Zasady komentowania: bez anonimowych komentarzy

O braku męstwa



W potocznym języku i potocznej mentalności niemoralność jest kojarzona przede wszystkich ze sferą sexualności. Jest to poniekąd zrozumiałe, gdyż jest to sfera szczególnie delikatna, wrażliwa i równocześnie zagrożona, zwłaszcza obecnie, gdy forsuje się ataki na tę sferę na poziomie już naturalnym i zdroworozsądkowym. Zwykle zapomina się jednak o tym, że moralność względnie niemoralność jest dziedziną całościową, jest systemem, gdzie poszczególne dziedziny są powiązane i współzależne. Innymi słowy: nie można być moralnym względnie niemoralnym tylko w jednej dziedzinie. Grzech w jednej dziedzinie ma zawsze konsekwencje dla całości stanu moralnego człowieka i dla innych sfer tego stanu. A z drugiej strony: zdobywanie cnót - czyli sprawności w dobrem - w jednej dziedzinie zawsze ma dobroczynny wpływ na cała stan moralny człowieka i społeczności, także w innych sferach obyczajowych. 

Jednym z korzeni upadku moralnego w krajach niegdyś chrześcijańskich jest zapaść, a właściwie programowe i systemowe zafałszowanie teologii i to począwszy od katedr uniwersyteckich, seminaryjnych, poprzez kaznodziejstwo aż po szkolne lekcje religii. Jest dość oczywiste, że to zafałszowanie było zaplanowane i jest nadal wręcz brutalnie forsowane, i to obecnie z najwyższych szczebli hierarchii kościelnej, czego dowodem jest "synod o synodalności", mający być właściwie listkiem figowym dla perfidnego narzucenia całemu Kościołowi pomysłów dość wąskiej bandy rewolucjonistów, pałających już nawet nie bardzo skrywaną nienawiścią do wszystkiego, co rdzennie katolickie, począwszy od "katolickiego Boga", poprzez Najświętszą Ofiarę i Najświętszy Sakrament, któremu odmawia należnej czci choćby zewnętrznej, aż do dziedziny moralności, zwłaszcza tej szczególnie bliskiej i ważnej dla choćby biologicznego trwania i rozwoju narodów i całej ludzkości, czyli małżeństwa i rodziny. 

Tak więc znajdujemy się pośród walki, która się toczy nie tylko między Kościołem a możnymi tego świata, lecz także wewnątrz struktur Kościoła. Jak w każdej walce, istotne jest rozbrojenie czy przynajmniej osłabienie przeciwnika. Jako że ta walka jest duchowa, także rozbrojenie czy przynajmniej osłabienie waleczności odbywa się na płaszczyźnie głównie duchowej. Jak wskazuje łacińskie słowo na określenie cnoty - virtus - zbroją są właśnie cnoty. Szczególne powinowactwo do walki ma cnota męstwa, na co również wskazuje jej łacińskie określenie - fortitudo, czyli słowo przywołujące moc i siłę. Ciekawe jest, że polskie określenie tej cnoty - jednej z czterech kardynalnych zestawionych przez Platona - nawiązuje nie do łacińskiej nazwy, lecz do greckiej - ἀνδρεία, od ἀνήρ ἀνδρός czyli mężczyzna. Nie przypadkowo mamy faktycznie do czynienia z wielorakim zniewieścieniem zarówno w Kościele, jak też w mentalności i kulturze, i to forsowanym przez czynniki socjotechniczne i kulturotwórcze. Obliczami tego najwidoczniej programowego procesu są zarówno feminizm i tzw. emancypacja, jak też - co idzie w parze - genderyzm i zwalczanie zdrowej męskości. 

Widzimy to zarówno w Kościele jak i w polityce. Brak jest wyważonej, klarownej i odważnej stanowczości. Za to jest przerost wrażeń, emocyj, układów na potrzebę chwili, dla takich czy innych doraźnych potrzeb, interesów czy sympatij, a zwłaszcza w uleganiu modom, trendom, nierzadko wręcz absurdalnej perswazji. W skrócie: brakuje męstwa. I w takiej wypaczonej mentalności, w takich duchu wychowywane jest młode pokolenie. Słynne, pseudopobożne hasło "nie osądzaj!", czyli "nie miej jasnego zdania!", "nie odróżniaj dobra od zła, prawdy od fałszu!" jest tutaj tylko jednym z przejawów zwalczania naturalnego, zdrowego odruchu stosowania logiki dwuwartościowej na codzień. Zamiast uczenia subtelności myślenia, która uzbraja w zdolność ostrzejszego odróżniania prawdy od fałszu, dobra od zła, wpaja się młodzieży obojętność, właściwie znieczulenie i zniechęcenie do obiektywnych kryteriów, graniczące wręcz z obrzydzeniem do nich, a równocześnie wzmocnienie i stawianie na piedestale wartości swoich subiektywnych upodobań, zachcianek, miłej atmosfery i wszelakich przyjemności, głównie zmysłowych. Efekty są już teraz katastrofalne. Prawda i obiektywne dobro są poczytywane jako mniej ważne niż dobre samopoczucie, zarówno indywidualne jak też zbiorowe. Bycie miłym i nienarażanie się - oczywiście w granicach własnego komfortu czy interesu - jest ważniejsze niż powiedzenie prawdy i opowiedzenie się za prawdą, nawet jeśli tego wymaga stanięcie w obronie skrzywdzonych. W ostatnich dziesięcioleciach rozwinęła się wręcz "kultura" chronienia bandytów. To nie oni muszą się obawiać kary za swoje czyny czy przynajmniej społecznego potępienia czy choćby dezaprobaty, lecz ci, którzy domagają się dla nich sprawiedliwości, bo przecież teraz żyjemy quasi w paradygmacie "prawa do miłosierdzia", czyli bezkarności dla złoczyńców. Ten, kto domaga się sprawiedliwości, uważany jest za kogoś nie z tego świata. Zarówno w Kościele jak i w państwie u steru władzy - w każdej dziedzinie, od ustawodawczej, poprzez wykonawczą aż do sądowniczej - dominują ludzie o takiej mentalności, przy czym myślenie grubokreskowe w kwestii rozliczenia za zbrodnie komunizmu i też za zbrodnie popełnione w III RP dość naturalnie współbrzmi, współgra i współpracuje z herezją miłosierdzizmu wpajaną katolikom odgórnie, oczywiście bazując na instynktownej potrzebie taniego czy wręcz darmowego miłosierdzia dla siebie nawet za cenę niesprawiedliwości czy wręcz okrucieństwa dla innych. Nie przypadkowo herezja - czyli grzech przeciw prawdziwej wierze - powiązana jest tutaj z pogardą dla sprawiedliwości i też dla cnoty męstwa, która ma szczególne znaczenie dla obrony prawdy i prawa Bożego. 

Według św. Tomasza męstwo jest tą cnotą kardynalną, która tak wzmacnia pragnienie i wolę dobra, że człowiek trwa w nich nawet za cenę poważnych niebezpieczeństw dla życia doczesnego czy dóbr doczesnych. Do tych dóbr zaliczają się także komfort emocjonalny, uznanie społeczne, doraźna popularność itp. 

Dlaczego męstwo jest obecnie tak ważne? Ano dlatego, że zarówno w Kościele jak też w społeczeństwie w mniejszości są ci, którzy trzeźwo myślą i chcą szczerze działać dobro. U nich największą przeszkodą jest właśnie brak męstwa. Nie przypadkowo przeciwnikom właśnie na tym braku szczególnie zależy. 

Święty Tomasz mówi, że nadprzyrodzona cnota męstwa zawsze wiąże się z darem męstwa danym przez Ducha Świętego (STh II II q. 136, a. 4 ad 2). Ten dar wyposaża w odwagę stawiania czoła niebezpieczeństwom, nawet grożącym śmiercią fizyczną. Łączy się więc naturalnie z owocami działania Ducha Świętego jakimi są zwłaszcza cierpliwość, czyli znoszenie przeciwności, cierpienia i bólu, oraz wielkoduszność, która jest ofiarowaniem się dla dobra i celu wyższego niż życie doczesne. 

Według katolickiej teologii moralnej, w szczególności według nauki o cnotach, męstwo jest zachowaniem się od skrajności, którymi są z jednej strony bojaźliwość i tchórzostwo, a z drugiej zuchwałość. Dlatego właśnie najwyższym aktem męstwa jest męczeństwo w znaczeniu chrześcijańskim, czyli martyrium - dawanie świadectwa aż do przelania krwi, czyli oddania życia doczesnego (więcej tutaj). 

Jak w przypadku innych cnót kardynalnych, św. Tomasz odróżnia składowe (partes) cnoty męstwa. Już św. Augustyn, idąc za Cyceronem do tych części zalicza wielkoduszność, dobroczynność, cierpliwość i wytrwałość. 

Wielkoduszność (magnanimitas) skłania ku czynieniu rzeczy wielkich w prawdziwym znaczeniu, w znaczeniu duchowym. Nie są to dobra doczesne, zaszczyty czy przyjemności zmysłowe, lecz to, co jest wielkie w oczach Bożych, czyli rzeczy wieczne jak chwała Boża i zbawienie dusz. Oczywiście środkiem dla tych celów mogą być także dobra doczesne, ale nie same w sobie. Człowiek wielkoduszny 
- ma upodobanie w ofiarności
- wobec przeciwności jak w też pomyślności zachowuje równowagę ducha
- chętnie udziela innym pomocy, nie oczekując za to wzajemności
- nie schlebia nikomu i nie ulega kosztem prawdy i norm moralnych
- nie dąży do zaszczytów 
- otwarcie wypowiada słowa zdanie, gdy to jest konieczne, tzn. nie boi się względów ludzkich i usiłuje się im przypodobać
- nie przejmuje się krzywdami, który mu zostały wyrządzone
- w swoim zachowaniu i gestach jest opanowany, gdyż działa z namysłem

Do tych cech Arystoteles dodaje, że człowiek wielkoduszny - i zarazem mężny - często używa ironii, przez co rozumie nie wyśmiewanie czy wyszydzanie, lecz stwarzanie wrażenia swojej niższości. Chodzi o to, że taki człowiek nie wystawia na pokaz swojej wielkoduszności, lecz raczej stara się ją ukrywać. 

Hojność (magnificentia) jest realizacją wielkoduszności w dziełach zewnętrznych jak np. budowanie świątyń, klasztorów, pobożne fundacje itp. Człowiek dobroczynny nie szuka swojego dobra, lecz dobra ogólnego. To dążenie jest zarówno afektywne, czyli uczuciowe, jak też efektywne, czyli w czynach. Cechuje ono godność królewską właściwą naturze ludzkiej, czyli każdemu człowiekowi w dziedzinie, jaką dysponuje, począwszy od własnej izby, domu, rodziny, aż po władanie w społeczności, państwie czy Kościele. Dlatego właśnie korupcja, prywata, partyjniactwo, kumoterstwo itp. są przejawami nie tylko patologii społecznej, lecz niedojrzałości osobowej i skarłowacenia moralnego. 

