goliatem? Narody czy oligarchowie globalizmu?
Streszczając powyższe uwagi można sformułować następujące tezy:
1° Globalizm jest imitacją i surogatem katolickiego uniwersalizmu.
2° Katolicki uniwersalizm wraz z nauką o prawie naturalnym jest i musi pozostać kryterium w procesie zarówno globalizacji jak też nacjonalizacji.
3° Katolicka nauka o prawie naturalnym jest jedyną solidną podstawą zdrowego narodowizmu.
II. Kult
Pojęcie kultu wiąże się już chociażby etymologicznie z pojęciem kultury jako fenomenem wyłącznie ludzkim. Ten związek językowy ma miejsce, o ile mi wiadomo, jedynie w łacinie. Ma to znamienny głęboki wymiar historyczny i ideowy. Pojęcie cultura to w pierwotnej cywilizacji rzymskiej po pierwsze uprawianie ziemi. Religia grecko-rzymska miała - przynajmniej w przeważającej mierze - charakter agrarny (kosmiczny), zresztą podobnie jak religia Mojżeszowa, i chyba wszystkie znane religie, z wyjątkiem islamu, który – a jest to najmłodsza religia – ma charakter wybitnie militarny.
Ten charakter zawiera już też zarodek duchowy idei kultury i kultu. Jest to przejaw jedności duchowo-materialnej człowieczeństwa. Zarówno kultura jak i kult mają wymiar tak materialny jak też duchowy. Nie ma kultury materialnej bez pierwiastka duchowego i odwrotnie. Równocześnie kult religijny jest istotnym składnikiem, a nawet najwyższym i z reguły najbardziej uroczystym wyrazem kultury, oczywiście odpowiednio dla danej religii. W przypadku religij naturalnych jest tak, że kultura wyłania i wytwarza kult. Zaś istota religii objawionej polega na tym, że ona – jako że pochodząca nie od ludzi, lecz od Boga – kształtuje, koryguje, prowadzi i udoskonala kulturę danego ludu czy narodu.
Czym jest kult religijny sam w sobie? Można go najogólniej zdefiniować jako zespół czynności zarówno duchowych (wewnętrznych) jak też zewnętrznych skierowanych ku rzeczywistości ponadludzkiej. Zespołowość zakłada pewien porządek, którego zasada musi być
1° duchowa,
2° stała (tzn. przynajmniej względnie niezmienna),
3° społeczna przynajmniej w znaczeniu komunikowalności, ponadindywidualności, zrozumiałości dla innych. Najczęściej kult ma charakter społeczny także w znaczeniu zewnętrznym, tzn. ma miejsce i czas publiczny, często nawet państwowy.
Zauważamy więc, że każdy kult niejako ukierunkowuje i – przynajmniej w jakimś stopniu – formuje zarówno społeczność jak też poszczególnego człowieka. Nie jest więc przypadkiem, że władcy w historii ludzkości stale przywiązywali wielką wagę do spraw kultu, zarówno wtedy, gdy sami pełnili funkcję kultyczną (czy to jako bóstwo, czy jako najwyższy kapłan), jak też w sytuacji rozdzielenia funkcyj czysto politycznych od czysto duchowo-religijnych. Miało to oczywiście skutki zarówno dobroczynne jak też zgubne czy to dla państwa czy to dla religii, w zależności od prawdziwości i wartości moralnej zarówno danej religii jak też danych działań władcy.
III. Katolickość
W ostatnich dziesięcioleciach praktycznie zaprzestało się mówić o kulcie katolickim, oczywiście nie znaczeniowo, rzeczowo, lecz językowo i pojęciowo. Wprawdzie odpowiednia dykasteria watykańska nadal – przynajmniej dotychczas – zachowuje swą nazwę jako Kongregacja ds. Kultu Bożego i Dyscyplina Sakramentów, jednak w codziennym i akademickim słownictwie kościelnym słowo „kult“ praktycznie zanikło. Może się więc wydawać, że chodzi o coś przestarzałego, niewspółczesnego. Czy tak jest?
