Zasady komentowania: bez anonimowych komentarzy

Prawdziwe i fałszywe medaliki


O ile wiem, nie ma normatywnego, tzn. uregulowanego przepisami kościelnymi wzoru medalika św. Benedykta. Nie dotarłem też do źródeł pierwotnego wzoru. Należałoby szukać w archiwach starych klasztorów benedyktyńskich i w ich dziełach sztuki. Przypuszczalnie tradycyjne klasztory benedyktyńskie, czyli trzymające się liturgii tradycyjnej, trzymają się też pierwotnego czy tradycyjnego wzoru medalika, aczkolwiek nie wiem, czy sami je produkują. 

Tym samym można samemu ocenić treść danego medalika i jeśli nie zawiera treści ewidentnie sprzecznych z wiarą, pobożnością i moralnością katolicką, można go nosić i rozpowszechniać. 

Odpowiedzialność spoczywa zwłaszcza na kapłanie, który dokonuje poświęcenia danego dewocjonalium. Kapłan powinien zawsze przyjrzeć się temu, co poświęca, a w razie zasadnych zastrzeżeń odmówić poświęcenia z podaniem powodu. Generalnie nie powinien poświęcać, jeśli ma wątpliwości co do treści danego medalika, obrazka itp. 

Za kogo cierpią dusze w czyśćcu?


Aż przykro znów pisać. Jednak muszę sprostować następne kłamliwe bzdety w serii od lat produkowanych wręcz taśmowo przez tego człowieka tryskającego niewzruszonym zadowoleniem ze siebie, bez jakiejkolwiek autorefleksji, autokrytyki, tym bardziej poprawy. Oto najnowszy popis:


Przede wszystkim on myli cierpienie (i jego ofiarowanie) ze wstawiennictwem. Otóż żaden z katolickich teologów nigdy nie twierdził, jakoby dusze czyśćcowe mogły ofiarować swoje cierpienie - które jest oczyszczające, jako kara doczesna za nieodpokutowane grzechy - za inne osoby, chociażby żyjących, czyli za Kościół walczący. On widocznie nawet nie ma pojęcia o tym, czym jest w istocie i na czym polega cierpienie czyśćcowe, czyli że jest to kara, a swojej kary nie można ofiarować za kogoś, ponieważ jest ona dziełem sprawiedliwości Bożej i jest wypłacana Bogu samemu, nie innym ludziom. 

Dusze czyśćcowe mogą natomiast wstawiać się za Kościołem walczącym, czyli za wiernymi w życiu doczesnym, ponieważ są w stanie łaski uświęcającej i łączy je z nami miłość Boża. Taka jest przeważająca opinia teologów katolickich, zwłaszcza nowożytnych, mimo że św. Tomasz (STh II II q.  83 a. 11) twierdził inaczej. Synody prowincjonalne we Wiedniu (1858) oraz w Utrechcie (1865) potwierdziły tę nowszą opinię teologiczną, a papież Leon XIII wydał w 1889 r. modlitwę opatrzoną odpustem, wzywającą dusze czyśćcowe o ich wstawiennictwo u Boga. Wprawdzie nowsze oficjalne wydania modlitw opatrzonych odpustami (1937 i 1950) nie zawierają tej modlitwy, jednak nie należy tego rozumieć jako jej odrzucenia czy potępienia. 

Oczywiście wzywanie dusz czyśćcowych o ich wstawiennictwo nie jest oddawaniem im czci, tzn. nie jest tym samym co kult świętych w niebie. 

Co do zmarłych wiemy tylko o ważnie kanonizowanych świętych, że są w niebie, więc możemy konkretną osobę kanonizowaną wzywać o jej wstawiennictwo. Co do innych osób możemy żywić uzasadnioną nadzieję, że są przynajmniej w czyśćcu. Takie osoby możemy ogólnie prosić o wstawiennictwo. Wprawdzie nie ma kościelnego zakazu prywatnego wzywania konkretnych dusz o wstawiennictwo, jednak osobiście radziłbym ostrożność. Jedynie do osób zmarłych w opinii świętości czy przynajmniej opatrzonych sakramentami można bezpiecznie kierować prośby o wstawiennictwo. 

Czy jest dualizm moralny?


Tłem tego pytania jest pewna potoczna, miękka odmiana relatywizmu, promowana i forsowana w różnych dziedzinach i przy różnych okazjach. Polega ona na nieporozumieniu i pomieszaniu przynajmniej dwóch płaszczyzn:

- norm moralnych, czyli kryteriów dobra i zła

- wyborów (decyzyj) moralnych, które powinny odpowiadać normom moralnym. 

Forsowane pomieszanie tych płaszczyzn ma na celu zaciemnienie i osłabienie przynajmniej praktyczne ważności i rangi norm moralnych, czyli płaszczyzny pierwszej. 

W dziedzinie norm moralnych obowiązuje dualizm dobra i zła, analogicznie do dziedziny logiki, gdzie obowiązuje rozróżnienie na prawdę i fałsz. Podobnie jak poznanie może być jedynie albo prawdziwe albo fałszywe, tak czyny i działania mogę być jedynie albo dobre albo złe. Równocześnie jakieś wypowiedziane czy napisane zdanie - o ile nie jest równaniem matematycznym - może zawierać elementy zarówno prawdy jak też fałszu, a konkretny czyn czy działanie może się składać z elementów dobrych i złych. Oczywiście istnieją też zdania w sposób prosty i jednoznaczny czy to prawdziwe czy fałszywe, a także czyny jednoznacznie i wprost dobre czy złe. Im bardziej dane zdanie jest złożone czy wieloznaczne, tym trudniejsza może być jego kwalifikacja logiczna. Także w skład oceny czynów czy działań ludzkich wchodzi szereg czynników, które nie zawsze są jasne, proste i oczywiste. Ponieważ można wybrać tylko jedną z danych możliwości (tak samo jak można sformułować tylko jedno zdanie), to słusznie pojawia się pytanie o to, którą możliwość należy wybrać, a które możliwości należy odrzucić. 

Ostatecznie więc chodzi o problem wyboru moralnego czyli decyzji moralnej co do czynu czy działania. Tutaj są kryteria, które są zarówno pomocne jak też niezbędne do dokonania dobrego wyboru:

1. Najpierw konieczne jest uznawanie obiektywnych norm moralnych, czyli wola poddania się im. Wchodzi tutaj zarówno prawo naturalne, czyli normy moralne poznawalne rozumowo (np. nie czyń komuś tego, co tobie nie miłe), jak też prawo Boże objawione, czyli zawarte w przykazaniach Bożych podanych w Starym i Nowym Testamencie. Pomocne są tutaj - jako rozwinięcie i skonkretyzowanie - przykazania kościelne oraz etyka katolicka podana w dokumentach Magisterium Kościoła oraz w katolickich podręcznikach teologii moralnej. 

2. Gotowość dystansu względem osobistych pragnień, przyjemności i potrzeb, jeśli wymaga tego podporządkowanie się obiektywnym normom moralnym. 

3. Rozumny dystans względem różnego rodzaju presji społecznej jak nawyki, tzw. opinia społeczna, moda itp. Oczywiście pewne zwyczaje czy opinie ludzkie mogą być w jakimś stopniu także nośnikiem obiektywnych norm moralnych, jednak obecnie - w epoce daleko idącej władzy lewackiej propagandy medialnej - jest wręcz przeciwnie. 

Oczywiście nadrzędna jest ranga obiektywnych norm moralnych. Cokolwiek jest z nimi sprzeczne, nie może być dobre i moralnie dopuszczalne. 