Cierpliwość (patientia) jest takim znoszeniem aktualnego zła, że to zło nie zaburza harmonii duchowej i psychicznej. Innymi słowy: cierpliwość sprawia, że doznawane zło nie paraliżuje i nie szkodzi życiu duchowemu, lecz mu raczej służy. Tak św. Cyprian (De bono patientiae, 14, PL 4, 655) mówi, że cierpliwość nie tylko chroni dobro, lecz odpędza przeciwności, gdyż walka wzmacnia siły duchowe. W nauczaniu Ojców Kościoła (św. Augustyn, Liber de patientia, św. Grzegorz Wielki, In Evangelium l 2., hom. 35) stopniami cierpliwości są:
1. znosić przykrości bez szemrania
2. bez narzekania i skarżenia się u innych osób
3. z radością tak jak Apostołowie, którzy chlubili się, gdy mogli cierpieć za Chrystusa. 

Cierpliwość zdobywa się przez rozważanie
- cierpliwości Boga, który znosi nas grzeszników
- cierpliwości Chrystusa Pana w Jego życiu, męce i śmierci
- cierpliwości świętych Pańskich
- owoców cierpliwości w życiu doczesnym i wiecznym, jak pokutę za popełnione grzechy oraz nagrodę w niebie
- złych skutków niecierpliwości, jak utrata zasług cierpliwości, jak sprowadzenie jeszcze większego zła niż zło, które jest okazją do cierpliwości
- doświadczenia, że niecierpliwość zwykle prowadzi do wielu grzechów, zwłaszcza przeciw miłości. 

Wytrwałość (perseverantia) jest nawykiem trwania w działaniu cnotliwym wskazanym przez prawy rozum (recta ratio), bez zważania na uciążliwości. 

Jakie są wady przeciwne cnocie męstwa?


Jakie jest katolickie pojęcie męczeństwa?


Kwestia rozumienia męczeństwa pojawiła się ostatnio przy okazji sprawy Ulmów (por. tutaj), a jest oczywiście bardziej ogólna.

Do tego katolickiej definicji męczeństwa należą następujące elementy:

1. Poniesienie śmierci za Chrystusa, czyli z powodu wiary w Jezusa Chrystusa.
2. Ta śmierć jest zadana przez wroga wiary z nienawiści do niej (dlatego nie jest męczeństwem śmierć spowodowana zarażeniem się chorobą przy opiece nad chorymi, ani śmierć zadana z powodu prawd naturalnych, jak np. prawo do życia, czy z powodu herezji jak w przypadku Jana Hus'a). 
3. Ta śmierć musi być przyjęta dobrowolnie.

Ten ostatni warunek jest oczywiście problematyczny w przypadku dzieci zabitych przed wiekiem rozeznania, jak w przypadku Niewiniątek Jerozolimskich. Św. Tomasz (STh II II q. 124 a. 1 ad 1) mówi, że w przypadku tych dzieci zabitych z nienawiści do wiary lub do Chrystusa ich wola przyjęcia męczeństwa zostaje zastąpiona przez specjalną łaskę Bożą analogicznie do łaski Chrztu: "tak, jak w dzieciach ochrzczonych działa zasługa zbawcza Chrystusa przez łaskę chrzcielną ku osiągnięciu chwały wiecznej, tak w dzieciach zabitych z powodu Chrystusa zasługa zbawcza Chrystusa działa ku dostąpieniu palmy męczeństwa". 

Jakie skutki ma męczeństwo? 

- Męczeństwo uświęca męczennika, nawet jeśli był grzesznikiem, czy to ochrzczonym, czy nieochrzczonym, czy to dorosłego, czy dziecko. W przypadku dorosłego jednak jest konieczny żal za popełnione grzechy. Do stwierdzenia tego wystarczy dobrowolne przyjęcie męczeństwa z miłości do Boga. W przypadku dziecka uświęcenie odbywa się przez sam fakt męczeństwa, dlatego nazywane ono "chrztem krwi". 

- Męczeństwo jako najdoskonalszy akt miłości Boga gładzi wszelką winę i wszelkie kary doczesne, oraz daje zasługę łaski i chwały wiecznej. 

- Męczeństwo daje zasługę szczególnej radości i chwały w niebie, zwanej złotą koroną (aureola), która oznacza uprzywilejowaną nagrodę zwycięstwa nad światem i wrogami zbawienia. 

Podziękowanie

Dzięki Panu Bogu mogłem częściowo powrócić do zajmowania się blogiem, aczkolwiek jeszcze niestety nie mam warunków umożliwiających dysponowanie moim warsztatem teologicznym koniecznym do normalnej pracy. Bóg zapłać wszystkim doceniającym za dotychczasowe wsparcie przez modlitwę i datki. 

Kilka dni temu przekroczona została liczba 2 milionów wejść na bloga. Oto aktualna statystyka (na dzień 30.11.2023): 



Przebieg w skali ostatniego roku wygląda następująco:


Jak pokazuje statystyka, codziennie korzysta z bloga średnio znacznie ponad 1000 osób. Datki o różnej wysokości - a każde wsparcie się liczy - ofiarowało od początku istnienia bloga w sumie około trzydziestu osób. Kilka osób wspiera blog regularnie, co jest szczególnie cenne, niezależnie od wysokości ofiar.  

Za wsparcie bloga - Bóg zapłać!  Wszystkich darczyńców wspominam w memento każdej Mszy św.

Datki można wpłacać na numer konta (IBAN):

94 1020 4274 0000 1102 0067 1784



Dla przelewów z zagranicy:

PL 94 1020 4274 0000 1102 0067 1784

Kod BIC (Swift): BPKOPLPW

Czym jest pożądliwe patrzenie?


Tej kwestii nie można rozstrzygnąć jedynie na podstawie samej exegezy tego fragmentu Pisma św., lecz w powiązaniu zarówno całości etyki nowotestamentalnej jak też nauczania Kościoła. 

Katolicka teologia moralna dość jasno określa, kiedy zaczyna się grzech. Otóż zaczyna się on wraz z przyzwoleniem woli na grzech, a tym bardziej w zamiarze zgrzeszenia. Jeśli na widok pięknej niewiasty budzi się pożądliwość w znaczeniu upodobania w tym pięknie czy nawet w tej osobie, to samo upodobanie nie jest grzechem. Grzechem jest natomiast już przyzwolenie na to, by popełnić grzech przeciw VI przykazaniu, czyli zaspokojenie pożądliwości poza związkiem małżeńskim, bądź w związku małżeńskim w sposób niezgodny z porządkiem naturalnym i prawem Bożym. 

Jest oczywiste, że w tzw. zakochaniu się dość znaczącym czynnikiem jest pociąg zmysłowy, czyli upodobanie, które samo w sobie nie jest grzeszne. Grzech jest wtedy, gdy zamierza się zbliżenie do danej osoby w celu zaspokojenia pożądania, a nie w celu założenia rodziny i wydania oraz wychowania potomstwa. Są to dwa różne sposoby myślenia i pragnienia: ten pierwszy jest egoistyczny, niedojrzały i grzeszny, natomiast ten drugi integruje upodobanie zmysłowe w naturalny osobowy porządek relacji między mężczyzną a niewiastą. 

Czy wolno ryzykować życiem w zawodzie?

 


Słuszne pytanie. Należy tutaj wziąć pod uwagę szczególnie dwa aspekty:

- adekwatność ryzyka

- konieczność ryzyka. 

Nie ulega wątpliwości, że dla normalnego życia społeczności konieczne są takie zawody jak żołnierz, policjant, strażak, polityk. Pełniąc tego typu służbę społeczną służy się także własnej rodzinie, chroniąc ją, a narażając życie swoje, nie swoich dzieci. Dlatego zasadniczo nie ma tu konfliktu między dobrem swojej rodziny, a dobrem społeczności. 

Konflikt jest natomiast wtedy, gdy służba publiczna uderza w dobro rodzin, w tym także własnej rodziny. Tak jest wtedy, gdy np. żołnierz czy polityk jest zaangażowany w służbę na rzecz tyrana, która ma na celu własny interes tyrana, a nie dobro społeczności. W takiej sytuacji nie wolno poświęcać życia swojego i dobra swojej rodziny. 

2 miliony wejść

Jak widać, dziś zostanie przekroczona liczba 2 milionów wejść na bloga licząc od początku jego istnienia. Są jakieś propozycje uczczenia tego? Proszę pisać w komentarzach. 

Czy biret jest obowiązkowy? (z post scriptum)


Temat pojawił się mimochodem, przy okazji pewnej celebracji "indultowej" w Warszawie. Natychmiast pojawiły się komentarze "wiernych bractwa", jak te powyżej, i jeszcze bardziej oburzone na mnie, że śmiem twierdzić coś, co podważa nieskazitelność i wiarygodność "bractwa" (przy czym już samo utożsamianie "bractwa" z FSSPX jest dość kuriozalne, gdyż sugeruje, jakoby nie było innych bractw, jak FSSP, FSSPV, czy choćby Bractwo Kurkowe). Zostałem oskarżony o atakowanie "bractwa", czepianie się, szurostwo itp. Nie spodziewawszy się, że temat może wzbudzić takie emocje. No cóż. Widocznie "wierni bractwa" są tak wytresowani mentalnie, że każde podważenie doskonałości "bractwa" jest conajmniej profanacją wołającą o pomstę do nieba... 

Tak więc jest dowód, że "bractwo" albo nie zna nawet rubryk Missale Romanum z 1962 r., według którego z przekonaniem celebruje, albo bezczelnie okłamuje swoich "wiernych". Otóż rubryki w dziale "Ritus servandus", czyli o obowiązkowym obrzędzie, mówią wyraźnie (źródło tutaj): 


Nakryciem głowy jest zwykle biret, a jedynie w przypadku zakonników w habicie z kapturem nakryciem głowy jest kaptur. 

Jeden z "wiernych bractwa" zareagował twierdzeniem, że abp Marcel Lefebvre wymagał prostoty i skromności ubioru, i dlatego zakazał używania biretów przez FSSPX. Taką teorię ów "wierny" widocznie usłyszał od "bractwa". No cóż. Niestety typowe zakłamanie. Otóż nikt, także abp M. L. nie ma prawa nakazywać czegoś, co jest niezgodne z rubrykami. Nawet posługując niegdyś w Afryce nie miał żadnego indultu od Stolicy Apostolskiej na niestosowanie biretu. Tym bardziej nie miał prawa wprowadzać jakichkolwiek zmian w kwestii obrzędów Mszy św., także w tego typu pozornie błahej sprawie. Owszem, mogą w pojedynczych przypadkach zachodzić okoliczności, które usprawiedliwiają nieużywanie biretu, jak np. brak ministranta, czy brak odpowiedniego miejsca na odłożenie biretu. Jednak generalne nieużywanie biretu jest oczywistym złamaniem rubryk mszału i tym samym grzechem i zgorszeniem, o którym jest także mowa w rubrykach ("De defectibus"). 