Przyczyny tej zmiany językowej są natury teologicznej. Od około stu lat istnieje nurt teologiczno-liturgiczny, którego głównym, choć nie zawsze wyrazistym założeniem i dążeniem jest rzekomy powrót do wyobrażanej liturgii starochrześcijańskiej, szczególnie z okresu przedkonstantyńskiego. Liturgia ta miała być prosta, tzw. wspólnotowa, w przypadku Mszy św. oparta na Ostatniej Wieczerzy nie tylko w znaczeniu sakramentalnym, lecz przede wszystkim obrzędowym. Skutki i owoce tego pojmowania widzimy na co dzień. Reforma liturgii tzw. posoborowa poszła tym tropem nie tylko w praktyce, lecz także w mentalności duchowieństwa i katolików świeckich. Zwykle bezskutecznie można im mówić i udowadniać, że ani sobór ani żaden przepis posoborowy nie nakazał celebransowi ustawiać się za ołtarzem. Uporczywie rozpowszechnione jest też przeświadczenie, jakoby sobór nakazał język narodowy w liturgii. Nawet jeśli uda się wyprowadzić kogoś z tych dwóch błędów, to jako ostateczny, niby najbardziej ważki argument pozostaje u nich twierdzenie: przecież Pan Jezus podczas Ostatniej Wieczerzy nie odwracał się tyłem do Apostołów i nie modlił się po łacinie. Taka wypowiedź jest tyle banalna, co zawierająca w sobie sedno problemu, mianowicie zasadniczo błędne pojmowanie zarówno wydarzenia z Ostatniej Wieczerzy jak fundamentalne nieporozumienie odnośnie liturgii Mszy św. Istotą problemu jest mniej czy bardziej uświadomione odrzucenie znaczenia Mszy św. i liturgii jako kultu Bożego sensu stricto, czyli jako czynności wybitnie religijnej będącej w ciągłości z kultem świątynnym Starego Testamentu, dokładniej: ze składaniem ofiar, a nie z nabożeństwem synagogalnym czy wręcz świąteczną wieczerzą paschalną.
W tym miejscu nie jest możliwe bliższe rozważenie problematyki zarówno egzegetycznej jak też dogmatycznej z tym związanej. Niech tutaj wystarczy wskazanie chociażby na prace teologiczne kardynała Ratzingera, jako że są one łatwo dostępne i bynajmniej nie przestarzałe. Nie jest przypadkiem, że ks. Ratzinger już jako profesor sprzeciwiał się banalizacji liturgii oraz odzieraniu jej ze splendoru zarówno teologicznego jak też kulturowego. W swej obronie godności liturgii katolickiej mógł się posłużyć swą rozległą wiedzą i wnikliwością w dziedzinie zarówno źródeł teologii i liturgii, jak też teologii współczesnej, zwłaszcza egzegezy. Mówiąc najkrócej: solidna wykładnia źródeł zarówno biblijnych jak też patrystycznych nie stoi bynajmniej w sprzeczności z Tradycją liturgiczną Kościoła, lecz ją potwierdza i uzasadnia. To nie liturgia tradycyjna sprzeciwia się wydarzeniu z Ostatniej Wieczerzy, lecz ci, którzy zwalczają tę liturgię i zastępują innymi, wymyślonymi czy rzekomo na nowo odkrytymi obrzędami.
Sprowadzenie Mszy św. do pamiątki Ostatniej Wieczerzy ma korzenie protestanckie, a nawet jeszcze dalej idące. Jak wspomniałem, chodzi tutaj ostatecznie o negację spełnienia i kontynuacji ofiar Starego Przymierza w Ofierze Mszy św. Moderniści liturgiczni z tzw. ruchu liturgicznego najpierw chcieli niby oczyścić liturgię katolicką z rzekomych naleciałości pogańskich. Dlatego właśnie odrzucali np. używanie kadzidła czy inne elementy wskazujące w jakikolwiek sposób na kultyczny charakter Mszy św. Uznają owszem znaczenie Mszy św. jako dziękczynienia. W krajach, gdzie intencje mszalne nie wyszły z użycia, nie neguje się wprawdzie także charakteru np. przebłagalnego, jednak pojmuje się go właściwie w znaczeniu szczególnej, najbardziej wartościowej modlitwy. Podobnie charakter chwalebny ogranicza się z reguły do wypowiadanych słów, zaś nie do ofiary kultycznej jako takiej. Właściwa czynność ofiarnicza, kapłańska, pozbawiona jest znaczenia jako taka, a to na korzyść słów modlitwy oraz intencji kapłana. Dlaczego ważne jest to odróżnienie?
