Zasady komentowania: bez anonimowych komentarzy

Czy Polsce grozi apostazja? (z post scriptum)

 


Natrafiłem niedawno na książkę reklamowaną przez środowiska niby konserwatywne katolickie. Autorem jest młody teolog cysters (okładka powyżej). Przejrzawszy ją mogę powiedzieć, że zgadzam się z jej zasadniczymi tezami, choć nie ze wszystkimi szczegółami. Oprócz cennych uwag widać w niej także pewną powierzchowność, zbytnie uproszczenia i niedojrzałość myśli.

Natrafiłem jednak także na fragment, który świadczy niestety o porażeniu teologicznego myślenia autora przez wszechobecną propagandę faustyno-sopoćkizmu. Chodzi konkretnie o kwestię ofiarowania Bóstwa Jezusa Chrystusa, którą poruszałem tutaj już wielokrotnie (por. etykieta "Faustyna"). Oto fragment:

Mimo swej krótkości, fragment zawiera kilka herezyj, czy przynajmniej wypowiedzi tchnących herezją:

1. Powiedzenie, że Syn jest całkowicie w Ojcu, może być rozumiane jako negacja różności Osób Boskich. Przyjmijmy życzliwie, że autor z rozpędu tego nie zauważył. 

2. Jednoznacznie heretyckie jest natomiast powiedzenie, że kenoza (o której mówi św. Paweł w Flp 2,7) oznacza wywłaszczenie istoty Syna na rzecz Ojca. Autor po pierwsze zafałszowuje słowa św. Pawła, który mówi o "wywłaszczeniu" postaci (forma, μορφη), a nie istoty. Po drugie, autor zakłada różność istoty Syna i istoty Ojca, co jest negacją współistotności, którą Kościół wyznaje w Credo (symbolum nicaeno-constantinopolitanum). Otóż Syn nie mógł się wyrzec Swej istoty na rzecz Ojca, gdyż Ojciec i Syn są tą samą istotą (essentia) i tą samą substancją (substantia), o czym mówi chociażby prefacja o Trójca Przenajświętszej. Syn owszem we Wcieleniu przyjął naturę i postać ludzką, jednak herezją jest twierdzenie, jakoby wyzbył się istoty czy natury boskiej. Odróżnienie istoty Syna od istoty Ojca śmierdzi niestety ofiarowaniem Bóstwa zawartym w koronce s. Faustyny, co jest herezją chrystologiczną (szerzej o tym mówię we wpisach nt. s. Faustyny). 

3. Chrystologicznie heretyckie - ariańskie - myślenie autora potwierdza nazwanie Syna "odblaskiem Ojca". Owszem, św. Paweł (Kol 1,15) nazywa Jezusa Chrystusa "obrazem Boga niewidzialnego(εικων του θεου του αορατου), jest to jednak już czysto logicznie coś innego niż odblask. Apostołowi chodzi o to, że w Jezusie Chrystusie widzialny i poznawalny jest Bóg, który sam w sobie jest niewidzialny. Innymi słowy: w człowieczeństwie Jezusa Chrystusa jest widzialny nie tylko Ojciec, lecz także Syn jako Bóg, który sam w sobie jest niewidzialny. Na tym polega bycie "obrazem Boga niewidzialnego". 

4. Problematyczne jest także nazwanie Syna "zamysłem Ojca wyrażonym na sposób ludzkiego istnienia". Owszem, u Ojców Kościoła tajemnica Trójcy Przenajświętszej jest objaśniana przy pomocy analogii antropologicznej, gdzie Ojciec jest umysłem, z którego pochodzi myśl czyli Syn. Trzeba pamiętać, że chodzi tylko o pewną analogię, czyli próbę zrozumienia i objaśnienia tajemnicy przy pomocy pojęć z rzeczywistości ludzkiej. Nie wolno pomijać, że wyższą, dogmatyczną i nieomylną rangę ma prawda o współistotności Ojca i Syna, podczas gdy porównanie do umysłu i myśli poniekąd może zaciemniać tę prawdę i dlatego właśnie Ojcowie Kościoła przytaczają także inne porównania (np. do części jednej rośliny jak korzeń i łodyga), by uniknąć nieporozumienia pomijania czy osłabiania istotowej jedności Osób Boskich. Tym bardziej nie należy mieszać życia wewnątrztrynitarnego z działaniem Boga skierowanym ku stworzeniom, czyli z dziełem zbawienia, także ze Wcieleniem Syna Bożego. Innymi słowy: Syn Boży jest "myślą" Ojca już wewnątrztrynitarnie, czyli przed Wcieleniem. Owszem, istnieje pewna odpowiedniość między Osobą Syna a Wcieleniem, tzn. nie jest przypadkowe czy dowolne, że to Syn Boży stał się człowiekiem, a nie Ojciec czy Duch Święty. Jednak należy pamiętać, że celem Wcielenia nie jest objawienie samego Syna lecz Boga Trójjedynego. W Jezusie Chrystusie, czyli wcielonym Słowie Bożym "mieszka cała pełnia Bóstwa" (Kol 2,9), tego Bóstwa, które jest tym samym co do Ojca i Syn i Ducha Świętego. W Nim cała Trójca Przenajświętsza objawia Siebie ludzkości, nie tylko Ojciec objawia Syna. 

Oto następny fragment z wręcz banalnymi błędami teologicznymi, świadczący niestety znowu o poziomie wykształcenia teologicznego doktora teologii i to habilitowanego:

Tutaj znowu muszę skorygować:

5. Autor widocznie nie rozumie greckoteologicznego pojęcia "przebóstwienie" (θεωσις) i popełnia przy tym herezję antropologiczno-soteriologiczną. Otóż uświęcenie - to jest katolickie pojęcie analogiczne do greckiego "przebóstwienia" - w życiu doczesnym nie polega na uwolnieniu od grzeszności, gdyż także ludzie święci są w możności popełnienia grzechów przynajmniej powszednich. Ich świętość polega na tym, że z tej możności nie korzystają, przynajmniej nie w sposób świadomy, własnowolny i bez żalu doskonałego. Uświęcenie nie odbiera bowiem człowiekowi wolności woli, choć jest istotnie dziełem łaski, oczywiście wraz z aktami woli człowieka. Zdolność do tych aktów stanowi o tym, że człowiek aż do ostatniego tchu jest zdolny do grzeszenia i szatan nie zaprzestaje usiłowań, by go do tego skłonić. Tak więc właściwe, ostateczne uwolnienie od grzeszności - w znaczeniu braku zdolności do grzeszenia - następuje dopiero wraz z przejściem do wieczności. Dlatego właśnie Kościół nie ogłasza nikogo świętym za życia. 

6. Niemniej poważnym, choć banalnym błędem jest powiedzenie, że dopiero zmartwychwstanie uwalnia od złych skłonności i pokus. Już w najprostszym katechiźmie można przeczytać, że natychmiast po śmierci człowiek staje przed obliczem Boga na sąd indywidualny, tracąc równocześnie możliwość zarówno grzeszenia jak też zdobywania zasług na życie wieczne (czyścieć jest jedynie miejscem oczyszczającego cierpienia, pokutowania za grzechy, nie zasługiwania na życie wieczne). Tym samym nie ma miejsca na pokusy, ani na zmianę stanu duszy, w którym się człowiek znajdował w momencie śmierci czyli przejścia do wieczności. Nie pojmuję, jak duchowny i to z tytułami naukowymi mógł takie bzdury napisać. Natomiast całkowicie zgadzam się z jego - wyrażoną w następnym akapicie - krytyką paraprotestanckiego, fałszywego miłosierdzia, obecnego u "nowoczesnych" kaznodziejów, zwłaszcza tych gwiazdorów medialnych (typu dominikanin Szustak i cała zgraja pseudojezuitów itp.). Problem w tym, że krytyka musi być solidna i precyzyjna, gdyż w przeciwnym razie sama naraża się na zarzut braków merytorycznych i nie ma odpowiedniej siły argumentacyjnej. 

Podsumowując: 

Na tym przykładzie widać niestety brak solidnej wiedzy i precyzji teologicznej, mimo niewątpliwych zalet książki, zasługującej na uznanie zwłaszcza na tle setek czy wręcz tysięcy egzemplarzy o wiele bardziej niechlujnej i wręcz wprost heretyckiej literatury (pseudo)teologicznej zaśmiecającej księgarnie i biblioteki. Tragiczne jest, że nawet ktoś mający zadatki na dobrego, myślącego po katolicku teologa niestety - póki co - tkwi z schematach apostazji chrystologicznej propagowanej przez koronkę i "Dzienniczek" s. Faustyny (zresztą będący prawdopodobnie dziełem x. Sopoćki). Pozostaje więc życzyć mu więcej dociekliwości i staranności teologicznej, tudzież jeszcze więcej odwagi w myśleniu po katolicku. 


Post scriptum

W międzyczasie sława o. Strumiłowskiego wyraźnie rośnie, staje się on coraz bardziej lubiany i ceniony w kręgach szerokokościelnych. Równocześnie ukazał się korzeń jego błędów wskazanych powyżej, mianowicie niedouczenie wręcz w elementarzu filozoficzno-teologicznym, co poświadcza jego następująca wypowiedź:


Wprawdzie godne pochwały jest przywołanie klasycznej definicji prawdy, obecnie często pogardzanej. Jednak przy tej okazji o. Strumiłowski zdradza swoją wręcz haniebną dla habilitowanego doktora teologii nieznajomość łaciny. 

Otóż po pierwsze definicja ta brzmi: adaequatio rei et intellectuS. To jest materiał pierwszego semestru kursu łaciny, że intellectus należy do IV deklinacji, gdzie genitivus równa się nominativus. Wypadałoby, żeby habilitowany doktor teologii znał poprawną odmianę tego elementarnego słowa, a przynajmniej poprawne brzmienie definicji, która należy do elementarza dorobku myśli ludzkiej. 

Drugi kardynalny błąd o. Strumiłowskiego w tym miejscu polega na tłumaczeniu intellectus jako "rozum", co jest oczywiście fałszywe. Poprawnym tłumaczeniem jest "umysł", zaś odpowiednikiem polskiego słowa "rozum" jest łacińskie "ratio". 

Fetopatie a dusza ludzka


Nie jestem w stanie przedstawić problemu dokładniej od strony medyczno-biologicznej. Odsyłam do literatury fachowej. Z punktu widzenia teologicznego i też antropologii filozoficznej istotne są właśnie dane biologiczne. Innymi słowy: jeśli tzw. bliźnięta syjamskie myślą samodzielnie, mają odrębne poruszenia woli i uczuć, czyli są podmiotami w sensie psychologicznym, to mają też osobne dusze, czyli są dwiema osobami, nawet jeśli ich życie czysto biologiczne jest współzależne. 

