Zasady komentowania: bez anonimowych komentarzy

Czy Bóg działa poza Kościołem?



Oczywiście Pan Bóg jest wolny w Swoim działaniu i może udzielać Swoich łask każdemu, komu chce i kiedy chce. Jest jednak kwestia wiarygodności takowych zdarzeń. Jedynie Kościół rzymski ma solidne, racjonalne kryteria stwierdzania zdarzeń nadprzyrodzonych. Czyjeś opowieści nie wystarczą, zwłaszcza jakieś literackie czy filmowe.

Pewne jest natomiast, że Pan Bóg działa zawsze ku nawróceniu ludzi, także tych znajdujących się poza widzialnym Kościołem. Oznacza to, że przez Swoje działanie prowadzi ludzi do Kościoła, który jest objawioną drogą Zbawienia. Innymi słowy: cokolwiek oddala od wiary katolickiej i Kościoła, z całą pewnością nie pochodzi z działania Bożego.

Czy Marcin Zieliński działa cuda?

 


Przede wszystkim należałoby ustalić fakty, tzn. sprawdzić, czy i na ile opowiadanie tej osoby o dobroczynnych skutkach spotkania z Zielińskim odpowiada prawdzie. 

Po drugie: jeśli takowe skutki są obiektywnie i bezsprzecznie pewne, to należy następnie rozważyć inne przyczyny. Przyczyny mogą być różne i wielorakie. Chodzi oczywiście o przyczyny naturalne. Skoro bowiem Zieliński wytwarza na swoich seansach emocjonalną atmosferę, to emocje danych osób mogą mieć istotny wpływ czy wręcz sprawiać dane skutki. Jest to zupełnie naturalne w sprawach takich jak nałogi czy pożycie małżeńskie, gdyż dotyczy to sfery psychicznej i tym samym emocyj. Każde intensywne emocjonalnie przeżycie może wywrzeć znaczny, a nawet decydujący wpływ na osobowość, mniej czy bardziej trwały (aczkolwiek przemiany na płaszczyźnie emocjonalnej charakteryzują się nietrwałością). 

W końcu: jeśli dane dobroczynne skutki mogą zostać powiązane przyczynowo wyłącznie z "modlitwą" Zielińskiego - a nie chociażby jego sugestii emocjonalnej - wówczas należy mieć na uwadze, że to także nie stanowi dowodu jego właściwości moralnych, duchowych i religijnych. Gdy bowiem ktoś w dobrej wierze i ze szczerym sercem uczestniczy w takim spotkaniu, prosząc Boga o łaski, to Pan Bóg może ich udzielić także mimo obecności Marcina Zielińskiego. Innymi słowy: działanie łaski nie jest zależne od "posługi" Zielińskiego, lecz istotna jest dyspozycja osoby, która o nią prosi. Pan Bóg może udzielać łaski mimo obecności Zielińskiego, nie musi ich udzielać przez niego. 

Jest owszem mało prawdopodobne, by Pan Bóg udzielał Swoich łask przy okazji obecności czy na spotkaniu, któremu przewodniczy oszust, gdyż wówczas mogłoby to zostać odebrane jako potwierdzenie dla oszusta. Dlatego niezbędne jest zwracanie uwagi na trwałe skutki i to przede wszystkich duchowe: działanie łaski jest dogłębne i trwałe, natomiast działanie naturalne, w tym także sugestia, jest kruche i nietrwałe. 

Tak więc istotne jest, czy dane skutki

- są z natury duchowe, wykazujące działanie łaski ku zbawieniu duszy, a nie jedynie emocjonalne,

- są trwałe, czyli wytrzymujące próbę czasu, powodując autentyczne nawrócenie i trwanie w łasce uświęcającej. 

Czy godzi się uzupełniać obrzędy Chrztu?

 


Pytanie bezpośrednio odnosi się do sytuacji, gdy dziecko zostało ochrzczone w Novus Ordo. Dotyczy jednak zasady ogólnej. Otóż zawsze gdy dziecko zostało ochrzczone w trybie pilnym (nadzwyczajnym) bez przeprowadzenia całości obrzędu przepisanego w Rituale, wówczas w odpowiednim czasie i możliwości były uzupełniane obrzędy chrzcielne, ewentualnie także sam Chrzest sub conditione, czyli w wypadku gdy jego udzielenie jest wątpliwe czy niepewne. 

