Skrajnie modernistyczny dominikanin Adam Szustak, o którym była tutaj mowa już wiele razy, zaskoczyć mógłby jedynie wtedy, gdyby się nawrócił na wiarę katolicką, na co jednak póki co niestety nie wygląda. Tymczasem więc pozostaje demaskowanie i prostowanie bzdetów, które on sprzedaje, a dziwić by się należało, że są jeszcze ludzie, którzy nie dostrzegli, co on sobą prezentuje.
Otóż ostatnio, w typowej dla siebie mieszance ignorancji, fałszu i buty, próbował po raz kolejny przekonać ludzi do swojego uwielbienia dla Franciszka, zwłaszcza do obłudnego dokumentu "Amoris laetitia" w temacie dopuszczenia rozwodników żyjących w nowych związkach do sakramentów.
Zacznę od spraw szczegółowych, ale symptomatycznych.
Na wstępie oSzustak popisuje się rzekomą bystrością w czytaniu Pisma św., twierdząc:
Nie wiem, czy on zdaje sobie sprawę z tego, że właściwie każdy jest w stanie sprawdzić te słowa chociażby nawet w tłumaczeniu polskim, są one następujące w wydaniu tzw. Biblii Tysiąclecia (Wj 20,1-17):
Inaczej i akurat językowo i teologicznie prawidłowo tłumaczy nowsza tzw. Biblia Warszawska biskupa Romaniuka:
Równocześnie według teologii katolickiej natchniony jest jedynie text oryginalny (stąd konieczność opanowania języków biblijnych, a przynajmniej łaciny, w ramach studiów teologii, co jest obecnie haniebnie lekceważone), a nie tłumaczenia, choćby były najwierniejsze.
Otóż problem polega na tym, że język oryginalny czyli hebrajski nie ma czasu przyszłego, lecz jedynie czas dokonany i niedokonany. Na tyle pojęcia o tym języku biblijnym powinien mieć każdy absolwent teologii, także oSzustak. Hebrajski czas niedokonany może być - w zależności od kontextu - tłumaczony jako czas przyszły, jednak kontext Dekalogu bynajmniej tego nie wymaga i tak właśnie oddaje treść to drugie tłumaczenie. Tym samym upada wstępna teza oSzustaka, na której opiera on swoją teoryjkę co do słuszności "Amoris laetitia", jakoby Dekalog niczego nie nakazywał ani nie zakazywał.
W tych pokrętnych wywodach centralny jest moment następujący, ukazujący rdzeń myślenia oSzustaka:
Chodzi tutaj o słynną "przypowieść" indyjską, używaną zwykle dla zilustrowania relatywizmu religijnego. Według jej oryginalnej wersji hinduskiej (więcej tutaj) chodzi o ślepców, którzy dotykają różnych części słonia:
Ślepcy badający słonia oznaczają ludzi, którzy spierają się o prawdziwego Boga czy prawdziwą religię. Dopiero mędrzec musi ich pouczyć, że każdy z nich ma rację. Tak więc według oSzustaka Kościół jest ślepy i poznaje jedynie fragmenty prawdy. Do tej swojej teoryjki używa słów Pana Jezusa z Ewangelii św. Jana 16,13, oczywiście opacznie, gdyż te słowa odnoszą się w sposób oczywisty do zesłania Ducha Świętego na Apostołów w dniu Pięćdziesiątnicy. Według nauczania Kościoła prawda objawiona Apostołom jest trwale aktualna i niezmienna, zarazem pełna. Innymi słowy: według wiary katolickiej Boże Objawienie zakończyło się wraz ze śmiercią ostatniego z Apostołów czyli św. Jana. Skoro więc oSzustak twierdzi, że po tym Objawieniu następuje jeszcze inne "macanie słonia", to jest heretykiem, a nawet apostatą, gdyż odrzuca prawdę o zupełności biblijnego Objawienia wspólną wszystkim chrześcijanom. Otóż istotna i zasadnicza różnica między chrześcijaństwem a innymi religiami polega na tym, że chrześcijaństwo nie jest ślepym szukaniem prawdy i dotykaniem jakiegoś jej fragmentu, lecz sam Bóg objawił samego Siebie w Swoim Synu, który jest "drogą, prawdą i życiem" (J 14,6). Kto twierdzi inaczej, ten neguje, że w Jezusie Chrystusie jest nam dane ostateczne Boże Objawienie, i tym samym nie jest chrześcijaninem.