Zagrożenia duchowe: whisky i gry komputerowe



Jeśli dana rzecz jest przez jej twórcę w jakiś sposób dedykowana szatanowi, to szatan oczywiście uzurpuje sobie jakaś prawa także wobec osób, które przynajmniej lekkomyślnie tej rzeczy używają. O tyle używanie takiej rzeczy niesie ze sobą zagrożenie duchowe. Szatan może jednak działać tylko w ramach praw przyrodzonych (naturalnych). Oznacza to, że nie ma bezpośredniego wpływu na wolę człowieka, ale może wpływać na władze niższe, zwłaszcza na pożądliwość na najszerszym sensie, czyli na sferę doznań zmysłowych i uczuć. To jest właśnie dziedzina pokus duchowych i cielesnych. Innymi słowy: w takiej sytuacji może nastąpić przynajmniej nasilenie różnego rodzaju pokus, zwłaszcza duchowych, szczególnie wtedy, gdy dana osoba traktuje szatana z ciekawością czy sympatią, czy przynajmniej z obojętnością. 

Wspomnienie o Mamie (z post scriptum)


Niewiastę dzielną któż znajdzie?
Jej wartość przewyższa perły.
(Księga Przysłów 31,10)

Jeśli chodzi o mnie, to nie musiałem szukać. Została mi dana przez Pana Boga. Mnie i nie tylko mnie. 

Akurat te słowa nasunęły mi się, gdy po Jej odejściu do wieczności (3.11.2024) pomyślałem o Jej życiu.

Urodzona tuż przed wojną w 1938 roku, zachowała kilka wspomnień z czasu wojny, które widocznie mocno wryły się w pamięć, jak powrót z rodzicami i bratem do domu po przejściu frontu, do domu rodzinnego, który szczęśliwie ocalał. Swoje pierwsze imię chrzcielne, Maria, otrzymała na upamiętnienie swojej babci, której nie znała, ponieważ była zmarła w wieku 28 lat, gdy moja babcia miała 3 latka. Moja Mama na co dzień była znana jako Basia, a to jest jej drugie imię chrzcielne. Tak ją nazywał o 2 lata starszy brat, chyba dlatego, że w sąsiedztwie mieszkała kuzynka Maria i trzeba było te dwie wygodnie odróżnić w mowie.

Powyższa fotografia pochodzi ze stycznia tego roku. Tak Mama wyglądała na co dzień.

Owdowiała w wieku 47 lat. Można sobie wyobrazić, jaki to był cios, gdy Tato zmarł po wielomiesięcznej chorobie nowotworowej, po długich i ciężkich cierpieniach. To były czasy (1985), gdy na tomografię komputerową czekało się miesiącami, bo były w Polsce chyba tylko trzy na cały kraj. Tatę wieźli z Wrocławia, gdzie był leczony, a nie było tam tomografa, do Poznania.

Gdy zacząłem studia w 1984 roku, Mama pojechała na zarobek do USA. Musiała wrócić już po kilku miesiącach, gdy u Taty wykryto nowotwora. Wszystko, co wtedy była zarobiła, wydała na łapówki dla lekarzy, żeby zapewnili dobre leczenie. Oni chętnie brali zwłaszcza dolary. Tak to wtedy było i nikt tego nie ukrywał. Łapówki oczywiście nie pomogły. 

Pierwszy raz Mama pojechała do USA, gdy jeszcze uczęszczałem do przedszkola. Pojechała, żeby zarobić na budowę domu. Wtedy mieszkaliśmy z rodzicami i dwojgiem starszego rodzeństwa w domu dziadków, w mieszkaniu składającym się z kuchni i jednego pokoju, bez łazienki. Rodzice chcieli nam zapewnić warunki odpowiednie do nauki szkolnej. Tato starał się o wizę, lecz nie dostał. Mama się ubiegała i dostała, przypuszczalnie dlatego, że była matką, a w USA był już na stałe jej starszy brat. 

Rok rozłąki, gdy Mama ciężko pracowała za granicą, nie był łatwy ani dla nas ani dla Niej. To były czasy, gdy listy do USA i z USA potrzebowały 2-3 tygodnie drogi, a nierzadko ginęły, czy to wskutek cenzury, czy też przez złodziejstwo, gdyż w listach z zagranicy bywały dolary, a już 10-20 dolarów było wówczas dla zwykłego Polaka małym majątkiem. Większe sumy Polacy przekazywali sobie w gotówce przez rodaków, którzy jechali do Polski. Takie to były czasy, że można było powierzyć nawet obcym osobom niemałe sumy do przekazania rodzinie w Polsce, gdyż praktycznie każdy zarówno korzystał z takiej usługi pozabankowej jak też ją świadczył. Walutę zagraniczną wymieniało się u handlarzy walut na chodniku.

Gdy Mamy wróciła, można było ukończyć dom rodzinny. Wprowadziliśmy się na Boże Narodzenie, gdy byłem w 1-ej klasie podstawówki. Wkrótce rodzice sprawili mi pianino, gdyż z początkiem roku szkolnego zacząłem też naukę gry. To był dodatkowy symbol statusu, że nie musiałem chodzić do szkolnego pianina na ćwiczenie. Wspominam o tym dlatego, ponieważ kilka tygodni temu, gdy Mama się dowiedziała, że zamierzam sprzedać to pianino, powiedziała z wyrzutem: "Ja Ci kupiłam, a Ty chcesz sprzedać?"

Gdy miałem 13 lat, tym razem Tato wyjechał do USA, żeby zarobić na remont domu, dokładnie na nowe centralne ogrzewanie, ponieważ jego pierwotna wersja (ogrzewanie nawiewowe) się nie sprawdziła, oraz na samochód. Wtedy Mama załatwiała robotników i czuwała nad robotami, które wymagały skuwania ścian i stropów pod instalację. Musiała to łączyć z pracą zawodową, obowiązkami domowymi, niełatwym wychowaniem trójki dzieci w najtrudniejszym wieku oraz z pomocą swoim rodzicom. Tato wrócił prawie równocześnie z pierwszą wizytą Jana Pawła II w Polsce. Wcześniej, na fali euforii, przysłał do Polski dziesiątki portretów Papieża w różnych formatach. Jeden z tych wieloformatowych - a była to rzadkość wówczas, pochodząca chyba tylko z importu - zawisł uroczyście w kościele parafialnym. Po powrocie Tato był nękany przez SB, która namawiała go do współpracy pod naciskiem braku zatrudnienia. Poprzednio pracował w pogotowiu ratunkowym i następnie w przychodniach wiejskich jako lekarz, mimo że miał tylko wykształcenie felczera medycznego (musiał zacząć zarabiać po zdaniu matury w liceum felczerskim, był wtedy półsierotą bez ojca z czworgiem rodzeństwa, rodziny nie było stać na studia). W końcu udało się mu zdobyć zatrudnienie w przychodni kolejowej także w funkcji lekarza. To był trudny okres stanu wojennego. Mimo tego w domu nigdy nie brakowało masła, sera i wędlin dzięki temu, że wdzięczni pacjenci wiejscy przynosili aż raczej w nadmiarze. Żywność była wówczas cenniejsza niż pieniądze, gdyż sklepy świeciły pustkami. Mama zawsze potrafiła zadbać o obfite i smaczne jadło, a miała wówczas łatwiej niż wiele innych żon i matek. Równocześnie chętnie się dzieliła. Jako licealista lubiłem jeździć w funkcji kuriera żywności do Krakowa do serdecznej przyjaciółki Mamy z plecakiem wypakowanym kiełbasami, serami, masłem itp., które to zapachy roznosiły się po pociągu. Ta względna idylla zakończyła się wraz z chorobą i śmiercią Taty w 1985 r., o czym już wspomniałem.

Gdy jako kleryk zakonny wyjechałem w 1988 roku do studia do Austrii, Mama znów zapragnęła wyjazdu do USA na zarobek. Chciała pomóc swojej córce. Dom rodzinny wymagał znowu remontu, a właściwie dodania poddasza, gdyż płaski tzw. dach warszawski się nie sprawdził. Do przyjazdu namawiał ją zresztą osiadły tam starszy brat. Stosunek Mamy do USA był ambiwalentny. Z jednej strony jakby lubiła tam być z powodu lepszego standardu życia i zarabiania niż w Polsce, z drugiej jednak była nieprzejednanie krytyczna pod względem kulturowym i religijnym, gdyż nie lubiła materializmu i skrajnych nowości kościelnych, których w Polsce nie znała. Wróciła po niecałych 2 latach, gdy jej rodzice słabli i potrzebowali opieki.

Po śmierci dziadka w 1994 roku, jak zawsze pełna chęci do pracy i pomagania, jeszcze raz wybrała się za ocean. Mąż córki stracił pracę, nie miał żadnego zatrudnienia mimo poszukiwanego zawodu (mechanik samochodowy), więc Mama widziała potrzebę pomocy córce. Zresztą do ponownego wyjazdu zachęcała ją także wdzięczność ludzi, u których poprzednio pracowała w domu, zapewniając opiekę i wychowanie dzieciom. Jeszcze do niedawna, po wielu latach Mama otrzymywała wdzięczne listy od swoich w międzyczasie dorosłych i dzieciatych wychowanków. Mimo, że była wymagająca. Także z mojej strony mogę poświadczyć, że potrafiła łączyć dobroć i miłość ze stanowczością i wymaganiami.

Pomysłem Mamy było, żebym wybudował własną kwaterę na pobyty w Polsce. Wiedziała, że nie mam i nie będę miał parafii, i chyba przywidywała, że moje pobyty w domu rodzinnym staną się bardzo trudne. Sam bym nie wpadł na pomysł budowania domu. Opatrzność Boża pokierowała, że stało się to możliwe, po wielu i długoletnich trudach (zarówno wskutek nagminnego partactwa i oszustwa, jak też z powodu podłości ludzkiej, zazdrości, nikczemności także ze strony rodziny i duchownych). Teraz wiem, że miało to służyć mojej obecności przy Niej na ostatnie miesiące i dni.  

Od około roku Mama wyraźnie słabła na zdrowiu i siłach. W 2022 roku ciężko przechodziła wirusowe zapalenie płuc. Stopniowo potrzebowała więcej odpoczynku, a wcześniej była całymi dniami "na nogach", zajęta gotowaniem, sprzątaniem, praniem, prasowaniem dla całej rodziny, pracą w ogrodzie itp. Ale przede wszystkim modlitwą. Dzień zaczynała codziennie od Mszy św., a kończyła różańcem i apelem jasnogórskim. Żyła prawie jak osoba zakonna. Do 82 roku życia oprócz pracy w domu dorabiała w swoim dawnym zawodzie jako pomoc dentystyczna. Gdy jej siły wyraźnie słabły, jedynym, na co narzekała, było, że nie może robić tak jak zawsze, zwłaszcza w domu. Szczególnie w ostatnich miesiącach skarżyła się, że "nie może nic robić". Jeszcze kilka miesięcy temu, gdy widziała u mnie bieliznę liturgiczną po praniu, mówiła, że mi poprasuje, gdy będzie miała trochę więcej sił. Mogłem już tylko się uśmiechnąć w duchu. Te Jej słowa znaczą więcej niż całe dni pracy z żelazkiem w ręku. Jeszcze na początku tego roku, gdy już nawet ciężko jej było chodzić, z własnej inicjatywy wyprasowała mi komżę, choć musiała to czynić już siedząco. Nie mogłem Jej odmówić, choć widziałem, że robi to ostatkiem sił. Zawsze zwracała uwagę, gdy miałem zmiętą sutannę. Gdy po moich przyjazdach widziała zawieszoną sutannę, podkradała się wczesnym rankiem, żeby ją wziąć do prasowania, mimo że uważałem to za zbędne.