Tym samym, po pierwsze, uzupełnianie obrzędów chrzcielnych - czyli przeprowadzenie obrzędów nie stanowiących istoty sakramentu Chrztu, czyli, exorcyzmy, namaszczenie olejem katechumenów itp. - jest zasadniczo dopuszczalne, a nawet przewidziane. 

Po drugie, pewne jest, że obrzęd chrzcielny w Novus Ordo jest mocno okrojony, czyli pozbawiony wielu elementów nie należących wprawdzie do istoty sakramentu, lecz mających wartość sakramentaliów, czyli obrzędów skutecznych na mocy zasług Kościoła. 

Tym samym uprawnione jest pragnienie zapewnienia dziecku także łask płynących za sakramentaliów. Nie jest to wykroczenie przeciw Novus Ordo czy posłuszeństwu, lecz słuszne docenienie wartości tych obrzędów w porządku łaski. 

Czy wymysłem modernistycznym są czytania w języku narodowym?

 

(celebracja Novus Ordo Jana Pawła II podczas wizyty w Papui Nowej Gwinei w roku 1984)

To pytanie zadano mi prywatnie. Z problemem zetknąłem się, gdy zacząłem sprawować wyłącznie liturgię tradycyjną (mając możliwość wyboru) i tym samym z faktem, że niektórzy kapłani już wtedy - początkiem lat 90-ych - w celebracjach recytowanych z udziałem ludu czytali czytania od razu w języku narodowym, co jest oczywiście sprzeczne z rubrykami liturgii tradycyjnej. Ostatnio ten zwyczaj się widocznie nasilił, a to na podstawie motu proprio "Traditionis custodes", gdzie zawarte jest polecenie, by czytania były czytane w języku narodowym. To polecenie nie jest jasne, gdyż nie jest powiedziane, że należy pomijać czytania w języku łacińskim, co zresztą byłoby sprzeczne z rubrykami. Jednak mało rozumiejący celebransi tak właśnie to interpretują, nie znając widocznie zasad liturgii tradycyjnej, które zresztą nie mogą zostać zmienione czy unieważnione przez motu proprio. 

Problem jest liturgicznie i teologicznie głębszy, dotyczy bowiem istoty i natury liturgii, tym samym także natury i charakteru tej części liturgii jaką są tzw. czytania. Samo pojęcie lectio może sprzyjać nieporozumieniu, o ile nie rozumie się uwarunkowań liturgiczno-teologicznych tego elementu. Ma to daleko idące skutki, prowadzące do Novus Ordo wraz z jego poważnymi wadami teologicznymi, idącymi i prowadzącymi w kierunku protestantyzmu. 

Zacznijmy od początku, czyli od źródeł liturgii katolickiej. 

Otóż nie ulega wątpliwości, że Apostołowie i pierwsi chrześcijanie w swojej liturgii nawiązywali do liturgii starotestamentalnej w szerokim znaczeniu, czyli zarówno do kultu w świątyni jerozolimskiej jak też do nabożeństw synagogalnych. Te ostatnie nie są wprawdzie liturgią w sensie ścisłym, jednak należały do codziennego życia religijnego ludu starotestamentalnego. To właśnie do nich nawiązuje pierwsza część Mszy św., zwana tradycyjnie "mszą katechumenów", zaś w Novus Ordo "liturgią słowa", co jest oczywiście mylne (delikatnie mówiąc). W tym określeniu zawarte jest jednak trafne wskazanie, że chodzi o celebrację, akt kultu - bo tym jest liturgia - a nie o pouczanie. 