Równocześnie w ramach ogólnych norm moralnych mogą mieścić się różne decyzje, które nie są ze sobą sprzeczne, ale mogą różnić się co do bliskości i stopnia związku z obiektywnymi normami. 

Klasycznymi przykładami dylematu co do dobrego wyboru jest wybór szkoły, kierunku studiów, zawodu, stanu życia, miejsca zamieszkania, miejsca pracy, małżonka czy małżonki itp. Tutaj są wybory nie tylko dobre albo złe, lecz dość często lepsze albo gorsze. Oczywiście lepsze i gorsze muszą mieścić w ramach obiektywnego porządku moralnego, gdyż każdy wybór poza nim jest zły. 

W kwestii dobrego wyboru katoliccy mistrzowie życia duchowego podają następujące rady: 

1. Wybierać według zasady pierwszeństwa i nadrzędności zbawienia duszy nad dobrobytem doczesnym. 

2. Wybierać tak, żeby w momencie śmierci tego wyboru nie żałować. 

3. Wybierać tak, jakby się radziło wybrać swojemu przyjacielowi, którego darzy się szczerą życzliwością, oczywiście zgodnie z poprzednimi radami. 

Oczywiście nieodzowna jest także szczera modlitwa przed podjęciem ważnych decyzyj z prośbą do Ducha Świętego o potrzebne światło. Dobrze jest też szukać porady u doświadczonego, dobrego spowiednika, zwłaszcza u kierownika duchowego. Można też prosić o radę życzliwych bliźnich, oczywiście takich, którzy myślą według zasad podanych wyżej. 


Czy dzieci poczęte "in vitro" mają duszę?


Przyznaję, że taka teza jest dla mnie zaskoczeniem. Trzeba być zupełnym ignorantem w antropologii teologicznej, by coś takiego wymyśleć. 

Otóż według antropologii chrześcijańskiej (katolickiej) dusza jest "formą" ciała, czyli "zasadą", przyczyną, dzięki której dany zespół komórek (molekuł, atomów) jest człowiekiem i to tym właśnie człowiekiem z jedynym i niepowtarzalnym kodem genetycznym. Dusza jest stwarzana bezpośrednio przez Boga w momencie powstania ciała, czyli zapłodnienia ludzkiej komórki jajowej ludzkim nasieniem. Tym samym każda istota, która jest biologicznie człowiekiem, ma duszę nieśmiertelną, gdyż to ona - jako forma ciała - sprawia, że dany zespół komórek począwszy od powstania zarodka aż do rozkładu organizmu przez śmierć jest bytem ludzkim, a nie tylko zbiorem komórek, molekuł i atomów. Sposób powstania zarodka nie jest w tej kwestii istotny. Każdy zarodek ludzki, niezależnie od sposobu i okoliczności powstania, ma duszę nieśmiertelną. Nie ma innej możliwości. 

Oczywiście z godności ludzkiej zarodka wynika obowiązek zapewnienie takiego sposobu i takich warunków jego poczęcia, które odpowiadają tej godności. Procedura in vitro niestety tego nie zapewnie, a wręcz godzi w tę godność, czyli jest z nią sprzeczna, ale jednak nie jest w stanie odebrać temu bytowi godności ludzkiej wynikającej z faktu posiadania duszy nieśmiertelnej. 

Katolik wobec wyborów

 


Kwestia jest szersza i dotyczy w ogóle udziału katolika w życiu politycznym w systemie tzw. demokratycznym. 

Jeśli dana partia ma swoich programie wyborczym np. legalizację zabijania dzieci nienarodzonych, związki partnerskie, demoralizację młodzieży, wówczas niemoralne i niezgodne z wiarą katolicką jest jakiekolwiek poparcie dla takiej partii, czy to w popieraniu listy czy podczas samych wyborów. 

Jeśli np. lista jest mieszana w poglądach kandydatów co do danej kwestii, to należy ocenić, jaka jest postawa danego ugrupowania w całości i jego wiarygodności. Jednak obecność poszczególnych osób jest także ważna. Jeśli dana partia nie ma wyrazistego stanowiska w takich kwestiach jak prawo do życia, wówczas nie wolno popierać jej działalności i to już na etapie zbierania podpisów na listy. 

Równocześnie całkowite wycofanie się z zaangażowania w wybory także może być niemoralne, jeśli nie podejmuje się możliwych starań o realizowanie chrześcijańskiego programu w polityce przynajmniej częściowe. Należy bowiem popierać i wybierać to ugrupowanie, którego program w najwyższym stopniu zawiera zasady etyki katolickiej i katolickiego rozumienia państwa i prawa. 

Czy katolicy czczą Ałłaha?


Temat pojawia się regularnie na portalu deon.pl, zaś ostatnio został gorliwie podjęty przez o. A. Posackiego, znanego dotychczas w tematyce ezoteryki i okultyzmu. Ten ostatni nawiązuje do swoich doświadczeń w islamskim Kazachstanie, ale powołuje się na treści rzeczonego portalu.




Powierzchownie problem sprowadza się do nauczania odnośnie islamu w dokumentach Vaticanum II, zarówno w deklaracji "Nostra aetate" (3) o stosunku do religij niechrześcijańskich jak też w konstytucji dogmatycznej "Lumen gentium"(16):







Taki jest główny, niby nokautujący argument deonistów itp.: sobór orzekł, więc to jest nauczanie Kościoła i katolik ma się trzymać tego, że wyznaje i czci tego samego Boga co islam. O ile wymaganie tego od katolików w Europie przed 40-50 laty było dość łatwe, gdyż wiedza o islamie ograniczała się do conajwyżej doświadczeń z urlopu w Turcji czy w Egipcie, o tyle obecnie w dobie internetu, gdy także przeciętny człowiek nie jest zdany na to, co mu podadzą gazety, radio i telewizja, nie jest łatwo zamknąć ludziom mózgi na kłódkę powoływaniem się na dokumenty soborowe. Każdy, kto chce, może dowiedzieć się nie tylko o tym, jakim problemem są imigranci muślimscy, lecz także o przyczynach i podłożu problemów. Mimo nachalnej kłamliwej propagandy, jakoby nie miało to nic wspólnego z islamem, coraz więcej ludzi potrafi kojarzyć, szuka powiązań i też musi się zmierzyć z tym, co głoszą źródła typu deon.pl i powielacze, żerujący na niewiedzy teologicznej pospólstwa.


Po pierwsze

Zdania odnośnie islamu w dokumentach Vaticanum II dotyczą dziedziny religioznawczej, nie teologicznej we właściwym sensie, czyli nie dotyczą prawd wiary. Innymi słowy: gdy chodzi o to, czego naucza islam, mamy do czynienia z wiedzą oczywiście na temat islamu, nie w temacie Bożego Objawienia przekazanego w Tradycji Kościoła i Piśmie św. Tym samym jest to wiedza zarówno omylna jak też zupełnie niewiążąca. Wynika to po prostu z przedmiotu: kwestia, czego naucza islam i jaki jest tego stosunek do nauczania Kościoła, nie należy do depozytu wiary i tym samym nie jest przedmiotem nauczania Magisterium Kościoła. Tym samym wypowiedzi w tej sprawie nie mają żadnej rangi magisterialnej, nawet jeśli są zawarte w dokumentach soborowych. Sprawa jest dość dokładnie tego typu jak gdyby sobór nauczał, że ziemia jest płaska, powołując się na miły list jest jednego z papieży do któregoś z uczonych tysiąc lat temu. Otoż biskupi zebrani na soborze nie mają obowiązku znać się na geografii, a jeśli wypowiadają się w temacie kształtu ziemi czy tego, w co wierzą muślimi, to nie tylko przekraczają swoje kompetencje lecz także cel, dla którego zwoływane są sobory. 