Wiąże się to z istotą i ważkością ofiary kultycznej. Kultyczne ofiarowanie jest
1° szczytowym,
2° uroczystym
3° urzędowym oraz
4° społecznym sprawowaniem kultu czyli okazywaniem czci.
Dotyczy to właściwie każdej religii, zaś w szczególny sposób religii objawionej, począwszy od Starego Testamentu aż do jego wypełnienia w Jezusie Chrystusie. Podkreślam wbrew rozpowszechnionemu obecnie błędowi: Msza św. NIE jest pamiątką, powtórzeniem czy uobecnieniem Ostatniej Wieczerzy, lecz uobecnieniem Ofiary Krzyżowej. Owszem, Jezus Chrystus ustanowił sakrament Eucharystii razem z sakramentem święceń we Wieczerniku, w związku czasowo-przestrzennym z Ostatnią Wieczerzą. Jezus Chrystus ofiarował siebie jako prawdziwy i wieczny Baranek paschalny, wypełniając I unieważniając obrzędy Starego Przymierza. Wyraźnie mówią o tym już księgi Nowego Testamentu, zarówno Ewangelie, jak też zwłaszcza List do Hebrajczyków. Rozdarcie zasłony przybytku świątyni Jerozolimskiej w momencie śmierci Chrystusa Pana oznacza właśnie odsłonięcie i wypełnienie tajemnicy Starego Przymierza, a równocześnie ujawnienie jego pustki, która została wypełniona pełnią prawdy Jezusa Chrystusa.
Sprawa ofiarnego kultycznego charakteru Mszy św. nie jest więc abstraktem dogmatycznym, lecz dotyczy całej historii Zbawienia, w tym także stosunku Kościoła do Starego Testamentu, jak do judaizmu (talmudyzmu). Dopiero z tego punktu widzenia można zrozumieć zaciekłą walkę wrogów Kościoła przeciw jego liturgicznej Tradycji, zwłaszcza przeciw Ofierze Mszy św. Mówiąc w pobieżnym skrócie:
1° Kult katolicki, zwłaszcza w jego szczytowym wyrazie, jakim jest Msza św., ze swej natury i istoty zarówno nawiązuje - w pewnym antropologicznym sensie – do religij naturalnych, jak też jest spełniającą i wypełniającą kontynuacją kultu Starego Przymierza. Wskazuje na to wyraźnie już chociażby Kanon Rzymski, powołujący się zarówno na ofiarę pogańskiego króla-kapłana Melchizedeka, jak też patriarchy Abrahama.
2° To nawiązanie i kontynuacja jest równocześnie zastąpieniem i unieważnieniem. Mówiąc wprost: od momentu Ofiary Krzyżowej Jezusa Chrystusa nie ma (i do końca świata nie będzie) innych godnych, prawdziwych form i wyrazów kultu prawdziwej religii, czyli oddawania czci prawdziwemu Bogu.