Przed Wielkanocą tego roku osłabła na tyle, że już nie mogła chodzić do kościoła, nawet jeśli była podwożona do drzwi. Było Jej bardzo przykro z tego powodu, że była zdana na odwiedziny kapłana z Komunią św. W domu słuchała codziennie Mszy św. przez radio i niezmiennie się modliła. Coraz trudniej Jej było poruszać się, nawet jedzenie było uciążliwe. Widziałem, że ma nieleczoną chroniczną infekcję dróg oddechowych. Wpadłem na pomysł, żeby Jej robić inhalację solankową, co jej rzeczywiście wyraźnie pomogło. Jednak widać było, że cierpi, aczkolwiek nigdy się nie skarżyła i mówiła, że nic ją nie boli. Jedyne, na co narzekała, to brak sił do pracy i do pójścia do kościoła. Namawiałem Ją długo na to, żeby się dała zawieźć do kościoła na wózku, który jej specjalnie kupiłem. Powiedziała, że wstydzi się pokazać taką niedołężną. Jednak dała się przekonać do zawiezienia jej do kościoła w dzień odpustu parafialnego 10 sierpnia. Widać było, że nawet wsiadanie na wózek i jazda wózkiem męczy Ją. Mimo wyraźnego zmęczenia tą wyprawą, była z niej zadowolona, bo była w kościele. I to był jej ostatni raz za życia. Potem już tylko udało mi się Mamę namówić na krótki spacer wózkiem po ulicy. Chciała zobaczyć mój ogród. To było około miesiąc temu, gdy jeszcze było względnie ciepło. Także ta wyprawa Ją wyraźnie zmęczyła i już jej nie namawiałem więcej na wsiadanie na wózek. Potem wydziałem ją już tylko raz przed domem w pewien słoneczny dzień. Kilka razy jednak zastałem ją siedzącą w domu przy modlitwie, ostatni raz dzień przed wigilią Wszystkich Świętych, czyli cztery dni przed odejściem do wieczności. Wcześniej do modlitwy zawsze klękała i trzymała się prosto bez podpierania się. Gdy w piątek, na Wszystkich Świętych, czyli dwa dni przed śmiercią, przyszedłem, żeby Jej udzielić Ostatniego Namaszczenia, kazała podać sobie rękę, żeby usiąść na przyjęcie sakramentu. Wytrzymała na siedząco do Komunii św., po czym zauważyłem, że jest Jej bardzo ciężko i pomogłem się położyć. W Dzień Zaduszny już nie mogła się podnieść i musiałem ją podnieść razem z poduszką, żeby modła popić wodę po spożyciu Ciała Pańskiego. To była Jej ostatnia Komunia św. 

2 listopada podczas odwiedzin w ciągu dnia zapytała, czy już zrobiłem porządki jesienne w ogrodzie. Potem wieczorem zobaczyłem konanie, gdyż nie reagowała, inaczej niż zwykle, na dotknięcie czoła. Odmówiłem modlitwy za konających z rytuału, udzieliłem rozgrzeszenia z odpustem zupełnym i zacząłem odmawiać na głos różaniec. Dość rychło ale stopniowo Mama odzyskała przytomność, ożywiła się i złożyła ręce razem, które były dotychczas rozłożone szeroko jakby w geście powitania. Dałem Jej do prawej ręki różaniec. Stopniowo zaczęła szeptem razem ze mną powoli odmawiać różaniec, słabym, ale dość wyraźnym głosem. Przy trzeciej tajemnicy radosnej podniosła kolana tak jakby chciała uklęknąć. Na koniec trzech części różańca już tylko poruszała ustami, ale oczy miała otwarte i przytomne. Przed północą powiedziałem, że idę spać. Zapytała dokąd, a gdy powiedziałem, że do siebie, zareagowała jakby była zdziwiona. 

W niedzielę 3 listopada rano około godziny 7ej zaszedłem, by zobaczyć, jak się czuje i czy mogę przyjść z Komunią św. Mama była przytomna. Gdy zapytałem, jak się spało, powiedziała, że dobrze. Na pytanie, czy mam przynieść Komunię św., powiedziała "dobrze". Po Mszy św. przyniosłem Komunię św. Wtedy Mama była już nieprzytomna. Znowu udzieliłem Ostatniego Namaszczenia, udzieliłem rozgrzeszenia z odpustem zupełnym i zacząłem odmawiać różaniec. Wtedy Mama znów odzyskała przytomność, ożywiła się i zaczęła dość wyraźnie odmawiać ze mną różaniec. Zbliżyła swoje ręce jakby chciała je złożyć do modlitwy i jakby szukała różańca. Podałem Jej różaniec między ręce. Chwyciła różaniec lewą ręką tak jak go trzymała zawsze na modlitwie, a prawą próbowała liczyć paciorki. Po kilku nieudanych próbach przesuwania paciorków w palcach, zaprzestała dalszych prób, ale nadal w lewej ręce trzymała różaniec, dość wyraźnie i niespodziewanie głośno odmawiając razem ze mną. Z czasem głos jednak wyraźnie słabł i już tylko słychać było szept poruszanymi ustami. Na koniec, po 15ej tajemnicy podniosła jeszcze sama różaniec do ucałowania krzyża, lecz już nie była sama w stanie dotknąć ust. Pomogłem i dała znak, żebym odłożył różaniec na stolik, gdzie zawsze leżał w pogotowiu. Powiedziałem, że idę zjeść śniadanie (było około 10.30). Zapytała zdziwiona: "dopiero teraz?". Po śniadaniu, ponieważ spałem w nocy niecałe 4 godziny, położyłem się na chwilę i usnąłem. Po przebudzeniu się koło godziny 14ej poszedłem znów do Mamy zobaczyć, jak się czuje. Zastałem Ją niespodziewanie rześką. Leżała bokiem odwrócona twarzą do okna, w które patrzyła z zaciekawieniem. Miała też niespodziewanie mocny i wyraźny głos. Zapytałem się, czy mam podać wodę. Chciałem sprawdzić, czy byłaby w stanie przyjąć łyk wody, żeby popić po spożyciu Ciała Pańskiego. Powiedziała, że nie, bo to byłoby zimne. Widocznie bolało ją wyschłe gardło. Zrozumiałem, że nie będzie w stanie przyjąć Komunii św., ale miałem nadzieję na dalszą poprawę. Powiedziano mi, że na obiad wypiła trochę rosołu, co mnie znowu zdziwiło, ale to pasowało do zauważalnej poprawy kondycji Mamy. Zadziwiająco głośnym i wyraźnym głosem powiedziała do swojego brata Władzia, żeby poszedł zjeść drugie danie z obiadu. Wtedy byłem jeszcze bardziej zaskoczony i uradowany Jej kondycją. Wróciłem do siebie i coś mnie natchnęło, żeby zacząć czytać książkę o św. Józefie. Myślę, że św. Józef potraktował to jako prośbę o towarzyszenie Mamie w Jej ostatnich chwilach życia ziemskiego. Spokojny o Mamę, pojechałem na Mszę św. wieczorną. Po Mszy św. był jeszcze mały poczęstunek u znajomych. Zostałem na chwilę, bo to była Msza św. z okazji srebrnych godów i dodatkowo dla solenizantki z tego dnia. Około godziny 21ej wyruszyłem w drogę powrotną do domu. Około godziny 21.30 otrzymałem telefonicznie wiadomość, że Mama nie żyje, że zmarła na koniec apelu jasnogórskiego, któremu była wierna od wielu lat. To zapewne nie był przypadek. Poznałem wtedy swój błąd w ocenie popołudniowej kondycji Mamy. Poczułem żal do siebie, że zostałem na poczęstunku. Gdybym nie został, to bym może zdążył na Jej ostatnie tchnienie, żeby Jej towarzyszyć modlitwą w przejściu do wieczności. Po południu zostawiłem Ją bez pożegnania. Teraz przyśpieszyłem jazdę, żeby być jak najszybciej przy Niej mimo skonania. Dojechałem przed 23cią, około półtora godziny po ostatnim tchnieniu. Była już ubrana w suknię do trumny. Czoło było jeszcze ciepłe. Jeszcze raz udzieliłem Ostatniego Namaszczenia i rozgrzeszenia z odpustem zupełnym. Z dziwnym spokojem i pokojem w sercu, odmówiłem jeszcze modlitwy in commendatione animae i ponownie w tym dniu trzy części różańca. Skończyłem ponad 3 godziny po Jej ostatnim tchnieniu, czyli w czasie dopuszczającym udzielenie Ostatniego Namaszczenia. Piszę o tym dlatego, że dopiero podczas posługiwania w Monachium dowiedziałem się, że nie należy ostatniego tchnienia uważać za moment wyjścia duszy z ciała i że trzeba otaczać tę osobę modlitwą także po ostatnim tchnieniu. Takie pożegnanie jest z całą pewnością bardziej ludzkie i bardziej katolickie. Widocznie tak miało być. Mama otrzymała przez moją posługę wyjątkową opiekę duchową w ostatnich dniach ziemskiego przebywania. Na koniec Pan Bóg wskazał mi przez ten moment odejścia, że mam być wierny w moim posługiwaniu. Mama na pewno nie chciała mnie zatrzymać dla siebie, skoro miałem służyć wiernym przez Mszę świętą zamiast być przy Niej. 

Dla mnie te ostatnie dni były potężnymi rekolekcjami dla życia kapłańskiego. W powolnym umieraniu dla tego świata Mama pokazała mi swoim przykładem, jak ważne jest poważne traktowanie modlitwy i obowiązków. Ją modlitwa naocznie ożywiała i wzmacniała, a Ona ze swojej strony traktowała ją zawsze z największym szacunkiem i pieczołowitością. Myślę, że tak wygląda żywa wiara. Parę razy byłem świadkiem, gdy w zwierzeniach o swoim pełnym bolesnych doświadczeń życiu mówiła: "gdyby nie wiara, to bym zwariowała". Miała na myśli wczesną utratę męża, potem starszego syna (zmarł w wieku 38 lat), w końcu wnuka (lat 26). Zawsze mówiła o tym załamującym się głosem. Los nie szczędził Jej cierpień także w ostatnich latach, miesiącach i tygodniach, akurat ze strony najbliższego otoczenia (gdy wskutek braku odpowiedniego przystosowania łazienki upadła tam i doznała poważnych urazów czoła i twarzy, otwarte krwawiące rany dezynfekowano Jej środkiem do dezynfekcji powierzchni sanitarnych). Rozumnie pocieszam się tym, że Pan Bóg oszczędził Jej dalszych cierpień. Zresztą odeszła w znamiennym momencie: w niedzielę w oktawie Wszystkich Świętych na koniec apelu jasnogórskiego, w dzień ostatniego odmówienia razem ze mną wszystkich części różańca świętego. Uzasadniona jest nadzieja, że Ona już bólu nie doznaje. A ból, który wynika teraz tutaj dla nas, ma służyć uczeniu się od Niej tego, co najcenniejsze. 