Jaki znaczenie teologiczne ma używanie nakrycia głowy przez celebransa?

Nakrycie głowy celebransa jest nakazane podczas procesji wejścia i wyjścia od ołtarza, podczas siedzenia i podczas kazania. Biret oznacza jurysdykcję, czyli urzędowe sprawowanie liturgii i nauczanie, czyli w podległości wobec Boga i Kościoła, a także skupienie modlitewne. 

Takie samo stosowanie biretu dotyczy sprawowania innych sakramentów i sakramentaliów, czyli stosuje się podczas procesji wejścia i wyjścia, podczas siedzenia i kazania. Wyjątkiem jest procesja eucharystyczna, z powodu uroczystej obecności Najświętszego Sakramentu. Natomiast nie używa się biretu podczas modlitw czy błogosławieństw (jedynie warunki atmosferyczne podczas sprawowania na wolnym powietrzu usprawiedliwiają pozostawienie biretu na głowie, np. podczas pogrzebu czy innej procesji). Wyjątkiem jest sprawowanie sakramentu pokuty: celebrans spowiada i wypowiada formułę rozgrzeszenia z biretem na głowie  na znak władzy sądzenia. 

Te uwagi dotyczą celebransa, czyli kapłana sprawującego liturgię. Te same reguły dotyczą tzw. asysty wyższej, czyli diakona i subdiakona. 

Nieco inne zasady obowiązują innych duchownych uczestniczących w liturgii, czyli niecelebrujących. Oni wkładają nakrycie głowy tylko podczas siedzenia, a w procesji tylko wtedy, gdy się znajdują poza świątynią z Najświętszym Sakramentem. Czyli: duchowny nie celebrujący nigdy nie zakłada biretu w świątyni (oczywiście chyba że spowiada, czyli celebruje sakrament pokuty), także w zakrystii. 

Warto zwrócić uwagę na te zasady. Wprawdzie nie są one nauczane w modernistycznych seminariach, stąd brak ich znajomości także u duchownym "indultowych" jest niestety częsty. Dochodzi też ignorancja i samowola ze strony "bractwa". Jednak jest to element ważny, mający swoje głębokie znaczenie teologiczne, o którym nie wolno zapominać zwłaszcza w obecnym czasie zamętu, wręcz programowej ciemnoty i zakłamania. 


Post scriptum

Temat oczywiście wzbudził potężne emocje u "wiernych bractwa". Oczywiście, jak zwykle zostało to okrzyknięte jako niegodziwy atak na przenajświętsze bractwo. Oczywiście bez żadnych argumentów. W wyjątkiem jednego. Otóż jednak osoba wytoczyła jako argument na to, jakoby biret według rubryk z 1960 r. nie był obowiązkowy, komentarz do rubryk jednego zupełnie nieznanego księdza z diecezji Menevia w USA:


Bez jakichkolwiek podstaw twierdził on, że wyrażenie "convenienter caput tegit" oznacza dowolność nakrywania głowy przez celebransa, co jest oczywiście błędne pod każdym względem, zarówno już językowym ("convenienter" nie ma nic wspólnego z dowolnością), jak też rubrycystycznym, gdyż rubryki zawsze wyraźnie zaznaczają, gdy wchodzi w grę dowolność. 

Oto oryginalne brzmienie tej rubryki (z 1960 r., zawartej w Missale Romanum z 1962 r.):


Ów "wierny bractwa" domagał się ode mnie także dowodu na to, iż brak biretu jest określony w rubrykach jako grzech i zgorszenie. Otóż w dziale "De defectibus" jest jasno powiedziane, że także takie nieprzestrzeganie rubryk, które nie powoduje nieważności celebracji, jest grzechem i zgorszeniem:


Do takich przypadków zaliczany jest także brak jakiegokolwiek elementu ubioru kapłana, do którego oczywiście zalicza się biret:


To są dość dobitne dowody na to, że jakikolwiek kapłan z własnej woli niestosujący biretu popełnia grzech i zgorszenie. Jest szczególnie haniebne, że takie nadużycie jest praktykowane przez FSSPX i widocznie programowo, z rozmysłem, i to w dodatku okłamując swoich wiernych, jakoby używanie biretu nie było obowiązkowe według rubryk. 

Czym jest małżeństwo pogan?


Na kolejny popis skandalicznej ignorancji w wykonaniu słynnej internetowej gwiazdy lefebvryzmu nie trzeba było długo czekać. Oto on:


Najpierw dwie uwagi bardziej formalne:

- Jeśli ta kwestia była w seminarium FSSPX w Zaitzkofen wykładana na teologii moralnej, a nie na prawie kanonicznym, to jest to bardzo dziwne przyporządkowanie, gdyż pojęcie "sanatio in radice" jest pojęciem czysto kanonicznym, dotyczącym kwestii warunków ważności sakramentalnego małżeństwa. Chyba że to słynna internetowa gwiazda pomyliła nawet dziedziny teologiczne. 

- Wymowa słowa "radice" w wykonaniu x. Bańki FSSPX świadczy o ignorancji językowej w łacinie, w języku, którym się na co dzień posługuje przynajmniej od wstąpienia do seminarium, czyli od kilkunastu lat. Otóż w narzędniku radice (od radix) akcentowana jest nie pierwsza, lecz druga sylaba (-di-), ponieważ samogłoska "i" jest w niej długa. Niewiedza co do tego jest również skandaliczna, gdyż chodzi o słowo proste i często występujące zarówno w Piśmie św. jak też w liturgii. W księgach liturgicznych akcent w takich słowach jest nawet zaznaczany, więc wystarczy umieć czytać. 

Teraz co do treści wystąpienia. Także pod tym względem jest ono skandaliczne, gdyż stanowi pomieszanie i poplątanie strzępów wiedzy, i to w kwestii dość prostej. Wprawdzie delikwent podkreśla, że mu się "wydaje", że nie jest pewny, ale przecież to nie upoważnia go do popełnienia kardynalnych i zasadniczych błędów, nawet pod względem zdroworozsądkowym. Jeśli czegoś nie wie, to powinien 1. się do tego przyznać (a nie udawać że wie, bo mu się "wydaje"), 2. obiecać douczenie się, 3. douczyć się, 4. odpowiedzieć po douczeniu się. Zamiast tego on wzywa kogoś niewiadomego z większą wiedzą do wypowiedzenia się. A już samo twierdzenie, jakoby katolicka forma była "powtórzeniem" jakiejkolwiek przysięgi małżeńskiej, świadczy nie tylko o wszechstronnej ignorancji, lecz o zwykłej bezmyślności. Którzy to poganie stosują katolicką przysięgę małżeńską? No cóż...

Jak już wspomniałem, pojęcie "sanatio in radice" odnosi się w prawie kanonicznym wyłącznie do małżeństwa sakramentalnego, czyli między ochrzczonymi, które zostało - według wiedzy w momencie zawierania - ważnie zawarte, a następnie okazało się nieważne. Jest o tym mowa w Kodeksie Prawa Kanonicznego (cc. 1161–1165 CIC). Czymś zupełnie innym jest kwestia małżeństwa między nieochrzczonymi, czyli żydami bądź poganami, które nie jest sakramentem, lecz tzw. małżeństwem naturalnym.

Osoby nieochrzczone żyją w małżeństwie naturalnym. Jeśli przyjmując chrzest nie zawierają równocześnie sakramentalnego małżeństwa - w taki sam sposób jak każdy katolik - wówczas wcale nie są małżeństwem, więc jeśli nadal żyją na sposób małżeński, żyją w konkubinacie. Innymi słowy: wraz z przyjęciem chrztu zobowiązani są zawrzeć także sakramentalne małżeństwo według przepisanej formy katolickiej. Bez tego zawarcia w świetle prawa kanonicznego są stanu wolnego i nie wolno im współżyć na sposób małżeński. 

Tak więc x. Bańka FSSPX poważnie się myli, twierdząc, jakoby nie obowiązywało ich zawarcie sakramentu małżeństwa wraz z przyjęciem chrztu, jeśli mają wolę kontynuowania pożycia małżeńskiego. Owszem, mogą od biskupa otrzymać dyspensę od katolickiej formy zawarcia sakramentu małżeństwa, jeśli nie jest możliwe asystowanie przez kapłana posiadającego jurysdykcję. Wówczas do ważności wystarczy ich obopólny konsens, czyli wola zawarcia sakramentalnego małżeństwa, według katolickiego rozumienia małżeństwa. A jeśliby np. nie wiedzieli o konieczności zachowania katolickiej formy obrzędu sakramentalnego małżeństwa, a mieli obopólny konsens, wówczas zachodziłby przypadek dla "sanatio in radice", czyli do "uleczenia" braku katolickiej formy. To uleczenie musi być udzielone przez władzę kościelną, czyli Stolicę Apostolską albo biskupa miejsca. Jeszcze raz: "sanatio in radice" dotyczy wyłącznie małżeństwa osób już ochrzczonych, nie innych, także nie tych przygotowujących się do chrztu. 

I jeszcze do samego zadanego pytania. Otóż do momentu przyjęcia chrztu małżonkowie kanonicznie nie są katolikami i nie obowiązuje ich katolicka forma sakramentu małżeństwa, w związku z czym wolno im współżyć na zasadzie małżeństwa naturalnego. Oczywiście przyjęcie chrztu wymaga okresu przygotowania. W jego trakcie, a właściwie już na początku duszpasterz powinien wymagać wyjaśnienia planów takiej pary na przyszłość, tzn. czy chcą być małżeństwem sakramentalnym, czy nie. Jeśli tak, to powinien ich wprowadzić w katolickie rozumienie małżeństwa i przedstawić wymogi. Para powinna się zobowiązać do przestrzegania ich już przed chrztem i wtedy mogą nadal żyć jako małżeństwo, czyli bez grzechu kontynuować pożycie. Jeśli natomiast para nie zamierza po przyjęciu chrztu być sakramentalnym małżeństwem, wówczas powinna zaprzestać pożycia małżeńskiego. 

Co jest wypalane w czyśćcu? (z post scriptum)



No i mamy niestety kolejny popis ignorancji w postaci dość fantazyjnej "teologii" garażowej w wykonaniu słynnego x. Szymona Bańka FSSPX:

Trzeba być wybitnie nadętym i bezmyślnym ignorantem, by w kilku zdaniach zmieścić aż dwie poważne herezje:

- jakoby w czyśćcu wypalane były "złe skłonności",

- jakoby czyściec był "ogniem wiecznym". 