W tym związku z nabożeństwem synagogalnym mamy już znaczną część odpowiedzi na postawione pytanie. Jest bowiem historycznie pewne, że w synagogach czytano księgi starotestamentalne po hebrajsku, czyli w języku oryginalnym textów natchnionych, innym niż codzienny, gdyż wówczas w Palestynie językiem codziennym był język aramejski, natomiast hebrajski był używany jedynie w modlitwach. Czyniono tak z szacunku i wierności dla natchnionych przez Boga ksiąg, które były napisane w języku hebrajskim. Odczytane fragmenty w języku oryginalnym były następnie wyjaśniane i wykładane przez uczonych w Piśmie. 

Zaś autorem pomysłu używania w liturgii textów bezpośrednio w tłumaczeniu na język potoczny byli dopiero protestanci, zwłaszcza Martin Luder, który zresztą w tym celu napisał swoje fałszywe tłumaczenie na język niemiecki.

Tak więc:

- sprowadzenie tzw. mszy katechumenów ("liturgii słowa") do czytania i wyjaśniania Pisma św. jest nawrotem do nabożeństw synagogalnych,

- w tym nawrocie zawarta jest jednak sprzeczność, o ile czytanie odbywa się w języku potocznym, a nie w języku oryginalnym.

Językiem oryginalnym liturgii rzymskiej jest oczywiście łacina. Ta liturgia posługuje się starożytnym przekładem z oryginalnych języków biblijnych. Ten przekład został sprawdzony i zatwierdzony - tym samym jakby uświęcony - przez pokolenia pasterzy i teologów Kościoła począwszy od starożytności. Stanowi to istotną różnicę względem nowych tłumaczeń na języki narodowe, które wciąż zawierają wady, błędy a nawet fałszerstwa, są ciągle poprawiane i zastępowane nowymi, niewiele lepszymi, a nierzadko jeszcze gorszymi. Stanowi to poważne niebezpieczeństwo zarówno teologiczne, jak też pastoralne i psychologiczne: skoro zmieniają się słowa wygłaszane uroczyście jako "słowo Boże", to podważana jest ich świętość i szacunek do nich. Zaprzecza to zresztą deklarowanemu poszanowaniu i czci dla słów Pisma św., gdyż zwykły wierny jest wydany swawoli duchownych, którzy co jakiś czas serwują mu w liturgii rzekomo lepsze, a na pewno znacznie inne "słowo Boże". To ma katastrofalne skutki dla wiarygodności Kościoła już choćby w wymiarze psychologicznym. 

W dalszej kolejności, aczkolwiek konsekwentnie doprowadziło to do kolejnego nadużycia tzw. lektorów świeckich, do których wprowadzono także kobiety. Jest to o tyle nawiązanie do nabożeństw synagogalnych, że tam właśnie - nabożeństwom nie przewodził stan kapłański - świeccy mężczyźni odczytywali fragmenty Pisma św. W przeciwieństwie do tego w Kościele zawsze obowiązywała jedność między nauczaniem wiary i sprawowaniem kultu, tym samym do uroczystego, kultowego wygłaszania słów Pisma św. byli uprawnieni wyłącznie duchowni. Dlatego właśnie istniał - i nadal istnieje - lektorat jako stopień święceń niższych. 

Pojęcie i przyjęcie tych zasad wymaga oczywiście choćby minimum wiedzy teologicznej i liturgiczno-historycznej, czego obecnie niestety nie zapewnia formacja w seminariach duchownych i na studiach teologicznych. Niestety często nie jest lepiej pod tym względem także pośród kapłanów sprawujących liturgię tradycyjną. Z brakami teologicznymi łączy się z reguły także słabość ludzka, jak pośpiech i wygodnictwo. Komuś niekompetentnemu recytowanie najpierw czytań po łacinie a następnie w języku narodowym może się wydawać zbędnym powtórzeniem. A powinien wziąć przynajmniej pod uwagę, że choćby ranga i wartość słów Pisma św. usprawiedliwia nawet powtórzenie, choćby dla samego celebransa: skoro są to słowa święte i natchnione, to ich powtórzenie na pewno nie jest zbędne, tym bardziej gdy najpierw są one recytowane w charakterze kultu dla nich, a następnie - w tłumaczeniu na język narodowy - jako pouczenie skierowane bezpośrednio do wiernych. 