Cóż jeszcze warto zachować w pamięci i czci? Mama zmarła tak jak żyła: otoczona modlitwą, dzielna, skromna, nie skarżąca się, myśląca o innych. Nigdy nie zafundowała sobie wypoczynku, wczasów itp. Gdy w ostatnich kilkunastu latach już bardzo cierpiała na reumatyzm, na pojechanie do sanatorium trzeba ją było uporczywie namawiać, nie tylko dla tego, że szkoda Jej było pieniędzy, lecz także z powodu troski o Jej niepełnosprawnego młodszego brata Władzia, który zawsze boleśnie odczuwał każdą Jej nieobecność. Jak prawdziwa dama lubiła elegancję, ładny ubiór, ale nigdy sobie nie kupowała ubioru, zwłaszcza nowego. Właściwie wszystko miała z darów od swojej dawnej przyjaciółki z USA, a były to rzeczy używane. Mimo, a właściwie raczej z powodu trzeźwej i słusznej świadomości swojej naturalnej urody nigdy się nie malowała, nie farbowała włosów, nie wstydziła się siwizny. Nigdy nie ubrała spodni i nierzadko wyrażała swój krytyczny stosunek do tej panoszącej się obecnie durnej antykobiecej mody, której ulegają nawet starsze i bardzo starsze panie (co zwykle świadczy nie tylko o braku poczucia własnej godności, lecz także o zaniku zdrowego wyczucia estetycznego). Także w domu lubiła być elegancka, oczywiście po domowemu, i to była skromna elegancja, raczej schludność prawdziwie kobieca, bo macierzyńska i czysta. W tym sensie była znakiem sprzeciwu, ale sobą - tym, kim była, nie z woli odróżniania się czy płynięcia pod prąd. 

Dlatego Jej odejście z tego świata w oktawie Wszystkich Świętych bardzo pasuje do Niej. Była zwykła, a zarazem niezwykła w swej zwykłości. Nie zawsze mogłem się zgodzić z Jej filozofią życiową, podejściem do niektórych spraw czy problemów. Konkretnie: bardzo, aż za bardzo przejmowała się opinią ludzką. Poniekąd jest to o tyle zrozumiałe, że z jednej strony była ogólnie lubiana i poważana, nie miała wrogów, choć też miała niewielu przyjaciół, ale za to zwykle wiernych. Z drugiej zaś strony trzeba mieć na uwadze, że w tej małej galicyjskiej mieścinie (gdzie przed wojną ani kościół rzymsko-katolicki, ani cerkiew grecko-katolicka nie były umieszczone przy rynku, lecz akurat synagoga, której budynek istnieje zresztą do dziś) wielu jest takich, którzy w dość wąsko i specyficznie ujmowanym interesie, choćby z zazdrości czy z żądzy zemsty za niespełnienie ich złodziejskich zachcianek gotowi są urządzić piekło na ziemi choćby językiem, czyli oszczerstwami. Z tego właśnie względu dawała mi swoje rady, pouczenia, upomnienia, niekiedy wyrzuty, z intencją na pewno dla mojego dobra, choć przyziemnego. Zawsze warto było się nad nimi zastanowić, nawet jeśli nie mogłem się im poddać, gdy uważałem, że muszę postąpić wbrew Jej bardzo pragmatycznej linii, co ostatecznie respektowała. Wiem, że zawsze chciała dobrze, oczywiście na swój sposób, w kontekście swojego doświadczenia życiowego i swojej roli w rodzinie i wobec mnie. Teraz widzi sprawy o wiele lepiej niż ja, bo z góry, z perspektywy wieczności u Boga. Ufam, że także teraz chce mi pomagać i może mi być pomocą o wiele lepiej niż w życiu doczesnym. Tego też życzę każdemu. 


Post scriptum 1

W uzupełnieniu muszę dodać jeszcze jeden wątek, istotny dla zrozumienia Jej życia i tego, kim była. Jak już wspomniałem, ma młodszego niepełnosprawnego brata Władzia. Władziu doznał urazu głowy podczas narodzin w domowych warunkach w pierwszych latach powojennych, bez odpowiedniej opieki medycznej. Gdy przyszedł na świat, moja Mama miała 10 lat. Cieszyła się młodszym braciszkiem i już wcześnie poczęła zajmować się nim, gdy moja babcia musiała ciężko pracować w gospodarstwie i na roli. Muszę o tym wspomnieć, ponieważ jestem pewien, że to doświadczenie ukształtowało Mamę właśnie tak a nie inaczej, i że to, jakim Władziu się stał i jakim jest - a jest powszechnie lubiany przez tych, którzy go znają - jest owocem opieki, troski i też cierpienia mojej Mamy. Poniekąd Mama uczyła się swej postawy życiowej i macierzyństwa w opiece nad Władziem, która wymagała nadzwyczajnej ofiarności i cierpliwości. To była dla Niej także szkoła wiary i ufności Bogu, przyjęcia i ufnego, dzielnego niesienia krzyża, wręcz heroicznego. Władziu jest znany z towarzyskości, łatwości nawiązywania kontaktów (oczywiście po swojemu) i ciepła osobistego. To on jest pierwszym owocem Jej osobowości uformowanej w ogniu cierpienia i ofiarnej miłości. 


Post scriptum 2

Na koniec wypada mi wspomnieć jeszcze o pogrzebie Mamy. Zwróciłem się do biskupa miejsca z prośbą o pozwolenie na sprawowanie tradycyjnej liturgii żałobnej. Odrzucono moją prośbę, co mnie zresztą nie zaskoczyło. Większą niespodzianką było zachowanie wobec pogrzebu Mamy. Otóż można było się spodziewać, że zostanie Ona potraktowana jako Matka kapłana katolickiego, a to zwykle oznacza, że obrzędy prowadzi biskup i uczestniczą też kapłani spoza parafii. Nic takiego nie miało miejsca w przypadku mojej Mamy. Odpowiedzialność ponosi głównie miejscowy proboszcz, który organizował pogrzeb (zresztą zawzięty wyznawca faustyno-sopoćkizmu i blachnicyzmu, którego pierwszym posunięciem na parafii było nakazanie podchodzenia do Komunii w kolejce). Nie wiem, czy w ogóle powiadomił władze diecezjalne. Jednak biskup miejsca wiedział ode mnie wskutek mojej prośby co do obrzędu. A nie przybyli nawet kapłani z sąsiedniej parafii, mimo iż znali Mamę od wielu lat, gdyż niegdyś byli wikariuszami w naszej parafii. Jest pewne, że takie potraktowanie pogrzebu mojej Mamy - nie została potraktowana jako matka kapłana - miało uderzyć we mnie. A ma to szerszy kontekst i tło. Otóż mój dom rodzinny znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie kościoła parafialnego i plebanii. Moja rodzina zawsze utrzymywała bardzo przyjazne, a niekiedy wręcz zażyłe stosunki z księżmi i zakonnicami posługującymi w parafii. W dzieciństwie byłem ministrantem na zawołanie, tzn. wołano mnie do służenia, gdy nie było żadnego innego ministranta, zwłaszcza na pogrzebach i ślubach. Moja Mama mnie do tego dość stanowczo zachęcała (była to swoista mieszanka zachęty, prośby i delikatnego nakazu). Bywali wikarzy, którzy wchodzili w zażyłość towarzyską z moimi rodzicami, urządzając sobie u nas głośne zabawy do późnych godzin mocno zakrapiane alkoholem (moja Mama była właściwie tylko służącą, nigdy nie widziałem Jej nietrzeźwej). Jeden z wikarych tak się spoufalił z nami, że zaprosił mnie i moją siostrę na oglądanie telewizji do siebie po to, żeby posadzić moją wówczas kilkunastoletnią siostrę przy sobie i ją obmacywać w okolicy pasa, co mimochodem zauważyłem kątem oka. Takie właśnie doświadczenia z tutejszym klerem spowodowały u mnie niechęć do wstąpienia do tutejszego seminarium diecezjalnego i w ogóle do kleru diecezjalnego. Dlatego właśnie wstąpiłem do seminarium zakonnego (jedynego, które wówczas znałem), wbrew namowom rodziny i też ówczesnego proboszcza i innych miejscowych księży. Moja Mama niezmiennie starała się o dobre stosunki z tutejszymi księżmi, choć one z ich strony po moim wstąpieniu do werbistów dość wyraźnie oziębły, zwłaszcza gdy okazało się, że potem jako kapłan nie koncelebruję Novus Ordo. Podam przykład: gdy Mama piekła chleb domowy (a robiła to regularnie przynajmniej od ponad 20 lat), to jeden z dwóch bochenków dawała na plebanię. Mówiła mi: "Tobie wierni pomagają tam na parafii, to ja staram się pomagać tutaj księżom". W ten sposób na przestrzeni lat przynajmniej kilkunastu kapłanów regularnie jadło chleb i też inne wypieki z wyrobu mojej Mamy, ofiarowane z serca, serca matczynego ogarniającego wszystkich kapłanów. Na pogrzebie pojawił się tylko jeden z nich - wikary, który w tym roku odszedł do innej parafii. Taki to jest poziom moralny, duchowy i ogólnie ludzki. Oczywiście miało to ugodzić we mnie, bo nie koncelebruję Novus Ordo, ale podłe jest wobec mojej Mamy. Takie to są owoce mentalności modernistycznej. 

Podziękowanie

Z przyjemnością kieruję do P. T. Czytelników comiesięczne podziękowanie wraz z aktualną statystyką. 

Oto aktualna statystyka (na dzień 1.11.2024): 


Przebieg w skali ostatniego roku wygląda następująco:


Jak pokazuje statystyka, codziennie korzysta z bloga średnio ponad 1000 i więcej osób, w zależności od częstotliwości nowych wpisów. Datki o różnej wysokości - a każde wsparcie się liczy - ofiarowało od początku istnienia bloga w sumie około trzydziestu osób. Kilka osób wspiera blog regularnie, co jest szczególnie cenne, niezależnie od wysokości ofiar.  

Za wsparcie bloga - Bóg zapłać!  Wszystkich darczyńców wspominam w memento każdej Mszy św.

Datki można wpłacać na numer konta (IBAN):

94 1020 4274 0000 1102 0067 1784



Dla przelewów z zagranicy:

PL 94 1020 4274 0000 1102 0067 1784

Kod BIC (Swift): BPKOPLPW

Czy przemawianie do zmarłych jest zgodne z wiarą katolicką?


W ostatnich latach upowszechnił się zwyczał zwracania się do zmarłych w drugiej osobie nie tylko w przemówieniach członków rodziny czy innych świeckich lecz także w kazaniach czyli słowach kierowanych przez duchownych podczas liturgii. Zwyczaj ten przeniknął z obrzędów świeckich i nie ma żadnej podstawy w Tradycji katolickiej. Nasuwa się pytanie, czy jest on zgodny z wiarą katolicką.

Naczelną zasadą jest oczywiście nauczanie Kościoła o rzeczach ostatecznych czyli śmierci, sądzie, niebie, piekle oraz czyśćcu. Wiąże się z tym także sprawa modlitwy za zmarłych.