A oto dowód, że on nie popełnił przypadkowej pomyłki czy przejęzyczenia, lecz ponownie, w wystąpieniu w temacie czyśćca obszerniej wykazuje swoją wręcz skandaliczną ignorancję co do tego, czym jest czyściec według wiary katolickiej:

Wyjaśniam:

Według nauczania Kościoła - na Soborze Lyońskim i Soborze Florenckim - w czyśćcu (purgatorium) odbywa się oczyszczenie dusz z grzechów lekkich oraz z kar doczesnych (za odpuszczone, a jeszcze nie odpokutowane grzechy). Mówi o tym chociażby katechizm katolicki kardynała Gasparri'ego, na który chętnie powołuje się FSSPX:

Czymś zupełnie innym są złe skłonności, przywiązania, czy skłonności do grzeszenia, zwane też pożądliwościami. W przypadku dusz będących w stanie łaski uświęcającej - a tylko takie mogą iść do czyśćca - pożądliwości kończą się w momencie śmierci, wraz z pokusami, gdyż ich siedliskiem jest ciało, od którego odchodzi dusza. 

Oczywiście czyściec NIE jest ogniem wiecznym, lecz karą tymczasową, przejściową, która kończy się najpóźniej w Dniu Ostatecznym. 

To jest materiał katechizmowy na poziomie właściwie już szkoły podstawowej. Może uczniowie "Szkoły Akwinaty" udzieliliby swojemu dyrektorowi korepetycji z katechizmu?


Post scriptum

Jest też reakcja delikwenta, który zachowuje się jak obrażona księżniczka:


Tak więc, zamiast odnieść się do problemu, który nawet jego fani dostrzegają, próbuje zemścić się przez porównanie mnie do x. Woźnickiego, uderzając perfidnie w moje dobre imię. 

Zgodnie z życzeniem słuchacz sformułował pytanie w samej sprawie i oto odpowiedź delikwenta:


No cóż. On widocznie ma ludzi za debili i wydaje mu się, że pokrętnym nawijaniem wraz z wymachiwaniem paluszkami uda mu się stworzyć wrażenie, że nie powiedział żadnego bełkotu, z którego powinien się wycofać. 
- Nie dociera do niego, że czym innym są złe skłonności, a czym innym grzechy lekkie i kary za grzechy? 
- Że skłonność nie jest ani grzechem, ani karą za grzech? 
- Że według wiary katolickiej czyściec polega na oczyszczeniu z grzechów lekkich i odbycie kary za odpuszczone grzechy -  i NIC więcej?
- Że zarówno złe skłonności jak też grzeszenie kończy się w momencie śmierci, a do czyśćca dusza idzie już tylko z karami za odpuszczone grzechy i z popełnionymi grzechami lekkimi? 
- Na jakiej podstawie ten nadęty pychą i bezmyślny, a perfidny ignorant twierdzi, że w czyśćcu wypalane są złe skłonności? 
Z całą pewnością dla tego twierdzenia nie ma choćby cienia podstawy u jakiekolwiek teologa katolickiego, ani tym bardziej w nauczaniu Magisterium. 

Odbiorca, będący zapewne wyznawcą FSSPX, który widocznie nawet nie raczył uważnie posłuchać pierwotnych słów delikwenta, pragnie także wyjaśnienia co do wieczności czyśćca, a to delikwent dość wyraźnie powiedział i z całą pewnością nie była to moja "nadinterpretacja":


Tutaj delikwent widocznie uważa, iż swoim bezczelnym śmieszkowaniem będzie w stanie zadowolić swoich wyznawców. Skoro twierdzi, że nie pamięta, co powiedział publicznie na vlogu dwa tygodnie temu, to albo rzeczywiście nie wie, co powiedział, i to by wskazywało na demencję (co jest oczywiście bardzo mało prawdopodobne), albo jednak doskonale wie, ale obłudnie nie chce się przyznać do palnięcia bełkotu, bo pycha mu nie pozwala na uderzenie się piersi. No cóż. Pycha, obłuda i zakłamanie to główne znamiona jego repertuaru. 

I jeszcze ostatnia kwestia, która wzbudziła ciekawość odbiorców:


Rzeczywiście kwestia wymaga wyjaśnienia. Pożądliwości mają swoje siedlisko w ciele w tym znaczeniu, że nie ma ich w duszy, która w stanie łaski uświęcającej oddziela się od ciała, co dzieje się w momencie śmierci człowieka umierającego w stanie łaski uświęcającej. Owszem, są też pożądliwości duchowe, jak zwłaszcza pycha czy zazdrość. Jeśli są one czysto duchowe, czyli niezależne od pożądliwości cielesnych - podobnie jak w przypadku złych duchów - to nie są wypalane ani w czyśćcu - bo w duszy będącej w stanie łaski uświęcającej nie ma pożądliwości duchowych, skoro jest w nich miłość Boga - ani w piekle, gdyż piekło nie oczyszcza, nie wypala, lecz jest karą bez nawrócenia i pokuty. Twierdzenie, jakoby do czyśćca szły dusze z pożądliwościami czysto duchowymi, które ze swej istoty są przeciwne miłości Boga i łasce uświęcającej, oznacza zanegowanie, że do czyśćca dostają się wyłącznie duszy będące w stanie łaski uświęcającej, a to jest herezja. 

Dlaczego nie zakazuję uczestniczenia w Novus Ordo?

 


Takie oto pytanie skierował do mnie pewien człowiek, będący widocznie pod wpływem propagandy uprawianej przez FSSPX. 

Odpowiedź jest prosta: nie zakazuję, ponieważ nie mam takiej władzy i sobie jej nie uzurpuję. 

Z teologicznego punktu widzenia nie ma też podstaw do takowego zakazu, jeśli uznaje się sakramentalną ważność Novus Ordo. 

Członkowie FSSPX zarówno w swoich publicznych wystąpieniach, jak też - i to bardziej stanowczo - w prywatnym kierownictwie duchowym głoszą, że nie należy uczęszczać na Novus Ordo, gdyż oznacza to zagrożenie dla wiary. Oto dobitny przykład:


Tym samym wartość katechetyczno-pedagogiczna liturgii jest stawiana ponad wartością sakramentalną, czyli otrzymywaniem łask, które się odbywa, skoro Msza św. jest ważna. To jest myślenie protestanckie, przez sprowadzenie liturgii do jej wymiaru katechetyczno-pedagogicznego. 

Zresztą fakt, że zdecydowana większość wiernych przekonanych obecnie do liturgii tradycyjnej wychowywała się w Novus Ordo, świadczy o tym, że jednak można poznać, zachować i nawet zgłębić wiarę katolicką także w strukturach Novus Ordo. 

Moim zadaniem jest nauczanie wiary katolickiej nieskażonej błędami współczesności, by każdy wierzący był w stanie samodzielnie wybrać, która liturgia bardziej odpowiada tej wierze. Na tym polega dojrzałość wiary. Każdy powinien sam roztropnie ocenić, gdzie jego wiara nie jest obrażana, niszczona czy poniewierana, a gdzie może w spokoju i zgodzie modlić się i przyjmować sakramenty. 

Problem jest więc zasadniczo w traktowaniu wiernych przez FSSPX: są traktowani jak wyznawcy sekty, nie jak rozumne istoty, zdolne do rozsądnego wyboru w świetle wiary katolickiej. FSSPX gromadzi osoby, które dostrzegają w strukturach Novus Ordo problemy liturgiczne (Komunia na stojąco, dołapna, szafarze świeccy itp.) i teologiczne (ekumenizm itp.), i szukają liturgii, nauczania i opieki duszpasterskiej zgodnej z wiarą katolicką. Bardzo często, a raczej nawet z reguły są to osoby, które przeszły w jakimś stopniu formację we wspólnotach typu "charyzmatycy" czy "neokatechumenat". Zwykle efekt jest taki, że osoby te przechodzą z jednej wersji sekciarstwa do drugiej, tym razem niby tradycjonalistycznej czy raczej lefebvrystycznej. Zasada i mentalność jest ta sama: ślepe, irracjonalne zapatrzenie w przywódców, którzy ze swej strony też tego oczekują i tak tresują swoich wyznawców. Dobitnym przykładem jest sprawa jarosławska, o której było niedawno (tutaj). Na tym i też na wielu innych przykładach widać wyraźnie, że FSSPX zależy nie na udzielaniu wiernym sakramentów tradycyjnych, lecz na związaniu ich ze sobą i to wyłącznie ze sobą, wraz z dość bezczelnym wykorzystywaniem ich. 

Co mogą złe duchy?


 

Pytanie nawiązuje do wątku już poruszanego (tutaj). Podany fragment brzmi w oryginale:


Tłumaczenie x. Korzonkiewicza nie jest poprawne, ponieważ "afficere" oznacza "wywierać wpływ, przylgnąć", a dopiero w połączeniu z rzeczownikiem można oznaczać "wyrządzić, sprawić". W oryginale nie ma mowy o krzywdzie, lecz jest mowa o wywieraniu wpływu przez coś złego, co jest wyrażone w narzędniku liczby mnogiej ("malis"). Dokładne, możliwie dosłowne tłumaczenie brzmi więc:

"Demony mogą (...) do ludzi przylegać złymi [wpływami] w rzeczach zewnętrznych i w samych osobach, także biorąc w posiadanie ich ciała i pobudzając ich do grzechu przez kuszenie..."

"Rzeczy zewnętrzne" są tutaj apozycją do "samych osób", czyli chodzi o wpływ demonów na rzeczy, które nie są osobą. Zauważmy, że nie ma mowy o tym, że demony biorą w posiadanie rzeczy zewnętrzne. Jest mowa o tym, że demony mogą wywierać zły wpływ na człowieka posługując się rzeczami zewnętrznymi. Przedimek "in" w wyrażeniu "in rebus externis" należy rozumieć instrumentalnie, czyli przetłumaczyć jako "przez". Jest to częste w łacinie teologicznej, a to w nawiązaniu do narzędnikowego znaczenia greckiego εν. Dlatego słusznie x. Korzonkiewicz chciał uciec od lokalnego rozumienia i przetłumaczył "na rzeczach zewnętrznych", co jednak nie oddaje właściwego, instrumentalnego znaczenia. 

Jak czynić znak krzyża?


Pytanie proste i sprawa niby prosta. A jednak problem jest. Oczywiście chodzi o znak. Jednak o szczególny znak. 
Kardynał Albino Luciani, późniejszy papież Jan Paweł I, w swojej książce "Illustrissimi" porusza ten problem. Wspomina anekdotę z początków zakonu jezuitów. Otóż w jednym z licznych wówczas kolegiów jezuickich pewien kleryk będąc pod wrażeniem pouczeń o znaku krzyża wpadł na pomysł, jak uzmysłowić ten problem swoim współbraciom. Otóż dolał do naczynia z wodą święconą znajdującego się przy wejściu do kościoła atrament. Gdy jezuici wchodzili pośpiesznie do kościoła znacząc na sobie znak krzyża, atrament pozostawiał na ich białych komżach wyraźne ślady tego znaku. A wyglądało to mniej więcej tak:

Albo nawet i tak: 


Myślę, że problem widać dość wyraźnie. I to haniebnie.