Na koniec warto zwrócić uwagę, że oSzustak nie ma nawet szacunku dla miejsca świętego, bo nie waha się użyć słowa uważanego powszechnie za wulgarne:
No cóż, taki to jest poziom moralny, kulturalny i religijny tego człowieka.
Na koniec jeszcze uwagi ogólniejsze. Co jest kluczowym problemem z "Amoris laetitia" i też w myśleniu oSzustaka? Otóż pod pozorem pasterskiej troski o katolików, którzy nieszczęśliwie popadli w rozpad sakramentalnego małżeństwa i nowe związki, kryją się następujące perfidne zamiary:
- demontaż katolickiej dyscypliny sakramentalnej, skoro praktycznie każdy duszpasterz - jak to przedstawia oSzustak - ma prawo decydować o dopuszczeniu osób żyjących w związkach ponownych niesakramentalnych
- upodobnienie Kościoła pod względem etyki małżeńskiej do schizmatyków wschodnich i heretyków protestanckich, a to przez faktyczne uznanie świeckiej instytucji rozwodu.
OSzustak, zresztą jak wszyscy wyznawcy "Amoris laetitia", nie odróżnia między porządkiem prawnym, który musi się odnosić do wszystkich i do każdego, a opieką duszpasterską, której przynajmniej część ma charakter osobisty i w pewnym sensie indywidualny. Oczywiście rozwiązaniem nie może być porzucenie porządku prawnego czyli dyscypliny sakramentów. Tak samo grzechem przeciw miłości bliźniego jest porzucenie osobistej i indywidualnej troski duszpasterskiej.
OSzustak wydaje się też zapominać o pedagogicznej funkcji prawa. Jeśli by Kościół, ostatni bastion oporu przeciw niszczeniu instytucji małżeństwa i rodziny, zaprzestał wyrazistego stania na straży jedności i trwałości małżeństwa, i to swoim ustroju dyscyplinarno-sakramentalnego, to by się sprzeniewierzył Ewangelii i samemu Jezusowi Chrystusowi.
Tego nie są w stanie przykryć czy zakłamać obłudne bełkoty o "towarzyszeniu". Kościół nie został założony do towarzyszenia (od tego są towarzysze, zresztą obłudni). Misją Kościoła jest prowadzenie dusz do zbawienia, a drogą jest Ewangelia Chrystusowa, nie trendy współczesne i mody.
Kościół nie jest ślepy i nie może być ślepy, ponieważ otrzymał prawdę i to - wbrew temu, co bredzi oSzustak - całą prawdę także w kwestii nierozerwalności sakramentalnego małżeństwa. Przy całym współczuciu dla losu tych, którzy zostali niewinnie opuszczeni i zdradzeni przez współmałżonka (aczkolwiek jakaś część winy jest zwykle po obydwu stronach), Kościół nie może zdradzić tej prawdy. Nie tylko dlatego, że pochodzi ona od samego Boga, lecz także dlatego, że dotyczy dobra społeczeństw, narodów i całej ludzkości. Nawet jeśli dana osoba byłaby całkowicie niewinnie opuszczona i zdradzona, to jednak zerwanie małżeńskiego ma tak poważne konsekwencje społeczne i też indywidualne, że nie może być uznane przez Kościół, jak tego chcą wyznawcy "Amoris laetitia". Wiadomo, że ograniczenia sakramentalno-dyscyplinarne są bolesne szczególnie dla osób skądinąd religijnych i szczerze wierzących. Duszpasterze i też świeccy powinni oczywiście okazywać zdrowe zrozumienie i współczucie. Jednak rozwiązaniem z całą pewnością nie jest lekceważenie czy omijanie odwiecznej dyscypliny Kościoła.