W tym miejscu zadajmy pytanie: a może ów - pochodzący pierwotnie od protestantów - zwyczaj podawania w liturgii Pisma św. bezpośrednio w tłumaczeniu na język narodowy nie jest zły lecz słuszny?

Wstępną odpowiedzią jest już zarówno teologiczna motywacja tego zwyczaju jak też jego owoce. Motywacją jest danie ludowi Pisma św. w danej interpretacji, gdyż każde tłumaczenie jest interpretacją. Protestanci oczywiście forsowali swoją interpretację Pisma św., podając ją kłamliwie jako "słowo Boże". W rezultacie następowało podwójne fałszerstwo: po pierwsze w tłumaczeniu na język narodowy, po drugie w kazaniach, które się na nim opierały. Ten sposób został niestety implementowany do Novus Ordo. 

Natomiast wraz z językiem łacińskim w liturgii duchownym katolickim jest dana cała Tradycja interpretacji Pisma św. począwszy od Ojców Kościoła, aż po dokumenty Magisterium, które także były wydawane oficjalnie po łacinie. Duchowny żył tą Tradycją na co dzień, zwłaszcza dzięki brewiarzowi, który zawierał oprócz czytań biblijnych także obszerne texty Ojców Kościoła. Tak przygotowany duchowny był odpowiednio wyposażony, by podawać ludowi nie swoje prywatne interpretacje, fantazje czy wymysły na kanwie textów biblijnych, lecz pewną i zdrową naukę Kościoła na przestrzeni wieków. Tak zachowanie jedności ze stałym nauczaniem Kościoła (diachroniczność) zapewniało katolickość i tym samym jedność bieżącą (synchroniczność). 

Nie trzeba wybitnie znać historii, by wiedzieć, do czego doprowadziła protestancka zasada subiektywnego, oderwanego od Tradycji Kościoła interpretowania Pisma św. - mianowicie do niezliczonych i permanentnych podziałów i rozłamów. Ta zabójcza dla autentycznej wiary zaraza została niestety przeniesiona do Kościoła, czego owoce są także łatwo widoczne, gdyż pogłębia się rozłam nie tylko wobec całego dotychczasowego nauczania i praktyki Kościoła, czego dowodem są nie kończące się nowości zwłaszcza w liturgii, lecz także między krajami, diecezjami, nawet parafiami. 

I na koniec istotna uwaga, przez którą zapewne narażę się wielu osobom. Mało kto współcześnie zdaje sobie sprawę z tego, że quasi obrzędowe odczytywanie tłumaczenia czytań mszalnych, jak ma to obecnie miejsce także w celebracjach według mszału tradycyjnego, jest nowością ostatniego stulecia. To był jeden z pierwszych elementów forsowanych przez kryptomodernistyczny tzw. ruch liturgiczny drugiej fali, czyli pierwszej połowy XX wieku (a jest on istotnie różny od pierwotnego "ruchu liturgicznego" o. Guéranger'a z XIX wieku). Jego centrum znajdowało się w Belgii, Niemczech i Austrii (w odróżnieniu od francuskiego ruchu dom Guéranger'a), gdzie wyraźnie nawiązywano do protestantyzmu. Wygląda to tak, że celebrans na początku kazania w stylu quasi rytualnym - z określoną formułą wprowadzającą - odczytuje tłumaczenia. To jest oczywiście absurd liturgiczny, gdyż tłumaczenia nie są textami liturgicznymi, lecz jedynie pomocą homiletyczno-katechetyczną. Tradycyjnie w liturgii owszem posługiwano się tłumaczeniami, lecz czytano je fragmentami w trakcie homilii (czego dowodem są homilie Ojców Kościoła), a nie podając tłumaczenia w sposób quasi rytualny. Owszem, celebrans ma prawo najpierw, czyli na wstępie homilii przeczytać czytania, jednak nie powinien tego czynić rytualnie, jak to ma miejsce zwykle w celebracjach zarówno FSSPX jak też indultowych, gdyż jest to przynajmniej nieporozumienie i oczywiście furtka dla protestanckiego zwyczaju, który przeniknął do Novus Ordo.