Z czego wynika takie niechlujstwo graniczące z profanacją świętego znaku krzyża? Ano przede wszystkim z bezmyślności, a pierwotnie zapewne z braku wychowania w tak prostej, wręcz dziecinnie prostej sprawie. Taki brak, a właściwie skrzywienie w wychowaniu widać niestety nawet w niby pobożnych tradycyjnych katechizmach, jak na tym przykładzie:


W taki sposób nawet niby tradycyjni katolicy uczeni są właściwie satanistycznego znaku, nie chrześcijańskiego.

Jakie jest rozwiązanie? Otóż sposób jest prosty: po pierwsze sięganie głębiej, czyli do brzucha (co równocześnie skłania do kontroli jego objętości). 

Po drugie, pochylenie głowy. Wówczas znaczony krzyż staje się przynajmniej równoramienny. Ponadto pochylenie oznacza oddanie czci Krzyżowi oraz pokorne przyjęcie Bożego błogosławieństwa płynącego z Krzyża. Proste? Proste! 



S. Małgorzaty obrachunek z duchowieństwem. Uwagi odnośnie bestsellera.




Już sporo zachwytów się pojawiło. Czuje się bestseller, bo jedzie na antyklerykaliźmie, który jest obecnie dość powszechny wśród panien zakonnych. Oczywiście s. Małgorzata daje sporo trafnych uwag i spostrzeżeń, zwłaszcza odnośnie do jakości teologicznej i liturgicznej obecnego duchowieństwa, także poziomu duchowego. Jednak ani styl ten książki, ani uogólnienie, które zionie pogardą, jeśli nie wręcz wyraźną dozą przynajmniej niechęci czy wręcz nienawiści, nie są godne mniszki, ani nawet katoliczki. Przy całej słuszności krytyki, żalu i goryczy niestety jako rdzeń jawi się coś w rodzaju emancy-feminizmu, który, widocznie tłumiony przez lata, tym gwałtowniej wylewa się na starość, gdy autorka nie ma już nic do stracenia.

Mając od wczesnego dzieciństwa bliski kontakt z pewnym żeńskim zgromadzeniem zakonnym (z powodu sąsiedztwa domu rodzinnego), miałem sposobność obserwować zmiany w duchu tego zgromadzenia, ale nie tylko. Tak się składa, że mogę porównać z jeszcze bliższą znajomością pewnego zgromadzenia żeńskiego za granicą, które znam od ćwierćwiecza. Otóż przemiana w Polsce w ciągu paru dekad jest wręcz porażająca. Wpierw tłumaczyłem to sobie specyficznym podejściem modernistycznych zakonnic do xiędza trydenciarza (takiej pogardy i wręcz podłości jak ze strony zakonnic w PL w ciągu ostatnich 10-15 lat nie doświadczyłem nawet u skrajnie modernistycznych zakonnic na Zachodzie). Dopiero fragmenty książki s. Małgorzaty uświadomiły mi, że problem jest ogólny, wręcz powszechny, skoro leciwa zakonnica w tak wręcz złośliwy sposób pisze o problemach. Co się stało i to akurat w Polsce?

Zapewne są różne przyczyny. W PL zakonnice modernistyczne póki co jeszcze nie są aż tak "uwolnione" jak na Zachodzie. Nadal generalnie chodzą w habitach i dopiero powoli dopuszcza się je to czytania czytań i szafarstwa Komunii w NOMie. One też mają internet i porównują się z innymi krajami. I oczywiście winni są xięża, którzy im nie dają praw przynajmniej takich jak na Zachodzie. Stąd bunt i szemranie.

Wiadomo też, że tzw. charyzmatycy mają szczególne wzięcie w zakonach żeńskich, gdyż jest to "pobożność" dość wyraźnie emocjonalna i kobieca w najgorszym sensie. To tym bardziej sprzyja duchowi rebelii, także z powodu związku z protestantyzmem.

Ponadto zakony żeńskie przeżywają szczególnie dotkliwy spadek powołań. Jak to zwykle w moderniźmie, winy się szuka u innych, zwłaszcza w braku "nowoczesności", na którą nie pozwalają znowu ci straszni konserwatywni xięża. Trzeźwe spojrzenie na los zmodernizowanych zakonów na Zachodzie jest trudniejsze. Łatwiej jest buntować się przeciw chłopom. Zwłaszcza gdy można im zazdrościć chodzenia po cywilu i znacznie większej wolności.

Jaki będzie efekt czerstwego obrachunku s. Małgorzaty z duchowieństwem? Zobaczymy. Wielu potrzebuje tej krytyki, mimo jej braków, skrajności czy wręcz niekiedy też niesprawiedliwości. Osobiście cenię sobie to, co znam z tej książki, jako impuls do rachunku sumienia. Równocześnie mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć: problemy, które ta książka porusza, dotyczą w 98 % jedynie kapłanów NOMowych. Jest to oczywiste już w samej treści.

Najpoważniejszym brakiem tej książki jest nieobecność samokrytyki. S. Małgorzata staje murem za wszystkimi zakonnicami, właściwie podżegając je do dalszego i bardziej radykalnego buntu i to o znamionach wręcz feministycznych. A to już z pewnością nie jest katolickie. 

Exkomunika a spowiedź




Pytanie jest słuszne, ale zrozumiałe tylko na tle formy spowiedzi w Novus Ordo. Otóż tradycyjna formuła rozgrzeszenia zawiera uwolnienie od kar kościelnych przed udzieleniem rozgrzeszenia:

Dominus noster Jesus Christus te absolvat et ego auctoritate ipsius te absolvo ab omni vinculo excumanicationis et interdicti...

Natomiast mankamentem nowej formy jest to, że ma w niej mowy o zdjęciu exkomuniki. Dlatego pytanie jest słuszne. Można to intepretować w ten sposób, że jest zawarta pośrednio, tzn. bez wyraźnego zaznaczenia. Jednak problem jest w tym, że zwykle nawet kapłani wychowani na Novus nie mają świadomości, co w sytuacji spowiedzi zrobić z exkomuniką. W tradycyjnej formie rozgrzeszenia sprawa jest oczywista i prosta.  

Czy wolno uczęszczać do FSSPX?


Sytuacja jest obecnie skomplikowana. Brak powszechnego dostępu do liturgii tradycyjnej, do czego wierni mają prawo, jest okolicznością, która uzasadnia odpowiednie zastosowanie zwykłych reguł.

1. Obecnie przyjmuje się zwykle, że kapłani FSSPX raczej nie są suspendowani, skoro mają jurysdykcję do sakramentów pokuty i małżeństwa. 

Swoista niepewność jest tutaj niezaprzeczalna. Z jednej strony FSSPX nie ma statusu kanonicznego i nie podlega formalnie ani Stolicy Apostolskiej, ani żadnemu biskupowi, który by im udzielił jurysdykcji. Z drugiej strony FSSPX otrzymało jurysdykcję częściową, czyli do spowiadania i sakramentu małżeństwa. Już sama jurysdykcja częściowa jest niebywałą nowością. Tradycyjnie otrzymuje się ogólną jurysdykcję sakramentalną, choć ordynariusz może ją ograniczyć (np. wyłączając spowiadanie czy głoszenie kazań). Także suspensa była zawsze całościowa, czyli od sprawowania wszelkich sakramentów i sakramentaliów (a divinis). Według tej zasady przychylam się do twierdzenia, że nie są suspendowani, przynajmniej w tradycyjnym znaczeniu, skoro mają jurysdykcję do spowiadania i małżeństwa. 

Tym samym generalnie wolno uczęszczać, jeśli nie ma się okazji do Mszy św. tradycyjnej w ramach regularnych struktur.

2. Analogicznie tę zasadę można zastosować do kapłanów, którzy przeszli ze struktur regularnych do FSSPX. To przejście nie byłoby konieczne, gdyby ci kapłani mieli możliwość realizowania powołania zgodnego z Tradycją w ramach regularnych struktur.

3. Jeśli celebrans świadomie łamie rubryki, to należy go unikać. Jednak wolno uczęszczać, jeśli nie ma sposobności do uczestniczenia w poprawnie sprawowanej liturgii tradycyjnej.

Czy postawa tzw. żołnierzy wyklętych była moralna?

 

Przyznaję, że nie zajmowałem się bliżej historią tzw. żołnierzy wyklętych, zwanych też niezłomnymi. Pytanie jest słuszne. 

Otóż należy odróżnić, czy ich postawa polegała na ukrywaniu się przed zbrodniczą władzą komunistyczną, czy też podejmowali walkę zbrojną przeciw tej władzy. To są dwie różne sprawy. Oczywiście ukrywanie się czyli ochrona czy obrona własna przed prześladowaniami jest jak najbardziej zrozumiała i słuszna. 

Natomiast jeśli chodzi o podejmowanie walki zbrojnej to także tutaj obowiązują zasady wojny sprawiedliwej, gdzie oprócz dobrego celu musi zachodzić niemożliwość osiągnięcia go środkami pokojowymi oraz adekwatność środków zbrojnych do zamierzonego celu. 

Jeśli ich walka polegała tylko na atakowaniu poszczególnych przedstawicieli władzy komunistycznej bez realnych szans na obalenie tej władzy przynajmniej na jakimś ograniczonym obszarze, to nie był spełniony warunek adekwatności i tym samym nie można ich walki uznać za wojnę sprawiedliwą mimo szczytności celu i osobistego bohaterstwa. Nie przesądza to o winie moralnej, gdyż byli to prawdopodobnie ludzie wychowani na fałszywych ideałach romantyczno-sanacyjnych. 

Jaki jest żałobny kolor liturgiczny?



Jednym z jaskrawych przykładów wypaczeń teologicznych w liturgii Novus Ordo są obrzędy pogrzebowe. 

Rozpowszechnione obecnie celebrowanie liturgii pogrzebowej w szatach fioletowych jest niczym innym jak symboliczną negacją specyficznego znaczenia modlitwy za zmarłych, czyli negacją rzeczywistości czyśćca. Kolor fioletowy jest kolorem pokutnym, i przystoi ciału zmarłego jako że oznacza, w jakim nastawieniu wewnętrznym zmarła osoba odeszła czy przynajmniej powinna była odejść z tego świata, mianowicie w pokutnym. 

Właściwym kolorem żałobnym, czyli w modlitwie za zmarłych, jest kolor czarny, gdyż ta modlitwa jest czymś zupełnie innym niż pokuta. Modląc się za zmarłych modlimy się za dusze w czyśćcu, a w czyśćcu nie ma już pokuty, czyli nawrócenia i dobrowolnie powziętego cierpienia i wyrzeczenia, lecz jest jedynie narzucone cierpienie oczyszczające. Dlatego absurdalne i fałszywe teologicznie jest zastąpienie tutaj koloru czarnego kolorem fioletowym. Zresztą zostało to przejęte od protestantów, którzy negują rzeczywistość czyśćca. 

Co do ubioru ciała osoby świeckiej nie ma reguł. Natomiast ciało zmarłego kapłana powinno być odziane w ornat fioletowy jako oznaka postawy pokutnej w nadziei, że w takiej postawie - a jest ona jedynie słuszna i zbawienna - zmarły odszedł z tego świata. 