Śmierć jest przejściem duszy nieśmiertelnej do wieczności poprzez sąd Boży indywidualny, w którym rozstrzyga się wieczny los człowieka: wieczna szczęśliwość w niebie - ewentualnie poprzez czyściec czyli karę czasową za grzechy przebaczone a nieodpokutowane - albo wieczne potępienie czyli piekło. W śmierci następuje oddzielenie duszy od ciała, tym samym także od wszystkich władz zmysłowych, które są w sposób naturalny związane z ciałem. Innymi słowy: ciało zmarłego na pewno nie słyszy, nie widzi, nie czuje. Do kogo więc kierowane są przemówienia i kazania kierowane do osoby zmarłej? Czy do duszy? Takie jest chyba mniemanie osób stosujących tę praktykę. Aczkolwiek stosują je nierzadko także osoby wprost deklarujące się jako niewierzący w nieśmiertelność duszy i życie wieczne. W takim wypadku jest to jedynie czy to forma literacko-retoryczna, czy metoda psychoterapii w sytuacji żałoby. Jednak powiązania - przynajmniej faktyczne, nawet jeśli nie są świadome i zamierzone - mogą być i de facto są dalsze i głębsze. Pomijając spontaniczne, odruchowe zachowanie osób bliskich, bolejących nad stratą i pragnących utrzymać komunikację z osobą zmarłą, przemawianie do zmarłych jest właściwie zwyczajem spirytystycznym czyli sekt okultystycznych. Jak się to ma do wiary i nauczania Kościoła?

Teologia katolicka jest także w tej kwestii trzeźwa, oparta na twardych danych zarówno Bożego Objawienia jak też poznania czysto racjonalnego, zwłaszcza zdrowego rozsądku i doświadczenia. Jak zaznaczone już, nie ma żadnych podstaw do przyjęcia, by ciało zmarłego czy także dusza osoby zmarłej słyszała, widziała, czuła itd. Ciało ulega rozkładowi, z czasem całkowitemu. Dusza bez ciała nie ma kontaktu ze światem doczesnym, gdyż jako stworzenie duchowe nie ma bezpośredniego kontaktu ze światem materialnym, lecz jedynie poprzez ciało. Jedynie Bóg ma bezpośredni kontakt ze wszystkimi swoimi stworzeniami. Także aniołowie - zarówno duchy święte jak też upadłe czyli szatan i demony - nie mają bezpośredniego kontaktu ze światem materialnym, lecz jedynie poprzez dusze ludzkie, innych aniołów oraz na mocy specjalnego działania Bożego.

Innymi słowy: zmarli nie wiedzą nic o naszych słowach, uczuciach itp. skierowanych do nich, chyba że Pan Bóg im to okaże. Tym samym próba pominięcia Pana Boga w tym "kontakcie" jest właściwie absurdalna. Na taką próbę wygląda zwracanie się do osoby zmarłej tak jakby słyszała, czuła, widziała. Z punktu widzenia teologicznego jest to zwyczaj przynajmniej bezmyślny, a nawet zalatujący spirytyzmem.

Kościół stosował zawsze jedynie modlitwę za zmarłych, nie przemawianie do nich. Modlitwa za nich owszem może mieć formę rozbudowaną, opowiadającą o ich życiu, wyrażającą wdzięczność, także ból i żal. Wówczas odpowiada zarówno wierze katolickiej jak też potrzebie chwili do wyrażenia uczuć.

Dopiero od orzeczenia Kościoła w akcie beatyfikacji wolno publicznie zwracać się do osób zmarłych beatyfikowanych z prośbą o wstawiennictwo czy z podziękowaniem. Lekceważenie tej zasady jest właściwie podważaniem sensu i znaczenia beatyfikacji. Nie przypadkowo zwyczaj zwracania się do zmarłych na pogrzebie przeniknął z protestantyzmu czy wręcz z kręgów ateistycznych czy agnostyckich, gdzie jest to oczywiście tylko forma retoryczna dla wyrażenia uczuć. Katolikom nie godzi się praktykowanie tego zwyczaju, przynajmniej z powodu możliwości nieporozumień teologicznych i tym samym zgorszenia.

Przy okazji parę innych uwag związanych z tematem.

1. Także podczas pogrzebu oraz pełnienia warty honorowej przy trumnie w świątyni obowiązuje zasada, że mężczyznom nie wolno mieć nakrycia głowy, także mundurowym. Jedynym dopuszczalnym nakryciem głowy strój liturgiczny (mitra biskupia, biret duchownych). Wyjątek może być w razie niepogody.

2. Czarny kolor liturgiczny nie został ani unieważniony ani zakazany. Oznacza on wyjątkowość obrzędu polegającą na modlitwie za zmarłych. Kolor fioletowy jest natomiast kolorem pokutnym i tym samym powoduje nieporozumienie, jakoby chodziło o pokutę czyli nawrócenie wraz z własnowolnym karaniem siebie. Natomiast kolor czarny oznacza rzeczywistość ostateczną po wyroku Sądu Bożego, czyli nieznany los zmarłej osoby, w powiązaniu z modlitwą za nią. Fioletowy jako pokutny albo wskazuje na pokutę żyjących, albo na pokutę duszy w czyśćcu: w pierwszym wypadku jest negacją sensu i wagi modlitwy za zmarłych, czyli negacją czyśćca (tym samym podzielaniem herezji protestanckiej i wschodniackiej), w drugim jest bezpodstawnym mniemaniem o losie danej duszy, tzn. że jest ona w czyśćcu. W każdym razie fiolet powoduje wieloznaczność i fałszuje sens obrzędu.

3. Zasadą jest, że ciało wiernych świeckich wystawione w świątyni ma być zwrócone twarzą ku ołtarzowi, tak samo jak podczas liturgii za życia. Natomiast ciało kapłana ma być zwrócone twarzą ku ludowi, gdyż oznacza to godność kapłańską, która trwa także po śmierci. Ciało kapłana w trumnie jest odziane w szaty mszalne koloru fioletowego, co oznacza ducha pokuty, w jakim odszedł z tego świata. 

Czy karmelita miał prawo odmówić Komunii św.?




Wypowiedź kard. Burke’a podaje przegląd dokumentów o bardzo różnym pochodzeniu i wadze, począwszy od kanonów prawa kanonicznego po wytyczne kongregacyj rzymskich, synodów i konferencji biskupów. Zasadniczy jest tutaj następujący fragment z podsumowania:



Zawiera on istotną zasadę odpowiedzialności szafarza i obowiązek odmówienia Komunii św. w przypadku obiektywnego stanu braku dyspozycji z powodu publicznie głoszonych poglądów sprzecznych z nauczaniem Kościoła. 

Nowością i to dość kłopotliwą jest duszpasterskie zalecenie uprzedniego upomnienia danej osoby oraz wezwania do nieprzystępowania do Komunii św. Nie jest bowiem jasne, jak należy postąpić, gdy duszpasterz nie miał sposobności ani możliwości upomnienia ani nawet przypuszczenia, że dana osoba podejdzie do Komunii św., gdy np. przychodzi do innego kościoła niż swój parafialny albo gdy duszpasterz jest nowy w danej parafii. Czy uprzednie upomnienie jest warunkiem koniecznym dla zgodności odmówienia Komunii św. z prawem kanonicznym? Taki warunek nie wynika w żaden sposób z dokumentów prawnych Kościoła i jest tym samym jedynie zaleceniem duszpasterskim, nie wymogiem prawnym. To zalecenie należy stosować, jeśli jest to możliwe. Jednak niezastosowanie go nie zwalnia z obowiązku odmowy udzielenia Komunii św., gdy szafarz wie o obiektywnym braku dyspozycji. 

Jasne jest, że szafarz decyduje i ponosi odpowiedzialność, oczywiście według stanu swej wiedzy. Nie wolno udzielić Komunii św., jeśli podchodzi osoba znana z publicznych wypowiedzi czy postępowania przeciw wierze i moralności Kościoła, a szafarz o tym wie. 

W wypadku Hołowni kapłan przed udzieleniem Komunii powinien był się przynajmniej upewnić, czy ten pan podtrzymuje swoje znane publicznie stanowisko. Pytanie może i powinno być publiczne i głośne, bo on głosi poglądy publicznie i głośno. Jeśli by Hołownia potwierdził swoje poglądy, to nie powinien otrzymać Komunii. Jeśli by je publicznie odwołał i w sposób słyszalny wyraził skruchę i wolę naprawy zgorszenia, to można było udzielić. Gdyby się awanturował, to należałoby wezwać policję, ponieważ sprawa już by dotyczyła porządku publicznego. 

Tak więc moim zdaniem karmelita popełnił błąd, nie pytając Hołowni przed udzieleniem Komunii. A powinien był to zrobić. 

Oczywiście pytanie w trakcie udzielania Komunii jest wyjątkowym przypadkiem i nadzwyczajnym. Jednak szafarz powinien być na takie sytuacje przygotowany i nie powinien wahać się zadać pytania, oczywiście spokojnie, ale zdecydowanie. 

Sytuacja jest o tyle nadzwyczajna, że to władza kościelna czyli biskup diecezjalny powinien jasno ogłosić, że ktoś głoszący tego typu poglądy nie powinien podchodzić do Komunii św. dopóki ich publicznie nie odwoła, nie wyrazi skruchy i nie odbędzie odpowiedniej pokuty. Skoro biskup miejsca zaniedbał swojego obowiązku, wówczas ciężar odpowiedzialności spoczywa tylko na szafarzu, zgodnie z prawem kanonicznym. Biskup nie ma prawa przeszkadzać szafarzowi w jakikolwiek sposób. 

Podkreślam, że chodzi tutaj o przypadek publicznego głoszenia poglądów sprzecznych z nauczaniem Kościoła. 

Inaczej rzecz się ma w przypadku gdy chodzi o grzechy w sferze prywatnej czy poglądy znane tylko prywatnie czy ze spowiedzi. Wówczas szafarz nie ma obowiązku upewnić się, czy dana osoba jest dysponowana do przyjęcia Komunii św., chyba że są ewidentne podstawy do wątpliwości, jak upojenie alkoholowe czy niegodne zachowanie w świątyni. W przypadku, gdy jest to osoba, której stan jest znany szafarzowi tylko ze spowiedzi, wówczas szafarz nie może działać na podstawie wiedzy, którą posiadł w ramach spowiedzi, tym bardziej gdy istnieje możliwość, że ta osoba otrzymała rozgrzeszenie u innego spowiednika. 


Jak katolik powinien traktować tzw. halloween?

 


Problem ze "świętowaniem" halloween ma dwa główne aspekty: historyczny i treściowy, w tym także teologiczny. 

Historycznie wydaje się prawdopodobne, że korzeniem jest pogańsko-celtyckie święto samhain, obchodzone wieczorem i w nocy z 31 października na 1 listopada. Jest ono związane zarówno z rytmem przyrody jak też z mitologią, czyli religią celtycką. Według tej mitologii jest to jedno z tych świąt, gdy ludzie mają dostęp do świata zmarłych i odwrotnie. Istnieje tu zresztą pewna analogia do starosłowiańskiego świętowania tzw. dziadów, ale to jest osobny temat. Podczas święta samhain palono świąteczne ogniska, z których płonące drzazgi zabierano do domostw, co miało dawać ochronę przeciw złym mocom. Te dwa elementy - obecność dusz zmarłych oraz ogień względnie światło - można dostrzec także w świętowaniu halloween. 