W tym kontekście często spotykamy zarzut następującego rodzaju: Pan Bóg nie potrzebuje ofiary. Cóż to za Bóg, który wymaga zabijania niewinnych zwierząt, ich spalania czy niszczenia innych rodzajów żywności? Czyż Bóg chciał i musiał wymagać, by Jego Syn tak cierpiał i złożył siebie samego w okrutnej ofierze na Krzyżu? Owszem, sprawa dotyczy bezpośrednio pojęcia Boga, czyli prawdy o Bogu, oraz właściwie kwestii, czy Kościół głosił i głosi Boga prawdziwego. Jest na ten temat sporo książek. Temat jest bardzo aktualny, wręcz gorący, aczkolwiek nie zawsze bezpośrednio poruszany. Znowu dostrzegamy ścisły wewnętrzny związek z istotą, prawdziwością i zarazem racją bytu Kościoła, a nawet właściwie każdej religii, przynajmniej jako kultu zewnętrznego, ale także jako kultu duchowego, gdyż żadna religijność, żadna pobożność nie może się obejść bez ofiary przynajmniej duchowej, wewnętrznej.
Słuszna jest uwaga, iż sporządzanie krwawych ofiar przynajmniej kontrastuje, czy wręcz sprzeciwia się pojęciu Boga jako miłosiernego Ojca. Słusznie też pamiętamy słowa Zbawiciela: „miłosierdzia raczej chcę niż ofiary“ (Mt 12,7). Zarówno już prorocy Starego Przymierza, jak też zwłaszcza nauczanie i przykład postępowania Jezusa Chrystusa umiejscawia się w pewnym krytycznym dystansie wobec kultu świątynnego oraz innych wyrazów religii zewnętrznej. Równocześnie należy mieć na uwadze, że sam Zbawiciel poddał się obrzędom Starego Testamentu począwszy od obrzezania, aż do rytualnej uczty Ostatniej Wieczerzy. Czyżby więc zachodziła niespójność czy wręcz sprzeczność w postawie samego Jezusa Chrystusa, która następnie przeszła na Jego Kościół? Można odnieść takie wrażenie obserwując dyskusje i spory między katolikami a modernistycznym heretykami, którzy zresztą także chcą uchodzić za katolików i to nawet tych jedynie prawdziwych, bo nowoczesnych. Ci ostatni zarzucają katolikom przestarzały, okrutny obraz Boga, zaś katolicy recytują z podręczników dogmatyki, wykazując modernistom herezję (i słusznie). Sytuacja wydaje się być patowa, przynajmniej dopóki jedna ze stron nie zostanie oficjalnie potępiona (na co się raczej nie zanosi). Trwa jednak wojna podjazdowa, obliczona na to, kto i jaki zdobędzie wpływ na ster władzy, po pierwsze po to, żeby czuć się bezpiecznie (tzn. nie obawiać się exkomuniki), a po drugie, żeby skutecznie zepchnąć przeciwnika na margines czy poza margines.
Mówiąc z pozycji katolika przyznaję, że brak jest u nas pogłębionej refleksji odnośnie prawd wiary. Nie wystarczy recytować definicje dogmatyczne, aczkolwiek w zgubnym błędzie są moderniści, którzy traktują je jako przestarzałe formułki bez istotnego znaczenia dla współczesności. Problem jest palący zwłaszcza w sprawie, która dotyczy właśnie najbardziej codziennego i zarazem szczytowego przejawu życia Kościoła jakim jest Msza św. Z powodu ram czasowych pozwolę sobie sformułować możliwie prosto i zwięźle: Bóg – Jezus Chrystus po to ustanowił Najświętszą Ofiarę, żeby ludzkość zaprzestała wszelkiego innego kultu. Można to owszem porównać do sytuacji rodzica czy pedagoga, który widząc zabawę dzieci ani nie zakazuje zabawy w ogóle, ani im nie zabiera zabawek, lecz koryguje, poucza, ukierunkowuje i prowadzi dążenia dzieci wyrażone w zabawie. Dziecko jest z natury ciekawskie i twórcze, oczywiście także naśladowcze. W zabawie wyraża i rozwija swoją wyobraźnię oraz zdolności. Oczywiście nie można sprowadzić kultu religijnego do zabawy dziecinnej. Jednak pewna analogia istnieje. Każdy obrzęd, zwłaszcza świecki, także zupełnie