Moderniści zamienili na kolor biały, który ma oznaczać zmartwychwstanie. Pomijają, a raczej nawet negują przy tym, że 

- zmartwychwstanie ciał na Sąd Ostateczny nie dla każdego oznacza zmartwychwstanie ku chwale, lecz dla potępionych będzie to zmartwychwstanie do kary wiecznej czyli do wiecznych ciemności piekła, 

- to Pan Bóg decyduje, kto zmartwychwstanie ku chwale, a kto ku potępieniu, więc ubieranie ciała na biało jest stawianiem się w roli Pana Boga. 

Także istotne jest zróżnicowanie w ustawieniu ciała zmarłego w kościele czy kaplicy. Podczas gdy ciało osób świeckich powinno być ustawione nogami ku ołtarzowi, ciało kapłana powinno być ustawione głową do ołtarza dla zaznaczenia, iż kapłan nauczał od ołtarza ku ludowi. Jego ostatnim pouczeniem jest rzeczywistość śmierci. 

Na trumnie kapłana należy umieścić mszał, kielich i stułę fioletową (zgodnie z kolorem ornatu, w który odziane jest ciało). 

Jaki obowiązek mieli Ulmowie?

 

Nie milknie dyskusja w sprawie rodziny Ulmów (pisałem w temacie już kilkakrotnie: tutaj, tutaj, tutaj, tutaj, tutaj). Ostatnio znany polityk, były marszałek sejmu z ramienia PiS, Marek Jurek zaatakował posła Grzegorza Brauna, konkretnie tegoż wypowiedź z mównicy sejmowej uzasadniającą votum separatum od decyzji uchwały o ogłoszeniu roku Ulmów (tutaj). 

M. Jurek dopuszcza się niestety szeregu manipulacyj, tudzież oddziaływania na emocje, bez jakichkolwiek podstaw czy to w uniwersalnej etyce, czy nawet w katolickiej teologii moralnej. 

Główne jego zdanie brzmi:

"Zdaniem posła Brauna obowiązkiem Wiktorii i Józefa Ulmów było więc w czasie wojny odmawiać schronienia Żydom, a może nawet innych ryzykowanych form materialnej pomocy."

Po pierwsze, G. Braun nic takiego nie powiedział. Czym innym jest powiedzenie, że pierwszorzędnym obowiązkiem rodziców jest ochrona życia swoich dzieci, a czym innym, że obowiązkiem jest odmówić schronienia obcym. Owszem, w tym wypadku obowiązek ochrony życia swoich dzieci wymagał odmówienia udzielenia schronienia żydom. Jednak to nie odmowa schronienia jest przedmiotem obowiązku, lecz ochrona własnych dzieci. Odmowa schronienia wynika z pierwszorzędnego obowiązku, a nie jest sama w sobie obowiązkiem moralnym. 

Następnie M. Jurek przytacza film "Milczenie", który dotyczy historii pewnego misjonarza jezuity w Japonii w XVII w., który popełnia apostazję dla ratowania życia chrześcijan. Ciągnąc swoją myśl dalej, wskazuje na żołnierzy polskiego podziemia w okresie walki z okupantem niemieckim, którzy narażali życie swoje i swoich rodzin. Zawartą w tych porównaniach swoją zdumiewającą "logikę" uzasadnia tym, że "założeniem Polaków ratujących Żydów (ten zbiór zazębia się przecież z tym drugim, zbrojnie podziemnym) też nie było narażanie bliskich, ale dzielenie się życiem z tymi, dla których pomoc stawała się warunkiem przeżycia". No cóż, to jest piękne, wręcz poetyckie ujęcie. Problem w tym, że popełnia zasadnicze pomieszanie i przekłamanie. Równie dobrze, a właściwie słuszniej należy powiedzieć, że tutaj żydzi podzielili się swoją śmiercią, a Ulmowie przyjęli to podzielenie się dla siebie i dla swoich dzieci, do czego nie mieli moralnego prawa. 

Otóż Ulmowie nie stali przed alternatywą: albo życie swoje i bliskich, albo wyznawanie wiary. Wręcz przeciwnie. Ochrona życia swoich dzieci była ich świętym obowiązkiem wynikającym z prawa naturalnego i z rodzicielstwa na mocy sakramentu małżeństwa. Na jakiej podstawie M. Jurek twierdzi, jakoby wiara katolicka wymagała udzielenia schronienia żydom kosztem życia swojego i swoich dzieci, pozostaje zagadką. Z całą pewnością takiej podstawy nie ma ani w żadnym orzeczeniu Magisterium Kościoła, ani w całej katolickiej teologii moralnej. 

Podobnie jest z chwytem w postaci przywołania przykładu żołnierzy podziemia, którzy w narracji romantyczno-sanacyjnej wystylizowani zostali niemal na świętych czy przynajmniej męczenników. Także w ich sprawie ani Magisterium Kościoła, ani katolicka teologia moralna nie daje żadnych podstaw do pozytywnej oceny walki niezgodnej z katolicką doktryną tzw. wojny sprawiedliwej. Oczywiście, walka z niemieckim okupantem z całą pewnością zasadniczo była wojną sprawiedliwą o tyle, o ile jej celem była walka o niepodległe państwo. Jednak cel nie jest - według katolickiej teologii moralnej - jedynym warunkiem wojny sprawiedliwej. Istotnym warunkiem jest także adekwatność zastosowanych środków. Skrajnym przykładem jest tzw. powstanie warszawskie, które należałoby nazwać rzezią warszawską, zresztą urządzoną na zamówienie dowódców Armii Krajowej. Otóż z całą pewnością nie spełniało ono kryteriów wojny sprawiedliwej, a to z tego powodu, że jego przewidywalnym skutkiem nie było wywalczenie niepodległego państwa, lecz jedynie śmierć rzeszy Polaków, zwłaszcza młodych, co na dziesięciolecia osłabiło naród i przyczyniło się do zapaści kulturowo-cywilizacyjnej, która miała miejsce w erze komunizmu. To samo należy powiedzieć o każdej innej tego typu walce z okupantem, także o tzw. żołnierzach wyklętych. Bowiem istotnym warunkiem sprawiedliwości walki jest adekwatność do celu, czyli zastosowanie środków, które prowadzą do celu, jakim jest niepodległość państwowa. Innymi słowy: nie wystarczy zginąć w walce o niepodległość. Moralna ocena danej walki zależy od dostosowania środków. Mówi o tym także sam Pan Jezus (Łk 14,31-32). Jeśli nie ma wystarczających środków militarnych do pokonania wroga, wówczas walka zbrojna z nim jest sprzeczna z warunkami wojny sprawiedliwej i niemoralna, a wobec tego walkę należy prowadzić innymi środkami niż militarne (skoro ich nie ma, przynajmniej w adekwatnej ilości), czyli kulturowo, duchowo, cywilizacyjnie. 

M. Jurek miesza zupełnie, gdy retorycznie pyta, dlaczego G. Braun "nie piętnuje – w imię nienarażania rodziny – obowiązków wobec wiary czy Ojczyzny?". Tutaj znów błędnie zakłada, po pierwsze jakoby istniała sprzeczność między obowiązkiem wobec rodziny, a wobec wiary i Ojczyzny, a po drugie jakoby udzielenie schronienia żydom było obowiązkiem wynikającym z wiary. Obydwa założenia są fałszywe. Były marszałek sejmu, uważający się zresztą za katolika, widocznie nie rozumie katolickiej nauki społecznej, której główną zasadą jest subsydiarność. Oznacza ona, że prawa i obowiązki wobec państwa i narodu zaczynają się i kończą tam, gdzie jest dobro podstawowej komórki społecznej, jaką jest rodzina. Innymi słowy: celem, sensem i racją bytu obowiązku wobec narodu i ojczyzny jest dobro rodziny. Jeśli coś godzi w rodzinę, to godzi także w naród i państwo. Przykładem są rozwody, rozwiązłość, związki jednopłciowe itp. Na przykładzie wojennym: jeśli przewidywalnym skutkiem walki partyzanckiej była śmierć ojca rodziny (czy młodzieńca będącego potencjalnym ojcem rodziny polskiej) bez jakiejkolwiek wymiernej korzyści dla rodziny, narodu i państwa, to była to walka niemoralna z katolickiego punktu widzenia, nawet jeśli od dziesięcioleci, może nawet stuleci wpajany jest nam kult tego typu zachowań jako rzekomo bohaterskich i patriotycznych. 

Zaś w kwestii postawy Ulmów regularnie zapomina się, że wynikająca z wiary etyka katolicka nie polega na uczuciach, lecz na cnotach. Pierwszą cnotą kardynalną jest sprawiedliwość, a ona wymaga przestrzegania porządku powinności. Nawet jeśli Ulmowie w swojej decyzji byli powodowani szlachetnym współczuciem dla żydów, to jednak nie mieli moralnego prawa działać wbrew rodzicielskiemu obowiązkowi wobec własnych dzieci. 

Dowodem jest chociażby fragment jednego z klasycznych podręczników teologii moralnej, słynnego dominikanina (D. Prümmer, Manuale Theologiae Moralis, t. I):


Jak widać, św. Tomasz oraz praktycznie wszyscy teologowie katoliccy jednoznacznie uczą, że w sytuacji zagrożenia życia członkowie rodziny - jak rodzice, mąż, żona i dzieci - mają pierwszeństwo przed innymi bliźnimi. 

Swój bełkotliwy wywód M. Jurek oczywiście doprowadza do zarzutu antysemityzmu, co już zupełnie demaskuje poziom intelektualny tego textu. Nie chcę pełnić roli adwokata G. Brauna, tutaj on sam powinien się bronić, jeśli uzna za stosowne. Radzę natomiast panu M. Jurkowi, by się najpierw douczył, zanim się wypowie w kwestiach, o których właściwie powinien mieć choćby ogólne pojęcie, czego tutaj niestety nie wykazuje. A już zupełnie niemoralne jest łajanie kijem antysemityzmu z pozycji własnej ignorancji. 

Czy wolno publikować prywatną korespondencję?


Kwestia pojawia się dość regularnie. Często pojawia się mniemanie, jakoby tajemnica korespondencji zabraniała publikowania prywatnej korespondencji. Jest to przede wszystkim nieporozumienie.

Otóż tajemnica korespondencji to pojęcie prawne z dziedziny praw osobistych. Kodeks karny art. 267 zabrania łamania tajemnicy korespondencji w tym znaczeniu, że nie wolno w nieuprawniony sposób zapoznawać się z listami czy wiadomościami adresowanymi do kogoś innego bez zgody tej osoby, ani publikować ich. Innymi słowy: tajemnica korespondencji dotyczy osób trzecich, czyli innych osób niż nadawca i adresat. Nadawca wysyłając wiadomość czy list do adresata sprawia, że ta wiadomość czy list staje się tegoż własnością. Tutaj działa już prawo własności, tzn. adresat ma prawo dysponować wiadomością czy listem otrzymanym od nadawcy według swojego uznania. Ani prawo stanowione, ani naturalne nie nakłada w tym względzie żadnych ograniczeń. 