Po drugie

Jedynym źródłem, na które powołują się w tej sprawie dokumenty Vaticanum II, jest list papieża św. Grzegorza VII skierowany do króla Maurytanii. Także deoniści powołują się na ten list, niestety w kłamliwy, fałszujący sposób. Dlatego warto się temu listowi bliżej przyjrzeć, aczkolwiek należy pamiętać, że także on nie ma żadnej rangi magisterialnej, gdyż jest skierowany do pojedynczej osoby i ma charakter prywatny, mimo że pochodzi od papieża.



Oto oryginalny text list, opublikowany w standartowym dziele Patrologia Latina tom 148, kolumny 450-452:



Dla ułatwienia Szanownym Czytelnikom podaję sporządzone na szybko własne robocze tłumaczenie:


Grzegorz biskup, sługa sług Bożych, do Anzira, króla Mauretanii w prowincji Sitiph w Afryce, pozdrowienie i Apostolskie błogosławieństwo.
Twoja szlachetność w tym roku przesłała nam list, żebyśmy wyświęcili kapłana Servanda na biskupa według ustroju chrześcijańskiego, co postaraliśmy się uczyć, ponieważ Twoja prośba wydawał się sprawiedliwa i bardzo dobra. Wysyłając zaś nam podarunki, wysłałeś chrześcijan, którzy byli u Was więzieni, z powodu szacunku dla świętego Piotra Księcia Apostołów i z miłości zu nam, i obiecałeś, że także innych uwięzionych odeślesz. Tę dobroć tchnął w Twoje serce Bóg, Stwórca wszystkich, bez którego nie możemy uczynić nic dobrego ani pomyśleć. To On, który oświeca każdego człowieka na ten świat przychodzącego (J 1), oświecił Twój umysł w tym zamyśle. Albowiem Bóg wszechmogący, który chce aby wszyscy ludzie zostali zbawieni i aby nikt nie zginął (1Tm 2), nic innego nie uznaje bardziej w nas, by człowiek - po miłowaniu Jego - miłował człowieka i drugiemu to czynił, co by chciał, żeby jemu czyniono (Mt 7). Tak więc tą miłość my i Wy jesteśmy winni sobie i też innym ludom, którzy wierzymy i wyznajemy jednego Boga, choć w różny sposób, którzy Go, Stwórcę wieków i Rządcę tego świata chwalimy i czcimy. Tak bowiem mówi Apostoł: „On jest naszym pokojem, Ten, który jedno i drugie uczynił jednym“ (Ef 2). Znając przez nas tę łaskę daną Ci od Boga, wielu szlachetnych Rzymian bardzo podziwia i rozgłasza Twoją dobroć i cnoty. Spośród nich oto nasi krewni Alberyk i Cyncjusz, którzy prawie od młodości byli żywieni z nami w pałacu rzymskim, bardzo pragnąc wejść w przyjaźń i miłość Twoją i chętnie Ci służyć tym, w czym się podobało naszym ojcom, ślą do Ciebie swoich ludzi, abyś przez nich zrozumiał, jak uważają Ciebie za roztropnego i szlachetnego i jak chętnie Tobie chcą i potrafią służyć. Polecając ich Twojej wielkoduszności, prosimy, abyś starał się okazać im tę miłość, jaką pragniemy Tobie i wszystkim Twoim okazać, z powodu naszej miłości i z powodu odpłaty za wierność rzeczonych mężów. Zaś Bóg wie, że miłujemy Ciebie jedynie dla czci Boga i że życzymy zdrowia i czci Twojej w życiu doczesnym i przyszłym. A także prosimy sercem ustami o to, by tenże Bóg doprowadził Cię po długim okresie tego życia na łono szczęśliwości świętego Patriarchy Abrahama. 

Istotne punkty są następujące w skrócie:

- Papież wspomina życzliwy stosunek króla, który prosił o ustanowienie katolickiego biskupa na swoim terenie, wysłał papieżowi podarunki oraz uwolnionych chrześcijan, wraz z obietnicą uwolnienia następnych niewolników chrześcijańskich. 

- Papież mówi, że ta życzliwość króla pochodzi od Boga, dokładniej z naturalnego światła, które ma każdy człowiek, a więc nie z islamu.

- To naturalne oświecenie jest podstawą wierzenia i wyznawania "jednego Boga". 

- Papież wyraźnie wskazuje na Objawienie w Jezusie Chrystusie, który daje pokój. 

- Papież zapewnia o swojej modlitwie za króla, by Bóg go doprowadził do wiecznej szczęśliwości, co wcale nie oznacza, jakoby tą drogą był islam. Papież nie mówi ani słowa o islamie. 

Innymi słowy: ten list mógłby być skierowany do każdego innego władcy, który okazał tego typu życzliwość Kościołowi i tym samym wykazał naturalne, rozumowe poznanie istnienia jednego Boga wraz z naturalnym prawem moralnym. W postawie tego króla nie ma nic islamskiego, a wręcz przeciwnie, jego postawa jest wprost sprzeczna z zasadami islamu zawartymi w Kuranie i też w przykładzie życia Mahometa. Nic też nie wskazuje na to, by papież wiedział coś bliższego o islamie i treści Kuranu. Z punktu widzenia historycznego nie jest nawet pewne, czy Kuran w obecnej postaci w ogóle istniał. A jeśli istniał, to tylko po arabsku i nie wolno było go tłumaczyć. Dlatego wczesne źródła chrześcijańskie, jak chociażby św. Jana Damasceński, nie znają nawet pojęcia "islam", lecz mówią o "religii Izmaelitów", Saracenach itd., uważając ich za jedną z herezyj bliskowschodnich. 

Tym samym powoływanie się na ten list w kwestii stosunku między Kościołem i islamem jest poważnym, wręcz skandalicznym, kłamliwym nadużyciem. 

Po trzecie

Twierdzenie, jakobyśmy jako katolicy czcili tego samego Boga co islam, jest sprzeczne z całym dotychczasowym nauczaniem Kościoła. I jest sprzeczne także ze zdrowym rozsądkiem oświeconym prawdami wiary katolickiej. Przykładów w dokumentach papieży i nauczaniu teologów jest mnóstwo. Temat ten wymaga osobnego opracowania. Jako przykład podam modlitwę odmawianą na zlecenie papieży począwszy od Leona XIII (encyklika "Annum sacrum"), a odzwierciedlającą prawdziwe, stałe i niezmienne nauczanie Kościoła w tej kwestii. Chodzi o Akt Poświęcenia Rodzaju Ludzkiego przepisany do obowiązkowego odmawiania w każde święto Chrystusa Króla, a odnawiany w pierwsze piątki miesiąca. Zawarta jest w nim m. in. prośba: 

"Rex esto eorum omnium, qui in tenebris idololatriae aut Islamismi adhunc versantur, eosque in lumen regnumque tuum vindicare ne renuas."

Tak samo mówi Katechizm Nauki Chrześcijańskiej św. Piusa X:



http://www.corsiadeiservi.it/public/content/testi%20e%20documenti/Catechismo_PioX.pdf?fbclid=IwAR2a545kHiiL61TxBhRjswWPBtk4VLK8INMQPNMazWoa8cOdG0ZC5PBoKNs )


Słusznie islam jest tutaj zrównany z pogaństwem. Odpowiada to faktom historycznym i religioznawczym. 