poważny, składa się z czynności i znaków symbolicznych, wskazujących na rzeczywistość wyższą, duchową. Rytuał religijny oczywiście nie jest zabawą czy grą, gdy chodzi w nim o poważne, fundamentalne sprawy jak życie i śmierć, miłość i grzech. Porównanie jest jednak o tyle trafne, że wskazuje na istotę ekonomii Bożej, także w odniesieniu do religii. Założyć należy oczywiście katolickie rozumienie religii, także naturalnej, nieobjawionej. Bóg stworzył człowieka zdolnego do religijności. To jest podstawą każdej religii. Człowiek zraniony grzechem pierworodnym pozostawiony własnym ułomnym zdolnościom jest owszem w stanie, a nawet w dyspozycji wynaleźć czy stworzyć jakieś formy religijności, w tym także ofiary kultowe. Jest poświadczone w Piśmie św., że miały one miejsce już przed Objawieniem. Objawienie starotestamentalne nie odrzuciło sprawowania ofiar, lecz je nakazało, aczkolwiek w formie skorygowanej, oczyszczonej, oraz w pewnym krytycznym dystansie. Syn Boży, który stał się człowiekiem, dokonał przełomu także w historii religii. Faktycznie wkrótce po Jego Ofierze Krzyżowej ustał kult Starego Testamentu. Dokonało się tym samym ostateczne oczyszczenie religijności, właśnie w ustanowieniu prawdziwej nieprzemijającej religii. To oczyszczenie zachowało autentyczny, prawdziwy rdzeń każdej religijności. Dlatego katolicyzm nie wahał się przejąć pewne elementy kultów pogańskich, jak chociażby kadzidło czy kult świętych miejsc, obrazów, także osób świętych. W teologii protestanckiej przez długie wieki usiłowano – i nadal poniekąd usiłuje się – wykazać rzekomą poganizację (hellenizację) chrześcijaństwa w katolicyzmie, co miałoby być dowodem fałszywości katolicyzmu. Takie myślenie przejawia się niekiedy także w niektórych kręgach tradikatolików, którzy nie znając ogólniejszej perspektywy teologicznej w swoim poniekąd słusznym proteście przeciw współczesnemu indyferentyzmowi religijnemu popadają w skrajność upodabniającą ich myślenie i argumentowanie dla protestanckiego.
Podam przykład: pewien gorliwy katolik (i równocześnie polityk) w swoim zapale niedawno podawał jako wzór niszczenie pogańskich bożków i miejsc kultowych przez misjonarzy chrześcijańskich. Gdy zapytałem go o źródło, z którego czerpał swą wiedzę w tym temacie, nie potrafił bądź nie chciał odpowiedzieć. Domyślam się, że z jakichś niby tradycyjnych prelekcyj czy broszurek, których informacje są albo owocem fantazji, albo nie mają pochodzenia katolickiego. Kościół owszem zawsze uważał siebie za jedyną prawdziwą religię. Jednak jego zwykłą metodą w odniesieniu do naturalnej religijności nie było niszczenie, równanie z ziemią, lecz oczyszczanie i przejmowanie tego, co nie sprzeciwia się prawdzie objawionej. Obrazy bożków zastępowano obrazami świętych, kadzidło palono nie na cześć bożków lecz na chwałę Bożą i świętych. Jeśli misjonarze chrześcijańscy niszczyli fizycznie pogańskie miejsca kultu i przedmioty (a miało to miejsce raczej rzadko), to nie w ślepej zapalczywości, lecz dla naocznego udowodnienia, że są to jedynie zwykłe przedmioty materialne, a nie bóstwa czy istoty ponadludzkie. Owszem, w Jezusie Chrystusie Bóg powiedział ludzkości: zaprzestańcie tych krwawych, absurdalnych ofiar, oto Ja wam daję jedyną prawdziwą, doskonałą i nieprzemijającą Ofiarę, która przewyższa każdy kult, jaki istniał i mógł zaistnieć; uznaję każde ziarenko prawdy i pobożności zawarte w waszych obrzędach, możecie je przejąć do Ofiary Nowego i Wiecznego Przymierza, o ile zgadzają się one z prawdą i są dla was pożyteczne.