Skąd się wzięło obiegowe a błędne przeświadczenie, jakoby było inaczej? Otóż wynika ono z pomylenia i nieporozumienia. Owszem, istnieje obyczajowa - nie prawna - dyskrecja w odniesieniu do korespondencji o tyle, o ile dotyczy ona spraw intymnych czy z zastrzeżeniem tajności ze strony nadawcy. NIC więcej. To znaczy: jeśli dana korespondencja nie zawiera ani treści intymnych, ani treści z zastrzeżeniem tajności, na które to zastrzeżenie wyraźnie zgodził się adresat, wówczas adresata nie obowiązuje ŻADNE ograniczenie co do publikowania, ani prawne, ani nawet obyczajowe. 

Oczywiście, ta prosta zasada jest niewygodna wówczas, gdy treść opublikowanej korespondencji jest w jakiś sposób kompromitująca dla nadawcy, który zakładał - bez wyraźnego zastrzeżenia tajności wyraźnie zaakceptowanego przez adresata - że nikt oprócz adresata się o niej nie dowie. To założenie nadawcy w żaden sposób nie stanowi o bezprawności czy nieobyczajności publikacji, zwłaszcza gdy jest ona konieczna czy użyteczna dla ochrony czyjegokolwiek dobra, np. dobrego imienia. 

Prawda wyzwala czyli moje doświadczenia z FSSPX



Dla tych P. T. Czytelników, którzy nie wiedzą, co oznacza skrót FSSPX, wyjaśniam, że po polsku oznacza on: Bractwo Kapłańskie Św. Piusa X. Założone ono zostało przez abpa Marcel'a Lefebvre w 1970 r. jako "pobożne stowarzyszenie" (pia unio) na prawie diecezjalnym z aprobatą biskupa szwajcarskiej diecezji Fribourg na okres próbny (ad experimentum) 3 lat, co następnie zostało przedłużone na następne 3 lata. Od nazwiska założyciela bierze się nazwa "lefebvryści", zresztą bardzo nielubiana przez członków i zwolenników. Resztę szczegółów można łatwo znaleźć w internecie.

Dlaczego poruszam ten temat? Ano dlatego, że ma on ścisły związek z niniejszym blogiem, co wyjaśnię poniżej, a temat pojawia się dość często przy różnych okazjach. Kilkakrotnie odpowiadałem na powiązane pytania. Niestety musiałem tutaj też kilkakrotnie korygować słowa i czyny członków FSSPX, zwłaszcza x. Szymona Bańki. Teraz nastąpił czas na ogólniejsze uwagi i poniekąd podsumowanie, które z konieczności musi zawierać także wątek autopsyjno-autobiograficzny, co wyjaśnię w trakcie. 

Moje doświadczenia z FSSPX zaczęły się w 1997 r. w konsekwencji mojej wydanej wówczas książki pt. W obronie Mszy św. i Tradycji katolickiej, której kupowanie zresztą stanowczo odradzam, ponieważ wydawca Marcin Dybowski mnie oszukał i nie płaci honorarium autorskiego (według umowy 10% ceny książki), a obecnie przygotowuję drugie, poszerzone wydanie. Otóż w tej książce zawarłem też rozdział dotyczący nauczania i postępowania abpa M. Lefebvre'a, a to na podstawie jego kazań opublikowanych po polsku. Wyprowadziłem z nich wniosek, że stanowisko Arcybiskupa wobec Jana Pawła II w ciągu lat stopniowo się radykalizowało, co doprowadziło do udzielenia przez niego w 1988 r. sakry biskupiej czterem ze swoich kapłanów i wskutek tego do orzeczenia exkomuniki na niego i wyświęconych biskupów (która to kara została uchylona przez Benedykta XVI w 2009 r.). Według mojej ówczesnej oceny wyjaśnieniem - i poniekąd usprawiedliwieniem - tego czynu abpa M. Lefebvre'a był fakt, że w jego wypowiedziach w okresie przed tą decyzją można zauważyć ukryty sedewakantyzm. Wówczas nie wiedziałem nic o usuwaniu przez niego z FSSPX kapłanów, którzy otwarcie głosili sedewakantyzm, co miało miejsce już w latach 70-ych, gdy stanowisko Arcybiskupa jeszcze nie było tak radykalne jak w 1988 r. W każdym razie treść książki także w innych kwestiach wzbudziła oburzenie ze strony x. Karl'a Stehlin'a, który wówczas rozwijał działalność FSSPX w Polsce. W czasopiśmie "Zawsze wierni" opublikował nie tyle polemikę, co raczej osobisty atak na moją osobę, nazywając mnie "konserwatywnym modernistą". O dziwo opublikowano także moją replikę. Prawdopodobnie zawdzięczam to ówczesnemu redaktorowi naczelnemu - obecnie słynnemu - Sławomirowi Cenckiewiczowi. X. Stehlin jednak się nie poddawał i znów mnie zaatakował. Na to również odpowiedziałem, jednak tym razem moja replika nie została opublikowana. Natomiast zadzwonił do mnie p. Cenckiewicz z propozycją publicznej debaty z x. Stehlinem. Moderatorem miał być redaktor modernistycznego organu KAI Krzysztof Gołębiowski. W odpowiedzi postawiłem warunek wstępny: publiczne odwołanie przez x. Stehlina obraźliwego określenia mnie "konserwatywnym modernistą". Warunek nie został spełniony i na tym sprawa się zakończyła. 

Drugi mój kontakt z FSSPX miał miejsce w Monachium, gdy posługiwałem w słynnej parafii św. Piotra w centrum miasta, najstarszej parafii stolicy Bawarii. Sprawowałem tam regularnie także Msze św. według mszału św. Piusa V, co przyciągało m. in. wiernych, którzy uczęszczali także do przeoratu FSSPX. To dzięki nim nawiązał ze mną kontakt x. Robert Schmitt FSSPX, który był wyznaczony przez swoich przełożonych do kontaktów z kapłanami spoza FSSPX. Odwiedził mnie i zaprosił na spotkania dla kapłanów organizowane w seminarium w Zaitzkofen. Równocześnie dość wyraźnie zaproponował mi wstąpienie do FSSPX. W spotkaniach uczestniczyłem dwa razy (chyba w roku 2009), po czym nie byłem już zapraszany (nie wiem właściwie dlaczego, być może dlatego, że nie zostawiłem żadnej "ofiary", a nie zostawiłem, ponieważ nie przyszło mi na myśl, że tak trzeba, skoro zostałem zaproszony bez żadnej choćby sugestii opłaty). Podczas jednego ze spotkań ówczesny rektor seminarium, x. Franz Schmidberger, wspomniał o x. Stehlinie. Odniosłem wrażenie, że znał moje doświadczenie z nim, a równocześnie próbował mnie zachęcić do nawiązania kontaktu i współpracy. 

Kolejny epizod nastąpił dopiero w 2020 r., gdy zamieszkałem w Rzeszowie. Otóż niegdyś w kontekście posługiwania w parafii w Monachium pewne zaprzyjaźnione małżeństwo wspomniało o swojej dawnej, z czasu młodości zażyłej znajomości z x. Anselmem Ettelt'em, pochodzącym z okolic Monachium, a posługującym obecnie w kaplicy FSSPX w Rzeszowie oraz w Jarosławiu. Przy pewnej sposobności poznałem go osobiście. Gdy z początkiem tego roku osiedliłem się w miejscowości rodzinnej, a nie miałem jeszcze urządzonej kaplicy domowej, poprosiłem x. Ettelt'a o możliwość sprawowania Mszy św. w kaplicy w Jarosławiu przez kilka dni, gdyż od lipca 2021 r. - wskutek motu proprio "Traditionis custodes" - niestety nie mam możliwości sprawowania w kościele parafialnym. X. Ettelt się zgodził i z tego wynikł kontakt z miejscowymi wiernymi, którzy chętnie uczestniczyli we Mszy św. Natychmiast też wystąpili z propozycją, bym regularnie sprawował dla nich Msze św., gdyż kapłani FSSPX przyjeżdżają do Jarosławia tylko na niedziele. W myśl kanonu 1752 Kodexu Prawa Kanonicznego (salus animarum suprema lex) zgodziłem się i zgodził się także x. Ettelt. Po kilku tygodniach, w lutym x. Ettelt poinformował mnie, że x. Stehlin życzy sobie rozmowy ze mną. Ów napisał do mnie z propozycją rozmowy: 

Rozmowa była kilkunastominutowa. Odbyła się w przyjaznej atmosferze i x. Stehlin zaproponował mi współpracę. Powiedział, że prawie wszyscy księża FSSPX zgadzają się ze mną w sprawie koronki s. Faustyny. Wspomniał też o blogu i przyznał, że sprawa tego chóru ustawionego pośladkami do Najświętszego Sakramentu (por. tutaj) jest rzeczywiście skandaliczna. Przyznał też, że sam nie czyta bloga, ale doszły do niego głosy, że mam "ostry język". Z mojej strony obiecałem, że przejrzę moje wpisy w temacie x. Szymona Bańki i że usunę wszystkie wyrażenia, które mogłyby zostać interpretowane jako atak na FSSPX. Tak też uczyniłem. 

W trakcie Wielkiego Postu pojawiło się ze strony wiernych życzenie sprawowania Triduum. Skontaktowałem się więc z x. Ettelt'em w tej sprawie, który mi polecił zwrócenie się do x. Stehlina, co uczyniłem:

Odpowiedź przyszła dość rychło:


Tak więc zgoda była jednoznaczna, co jest istotne dla dalszego biegu wydarzeń. Na początku Wielkiego Tygodnia napisał do mnie x. Ettelt:

W mojej odpowiedzi jest oczywiste, że zgodnie z ustaleniem liturgia odbędzie się według formy starszej, gdyż to w niej we Wielki Piątek nie ma Komunii św. dla wiernych:


W odpowiedzi x. Ettelt nie wyraża jakichkolwiek zastrzeżeń: 