Liczne są też inne świadectwa chrześcijan odnośnie islamu, przy czym różny jest zakres wiedzy odnośnie Kuranu i Mahometa. Gdzie jest ta wiedza, zgadza się ona zupełnie ze stanem, który mamy współcześnie:


- Biskup Jan z Nikiu w Egipcie, piszący swoją "Kronikę" pod koniec życia Mahometa, nazywa islam "religią wrogów Boga", "nikczemną doktryną bestii to jest Mahometa", a muślimów nazywa "bałwochwalcami":



http://www.tertullian.org/fathers/nikiu1_intro.htm

- Św. Jan z Damaszku, piszący kilkadziesiąt lat po śmierci Mahometa, nazywa islam "poprzednikiem antychrysta" a Kuran uważa za zbiór "absurdalnych bajek": 

https://www.answering-islam.org/Books/MW/john_d.htm

- Biskup Teodor Abu Qurra, uczeń św. Jana Damasceńskiego, biskup Harran w Mezopotamii, demaskuje Mahometa jako kłamcę a jego naukę jako bezbożną:

http://seminare.pl/pdf/tom33-20-karczewski.pdf

- Apologia Al Kindi (IX - X w.) mówi m. in. wprost, że islam nie jest religią pochodzącą od Abrahama a Mahomet jest zbrodniczym mordercą: 

 https://www.answering-islam.org/Books/Al-Kindi/index.htm

- Św. Piotr Czcigodny, opat słynnego opactwa w Cluny, w swoich dziełach "Przeciw haniebnej sekcie Saracenów" i "Suma całej herezji Saracenów" oraz w liście do św. Bernarda od tłumaczeniu Kuranu, nazywa Mahometa bandytą a islam "ściekiem wszelkich herezyj", "bezbożnym i potępienia godnym nonsensem", "diabelską nauką":

https://en.wikipedia.org/wiki/Peter_the_Venerable

- Także wielu papieży po Grzegorzu VII prowadziło korespondencję z władcami muślimskimi, gdzie nie ma śladu ani uznania prawdziwości islamu, ani nawet równoprawności:

(z: https://books.google.de/books?id=AbWYCgAAQBAJ&hl=de&source=gbs_navlinks_s)

Por. także tego samego autora tutaj i tutaj.

Te przykłady świadczą dobitnie, że po pierwsze historia stosunku papieży i teologów katolickich do islamu jest o wiele bogatsza niż jedno zdanie Grzegorza VII (i to wyjęte z kontextu i wykorzystywane przeciw niemu) i po drugie ten stosunek jest bardzo daleki od twierdzenia, jakoby Kościół wierzył i czcił tego samego Boga co islam.


Po czwarte

W kwestii wzajemnego stosunku dwóch stron zarówno zdrowy rozsądek jak też zwykła przyzwoitość wymaga, by uwzględnić stanowisko drugiej strony. Akurat wyznawcy dialogizmu międzyreligijnego (a właściwie relatywizmu i apostazji) działają wprost przeciw tej zasadzie. Wmawiają oni bowiem katolikom, jakobyśmy wyznawali tego samego Boga co muślimi, ale przemilczają fakt, że żaden z przedstawicieli islamu, ani w historii ani obecnie czegoś takiego nie mówi i nie jest w stanie powiedzieć. Dla nich chrześcijanie są politeistami i zrównanie ich Ałłaha z Bogiem wyznawanym przez nas jest bluźnierstwem i tym samym najcięższym grzechem. Dlaczego deoniści itp. to przemilczają? Gdzie tu się podziewa ich dialogowość? A może ten cały dialog to zwykła ściema obliczona na odmóżdżenie katolików i zduszenia w zarodku ich oporu wobec islamizacji? 

Na koniec wypada postawić pytanie, jakie były powody takich a nie innych zdań w dokumentach soborowych, skoro nie mają one żadnych podstaw w dotychczasowym nauczaniu Kościoła. Tutaj należy sięgnąć do genezy i zamysłu zarówno Vaticanum II jako całości, jak też poszczególnych dokumentów. Mówiąc w skrócie: jest zupełnie oczywiste, że zamiarem w tym temacie nie było nauczanie prawd wiary. Tym samym można i należy tę sprawę dyskutować otwarcie i bez żadnych ograniczeń. Jedyną granicą jest różnica między prawdą i fałszem. 



Post scriptum I

Podobne uwagi wyraził filozof francuski Alain Besançon:



Post scriptum II

Jeden z dwóch bohaterów tego wpisu staje się coraz wyraźniej apologetą islamu i antykatolikiem:



Franciszek i gelynder


Coraz wyraźniej ukazuje się, że wydanie deklaracji "Fiducia supplicans" (więcej tutaj i tutaj) zdobywa rangę pewnej cezury czy kamienia milowego nie tylko w pontyfikacie Franciszka, lecz w epoce tzw. posoborowia, a nawet jeszcze szerzej. Otóż odezwały się nie tylko poważne i liczne głosy krytyczne co do tego dokumentu, lecz także siłą rzeczy głosy broniące czy raczej usiłujące go usprawiedliwić. Pośród tych ostatnich regułą jest - jak zwykle - brak konkretów a za to obfitość ogólników sprowadzających się do mniej czy bardziej uprzejmego wyzywania krytyków, co jest zresztą typową bergogliańską manierą (w wykonaniu samego protoplasty zwykle dość prymitywną, wybitnie zakłamaną i bezczelną). Stopień czy rodzaj uprzejmości jest oczywiście zupełnie nieistotny. Istotne jest, że jest to typowy modernistyczny zabieg psychologizowania, zakorzeniony - z czego obecnie mało kto zdaje sobie sprawę, nawet uprawiający go - w niczym innym jak w pseudopsychologicznej "metodzie" żydowskiego psychiatry Sigmund'a Freud'a, zwanej górnolotnie a fałszująco "psychoanalizą". 

Otóż dość znany umiarkowany bergogliano-wojtylianista Tomasz Samołyk (więcej tutaj) podjął się właśnie swoistej apologii, opierając się przy tym na wypowiedzi również popularnego w kręgach modernistycznych x. Grzegorza Strzelczyka na łamach modernistyczno-dominikańskiego organu "W drodze". 


Ten ostatni wpadł na mało oryginalny pomysł w swojej dzielnej apologii bergogliańsko-fernandezowego błogosławienia, mianowicie przez porównanie Magisterium Kościoła do gelyndera, co po śląsku oznacza balustradę przy schodach (od niemieckiego słowa Geländer). 


Strzelczyk - według relacji Samołyka - nawiązuje do swojego wspomnienia z dzieciństwa, gdy to mieszkał w kamienicy, gdzie schody oczywiście wyposażone były w gelynder. Wówczas mały Grześ marzył o zjeżdżaniu gelynderem zamiast mozolnego schodzenia po schodach. Sprytny zabieg dużego już teraz Strzelczyka polega na tym, porównuje Franciszka do chłopaczka, który zjechał po gelynderze, zaś tych, którzy go krytykują uważa za tych, którzy w swojej "neurotycznej pobożności" trzymają się ściany. Zaznaczam, że nie znam całego textu Strzelczyka, gdyż za całość trzeba zapłacić, a nie uważam wydawania choćby paru złotych na coś takiego za godziwy wydatek, i zakładam, że Samołyk jako prawnik z wykształcenia jest w stanie i ma wolę rzetelnego zrelacjonowania wypocin modernisty. 

Cóż na to odpowiedzieć? Czyż nie wypada już tylko polec wobec potęgi "argumentu"? Przede wszystkim, jak już zaznaczyłem, Strzelczyk właściwie nie jest tutaj wcale oryginalny, a jawi się jedynie jako pojętny uczeń kryptoheglisty x. Karl'a Rahner'a, skrajnie modernistycznego jezuity i jednego z głównych ideologów "reform soborowych". Otóż ten ostatni na swoich wykładach bardzo lubił powtarzać następujący perfidny pseudodowcip, który oczywiście regularnie wywoływał zupełnie zamierzone wybuchy śmiechu u studentów: dogmaty są jak latarnie, a tylko pijani się ich trzymają (jedno ze źródeł jest tutaj). Nie trudno zgadnąć, że chodzi tutaj nie o to, że dogmaty dają światło, lecz o szydzenie z tych, którzy się trzymają dogmatów, czyli nieomylnych prawd wiary. 

Samołykowi tak bardzo zaimponowało to arcydzieło myśli x. Strzelczyka, że powiązał je z autobiograficznym wyznaniem o swojej neurotycznej religijności z dzieciństwa, tym samym uważając, że "tradycjonaliści" krytykujący Franciszka za "Fiducia supplicans" są na poziomie jego minionej, dziecięcej a strasznej pobożności. Tu właśnie jest problem i to wielowarstwowy. 

Po pierwsze, Samołyk (rocznik 1989) utożsamia wojtyliańsko-oazowy katolicyzm swojego dzieciństwa z tradycyjną katolicką wiarą i pobożnością, co jest oczywiście błędne.

Po drugie, Samołyk sugeruje, jakoby jego problemy psychiczno-pobożnościowe były spowodowane tradycyjną wiarą i pobożnością, a może nawet były z nimi tożsame. 

Po trzecie, Samołyk widocznie uważa, że "teologia" bergogliańsko-fernandezowo-strzelczykowa jest lekarstwem na traumatycznie wspominaną jego własną religijność z dzieciństwa, a to jest największym i najgroźniejszym fałszem w tej sprawie. 

W tym jego wystąpieniu oczywiście należy poniekąd docenić nawoływanie do zrozumienia dla biednych, nieszczęśliwych gdyż pogrążonych w neurotycznej religijności tradziuchów, co jednak właściwie nie zmienia problemu, choć buduje samopoczucie Samołyka, tudzież jego fanów i popleczników. Tym niemniej lepiej tak niż z nagą agresją w stylu betonowego bergoglianizmu. 

Pierwszego punktu nie muszę chyba zbytnio rozwijać. Kto nie poznał rdzennie katolickiej liturgii i związanej z nią pobożności, zwłaszcza gdy w niej nie wzrastał, ten nie ma podstaw do kojarzenia swoich problemów psychiczno-religijnych z Tradycją katolicką. Pamiętać trzeba, że tradycyjna liturgia katolicka nie polega na pieśniach ze śpiewnika x. Siedleckiego, tym bardziej nie na gitarowych śpiewkach blachnicyzmu. Kto nie wzrastał we wierze i liturgii katolickiej w jej właściwej postaci, czyli z katechizmem rzymskim i chorałem gregoriańskim, ten nie ma prawa twierdzić, że wychowywał się w Tradycji Kościoła. Oczywiście, osobna jest kwestia winy, gdyż nikt nie wybiera sobie, w jakim czasie, w jakim miejscu i w jakiej rodzinie przychodzi na świat i jest wychowywany. Jednak zwykła uczciwość intelektualna wymaga, by znać choćby z grubsza historię Kościoła i kolej rzeczy, zanim się wypuści w świat tak poważne oskarżenie jak obwinienie Tradycji katolickiej za doznawanie w dzieciństwie zafałszowanej wiary i pobożności. 

W tym miejscu muszę zaznaczyć, że problem poruszony przez Samołyka owszem istnieje w środowisku lefebvrystycznym. Jednak nie wynika to z Tradycji katolickiej, lecz z jej wypaczenia w tym środowisku. Wypaczenie polega na hodowanej i promowanej mentalności i w rezultacie też religijności sekciarskiej, a sekciarstwo polega na deficycie rozumności i wolności na korzyść uzależnienia emocjonalnego i ślepego posłuszeństwa, i to nawet w sposób zupełnie nielegalny i niekatolicki. Nie powinno więc dziwić, że lefebvrystyczna opieka duchowa nie tylko sprzyja lecz często wręcz produkuje religijność neurotyczną i obłudną. Jeśli Samołyk to właśnie ma na myśli, to oczywiście jest to trafne spostrzeżenie. Jednak problem polega na tym, że nie jest to prawdziwie katolicka duchowość, nawet jeśli za takową się oficjalnie podaje. 

Tym samym punkt drugi został już właściwie obalony. Jeśli Samołyk utożsamia tradycyjną pobożność katolicką z lefebvryzmem, to oczywiście się myli, ale ta pomyłka nie pomniejsza jego błędu myślowego. Powinien bowiem wiedzieć, że patologiczna i patogenna religijność polega na dysharmonii sfer osobowości, spowodowanej dysharmonią w wychowaniu religijno-osobowościowym. Przykład: Tak zwane skrupuły polegają na irracjonalnym lęku co do grzeszenia akurat w dziedzinie czy sprawie błahej, podczas gdy dana osoba popełnia błędy czy wręcz grzechy w innej, o wiele ważniejszej dziedzinie. Innymi słowy: skrupuły są problemem zastępczym. W nich odzywa się głos sumienia w sposób irracjonalny, ale właściwie słuszny, gdyż wskazujący na autentyczny, a tłumiony czy spychany do podświadomości problem duchowy czy religijny. Według tego mechanizmu neurotyczna może być zarówno przesadnie wyśrubowana wrażliwość na obrzędy zewnętrzne, gdy równocześnie brak jest odpowiedniej wrażliwości na czystość myśli, emocyj, wyobraźni itp., jak też patologiczna jest pogarda dla zewnętrznych przejawów pobożności (ryt, oznaki czci, schludność itp.) przy równoczesnym podkreślaniu dbałości o relacje międzyludzkie, uprzejmość, miłosierdzie itp. Zarówno w jednym jak i w drugim przypadku wcześniej czy później przejawia się obłuda: ktoś pozornie ułożony i "pobożny" okazuje się wręcz podły, chciwy i bezwzględny w forsowaniu swoich interesów, a z drugiej strony ktoś stale głoszący wyrozumiałość i miłosierdzie okazuje się wręcz okrutnym tyranem, zwłaszcza wobec tych, którzy nie są mu bezwzględnie oddani. 

Tak właśnie dochodzimy do punktu trzeciego, gdyż obecnie już nie sposób nie zauważyć, jaka jest prawdziwa natura i charakter "miłosierdzia" bergogliańskiego. Zresztą nawet Samołyk chyba zaczął dostrzegać ten problem, co również należy docenić, gdyż świadczy jednak o jakiejś uczciwości w ocenie rzeczywistości. 

Tak więc zasadniczym problemem bergoglianizmu i jego wyznawców jest zakłamanie. Być może nie jest to zawsze i tylko obłuda, być może ludzie typu Samołyka szczerze wierzą, że to jest droga Ewangelii, droga katolicka. Na tym właśnie polega tragizm sytuacji: gdy ludzie jako tako wykształceni, myślący i skądinąd zdolni do uczenia się, naiwnie poddają się narracji, która jest dogłębnie i programowo zakłamana. Zakłamane jest nazwanie przez Rahner'a dogmatów latarniami, zakłamane jest nazwanie przez Strzelczyka dogmatów gelynderem i to z wielu powodów, nawet jeśli weźmie się pod uwagę, że jest to tylko metafora, ograniczone porównanie. Zakłamanie polega nie tylko na szydzeniu z tych, którzy się trzymają dogmatów. Ono polega na sugestii, jakoby dogmaty były względne i zbędne, zwłaszcza dla tych, którzy są ponad i poza "neurotyczną religijnością". A polega zwłaszcza na ukrytym założeniu, jakoby nie było neurotycznej bezbożności, przejawiającej się między innymi w pogardzie dla dogmatów, choćby przez traktowanie ich jak ślizgawki dla pośladków. 

Tymczasem Samołyk nadal brnie w fałszywej religijności - czy raczej nawet mentalności - wojtyliańskiej przechodzącej obecnie w bergogliańską, aczkolwiek z pewną dozą czy zaczątkiem dystansu. Póki co niestety nie widać przebudzenia się, lecz naiwne trwanie w niby bardziej oświeconej, "liberalnej" wersji tej samej patologicznej mentalności pseudopobożnej. Czy jest szansa na jego nawrócenie na rdzenny katolicyzm? Popularność głównościekowa na pewno mu w tym nie pomaga. Czas pokaże. 

Czy można wybaczyć zbrodnie historyczne?


Rzeczywiście temat przebaczenia i pojednania jest obecnie bardzo często nadużywany. Początkiem tego procederu był prawdopodobnie słynny list biskupów polskich do biskupów niemieckich z 18 listopada 1965 r., znany pod hasłem "przebaczamy i prosimy o przebaczenie". 

Oczywiście zbrodnie na ludności polskiej są krzywdą nie tylko dla samych ofiar i ich rodzin, lecz godzą w cały naród, gdyż pozbawia go części jego członków, gdy jest ważna, może nawet istotna dla jego bytu i dobrobytu. Ofiarą jest więc także cały naród i państwo. Jednak nie można przebaczać w czyimś imieniu, można tylko w swoim za krzywdę wyrządzoną sobie poprzez zbrodnie na współrodakach. 

Każda zbrodnia - jak każdy grzech - domaga się po pierwsze kary i to sprawiedliwej. W obecnie forsowanej mentalności w duchu herezji miłosierdzizmu zwykle zapomina się o tym, a nawet programowo pomija. Pomija się także warunki przebaczenia, które oczywiście nie może unieważnić kary. Warunki uzyskania przebaczenia są znane każdemu katolikowi jako warunki dobrej spowiedzi. Obowiązują one także na płaszczyźnie społecznej, nie tylko w pobożności indywidualnej. Innymi słowy: nie ma i nie może być przebaczenia bez

- stanięcia w prawdzie historycznej, czyli zbadania wyrządzonego zła

- wyrażenia żalu przez winowajców, bądź przynajmniej przez tych, którzy odnieśli korzyści z dokonanej zbrodni, bądź chcą z niej korzystać

- oskarżenia zbrodni jako zła i to w pełnym jego wymiarze

- oświadczenia woli naprawy czy zadośćuczynienia

- wykonanie zadośćuczynienia czy przynajmniej podjęcie odpowiednich kroków. 

Jeszcze uwaga co do pojęć. Otóż przebaczenie jest jako takie aktem jednostronnym, który oczywiście ma prawo oczekiwać wzajemności, jeśli wina została zaciągnięta z obu stron. Natomiast pojednanie jest aktem dwustronnym, który zakłada czy to przebaczenie jednostronne (jeśli wina jest jednostronna) czy obustronne (gdy wina jest po dwóch stronach). 

Czy zmiana słów Konsekracji sprawia nieważność Mszy św.?


Zależy, jaka zmiana. 

Jako istotne dla ważności Konsekracji zostały przez papieży określone słowa:

"Hoc est enim Corpus meum"

oraz

"Hic est enim calix Sanguinis mei".

Pozostałe słowa formuły Konsekracji nie są istotne dla jej ważności, aczkolwiek oczywiście zasługują na szacunek i nie wolno ich zmieniać. 

Mówi o tym chociażby Katechizm Rzymski wydany na polecenie Soboru Trydenckiego (część II, rozdział IV, punkt XIX i następne):



W rubrykach Missale Romanum z 1962 w dziale o usterkach w celebracji (De defectibus) jest powiedziane:


Tak więc podane są całe słowa Konsekracji jako forma sakramentu, której nie wolno zmieniać. Równocześnie zaznacza się, że tylko taka zmiana słów powoduje nieważność, która zmienia ich znaczenie. Ta zasada wynika z faktu, że w liturgiach różnych obrządków uznanych za ważne, są nieistotne różnice w słowach Konsekracji, a także od zawsze istniały tłumaczenia słów -wypowiedzianych prawdopodobnie po aramejsku - Pana Jezusa podczas Ostatniej Wieczerzy. Słowa w obrządku rzymskim, czyli po łacinie, są także tłumaczeniem słów Pana Jezusa, oczywiście z zachowaniem ich sensu oryginalnego. 

Tu są cztery różne kwestie:
1. samowolna, dokonana przez celebransa zmiana tradycyjnych słów Konsekracji (z Missale św. Piusa V) 
2. zmiana słów tradycyjnych słów Konsekracji na oficjalne łacińskie słowa w Novus Ordo (mszał Pawła VI
3. zmiana oficjalnych łacińskich słów Novus Ordo na oficjalne tłumaczenie słów Novus Ordo, jak zmiana "pro multis" na "za wszystkich",
4. zmiana oficjalnych słów Novus Ordo - czy to łacińskich, czy w języku narodowym - samowolnie przez celebransa. 

W przypadku numer 1. Konsekracja jest nieważna, jeśli zmiana oznacza zmianę znaczenia słów. 

W przypadku numer 2. ważność raczej nie jest kwestionowana, chyba że się neguje prawomocność Novus Ordo w ogóle, czy to z powodu braku kompetencji papieża do wprowadzenie zmiany, czy też z powodu zanegowania, iż Paweł VI był papieżem. Generalnie przyjmuje się, że zmiana dokonana przez Pawła VI mieści się w zmianach niezmieniających znaczenia tradycyjnych (tych z Missale św. Piusa V) słów Konsekracji. 

W przypadku numer 3. - o który zwykle chodzi - mamy do czynienia z problemem zarówno kompetencji władzy kościelnej do wprowadzania zmian, gdyż także tłumaczenia są zatwierdzane przez Stolicę Apostolską czyli są przez nią autoryzowane, jak też z problemem teologicznej różnicy między "za wielu" i "za wszystkich", przy czym ta druga wersja ma także poparcie w textach biblijnych (choć oczywiście odbiega od łacińskiego oryginału Konsekracji).

W przypadku numer 4. sprawa jest analogiczna do przypadku 1., ale nie ma całkowitej jasności, mimo oficjalnego zakazu samowolnego wprowadzania zmian, gdyż nie ma oficjalnego orzeczenia, że takie zmiany powodują nieważność sakramentalną. 

W każdym razie dokonanie zmian w formule Konsekracji przez Pawła VI miało fatalne skutki psychologiczne. Spowodowało bowiem wrażenie i mniemanie, jakoby te centralne i święte słowa podlegały zmianom według uznania osoby aktualnie sprawującej władzę w Kościele. 

Jest kwestia poprawnego tłumaczenia oryginalnych słów Konsekracji. Mszał Pawła VI (Novus Ordo Missae) zawiera słowa "pro multis", czyli "za wielu", jak to zostało poprawnie przetłumaczone w dotychczasowym mszale dla diecezyj polskich. Natomiast w niektórych innych tłumaczeniach (niemieckim, angielskim, francuskim itd.) popełniono zafałszowanie słów oryginału tłumacząc jako "za wszystkich". Benedykt XVI starał się o korektę tych fałszywych tłumaczeń, także w mszale włoskim. W trakcie były prace nad mszałem niemieckim, jednak w ich dokończeniu zgodnie z pragnieniem Benedykta XVI przeszkodził koniec pontyfikatu. Franciszek niestety przeforsował anulowanie korekty, którą dokonano w mszale włoskim, oraz wielokrotnie opowiadał się za fałszywym tłumaczeniem. 

Oczywiście należy teologicznie wykładać i wyjaśniać, że Jezus Chrystus oddał Swoje życie za zbawienie wszystkich ludzi. Jednak w tej kwestii chodzi o poprawność tłumaczenia. Tłumaczenie, które zmienia treść oryginału, jest fałszerstwem, niezależnie od powodów czy intencyj. 

Czy święty powinien dbać o swoje zdrowie?



Pytanie jest rzeczywiście ważne i godne uwagi. Dotyczy bowiem nie tylko właściwej interpretacji żywotów świętych, lecz drogi do świętości ogólnie i każdego z nas.

Równocześnie odpowiedź jest prosta: miarą świętości jest miłość na wzór Jezusa Chrystusa. Do tego sprowadza się chrześcijańska asceza i moralność, która oczywiście nie stoi w sprzeczności z porządkiem naturalnym, a go przewyższa i podnosi.

Pamiętać też należy, że droga świętości jest nie tylko jedna i ta sama (gdyż wzorem i kryterium jest Jezus Chrystus), lecz także indywidualna, gdyż każdy człowiek jako niepowtarzalne indywiduum idzie tą drogą wraz z własnymi zdolnościami, decyzjami i doświadczeniami, które są jako jednostkowa całość są jedyne w całej historii wszechświata (jest zawsze tylko jeden jedyny człowiek urodzony w danym czasie z danych rodziców, dotyczy to także bliźniaków). Stąd pochodzi stare porzekadło katolickiej ascetyki: świętych należy podziwiać, ale nie zawsze naśladować (admirandi sunt, sed non semper imitandi).

Oczywiście świętość jest dziełem łaski wraz ze współpracą czyli wolnymi wyborami i wysiłkami człowieka. Innymi słowy, jest to życie łaską, a naczyniem tej łaski jest osoba ludzka, z których każda jest jedyna i niepowtarzalna. Oznacza to, że każdy sam i na swój sposób odpowiada na pobudzenie przez łaskę i jej działanie. Łaska może pobudzić i ożywiać wyjątkowe zdolności człowieka, także w sferze cielesnej, oczywiście gdy służy to zbawieniu duszy danej człowieka i bliźnich. Nie odbywa się to bez gotowości i wysiłku człowieka, a jest to zawsze rezultat wolnego wyboru, mimo prymatu łaski.

Miłość, której wzorem jest Jezus Chrystus, jest przede wszystkim ukierunkowaniem na dobro, zarówno najwyższe, jakim jest Bóg, jak też stworzone, czyli obecne w każdym stworzeniu, także w nas samych. Dlatego prawdziwa miłość własna i miłość bliźniego się nie wykluczają, lecz uzupełniają i wspierają. Ukierunkowanie ku Dobru Najwyższemu, którym jest sam Bóg, zakłada odpowiedni stosunek do dóbr względnych, czyli stworzonych, także do swojego ciała i zdrowia. Z powodu tej względności wybory motywowane nadprzyrodzoną miłością ku Dobru Najwyższemu mogą się wydawać pomniejszeniem czy brakiem miłości do stworzeń, może nawet - odpowiednio rozumianą - "pogardą" czy "nienawiścią". Nie może to być sprzeczne z fundamentem moralności i świętości, jakim jest uznanie dobroci stworzenia jako pochodzącego od Stwórcy, który jest samą Dobrocią.

Słynny przykład św. Maksymiliana Kolbe może tutaj posłużyć ku zrozumieniu. W pewnym sensie jego decyzja oddania życia za ojca rodziny może być nazwana "pogardą" dla własnego życia, także dla własnej, jakże owocnej działalności duszpasterskiej i wydawniczej dla zbawienia dusz. Jednak kluczem do zrozumienia tej decyzji jest przykład Jezusa Chrystusa - Jego wezwanie do oddania życia za bliźnich i to dosłownie, na wzór dobrowolnego wydania się na śmierć dla ratowania bliźniego, konkretnie i spontanicznie, co najlepiej świadczy o postawie duchowej i życiowej.

Tę zasadę można i należy przełożyć także na sytuacje i wybory bardziej codzienne, mniej spektakularne. Gdy małżonkowie pragną potomstwa nie z pobudek egoistycznych (dziecko jako swego rodzaju zabawka czy sposób realizowania swoich ambicyj), lecz w duchu ofiary czyli poświęcenia rozrywki, czasu, wygód, także spoczynku nocnego i środków dla współpracy w dziele stworzenia i utrzymania rodzaju z ludzkiego, wówczas realizują w sobie właściwy sposób miłość małżeńską i rodzicielską, której wzorem jest także Jezus Chrystus.

W życiu kapłańskim i zakonnym jest więcej sposobności do niezwykłych poświęceń, aczkolwiek także stan duchowny polega głównie na codziennych, niepozornych obowiązkach i poświęceniach, nawet heroicznych, choć niedostrzeganych jako takie. Jako przykład przychodzi mi na myśl jeden proboszcz, którego poznałem w pierwszych latach kapłaństwa. Po jednej z uroczystych celebracyj z jakiejś szczególnej okazji, zostaliśmy sami w kościele, gdy wszyscy już wyszli. Wtedy zobaczyłem, że proboszcz wyszedł z zakrystii z miotłą, żeby posprzątać prezbiterium, by następna Msza św. odbyła się w uprzątniętym miejscu. To była względnie mała parafia, ale proboszcz z pewnością mógł poprosić czy nawet wyznaczyć kogoś do sprzątania wtedy (kościół był regularnie sprzątany i utrzymany w czystości), jednak nie chciał nikogo zobowiązywać do tego zajęcia w dzień świąteczny, wolał sam uporządzić miejsce święte. Na pewno by się szczerze roześmiał, gdyby ktoś nazwał to heroizmem. Większość kapłanów - w poczuciu własnej "godności" - by zresztą nie wpadła na pomysł sprzątania samemu, a najwyżej nakazaliby kościelnemu czy zakrystiance.

Podobnie ascetyczne praktyki świętych mogą się wydawać niezrozumiałe, czy wręcz dziwne, może nawet wątpliwe co do wartości i oceny. Można jednak założyć, że były uzgodnione ze spowiednikiem czy kierownikiem duchowym, który powinien czuwać, czy podopieczna dusza nie jest zwodzona czy wręcz ulega podstępom szatańskim. Jeśli spowiednik dopuścił dany sposób ascezy, wówczas można uznać, że dana praktyka jest zgodna z łaską Bożą chociażby w danym przypadku.

W końcu należy mieć na uwadze, że literatura hiagograficzna, zwłaszcza odnosząca się do osób z dalszej przeszłości, nierzadko obfituje w legendy i dobroduszne fantazje, które same w sobie nie są kłamstwem, ale pewną przesadą, motywowaną chęcią zachęty do doskonałości i przezwyciężania siebie. Dlatego nie należy zbytnio przejmować się niezwykłymi wyczynami ascezy podawanymi w takiej literaturze. Należy natomiast przejąć się duchem miłości i gorliwości, której ideałem jest sam Jezus Chrystus prowadzący Swoich uczniów - każdego na swój sposób - do zjednoczenia ze Sobą.

Katolicka etyka pracy


Po pierwsze, wykonywanie niekoniecznej pracy w niedzielę, czy to zarobkowej, czy domowej, jest grzeszne, gdyż godzi w świętowanie Dnia Pańskiego. Jeśli praca jest konieczna, tzn. wynikająca albo z zawodu, albo dla zapewnienia koniecznego utrzymania dla rodziny, albo dla koniecznych zadań społecznych, to ani ona sama, ani zarobek z niej nie jest grzeszny. Zresztą problemem nie jest zarobek, lecz praca. 

Nie jest natomiast grzechem praca wolontaryjna w niedziele i święta, czyli bez zarobku i bez korzyści własnej. Jeśli w taki np. mechanik za darmo dokona pilnej naprawy samochodu, lekarz przyjmie prywatnie pacjenta, nauczyciel udzieli korepetycji za darmo, wówczas nie jest to grzechem, lecz uczynkiem miłości bliźniego, który jest pożytkiem duchowym i odpowiada świętowaniu niedzieli. 

Co do pracy bez umowy. Jakaś umowa zawsze istnieje, przynajmniej ustna czy domyślna. Chodzi chyba o tzw. pracę na czarno, czyli bez rozliczenia z ubezpieczeniem społecznym i podatkowym. Ta kwestia wchodzi w dziedzinę sprawiedliwego systemu społecznego, roli i granic ingerencji państwa, a także obowiązków wobec państwa i państwa wobec obywateli. Sytuacje są de facto bardzo różne. Jeśli praca "na czarno" jest konieczna dla zarobienia na godziwe utrzymanie rodziny w sytuacji nadmiernego i niesprawiedliwego obciążenia czy wręcz ucisku fiskalnego, wówczas uchylanie się od niesprawiedliwej części danin ma uzasadnienie moralne. Podkreślam: to zależy zarówno od sytuacji indywidualnej jak też od stosunków w danym państwie. 

Czy wolno brać udział w obrzędach ateistycznych?

 


Odpowiedź zależy od tego, czy para poddająca się takowemu obrzędowi składa się z katolików, czy nie, to znaczy, czy przynajmniej jedna osoba tej pary jest katolikiem. Jeśli tak, to taki obrzęd jest grzeszny i gorszący, więc nie wolno w nim uczestniczyć w żaden sposób.

Jeśli natomiast para składa się z nieochrzczonych, to mamy wprawdzie do czynienia z obrzędem pogańskim, jednak zawierane jest tzw. małżeństwo naturalne, które ma swoją godność. W takim obrzędzie wolno uczestniczyć, oczywiście w intencji pomagania w dojściu do poznania prawdziwej religii, którą jest religia katolicka. 

Jakie jest prawidłowe umiejscowienie ołtarza?


Nie ma tradycyjnych przepisów co do umiejscowienia ołtarza, to znaczy zarówno faktycznie jak też prawnie były dopuszczalne zarówno ołtarze wolnostojące jak też umieszczone przy ścianie czy nadbudowie. Istotny był natomiast kierunek celebracji, to znaczy nigdy nie było celebrowania ku ludowi, lecz zasadą pochodzącą z czasów apostolskich było zwrócenie się celebransa wraz z wiernymi ku wschodowi. 

Ta kwestia nie została także poruszona w konstytucji o liturgii Sacrosanctum Concilium. Dopiero w dokumencie poświęconym wprowadzeniu w życie tejże konstytucji, w instrukcji Kongregacji Świętych Obrzędów Inter Oecumenici z 1964 r. powiedziane jest o takim wznoszeniu ołtarzy, żeby były oddzielone od ściany, żeby można było je obejść i celebrować ku ludowi:


Nie ma więc mowy ani o usuwaniu starych ołtarzy, ani o obowiązku celebrowania w kierunku ku ludowi. To jest, dokładnie biorąc, jedynie zalecenie co do budowania nowych ołtarzy. 

Budowanie ołtarzy wolnostojących, czyli oddzielonych od ściany, ma o tyle uzasadnienie, że rzeczywiście w starożytnych świątyniach ołtarz stoi wolno, a obecnie obrządki wschodnie także mają zasadniczo takie ołtarze. 

Dopiero pod koniec średniowiecza w chrześcijaństwie zachodnim doszło do połączenia ołtarza ze ścianą ołtarzową, podczas gdy na wschodzie ołtarz pozostał umieszczony za ścianą ołtarzową czyli ikonostasem. 

Osobną jest kwestia kierunku celebracji. Jest dość oczywiste, że celebrowanie twarzą ku ludowi jest pomysłem protestantyzującego tzw. ruchu liturgicznego drugiej fali (pierwsza połowa XX w.), który błędnie, a nawet kłamliwie twierdził, że celem jest powrót do praktyki starożytnej. W rzeczywistości chodziło i nadanie Mszy św. charakteru wieczerzy, czyli sprowadzenia jej do protestanckiego rozumienia Eucharystii jako pamiątki Ostatniej Wieczerzy. Ta kwestia została wyczerpująco opisana zarówno przez kardynała J. Ratzinger'a w Duchu liturgii, jak też wcześniej przez jego przyjaciela, liturgistę niemieckiego x. Klaus'a Gamber'a.

W ostatnich latach ukazała się w temacie praca wybitnego historyka, byłego rektora kolegium Teutonicum w Rzymie, dostępna darmowo w internecie także w tłumaczeniu angielskim:

https://www.academia.edu/105069439/Altar_and_Church


Co oznacza modlitwa w intencjach papieża?


Papież nie ma prawa wymagać modlitwy w intencji, która nie jest zgodna z nauczaniem Kościoła, to znaczy nie może narzucać swojego osobistego poglądu w jakiejkolwiek sprawie, także w sprawie kary śmierci. Próba takiego narzucania jest bezprawna, niemoralna i nie ma mocy wiążącej dla katolików. 

W takiej sytuacji dla uzyskania odpustu wystarczy wzbudzić ogólną intencję w intencjach papieża, gdyż nie ma obowiązku podzielania takiej intencji nawet jeśli jest podana jako intencja papieża. 

Jaki powinien być strój ministranta?



Nie ma ogólnokościelnych przepisów co do stroju ministranta. Są tylko:

1. pochodzące od Soboru Trydenckiego pozwolenie na używanie szaty duchownej (sutanna + komża) podczas pełnienia funkcji liturgicznej w zastępstwie kleryków (właściwą służbą liturgiczną są klerycy z niższych stopniach święceń czy przynajmniej tonsurowani),

2. zwyczaje lokalne.

Wynika z tego: skoro zgodnie z logiką pozwolenie nie jest nakazem, to właściwie dopuszczalne jest służenie także bez stroju duchownego, czyli w jakimkolwiek przyzwoitym stroju. Stąd się wziął polski (nieznany poza Polską) zwyczaj ubierania samej komży na ubiór cywilny. 

Oczywiście biskup miejsca może wydawać przepisy w tej kwestii. 

Na tzw. Zachodzie jest zwyczaj, że sutanella ministrancka dostosowana jest do koloru liturgicznego, czyli są sutanelle nie tylko czarne, lecz także czerwone (dla koloru liturgicznego czerwonego i białego), zielone i fioletowe. To ma sens. Nie ma natomiast sensu uniwersalne używanie czerwonego w zależności od wieku.

I w związku z tym jeszcze istotna uwaga:
Nie tylko absurdalne lecz wręcz nielegalne jest paradowanie nadliczbowych - czyli niepełniących aktualnie żadnej funkcji liturgicznej w danej celebracji - ministrantów w szatach liturgicznych. Zgodnie z kanonem Soboru Trydenckiego, prawo do przywdziania stroju duchownego mają wyłącznie świeccy pełniący funkcje liturgiczne w zastępstwie kleryków. Innymi słowy: świeccy nie pełniący w danej celebracji żadnej funkcji liturgicznej nie mają prawa mieć na sobie szaty duchownej (ministranckiej), ani nawet przebywać w prezbiterium. Prezbiterium nie jest miejscem parady, lecz służby.