Skąd się wzięło świętowanie halloween? Wiele wskazuje na to, że powstało ono w wyniku ludowej, folklorystycznej recepcji chrześcijańskiego kultu wszystkich świętych i modlitwy za zmarłych w kontekście pogańskiego zwyczaju święta samhain, które zostało częściowo jakby schrystianizowane przez przeniesienie kościelnego święta wszystkich męczenników - obchodzonego pierwotnie w okresie wielkanocnym (13 maja) - na 1 listopada (przez papieża Grzegorza III, † 741). Wprawdzie historycy spierają się w kwestii związku halloween z pogańskim świętem samhain, gdyż przeniesienie święta Wszystkich Świętych na dzień, w którym pierwotnie świętowano samhain, jest udokumentowane najpierw dla Włoch, nie dla terenów historycznie i kulturowo celtyckich. Jednak trzeba mieć na uwadze, że odległość geograficzna nie jest w dziedzinie kościelnej istotna, ponieważ Kościół już wtedy dysponował wyśmienitymi kanałami komunikacji wewnętrznej. 

W każdym razie w celtyckiej Irlandii i pobliskich regionach doszło do swoistego połączenia chrześcijańskiego święta z elementami zwyczajów pogańskich, co wyraża właśnie nazwa halloween, oznaczająca "wieczór wszystkich świętych" (All Hallows’ Eve). To ludowe święto istniało pierwotnie tylko na terenie katolickiej Irlandii, podczas gdy w protestanckich regionach wysp brytyjskich w ten dzień obchodzono święto tzw. reformacji. Wprawdzie protestancko-liberalny etnolog religii James Frazer (The Golden Bough, 1922) nazwał halloween "starym pogańskim świętem zmarłych z cienką powłoką chrześcijańską". Świadczy to jednak raczej o jego uprzedzeniach i braku zrozumienia dla katolickich zasad teologicznych i duszpasterskich niż o solidnej wiedzy naukowej. Otóż Kościół w swojej działalności misyjnej zwykle nawiązywał do elementów religijności zawartych w zwyczajach pogańskich (tak np. panteon rzymski został przemieniony na świątynię katolicką poświęconą kultowi świętych męczenników). Tak w kontekście celtyckiego święta samhain katolicyzm skierował myśli i zwyczaje ku prawdziwemu kultowi ludzi świętych oraz ku modlitwie za zmarłych, w wyniku czego powstało ludowe świętowanie halloween. A tego protestanci w ramach swojej fałszywej teologii - odrzucającej zarówno kult świętych jak też modlitwę za dusze w czyśćcu - nie rozumieją. 

Znamiennym przykładem połączenia chrześcijaństwa z pogaństwem w pierwotnym iryjskim zwyczaju halloween jest opowieść odnosząca się do pochodzenia lampy w formie znanej obecnie oświetlonej od wewnątrz dyni. Otóż według ludowej opowieści (źródło tutaj) żył niegdyś kowal Jack, który był skąpym pijaczyną. Gdy pewnego razu siedział sobie w karczmie, nagle stanął przed nim diabeł, chcąc go zabrać ze sobą do piekła. W zamian kowal Jack zażądał od diabła zafundowanie mu jeszcze jednego drinka. Diabeł zgodził się na taki pakt, a nie mając pieniędzy, sam zamienił się w monetę, żeby zapłacić karczmarzowi za drinka dla Jack'a. Wtedy sprytny Jack chwycił diabła zamienionego w monetę i wsadził go do swojej kieszeni, trzymając mocno. A ponieważ w kieszeni miał srebrny krzyżyk, diabeł nie mógł się uwolnić ani przemienić się z powrotem w swoją zwykłą postać. Wówczas sprytny Jack postawił diabłu warunek: wypuści go z kieszeni wtedy, jeśli diabeł pozwoli mu jeszcze pożyć 10 lat na ziemi. Po 10 latach diabeł powrócił, żeby zabrać Jack'a do piekła. Sprytny Jack znowu poprosił diabła o ostatnią przyjemność przed śmiercią, mianowicie o jabłko z pobliskiej jabłoni. Gdy diabeł wszedł na drzewo, wówczas Jack szybko wyrył na drzewie krzyż, wskutek czego diabeł nie mógł z niego zejść. W tej sytuacji Jack wymusił na diable pakt, że za usunięcie krzyża wyrytego na korze jabłoni diabeł już odtąd na zawsze zostawi Jack'a w spokoju. Gdy potem Jack po wielu latach zmarł, poszedł do bramy nieba prosząc o wstęp. Ponieważ swoim życiem nie zasłużył na niebo, nie został wpuszczony, lecz odesłany do bram piekła. Jednak także tam nie został wpuszczony, gdyż diabeł był związany zawartym niegdyś paktem, że nie weźmie duszy Jack'a. Tak więc Jack musiał wrócić na ziemię. Ponieważ była jesień - pora wilgotna i zimna - diabeł ze współczucia dał Jack'owi żarzący węgielek prosto z ognia piekielnego. Jack włożył węgielek do wydrążonej rzepy, którą miał przy sobie na drogę, żeby mu świecił w ciemności. Od tego czasu nieszczęsna, zewsząd odrzucona dusza Jacka błąka się z lampą po tym świecie. A według wierzeń ludowych światło z ognia umieszczonego w wydrążonej rzepie bądź dyni ma odstraszać złe moce. 

Tak więc mamy tutaj pomieszanie elementów chrześcijańskich (grzech, diabeł, krzyż, niebo, piekło) z pogańskimi (pewne miłe cechy diabła, przemiana diabła w materię, błąkanie się duszy po śmierci). Przeważają elementy chrześcijańskie, zwłaszcza w postaci kary za grzeszne życie oraz w możliwości przeciwstawienia się diabłu. Niechrześcijański jest natomiast brak dobrego wzoru nawrócenia u głównego bohatera. "Zwycięstwo" nad diabłem polega jedynie na jego przechytrzeniu. Pojawia się wprawdzie chrześcijański znak krzyża, jednak w funkcji quasi magicznej. Tym niemniej opowieść ta zawiera chrześcijański morał: przez życie doczesne zasługujemy na życie wieczne. W postaci Jack'a błąkającego się z lampą pośród nocy można by rozumieć dusze czyśćcowe potrzebujące modlitwy Kościoła, tym samym nawiązanie do katolickiego Dnia Zadusznego. 

Jak to się ma do popularnego obecnie "świętowania" halloween? 

Otóż prócz stawiania wydrążonej dyni ze światłem wewnątrz - i to zwykle bez znajomości opowieści o sprytnym Jack'u - nie ma właściwie związku między tradycyjnym, ludowym, pierwotnym świętem halloween a tym, co jest obecnie znane pod tą nazwą. Należy mieć na uwadze, że pierwotny, iryjski ludowo-katolicki zwyczaj został w ostatnich dekadach (z początkami w pierwszej połowie XX w.) podobnie komercyjnie zafałszowany jak katolicki zwyczaj związany ze świętem św. Mikołaja, którego zamieniono w grubego krasnala w czerwonym kostiumie koncernu coca-cola. Fałszerstwo - motywowane komercyjnie, ale zapewne także ideologicznie - polega na odejściu od pierwotnej treści ludowego święta halloween na rzecz pogańskich, a nawet wręcz satanistycznych treści, jak swoisty kult śmierci i upiorów. Nie przypadkowo halloween w obecnej, zafałszowanej postaci należy do głównych "świąt" wyznawców satanizmu (więcej tutaj). 

Przytoczona powyżej opowieść o Jack'u jest praktycznie nieznana czy mało znana, gdyż jest przemilczana i pomijana przez obecnych propagatorów halloween, co jest zrozumiałe, gdyż zawiera jednak sporo treści chrześcijańskiej. Zaś forma popularnych obecnie świateł z wydrążonych dyń raczej wyraża i promuje zło niż je odstrasza. 

W obecnej postaci obchodów halloween głównym elementem są dzieci przebrane za kościotrupy czy upiory, żebrzące po domach o słodycze (trick or treating). Wprzęgnięcie dzieci w zafałszowane świętowanie halloween jest szczególnie perfidne. Wpływa bowiem na psychikę i umysły dzieci, oswajając je z rzeczywistością mroczną, z rzeczywistością zła, tym samym niszcząc w nich naturalny dystans i lęk wobec takiej rzeczywistości, a wzbudzając ciekawość i zainteresowanie tą sferą. Obdarowywanie ich za to słodyczami, które dzieci przecież zawsze lubią, jest iście szatańską przynętą. W ten sposób niszczona jest w dzieciach pewna naturalna - wynikająca z dziecięcej niewinności - odporność na zło, a wszczepiana jest im podatność na rzeczywistość okultyzmu, czyli demoniczną. 

Jakie wynikają stąd zalecenia praktyczno-duszpasterskie?

1. Przede wszystkim należy zdecydowanie i konsekwentnie odrzucić wszelkie obecne zwyczaje halloween, począwszy od wydrążonych dyni, aż do przebierania dzieci w kościotrupy czy upiory. 

2. Należy przy tym uświadamiać o powiązaniach tych zwyczajów, zwłaszcza o demonicznym zafałszowaniu w obecnych zwyczajach halloween, czyli o istotnych różnicach względem starego, ludowego iryjskiego świętowania wieczoru przed świętem Wszystkich Świętych. 

3. Według sprawdzonej przez wieki metody katolickiej, należy zastąpić demoniczno-pogańskie praktyki przez zwyczaje chrześcijańskie jak

- przebranie dzieci w postaci świętych

- orszaki (procesje) z lampami ze świecami poświęconymi według tradycyjnego katolickiego rytuału, który zawiera nawiązanie do exorcyzmu, czyli jest skierowany przeciw mocom demonicznym, 

- ustawianie lamp (poświęcone świece) z symbolami chrześcijańskimi, zwłaszcza ze znakiem krzyża.

Oczywiście można dodać elementy zachęcające dzieci do uczestnictwa, jak np. podarowanie owoców, słodyczy w umiarze, czy świąteczna, dobra zabawa, pasująca do święta Wszystkich Świętych, a zachęcająca do dążenia ku świętości.

Co zrobić, gdy przyjdą dzieci przebrane na Halloween?

1. Nic im nie dawać i powiedzieć im, żeby już więcej nie przychodziły w takim przebraniu.

2. Zachęcić, żeby przyszły przebrane za świętych czy na kolędowanie, a wtedy dostaną słodycze. 


>> Tutaj znajduje się wersja mówiona: 

https://www.youtube.com/watch?v=4WUu4LSs-mY

Dlaczego specjaliści od sekt hodowali u siebie sektę?

 


Dominikanie stali się w ostatnich latach w Polsce słynni nie tylko dzięki takim osobom jak Adam Szustak (więcej o nim tutaj). Afera, której bohaterem jest ich były współbrat Paweł Maliński, w międzyczasie prawomocnie skazany na 3 lata więzienia za nadużycia sexualne w kontekście zależności pseudoreligijnej, wstrząsnęła renomą tego zakonu i była owszem szeroko podawana i komentowana. Sprytnym zabiegiem przełożony prowincjalny powołał komisję do zbadania sprawy, która już po kilku miesiącach pracy wydała "raport", mający świadczyć o transparencji i celujący w odbudowanie wiarygodności. Nie przypadkowe było powołanie na stanowisko szefa tej komisji znanego szeroko publicysty i dziennikarza Tomasza Terlikowskiego, co miało zapewne służyć temuż celowi. Równocześnie jednak nadal brakuje głębszych refleksyj, sięgających do źródła i korzeni skandalu, a w międzyczasie sprawę uważa się za zakończoną i przeznaczoną do lamusa historii. 

Ów raport mimo szumnego ogłoszenia i pozornej solidności jest dość chaotyczny i płytki, mimo skądinąd słusznego podziału na części -  faktograficzną, teologiczną, psychologiczną i socjologiczną. Przytaczane świadectwa służą jedynie jako potwierdzenie snutych opowieści czy rozważań, bez porządku chronologicznego i tematycznego. Oczywiście dobrze, że w ogóle cytowane są świadectwa czyli fragmenty przesłuchań. Jednak podane jest to w taki sposób, jakby czytelnik nie miał być zdolny do samodzielnej oceny ich treści i wysnucia własnych reflexyj czy wniosków. Tym niemniej można się dowiedzieć sporo ciekawostek, choć szereg istotnych kwestij już na poziomie faktów nie zostało rozwiniętych. Zamiast narzuconego pośpiechu lepiej było poświęcić nieco więcej czasu i wysiłku na opracowanie solidnego dokumentu sprawy. A może tego właśnie chciano uniknąć? Może chciano rzucić publiczności coś takiego, by zaspokoić powierzchowną ciekawość i zabezpieczyć się przed głębszymi pytaniami?

Zaangażowanie w sprawę takich osób jak Tomasz Terlikowski bynajmniej nie daje gwarancji rzetelności. Wręcz przeciwnie. Jego działalność wykazuje regularnie dwie główne cechy: zgodność z trendem popularności oraz unikanie głębszych poszukiwań i pytań, nawet kosztem zwykłej solidności informowania. 

Tyle uwag wstępnych. Nie będę referował ani analizował szczegółowo tegoż raportu. Zainteresowany czytelnik może sam zapoznać się z jego treścią, ogólnie dostępną w internecie. Podzielę się jedynie kilkoma reflexjami, które powinny pomóc w namyśle. 

Otóż po pierwsze zakrawa wręcz na szyderstwo historii, że Paweł Maliński, bohater skandalu, w którym się mówi wprost o sekcie hodowanej przez lata u dominikanów, nie tylko był dominikaninem, lecz nawet założycielem tzw. "dominikańskiego centrum informacji o nowych ruchach religijnych i sektach" w Poznaniu i Wrocławiu, a także przez wiele lat mieszkał i działał w warszawskim klasztorze, gdzie znajduje się obecnie chyba już tylko jedyne takowe "dominikańskie centrum". Ta okoliczność staje się bardziej zrozumiała w świetle wystąpień jego obecnych kierujących (widocznych na fotografii tytułowej). 

Zacznijmy od sprawy Malińskiego. Jak podają świadectwa zacytowane w "raporcie" komisji Terlikowskiego, Maliński miał w zakonie opinię "niegroźnego wariata". Z jednej strony miał zdolności intelektualne raczej poniżej poziomu przeciętnego w zakonie (miał problemy już z pracą magisterską, a doktorat o kwestionowanym poziomie zrobił dzięki protekcji, co hańbi jego promotora, również dominikanina). Z drugiej strony był lubianym kaznodzieją, o czym świadczy fakt, że jego msze słynęły z pokaźnej frekwencji. Ta ostatnia okoliczność stanowiła zapewne główny argument na korzyść Malińskiego nawet wtedy, gdy niektórzy współbracia zgłaszali swoje zastrzeżenia co do jego działalności przełożonym, zwłaszcza prowincjałowi o. Maciejowi Zięba (†2020). Widocznie był generalnie lubiany przez współbraci, w pewnej mierze nawet podziwiany z powodu swojej popularności wśród młodzieży. Z całą pewnością Maliński odznacza się inteligencją praktyczną, czyli sprytem w obchodzeniu się z ludźmi, w manipulowaniu nimi i w radzeniu sobie z trudnościami. W rezultacie te czynniki przysłoniły wszelkie, choćby poważne zastrzeżenia, zwłaszcza co do praktykowanej w jego sekcie "modlitwy ciałem", czyli uprawiania lubieżności pod pretextem pseudoreligijnym. Szczególnie o. Maciej Zięba, który był prowincjałem w latach 1998-2006, odznaczał się przychylnością dla niego, nawet pewną trudną do zrozumienia zażyłością. Równocześnie fakt, że Zięba został wybrany prowincjałem, choć był znany z alkoholizmu, świadczy dość haniebnie o stanie duchowym i umysłowym tego zakonu, zwłaszcza w Polsce. 

W życiu duchowym, zwłaszcza duchownych, istotną rolę odgrywa formacja intelektualna, czyli filozoficzno-teologiczna. Jest ona podstawą, aczkolwiek oczywiście nie może zastąpić żywej wiary i szczerej pobożności, czyli autentycznej modlitwy. Nie wiem, jak konkretnie wyglądają studia u dominikanów w Polsce. Oczywiste są natomiast ich efekty, a to zarówno u Malińskiego, jak też u jego przełożonych, z o. Ziębą na czele, a także u takich aktualnych gwiazdorów internetu i modernistycznej ambony jak Adam Szustak (więcej tutaj) i jego medialni kolesie jak Tomasz Nowak (więcej tutaj), Paweł Gużyński, Maciej Biskup itp. Krótko mówiąc: poziom katastrofalny. Jak wykazuje raport komisji Terlikowskiego, zarówno Zięba jak też jego następcy w urzędzie prowincjała nie wykazali zdolności do prawnie prawidłowego zabrania się za sprawę Malińskiego, nie wszczęli procedury kanoniczno-prawnej, a ograniczyli się do dekretów dyscyplinarnych, co potem dziwiło nawet generała zakonu dominikanów. A tłumaczą się teraz swoją nieznajomością prawa kanonicznego, tudzież złym doradztwem prawno-kanonicznym, co świadczy już o braku kompetencji choćby ludzkiej w sprawowaniu urzędu. 

Jeszcze gorzej jest z kompetencją teologiczną. Jej brak jest szczególnie jaskrawy u Malińskiego, ale także u innych aktualnych gwiazdorów jak Adam Szustak (por. link wyżej). Maliński posługiwał się szczątkami teologii, wziętymi zresztą od modernistów, budując na nich swoją ideologię pseudoduchową jako usprawiedliwienie dla swoich perwersyjnych praktyk. Jak to możliwe, że jego współbracia przez dziesiątki lat nie reagowali, a nawet widocznie nie zauważyli fałszywości tej zakłamanej ideologii? Ano właśnie dlatego, że sami nie myślą kategoriami zdrowej teologii katolickiej. A widać to także u obecnych szefów owego "dominikańskiego centrum". 

Ich artykułowana wiedza teologiczna ogranicza się do Magisterium tzw. posoborowego, czyli dokumentów po V2 oraz do teologów - raczej pseudoteologów - modernistycznych. Widoczne jest to już w mętnej i w gruncie rzeczy zakłamanej definicji sekty, gdy ojcowie Broniek i Smolana skrzętnie unikają powiedzenia, że istotą sekty jest herezja (greckie "hairesis" oznacza dosłownie tyle co łacińskie "secta"), czyli odrzucanie przynajmniej jednej z prawd prawdziwej religii, jaką jest katolicyzm. Oni mieszają nie tylko różne aspekty w tej kwestii - teologiczny, psychologiczny, socjologiczny - lecz wprowadzają do teologii elementy fałszywej ideologii relatywistycznej, gdy do głównym znamion sekty zaliczają podział na "czarne i białe", czyli stosowanie logiki dwuwartościowej, czyli myślenie w kategoriach prawdy i fałszu, dobra i zła. Zgodnie z modnym relatywizmem i subiektywizmem, zarzucają "sektom" nierespektowanie szarości, czyli pomieszania prawdy i fałszu, dobra i zła. Zresztą mylą tę sprawę z fałszywym exkluzywizmem. Szczególnie T. Terlikowski za istotną cechę sekciarstwa uważa odróżnianie i separowanie się od świata zewnętrznego jako złego. Widocznie nie zna, nie rozumie, czy raczej odrzuca znaczną część Nowego Testamentu, zwłaszcza pisma św. Janowe, gdzie regularnie jest mowa o sprzeczności między prawdą Chrystusa i Jego uczniami, a światem. Odpowiada to zresztą ogólnemu widocznemu postępowaniu tego publicysty, który starannie dba o to, by być na fali aktualnych trendów kościelnych, społecznych i politycznych. Widocznie nie zauważa, że Kościół zawsze rozumiał siebie exkluzywistycznie, to znaczy jako jedyną prawdziwą religię, pochodzącą od Boga samego, który objawił się we Wcielonym Synu Bożym. Ten, kto neguje to Objawienie, wstydzi się exkluzywizmu i go odrzuca, gdy jest on niewygodny dla własnej praktyki życiowej. 

W końcu sprawa ma też wymiar psychologiczny. Otóż każda wspólnota i społeczność, w której słabnie czy wręcz zamiera myślenie kategoriami teologii katolickiej, przechodzi w mentalność sekciarską, zwaną eufemistycznie "wspólnotowością", a mówiąc dosadnie poniekąd komunizmem. To dlatego właśnie przełożeni Malińskiego, mimo stwierdzenia jego ewidentnie niemoralnych, wręcz skandalicznych praktyk, przez dziesięciolecia nie zdobyli się na wszczęcie procesu kanonicznego zdążającego do wydalenia go z zakonu i stanu duchownego. Byli pod wrażeniem jego popularności, powodzenia jego kazań. Przy braku zdrowego myślenia teologicznego widzieli problem jedynie w emocjonalności kazań wraz z deficytem treści, a nie dostrzegali - może nawet nie chcieli dostrzec - gruntownej fałszywości. I oczywiście nie chcieli być zbyt surowi wobec swojego współbrata, do którego - jak wykazują świadectwa - czuli życzliwość i sympatię, przy zupełnym braku empatii dla ofiar Malińskiego, zarówno już skrzywdzonych jak też potencjalnie mogących stać się jego ofiarami. 

Wynika to z mody na "wspólnotowość" zarówno wewnątrz zakonów jak też w duszpasterstwie, co jest niczym innym jak przeniesieniem wzorców protestanckich, iście sekciarskich do życia Kościoła. Oczywiście, od zawsze obecne jest w Kościele życie wspólnotowe w znaczeniu wspólnot zarówno lokalnych parafialnych, diecezjalnych, jak też zakonów i zgromadzeń (cenobityzm) działajacych według określonych zasad prawnych. Jednak nigdy nie było w Kościele tworzenia wspólnot parazakonnych czy raczej pseudozakonnych dla świeckich bez prawnie określonych zasad, czyli reguł i statutów. Naturalną wspólnotą dla świeckich jest rodzina i społeczność lokalna, na wyższym poziomie też państwo. W dziedzinie kościelnej zawsze było jedno nauczanie wiary i jedna liturgia dostępna dla wszystkich katolików, gdyż to wynika z natury i definicji religii jako kultu publicznego Kościoła. Nigdy nie było w Kościele jakichkolwiek zamkniętych czy dyskretnych "grup modlitewnych" z własnymi "rytuałami" dla wtajemniczonych. To jest wynalazek sekt protestanckich, zwłaszcza tzw. pentekostalnych, które powinne się właściwie nazywać ezoterycznymi. Przeniesienie tego typu praktyk do Kościoła jest sprzeczne z jego naturą, ustrojem, zasadami i Tradycją, i wcześniej czy później musi prowadzić do poważnych problemów tego typu jak skandal z Pawłem Malińskim, przy czym nie jest on jedynym tego typu przykładem. 

Tego rodzaju mentalność wspólnotowa rujnuje od wewnątrz życie danego zakonu, już chociażby dlatego, że nieuchronnie wprowadza podziały wewnątrz klasztoru i zakonu, nawet jeśli dany klasztor czy zakon zostaje całkowicie przejęty przez takową sektę paraprotestancką. Wynika to z natury sekt, gdyż one regularnie łączą relatywizm z autorytaryzmem: zamiast prawd i norm obiektywnych, decydująca jest wola danej sekty, zwłaszcza w postaci jej przywódcy, nawet jeśli ów ma przy sobie jakieś grono doradców czy rodzaj "gwardii" przybocznej. 

Widać to także na przykładzie głośnej ostatnio sprawy x. Łukasza Kadzińskiego, w którą - według prowadzącego aferę Pawła Kostowskiego - zaangażowani są owi dominikanie z "domikańskiego centrum", a także - a jakże - chętny do takich spraw Tomasz Terlikowski, zresztą od lat związany z pseudo"charyzmatycznym" ruchem "Emmanuel". Prawdopodobnie nikt z tych osób nie zająłby się problemem, gdyby nie było skrętu x. Kadzińskiego w kierunku liturgii tradycyjnej oraz politycznie ku Konfederacji. Istotne jest natomiast pochodzenie tej "wspólnoty" z ruchu "charyzmatycznego". Fakty, o których mówi Kostowski i inni skrzyknięci przez niego oskarżyciele, świadczą o tym, że ma ona więcej wspólnego z tymi korzeniam niż ze rdzenną Tradycją katolicką, mimo stopniowego przejścia czy przechodzenia ku tej ostatniej. To przechodzenie jest oczywiście dobre i chwalebne, choć stało się widocznie powodem do ataku (nie neguję istnienia słusznych podstaw krytyki, aczkolwiek póki co jest niewiele twardych, udowodnionych faktów). Z drugiej strony zakorzenienie w "charyzmatykach" zapewniało im wolność i bezprzeszkodowość ze strony hierarchii, choć powinno być dokładnie odwrotnie. 

Jakie jest rozwiązanie tak zawikłanej sytuacji, zarówno we wspólnocie x. Kadzińskiego, jak też u dominikanów i innych strukturach kościelnych? Pośrednio już odpowiedziałem powyżej, więc teraz tylko podsumowując:

1. Powrót do zdrowej, katolickiej teologii, opartej na klasykach, zwłaszcza takich jak św. Tomasz z Akwinu, św. Jan od Krzyża itp. 

2. Zdecydowane odrzucenie wzorców wziętych z protestantyzmu, gdyż w jego naturze zawarte jest sekciarstwo, które musi prowadzić do podobnych, a nawet gorszych problemów i skandali, których przykładami są Paweł Maliński, x. Łukasz Kadziński, x. Piotr Natanek. Ci ostatni wprawdzie deklarują i po części praktykują pewne zbliżenie do Tradycji Kościoła, jednak jest ono jedynie powierzchowne, o ile nie jedynie pozorne, dopóki nie nastąpi u nich całkowite podporządkowanie się obiektywnemu porządkowi Kościoła we wszystkich dziedzinach, czyli wiary, liturgii oraz hierarchiczności. 

3. Powrót do tradycyjnej dyscypliny kościelnej zarówno w duszpasterstwie jak też w zakonach. Oznacza to wykluczenie wszelkich "wspólnot" praktykujących własne "modlitwy" czy "rytuały". Racją bytu grup czy wspólnot w ramach oficjalnych struktur Kościoła mogą być tylko specyficzne, specjalne zadania, a nie zaspokajanie specyficznych czy wręcz exkluzywnych potrzeb emocjonalnych czy pseudopobożnościowych. Gdyby dominikanie przestrzegali tradycyjnych konstytucyj zakonnych, to by nigdy nie doszło do skandalicznych praktyk Malińskiego. Gdyby w parafiach przestrzegano prostej zasady, że w Kościele modlitwa wspólnotowa może się odbywać wyłącznie według zatwierdzonych przez Kościół obrzędów - a nie według bełkotów i "modlitw" ezoterycznych sekt protestanckich - to by nie było podziałów w parafiach i też nigdy by nie mogły powstać wspólnoty tego typu jak ta prowadzona przez x. Natanka czy x. Kadzińskiego, przynajmniej w takiej postaci, jaka jest znana obecnie. Oczywiście nie należy z góry zakładać u nich złej woli. Oczywiste jest natomiast pomieszanie zarówno teologiczne, jak też dyscyplinarne i ogólnie mentalnościowe, z poważną domieszką mentalności typowej bardziej dla sekt protestanckich niż dla katolicyzmu. A winę za to ponoszą nie tylko oni sami, lecz hierarchia, który po pierwsze nie zapewniła im zdrowej formacji duchowej i intelektualnej, a po drugie - przez tolerowanie infiltracji przez sektę pseudocharyzmatyczną - nie uchroniła ich przed przejęciem mentalności sekciarskiej. 

Czy wszyscy wyciągniemy odpowiednie konsekwencje, czas pokaże. 

Czy w małżeństwie wolno odmówić współżycia?



Oczywiście zgoda obydwojga małżonków jest konieczna, gdyż akt małżeński jest aktem osobowym, nie tylko biologicznym, i tym samym dobrowolność należy do jego istoty.

Grzechem jest natomiast brak gotowości do potomstwa, gdyż jest to wbrew istocie małżeństwa i wbrew ślubowaniu małżeńskiemu.

Innymi słowy: można odmówić współżycia, które ma na celu tylko zaspokojenie pożądliwości, ale nie można odmówić współżycia, którego celem jest potomstwo.

Sprawa jest oczywiście delikatna i wymaga wzajemnego zrozumienia i szacunku, oraz dążenia do wspólnego dobra rodziny. Małżonkowie ponoszą wspólnie odpowiedzialność za potomstwo i także za siebie nawzajem. Decyzja odnośnie potomstwa dotyczy obydwojga i wymaga zgody w świetle i według prawa Bożego. Jeśli nie ma obiektywnych przeciwwskazań, które nie stoją w sprzeczności z prawem Bożym i istotą małżeństwa, wówczas niemoralne i tym samym grzeszne jest uchylanie się od aktów, których celem jest potomstwo, o ile nie ma powodów do ograniczenia potomstwa czyli obiektywnych przeszkód do jego przyjęcia. Czym innym jest brak zgody na akt małżeński np. z powodu choroby któregoś ze współmałżonków, a czym innym jest brak tej zgody z powodu kariery, wygody itp. 

Innymi słowy: mąż nie ma prawa wymagać od żony aktu małżeńskiego w sytuacji gdy nie zapewnia jej i ewentualnemu potomstwu bezpieczeństwa i utrzymania bez konieczności pracy zarobkowej żony. Żona ma prawo wymagać obiektywnego zapewnienia jej i potomstwu normalnych warunków poczęcia i wychowania w atmosferze troski, szacunku i miłości ze strony męża, oczywiście ze wzajemnością. Analogicznie żona nie ma prawa wymagać aktu małżeńskiego od męża, jeśli nie jest gotowa przyjąć potomstwa i je wychować z miłością. 

Czym są cenzury teologiczne?


Pytanie jest rzeczywiście ważne, gdyż tematyka jest obecnie niestety zupełnie pomijana w wykładach i podręcznikach teologii, co zresztą nie jest zgodne nawet z dekretem Vaticanum II o ekumeniźmie (Unitatis redintegratio, 11), gdzie jest mowa o "hierarchii prawd", odnosząc się właśnie do tejże tematyki.

Nie znam źródła w języku polskim, który by całościowo i solidnie traktował sprawę. Są oczywiście klasyczne podręczniki teologii katolickiej w językach obcych, zwłaszcza po łacinie (tutaj; dobry jest podręcznik niemiecki x. Ludwig'a Ott'a, aktualizowany ostatni raz jeszcze po Vaticanum II, por. tutaj). Zreferuję sprawę po krótce. 

Określenia rodzajów fałszywych tez teologicznych (takich jak herezja itd.), czyli tzw. cenzury teologiczne, które są negatywnymi ocenami, odpowiadają pozytywne tzw. stopnie pewności teologicznej. Tych stopni wyróżnia się kilka do kilkanaście (nie ma urzędowego czyli magisterialnego katalogu), a są to w kolejności według rangi:

1. de fide divina, de fide catholica, de fide definita, czyli prawda objawiona przez Boga i podana przez Kościół do wierzenia, czy to nauczaniu zwyczajnym czy też nadzwyczajnym czyli w formie definicji dogmatycznej,

2. de fide ecclesiastica, czyli prawda należąca do zwyczajnego nauczania Kościoła, ale bez pewności co do przynależności do Bożego Objawienia

3. fidei proxima, prawda związana z objawionymi prawdami wiary, 

4. sententia theologicae certa, zdanie teologiczne pewne,

5. sententia communis, zdanie przyjęte powszechnie przez teologów katolickich, przynajmniej przez moralną większość, 

6. sententia probabilis, probabilior, bene fundata, pia etc., czyli zdania prawdopodobne, bardziej prawdopodobne, zasadne, pobożne itp. 

Teologowie dość często różnią się w określeniu stopnia pewności poszczególnych tez niższej rangi. 

Bynajmniej nie prościej wygląda klasyfikacja cenzur teologicznych. Są to:

1. propositio haeretica, czyli herezja negująca prawdę objawioną, 

2. propositio haeresi proxima, czyli zdanie bliskie negacji prawdy objawionej, 

3. propositio haeresim sapiens (de haeresi suspecta), czyli zdanie tchnące herezją, czyli wzbudzające uzasadnione podejrzenie o herezję

4. propositio erronea, zdanie błędne ale nie dotyczące wprost Bożego Objawienia, 

5. propositio temeraria, zdanie zuchwałe, czyli mogące prowadzić do negacji Bożego Objawienia, 

6. propositio piarum aurium offensiva, czyli zdane obrażające uszy osób pobożnych, czyli wierzących po katolicku i bogobojnych, 

7. propositio male sonans, czyli zdanie źle brzmiące, to znaczy polegające na nieścisłości czy niechlujstwie, 

8. propositio captiosa, zdanie podstępne, czyli dwuznaczne w sposób zamierzony, 

9. propositio scandalosa, czyli zdanie gorszące.

Oczywiście każde z tych zdań jest grzechem, jeśli jest prezentowane świadomie i własnowolnie, a jest grzechem ciężkim w zależności od wagi materii oraz skutków dla wiary i pobożności bliźnich, a także od pozycji w Kościele czyli od realnego wpływu na wiernych.