Jednak dokładnie w tym samym czasie, na początku Wielkiego Tygodnia, jedna z kobiet (Jolanta N.), dowiedziawszy się o planowanej formie wszczęła zamęt w imię swoiście rozumianej wierności dla FSSPX. Jej małżonek (Klaudiusz N.) według pierwotnego planu miał pomagać w przygotowaniach do liturgii oraz służyć jako ministrant. Jednak nagle (chyba we wtorek Wielkiego Tygodnia) poinformował inne osoby - pomijając mnie - że ani on ani jego rodzina nie będzie uczestniczyła w Triduum. Równocześnie powiedziano mi, że Jolanta N. wysuwa jakieś bliżej nieokreślone zarzuty wobec mnie. W związku z tym zatelefonowałem do niej, prosząc o wyjaśnienie czy raczej o powtórzenie tego wobec mnie, co twierdziła o mnie wobec innych osób. Jolanta N. nie podjęła wcale tematu i po kilku wykrętnych zdaniach zakończyła rozmowę. Od tego też czasu wszczęła nagonkę na moją osobę. Pośrednio dotarło do mnie, że chodziło o bloga. Podobno twierdziła, że gdyby księża FSSPX znali bloga, to by mnie od razu wyrzucili z kaplicy. W obawie przed skutecznością jej poczynań wierni wystosowali w czerwcu pismo do x. Stehlin'a z podziękowaniem za moją posługę. Nie dostali żadnej odpowiedzi, co już świadczy o potraktowaniu ich przez x. Stehlin'a. Tymczasem Jolanta N. nie ustawała w swoich wysiłkach. W końcu x. Hubert Kuszpa FSSPX, który jest "przeorem" na tym terenie i to bardzo uwielbianym przez Jolantę N., zapowiedział wizytę x. Stehlin'a w Jarosławiu, która miała przynieść rozwiązanie konfliktu o moją skromną osobę. X. Stehlin poprosił o rozmowę ze mną:


W krótkiej rozmowie oznajmił od razu, że "musimy zakończyć" moje Msze św., a uzasadnił to tym, że powstało wzburzenie z powodu tego, iż on mi pozwolił na starszą formę Triduum, bo też inni kapłani, zwłaszcza ci, którzy przeszli z diecezyj do FSSPX, chcieliby dostać takie pozwolenie, a to by spowodowało zamieszanie. Podkreślił, że oprócz Jolanty N. nikt z wiernych w Jarosławiu się na mnie nie skarżył, ale on musi dbać o jedność w łonie FSSPX w Polsce. Przyjąłem to do wiadomości, nie domagając się dalszych wyjaśnień, gdyż nie sprawowałem tam Mszy św. we własnym interesie (przez ponad dziewięć miesięcy dojeżdżałem na swój koszt, aczkolwiek w tym czasie dwukrotnie od dwóch osób otrzymałem ofiarę na paliwo), lecz na prośbę i dla dobra wiernych. Tym niemniej takie uzasadnienie wydawało mi się bardzo dziwne, skoro decyzja zapadła dopiero ponad pół roku po Triduum i to bez żądania dostosowania się przeze mnie w tej kwestii na przyszłość. Post factum okazało się, że błędem z mojej strony było przyjęcie zaproszenia do rozmowy zarówno w lutym jak też ostatnio w październiku, gdyż post factum i wobec innych osób x. Stehlin przedstawił zupełnie inną wersję rozmowy i wydarzeń. 

Otóż po rozmowie ze mną x. Stehlin miał jeszcze spotkanie z wiernymi, które poświęcił swojej decyzji usunięcia sprawowania Mszy św. przeze mnie. Nie byłem obecny na tym spotkaniu, a o jego treści poinformowało mnie sukcesywnie w sumie 7 osób, niektóre także pisemnie. Wszystkie te osoby wyraziły swoje zaskoczenie, zasmucenie i oburzenie decyzją x. Stehlin'a, moim zdaniem zupełnie słusznie. Mnie natomiast zaskoczyła i zbulwersowała treść jego wystąpienia wobec wiernych, które z natury rzeczy dotyczyło mojej osoby. W takiej sytuacji zażądałem od x. Stehlin'a wyjaśnień:



W odpowiedzi x. Stehlin zastosował swoją typową taktykę - chciał załatwić sprawę w rozmowie, żeby uniknąć dowodów i móc przedstawiać fałszywą wersję wydarzeń:


Tym razem już nie byłem naiwny i nalegałem na pisemną odpowiedź:


Jednak nie było łatwo, bo x. Stehlin próbował dowiedzieć się najpierw, kim są "donosiciele":


Widocznie puściły mu nerwy, bo poczuł, że łajdaczenie nie będzie tym razem proste. Tym samym się zdemaskował, bo zamiast odpowiedzi na proste pytania wzięła go złość na tych, którzy nie posłuchali jego szantażowania na spotkaniu 9 X, jakoby "szemranie" przeciw jego decyzji było rzekomo grzechem przeciw posłuszeństwu, być może nawet ciężkim. Jednak nie poddałem się:


Po dłuższym namyśle i naradach ze wspólnikami odpowiedział jednak następująco, aczkolwiek nie mniej kłamliwie:



No cóż. To są szczyty zakłamania i obłudy. Zwrócę uwagę tylko na jeden znamienny szczegół: to wprawdzie jest kłamstwo, ale ciekawe jest, że niby żądał ode mnie usunięcia wpisów o Bańce, natomiast od Bańki chciał żądać tylko unikania przyszłej polemiki ze mną, czyli że Bańce w istniejących już i mających pozostać wystąpieniach wolno nadal bredzić i oszukiwać ludzi, a mnie nie wolno wykazywać, że Bańka bredzi i oszukuje. No cóż, mistrz dyplomacji... Odpowiednio mu odpisałem:


Sprawa ma też szerszy zasięg, który znowu poświadcza zakłamanie i obłudę tego grona. 

Otóż, jak wspomniałem, x. Stehlin zostawił wiernych ze swoją zaskakującą i niezrozumiałą dla nich decyzją, tudzież z kłamliwym uzasadnieniem wraz z szantażem emocjonalnym o rzekomym grzechu - może nawet ciężkim - w razie oporu wobec jego decyzji. Uzasadnienie było wprawdzie inne niż wobec mnie, ale również mętne i pokrętne, wskutek czego wierni byli zdani na domysły. Te domysły szły w kierunku doszukiwania się mojej winy, co dopiero pośrednio i stopniowo do mnie docierało. Wpierw nie przejmowałem się tym wcale. Jednak wiernym sprawa nie dawała spokoju i zaprosili mnie na spotkanie dnia 21 X w domu państwa S. w Jarosławiu, którzy zresztą należą do głównych utrzymujących działalność FSSPX w tym mieście. Z razu nie wyczułem stanu rzeczy, ale okazało się, że po pierwsze zostałem przesłuchany co do mojej wersji sprawy, a po drugie oczekiwano jakichś ruchów czy "poprawy" z mojej strony, by FSSPX łaskawie wyraziło zgodę na mój powrót do kaplicy. Z mojej strony zaoferowałem skontaktowanie się z x. Stehlin'em oraz z Jolantą N., która sprawiła bieg wydarzeń i ostatecznie taką a nie inną decyzję x. Stehlin'a. W podanej wyżej poczcie zacząłem od wyjaśnienia sprawy uzasadnienia jego decyzji wobec wiernych (z rezultatem jak wyżej). Dwa dni po spotkaniu dotarło do mnie, że syn państwa S., Michał S., który jest (czy był) głównym z ministrantów, twierdził, jakoby powodem decyzji x. Stehlin'a było moje nieposłuszeństwo co do formy Triduum. W skrócie: Michał S. twierdził, że x. Stehlin dał najpierw pozwolenie na starszą formę, ale potem odwołał pozwolenie, o czym ja zostałem rzekomo poinformowany, a mimo tego nie odstąpiłem od starszej formy. Michał S. twierdził, że wie to od x. Ettelt'a, ale wobec mnie nigdy takiego zarzutu nie wyraził, lecz wobec osób trzecich, co ponownie ukazuje mentalność i metody postępowania tego grona. Wobec tego poprosiłem go o wyjaśnienie, które okazało się znów zakłamane:



Podsumowuję: Michał S. stanowczo twierdzi, że byłem przez x. Ettelt'a informowany o wycofaniu zgody na starszą formę i to wycofanie zignorowałem. To jest oczywista nieprawda, skoro nawet we Wielkim Tygodniu x. Ettelt wiedział o tym, że będzie starsza forma, i w żaden sposób wobec mnie nie wspomniał o wycofaniu zgody x. Stehlin'a. Reszta nie jest istotna. Nawet gdyby Michał S. polecał mi kontaktowanie się z x. Hubertem Kuszpą, to niby w jakim celu, skoro o sprawie decydował jego przełożony czyli x. Stehlin? W takim stanie sprawy musiałem zażądać wyjaśnienia także od x. Ettelt'a: 


Odpowiedź otrzymałem wprawdzie znów mętną i pokrętną, jednak demaskującą, gdyż wynika z niej, że nie było żadnego wycofania zgody na starszą formę:



Musiałem jednak dopytać:


Otrzymałem odpowiedź:



Odpowiedź jest wprawdzie znów mętna i pokrętna, jednak obala jednoznacznie zarzut, jakoby było wycofanie zgody na starszą formę Triduum, które zlekceważyłem. Ponadto mówi wprost, że powodem decyzji x. Stehlin'a nie była sprawa Triduum, lecz treść niniejszego bloga. A to jest sprzeczne z uzasadnieniem podanym przez niego zarówno wobec mnie jak też wobec wiernych. 

Mamy więc do czynienia z rutynowym i bezwzględnym zakłamaniem. Tu nie chodzi o mnie, ponieważ robiłem to dla wiernych, nie dla siebie. To przede wszystkim wierni zostali nie tylko pozbawieni Mszy św. i spowiedzi w tygodniu, lecz zostali okłamani i oszukani. Tym samym stało się oczywiste, że x. Stehlin'owi nie zależy na sakramentach dla wiernych, lecz na dość specyficznie pojętym interesie FSSPX, nawet za cenę prawdy i udzielania sakramentów wiernym. To wierni utrzymują kaplicę w Jarosławiu, pokrywając koszty czynszu i opłat (obecnie 3000 zł miesięcznie), a drugie tyle (podobną sumę) wpłacają jako ofiarę na konto FSSPX, otrzymując za to od FSSPX tylko Msze św. w niedziele po południu (czyli FSSPX zarabia za jeden przyjazd przynajmniej 600-700 zł na czysto). I oczywiście traktowanie ich jak durne owce, którym x. Stehlin wmawia grzech nieposłuszeństwa, jeśli nie będą potulnie i "bez szemrania" przyjmować wszystkiego, co on zechce dla nich postanowić, nawet jeśli jest to na ich niekorzyść. 

Dla mnie osobiście ta historia jest bardzo pouczająca. Tak okazało się, kim niestety jest x. Karl Stehlin oraz FSSPX, o ile on je reprezentuje. Być może mieli nadzieję, że dla bezinteresownego posługiwania wiernym w ich kaplicy poświęcę ukazywanie prawdy na blogu, także tej niewygodnej dla nich. Głównym motorem decyzji x. Stehlin'a był przypuszczalnie x. Szymon Bańka, który ma widocznie dość ciekawą pozycję w FSSPX, mimo że jest w gruncie rzeczy nadętym pychą ignorantem, którego musi słuchać nawet sam x. Stehlin, posuwając się wręcz do oszukiwania wiernych. W każdym razie ta sprawa dość wyraźnie śmierdzi i ujawnia patologiczny stan wewnątrz FSSPX, który ma znamiona sekciarstwa. Tyle póki co pod rozwagę. 


P. S.

Ujęcie na obrazku pochodzi z wystąpienia x. Stehlina w kaplicy w Nagasaki: