Zasady komentowania: bez anonimowych komentarzy

Jak przeniknęły błędy do Kościoła?


Pytanie opiera się na konkretnym przykładzie, dotyczy jednak dość szerokiego i złożonego problemu, który dotychczas nie został systematycznie i wyczerpująco zanalizowany. A jest tak szeroki, a równocześnie powszechny, że całościowe, obejmujący cały Kościół powszechny opracowanie wydaje się niemożliwe przynajmniej dla jednej osoby. Prościej jest zająć nim w zawężeniu do danego kraju, w tym wypadku do Niemiec. W pewnym sensie jest to przypadek typowy, wręcz wzorcowy i pierwotny w tym sensie, że - jak już zauważa się najpóźniej od słynnej książki werbisty x. Ralph'a Wiltgen'a "Ren wpływa do Tybru" - zmiany, które nastąpiły w Kościele do Vaticanum II, mają swoje źródło głównie w działaniach hierarchów niemieckojęzycznych oraz pewnego nurtu teologii niemieckojęzycznej. 

Na podstawie zarówno zdobytej jak też doświadczenia kościelnego i duszpasterskiego w krajach niemieckojęzycznych widzę dwie główne przyczyny tego zjawiska, które jest właściwie procesem, dość ściśle powiązane ze sobą:

- zerwanie z tradycyjną teologią katolicką (w znaczeniu zarówno patrystyki i scholastyki z tomizmem na czele) na korzyść pseudoteologicznej narracji ubranej głównie w hasła biblistyki oraz rzekomych osiągnięć nauki współczesnej

- nastawienie ekumaniackie, czyli dążenie do zatarcia i przezwyciężenia różnic między Kościołem katolickim a protestantyzmem, co ma dość oczywisty związek z nacjonalizmem niemieckim (na co są dowody głównie w postaci tzw. Reformkatholizismus sięgającego drugiej połowy XIX). 

Dochodzą oczywiście wpływy pseudokulturowe, głównie w postaci środków masowego przekazu, co było zwłaszcza znaczące w epoce przedinternetowej, gdy ludzie, także duchowni, byli jakby skazani na wieści z prasy, radia i telewizji, które kształtowały myślenie i system wartości już od dzieciństwa. Ze strony oficjalnych struktur kościelnych, odchodzących w ramach euforii "soborowej" od tradycyjnego nauczania katechizmowego, opór i przeciwdziałanie stopniowo i systematycznie malało aż do niemal całkowitego zaniku. Duchowni, a także świeccy trzymający się tradycyjnego nauczania Kościoła, zostali programowo, bezwzględnie i niemal bez reszty odsunięci nie tylko od urzędów decyzyjnych (nieliczne dobre nominacje biskupie były od lat 70ych rzadkim wyjątkiem) lecz także od regularnego duszpasterstwa i pracy naukowo-dydaktycznej zwłaszcza na wydziałach teologicznych. Natomiast promowano tych, którzy powołując się na wierność "soborowi", reprezentowali rzekomą otwartość na świat współczesny, pod którą faktycznie ukrywała się - mniej czy bardziej radykalnie - wrogość wobec tego, co jest specyficznie katolickie i jako takie odróżnia Kościół od sekt protestanckich czy inny wspólnot religijnych. 

Rdzeniem tej mentalności regularnie był ostatecznie neomarxizm, prezentowany zresztą dość otwarcie przez tzw. pokolenie '68, czyli obecnych mniej więcej 80-latków. Dość oczywiste są powiązania tych ludzi - zwłaszcza profesorów teologii, a także wielu wysokich hierarchów - z politykami lewackimi. W tym sojuszu znaczną rolę odgrywał i nadal odgrywa instytucja tzw. podatku kościelnego, czyli daniny ściąganej przez państwo niemieckie na rzecz uznanych przez nie związków wyznaniowych, oczywiście według przynależności wyznaniowej danego podatnika. Wynikiem tego jest fakt, że Kościół niemiecki jest najzamożniejszy w Europie, a równocześnie najszybciej tracący swoich członków. Co zresztą nie powinno dziwić: skoro płacenie podatku kościelnego staje się jedyną więzią z instytucją kościelną, to pozbycie się tego obciążenia przez formalne opuszczenie Kościoła jest dość atrakcyjne. U ludzi mało rozgarniętych intelektualnie bądź zupełnie zaślepionych systemowo prowadzi to do mechanizmu myślenia, według którego dla ratowania pozycji i stanu posiadania wiernych należy jeszcze bardziej upodobnić Kościół do trendów polityczno-kulturowych. Najbardziej bezczelni, zakłamani i zaślepieni przedstawiciele pokolenia '68 jak emerytowany profesor "teologii pastoralnej" na Uniwersytecie Wiedeńskim x. Paul Michael Zulehner, zdeklarowany neomarxista, mówią wprost, że powodem obecnej zapaści Kościoła jest zahamowanie reform rozpoczętych po Vaticanum II. Za pontyfikatu Jorge Bergoglio tacy ludzie, choćby w bardziej umiarkowanym wydaniu, należeli do jego ekipy i takich on faworyzował w nominacjach biskupich, nawet w kardynalskich. Wykwitem tej mentalności jest słynna "droga synodalna" przeniesiona przez Franciszka i jego ekipę co do zasady (choć nie we wszystkich szczegółach) na cały Kościół. 

Owszem, w Niemczech są poszczególni biskupi, którzy myślą czy przynajmniej czują po katolicku, oraz sprzeciwiają się przynajmniej tym najgorszym pomysłom "drogi synodalnej". Są oni jednak w mniejszości i to pogardzanej przez establishment zarówno polityczny jak też wewnątrzkościelny. 

Jaka może i powinna być droga ku wyjściu z tej zapaści? 

Jak zawsze, leczenie należy zacząć od korzenia czyli od głównych przyczyn: 

- powrót do solidnej, rdzennie katolickiej teologii, oraz

- szacunek dla tego, co rdzennie katolickie, zwłaszcza dla tradycyjnej teologii. 

Także w krajach niemieckojęzycznych okazuje się od dziesięcioleci, że tam, gdzie zachowane są te dwie główne zasady, tam też gromadzą się wierni i są też powołania do kapłaństwa i życia zakonnego. Jedyną przeszkodą jest przeszkadzanie przez establishment kościelny w tym, zwłaszcza co do wpływu na młodzież, czy raczej umożliwienia młodzieży zapoznania się z Tradycją Kościoła bez negatywnych uprzedzeń. 



Sprawa x. Piotra Glas'a


Okazyjnie jakiś czas temu już wypowiadałem się odnośnie do działalności x. Piotra Glasa (więcej tutaj), nie przypuszczając wtedy, że stanie się "sławny" też w innym sensie tego słowa. Jednak afera obecna, trwająca od około roku, nie jest dla mnie zaskoczeniem wobec faktów, które były wiadome wcześniej, tzn. w czasie gdy ów kapłan był celebrytą, nawet wręcz gwiazdorem katolików konserwatywnych w Polsce. 

Obecnej afery - jeszcze nie zakończonej, ponieważ ma się dopiero odbyć apelacja od wyroku skazującego wydanego przez sąd na brytyjskiej wyspie Jersey - nie będę przedstawiał, gdyż można się zapoznać z obszernymi materiałami znajdującymi się w internetach, pochodzącymi także od przyjaciół, zwolenników i apologetów x. Glasa, do których należy zwłaszcza x. Sławomir Kostrzewa, również wyznawca sekty medjugorjańskiej. 

Do wiarygodności oskarżyciela, który zresztą także jest wyznawcą sekty medjugorjańskiej, podchodzę oczywiście ostrożnie, nawet sceptycznie. Jednak wystarczy zwrócić uwagę na dwa niezaprzeczalne i przez nikogo nie podważane fakty:
- praktykowane przez x. Glasa "exorcyzmowanie" ducha nieczystości przez dotykanie genitaliów męskich, o czym mówił publicznie sam x. Glas
- znalezienie przez policję w jego domu większej ilości skarpetach dziecięcych, prawdopodobnie używanych, co posłużyło jako jeden z dowodów przed sądem. 

Te dwa fakty świadczą dość wyraźnie, że x. Piotr Glas ma problemy ze sobą i do tego ma dość wyraźnie pomieszane w umyśle, skoro takie rzeczy zrobił i to nawet się ich nie wstydząc. 

Oczywiście dochodzi pomieszanie a właściwie zboczenie polegające na wyznawaniu wiary w zjawę medjugorjańską. Tylko ktoś zupełnie pozbawiony wiedzy teologicznej, zdrowego rozsądku i elementarnego wyczucia duchowego może ulec propagandzie tej sekty. Zwykle wiąże się to z duchowym zaślepienie i zakłamaniem charakterystycznym dla osób uformowanych w tzw. charyzmatyźmie czyli w demonicznym zwiedzeniu pseudopentekostalnym, gdzie zwodnicze uczucia dominują, zakłamują i tłumią zdrowe, trzeźwe myślenie, które jest fundamentem wiary katolickiej. 

Podsumowując: 

Wygląda na to, że x. Piotr Glas przez swoją widowiskową "walkę z szatanem", którą się przez długie lata namiętnie chwalił we wszelaki sposób, usiłował przykryć swoje problemy, dokładniej zboczenie sexualne, żeby na wypadek wybuchu afery tłumaczyć się niby zemstą demonów. To dość dokładnie pasuje do zakłamania typowego dla sekty pseudocharyzmatyzmu, w tym też dla sekty medjugorjańskiej. 

Jak należy okadzać podczas procesji?


Pytanie niby szczegółowo-drobiazgowe, jednak dość istotne, ponieważ w liturgii wszystko ma znaczenie i każdy szczegół świadczy o pietyźmie czyli staranności o kult Boży, co z kolei świadczy o miłości do Pana Boga. Polska jest krajem, gdzie - wbrew pozorom - doszło w ostatnich dekadach, a nawet już wcześniej do daleko idącej dewastacji w dziedzinie liturgii, nawet jeśli często nie wynikało to ze złej woli lecz raczej z ignorancji i niechlujstwa. To świadczy niestety zwłaszcza o zapaści kształcenia w seminariach duchownych. 

Okadzanie jest pozornie jedynie szczegółem. Z mojego doświadczenia we wielu krajach wynika, że akurat w tej dość prostej kwestii sytuacja w Polsce jest szczególnie haniebna. Osobiście dopiero za granicą poznałem właściwy sposób okadzania i to nawet w kontekście modernistycznego Novus Ordo. W Polsce nawet biskupi niemal bez wyjątku widocznie nie mają pojęcia o właściwym okadzaniu podczas Mszy św., które jest wskazane w tradycyjnym Missale Romanum. Tego widocznie od dziesięcioleci nie uczy się na liturgice w seminariach duchownych. Zamiast przepisanego liturgicznie sposobu, który wyraża ofiarowanie spalanego kadzidła, stosuje się powszechnie okadzanie według dosłownego znaczenie polskiego słowa, czyli jakby okrążanie dymem z kadzidła, co raczej kojarzy się z magicznym gestem. No cóż, głupota nie boli. 

Zapewne nie uczy się także o tym, że podczas procesji eucharystycznej tradycyjnie przepisanych jest dwóch turyferariuszy z kadzielnicami (co wyjątkowo miało miejsce w mojej rodzinnej parafii w okresie mojego dzieciństwa). Mają oni okadzać na przemian, odwracając się przy tym w kierunku Najświętszego Sakramentu:






Materiał przedstawia procesję Bożego Ciała ulicami Wiednia. 

Inny szczegół, również o znaczeniu praktycznym dotyczy dzwonienia. Zwykle daje się dzwonki dwóm ministrantom, którzy dzwonią nieprzerwanie aż się zmęczą, co oczywiście następuje dość rychło. Brakuje zwykłego trzeźwego pomyślunku (zwłaszcza po stronie duchownych, którzy to powinni o tym myśleć), który prowadzi do prostego rozwiązania, które poznałem w innych krajach: ministranci dzwonią po jednym "rzucie" na przemian, dzięki czemu zmęczenie nie następuje szybko, a równocześnie dźwięk zachowuje elegancję. 

Na tych drobnych przykładach widać, że liturgia ma związek z kulturą oraz trzeźwym myśleniem, które łączy wymiar duchowy z pragmatyzmem. Także od takich szczegółów należy zaczynać dla naprawy i odrodzenia nie tylko liturgii katolickiej lecz także katolickiej kultury. 

Wysyp hochsztaplerów


W niewiele ponad miesiąc po wyborze Leona XIV ukazały się w języku polskim już dwie biografie nowego papieża. Wygląda na to, że ich autorzy pisali na wyścigi i wydali na wyścigi. Jednym z nich jest znany skądinąd gwiazdor niby konserwatywnego grona pech24 Paweł Chmielewski, który już niejednokrotnie skompromitował się haniebnym fałszem zwłaszcza w związku ze sprawą jeszcze bardziej haniebnego hochsztaplera i oszusta krakówkowego x. Dariusza Oko (tutaj, a podobny przykład rzetelności i powiązań ekipy pech24 jest tutaj). Chmielewski znów bryluje na salonach jako niby expert od spraw kościelnych, oczywiście nie sprostowawszy żadnego ze swoich wcześniejszych kłamstw i oszustw na odbiorcach. Teraz przykład dotyczy niby nieistotnego szczegółu, jednak udowadnia znów, jak ten człowiek potrafi z potężną pewnością siebie wypowiadać nieprawdę, na której sprawdzenie zapewne nie zadał sobie najmniejszego trudu, choć wystarczyłoby zaglądnąć na pierwszą lepszą stronę internetową. Oto Chmielewski w oryginale:


Jak każdy może łatwo sprawdzić, uniwersytet augustiański nie jest chicagowski, lecz znajduje się w zupełnie innym stanie USA, mianowicie w stanie Pensylwania w okolicy Filadelfii (dowód tutaj):


Oczywiście ta informacja nie jest istotna dla wiary katolickiej. Jednak, gdy ktoś pisze czyjąś biografię, a następnie z niewzruszoną pewnością siebie wypowiada fałszywy szczegół, to świadczy to przynajmniej o niechlujstwie w poznawaniu faktów, które rzutuje na ogólną jakość tego, co dana osoba pisze i mówi. 

W tym samym wywiadzie Chmielewski wykazuje ignorancję podaną z ciemniejszą pewnością siebie także co do o wiele istotniejszej sprawie. W pewnym momencie wspomina o sprawie słynnego raportu arcybiskupa Edwarda Gagnon'a z drugiej połowy lat 70-ych, o którym wielokrotnie opowiedział ówczesny prywatny sekretarz Arcybiskupa x. Charles Murr zarówno w  w swoich książkach jak też we wielu wywiadach internetowych dostępnych obecnie (łatwo sobie wygóglować): 



Chmielewski albo nie zapoznał się z tymi źródłami, a uważa, że je zna (a faktycznie zna najwyżej plotki w tym temacie wymieniane przy piwie z x. Oko), albo ma dziurawą pamięć i przekręca fakty, podając urojenia jako prawdę:

Otóż według wiadomości z najbardziej wiarygodnego i póki co jedynego źródła, jakim jest x. Charles Murr, w raporcie abpa Gagnon'a chodziło głównie o następujące osoby: 

- architekta Novus Ordo czyli abpa Annibale Bugnini'ego, zesłanego przez Pawła VI do Teheranu, 

- prefekta Kongregacji ds. Biskupów kard. Sebastiano Baggio, oraz 

- kardynała sekretarza stanu Jean Villot'a, 

- wraz z jego pupilem i następcą na urzędzie Agostino Casaroli.

Tylko pierwszy z nich został usunięty z Kurii Rzymskiej. Natomiast dwaj następni zostali pozostawieni na swoich stanowiskach przez Jana Pawła II, zaś ostatni został wywindowany przez tegoż. Jean Villot rzeczywiście chorował na raka i zmarł niedługo po otrzymaniu raportu przez Jana Pawła II, mianowicie w marcu 1979. Jednak wynikiem braku usunięcia go z urzędu było to, że następcą na urzędzie został jego pupil Agostino Casaroli, reprezentujący haniebną "Ostpolitik" czyli politykę ustępliwego układania się z komunistami. Najbardziej niebezpiecznym dla Kościoła z powodu decydowania o nominacjach biskupów był Sebastiano Baggio, którego Jan Paweł II pozostawił na tym stanowisku aż do 1984 roku, po czym uczynił go kamerlingiem czyli odpowiedzialnym za rządzenie Kościołem podczas sede vacante czyli w okresie od śmierci papieża do wyboru nowego. To on był zresztą osobą, która jako ostatnia widziała papieża Jana Pawła I jako żywego, wieczorem 27 września 1978 r., po czym rano 28 wrześnie papież został znaleziony martwy. Baggio zmarł w 1993 r. bez jakichkolwiek dochodzeń w sprawie i uszczerbków na swojej karierze. 

Przykład gwiazdora Chmielewskiego w swej haniebności nie jest jedynym w kręgach konserwatywnych katolików w Polsce. Interpretując takie sytuacje jak najżyczliwiej jest to możliwe, można je sprowadzić przynajmniej do niechlujstwa połączonego z pewnością siebie, która graniczy z bezczelnością. Takie osoby przez takie postępowanie wyrządzają poważną szkodę szczególnie katolikom konserwatywnym, którzy są karmieni takimi śmieciami. Zapewne nie bez chęci zysku czerpanego z naiwności publiczności. 

Czy procesja Bożego Ciała jest tradycyjna?

 


Ostatnio okazało się, że święto Bożego Ciała - tak silnie związane z religią w Polsce, że nawet komuniści nie odważyli się go skasować - staje się przedmiotem kontrowersji. W samym Rzymie po stuleciach odwołano w tym roku centralną, diecezjalną procesję Bożego Ciała, z pokrętnym, właściwie kłamliwym uzasadnieniem przez chorobę kolana Franciszka, który wszak nigdy dotychczas nie klękał przed Najświętszym Sakramentem, a ostatnimi laty też nie prowadził procesji (choćby jadąc na lawecie z Najświętszym Sakramentem, jak to czynił w ostatnich latach życia Jan Paweł II, zresztą do końca klęcząc mimo sędziwego wieku i schorowania). Pewien skrajnie modernistyczny jezuita w Polsce publicznie zaatakował to święto, co wpisuje się w przygotowywanie gruntu dla dalszej protestantyzacji katolików przez skasowanie najpierw zwyczajowych obchodów, a ostatecznie zapewne także samego święta, które przeszkadza zapędom ekumaniackim. Dlatego warto zwrócić uwagę na kwestie historyczne, doktrynalne, rytualne i zwyczajowe związane z tematem. 

Pominę tutaj historyczne korzenie tego święta, związane ze św. Julianną z Liège, zakonnicą belgijską. Najważniejszych faktów można się łatwo dowiedzieć z internetu. Mniej znana jest historia procesji Bożego Ciała i zwyczajów z nią związanych. Tutaj istniała - i nadal oficjalnie istnieje - znaczna różnorodność zarówno co do obrzędu jak też zwyczajów. 

Procesja Bożego Ciała pierwotnie nie była praktykowana wraz z liturgicznym świętem, wprowadzonym w diecezji Liège w 1246 roku, zaś w roku 1264 w całym Kościele. Procesja pojawiła się dopiero z pewnym opóźnieniem, mianowicie w roku 1277 najpierw w Kolonii i w innych miastach i regionach niemieckojęzycznych. Według historyków liturgii, nawiązywała ona do procesji w tzw. dni krzyżowe z błogosławieństwem pól. W tych procesjach pierwotnie niesiono obrazy i figury świętych, następnie dołączono Najświętszy Sakrament. Wówczas papież Urban IV w swojej bulli zalecił śpiewać podczas tej procesji hymny eucharystyczne autorstwa św. Tomasza z Akwinu. Na jej koniec udzielano błogosławieństwa eucharystycznego. W takiej postaci procesja Bożego Ciała została ujęta w tradycyjnym Rituale Romanum. 

Natomiast w krajach niemieckojęzycznych doszło do rozbudowania procesji przez dodanie czterech stacyj ze śpiewaniem Ewangelii (zapewne z powodów praktycznych, by celebrans miał nieco wytchnienia w przeważnie długiej drodze i to w skwarze dnia). Pierwotnie Ewangelie te nawiązywały oprócz Wielkiego Czwartku do tajemnicy Wcielenia, czyli Bożego Narodzenia. Dopiero w XX w., w ramach pełzającej protestantyzacji forsowanej głównie z Niemiec, zastąpiono te treści Ewangeliami o uczcie i rozmnożeniu chleba. 

Równocześnie rozwijał się folklor związany z procesją. Ponieważ niesienie obrazów i figur było podzielone na stany i cechy, była to sposobność do ich autoprezentacji galowej. Ołtarze stacyjne także były okazją dla twórczości folklorystycznej, która przy braku czujności duszpasterzy mogła przybierać bardziej dziwne formy, zwłaszcza gdy sam duszpasterz nie dysponował ani wystarczającą wiedzą, ani wyczuciem liturgicznym, teologicznym czy choćby estetycznym. 

Jaskrawym przykładem są tutaj dywany z kwiatów przedstawiające symbole święte czy wręcz postaci eucharystyczne i symbole oznaczające samego Jezusa Chrystusa. Nawet jeśli tworzono je z pieczołowitością i kunsztem, to jednak stanowiły one nadużycie i wręcz zaproszenie do bezczeszczenia symboli świętych, mimo nawet szlachetnych intencyj połączonych z bezmyślnością i brakiem wyczucia. Oczywiście nie ma nic złego w tworzeniu obrazów z kwiatów przedstawiających osoby czy symbole święte. Jednak ich miejscem z całą pewnością nie powinna być ziemia, lecz lokalizacja powinna oznaczać szacunek i zapraszać do oddawania czci, nie do deptania. 

Poważnym nadużyciem, sprzecznym z zasadami liturgii katolickiej i znaczeniem procesji eucharystycznej, jest także głoszenie kazań podczas procesji w obecności Najświętszego Sakramentu. Ten fałszywy zwyczaj rozpowszechnił się zwłaszcza w Polsce, co jest haniebnym przykładem stanu wiedzy i wyczucia liturgicznego. 

Niestety nawet w kręgach tradycyjnych katolików często brak jest takiego zdrowego, trzeźwego wyczucia i rozróżnienia. Świadczy to o głęboko sięgającej ruinie duchowej, intelektualnej i estetycznej, której należy się przeciwstawić, by to iście katolickie święto było w każdym szczególe sprawowane z należną starannością i nienagannym pięknem. 

Podziękowanie

Z przyjemnością kieruję do P. T. Czytelników comiesięczne podziękowanie wraz z aktualną statystyką. 

Oto aktualna statystyka (na dzień 1.6.2025): 


Przebieg w skali roku wygląda następująco:


Jak pokazuje statystyka, nastąpił ostatnio znaczny wzrost oglądalności, gdyż średnio było około 2000 wejść na bloga dziennie. 

Datki o różnej wysokości - a każde wsparcie się liczy - ofiarowało od początku istnienia bloga w sumie około trzydziestu osób, co stanowi około 1,5% osób codziennie korzystających z bloga. Kilka osób wspiera blog regularnie, co jest szczególnie cenne, niezależnie od wysokości ofiar. Tych kilka osób stanowi około 0,2-0,3% osób codziennie korzystających z bloga.  

Za wszelkie wsparcie - Bóg zapłać!  Wszystkich darczyńców wspominam w memento każdej Mszy św.

Datki można wpłacać na numer konta (IBAN):

94 1020 4274 0000 1102 0067 1784


Do przelewów z zagranicy:

PL 94 1020 4274 0000 1102 0067 1784

Kod BIC (Swift): BPKOPLPW

Duch prawdy


J 15,26 - 16,4


A gdy przyjdzie Obrońca, którego ja wam poślę od Ojca, Duch Prawdy, który od Ojca wychodzi, Ten zaświadczy o mnie.

Ale i wy także świadczycie; bo jesteście ze mną od początku.

To wam powiedziałem, abyście nie byli oburzeni.

Wyłączać was będą z synagog; a nawet nadchodzi godzina, że każdy, kto was zabije, będzie uważał, że okazuje cześć Bogu.

A to wam uczynią, gdyż nie poznali Ojca, ani mnie.

Lecz to wam powiedziałem, abyście, gdy przyjdzie ta godzina, przypomnieli sobie, że to ja wam powiedziałem; a nie mówiłem wam tego od początku, bo byłem z wami.


οταν δε ελθη ο παρακλητος ον εγω πεμψω υμιν παρα του πατρος το πνευμα της αληθειας ο παρα του πατρος εκπορευεται εκεινος μαρτυρησει περι εμου

και υμεις δε μαρτυρειτε οτι απ αρχης μετ εμου εστε

ταυτα λελαληκα υμιν ινα μη σκανδαλισθητε

αποσυναγωγους ποιησουσιν υμας αλλ ερχεται ωρα ινα πας ο αποκτεινας υμας δοξη λατρειαν προσφερειν τω θεω

και ταυτα ποιησουσιν υμιν οτι ουκ εγνωσαν τον πατερα ουδέ εμε

αλλα ταυτα λελαληκα υμιν ινα οταν ελθη η ωρα μνημονευητε αυτων οτι εγω ειπον υμιν ταυτα δε υμιν εξ αρχης ουκ ειπον οτι μεθ υμων ημην 


Św. Jan Apostoł jest zwykle uważany za najbardziej mistycznego Ewangelistę, a jego Ewangelia za najbardziej tajemniczą. Poniekąd jest to słuszna charakterystyka, ponieważ jej słowa, w tym także podane słowa Pana Jezusa są nierzadko tak pełne treści i głębokie, że wydają się zagadkowe, mimo iż językowo są proste. 

Pan Jezus wielokrotnie zapowiedział Swoim uczniom posłanie i przyjście Ducha Świętego. Ewangeliści nie podają ich reakcji na te słowa. Nie wiemy, czy i na ile one były jasne dla nich. Zapewne rozumieli je w świetle i w duchu ksiąg starotestamentalnych. Nowe było jednak określenie Go przez Pana Jezusa jako "parakletos". To greckie słowo, tłumaczone na polski zwykle jako "pocieszyciel" (w nawiązaniu do niegdyś popularnego tłumaczenia niemieckiego jako Tröster) bardziej adekwatnie, niemal dosłownie wyrażone jest łacińskim advocatus, od którego pochodzi polskie słowo "adwokat", zawężone obecnie do zawodu prawniczego. "Paraklet" to jest ktoś wezwany na pomoc, ktoś wspierający, ktoś towarzyszący, ktoś powołany do bycia obecnym i to do obecności wspomagającej i ratującej w trudnej sytuacji i potrzebie. 

Dlaczego Pan Jezus zesłał Ducha Świętego, który pochodzi od Ojca? Nie tylko dlatego, że uczniowie tego potrzebowali i że potrzebuje tego Kościół i cała ludzkość. To przysłanie jeszcze bardziej było konieczne z powodu tego, kim i jakim jest Bóg Trójjedyny. 

Duch Święty jest tym, który daje świadectwo o Chrystusie, a przez to świadectwo uczniowie stają się świadkami. Zadaniem świadka jest mówienie prawdy, mówienie tego, co świadek widział, słyszał, czego doświadczył. Dlatego ważne jest, iż uczniowie są "od początku" z Jezusem. To bycie od początku jest niejasne. Chodzi o początek Jego publicznej działalności? Przecież to nie jest początek życia Syna Bożego na ziemi, a o tym także mówią Ewangelie. Św. Paweł wcale nie należał do uczniów, którzy chodzili z Nim, a jednak został powołany na świadka Ewangelii z całą pewnością także przez działanie Ducha Świętego dla niego i w nim. Greckie słowo "arche" ma znacznie szersze znaczenie niż polskie słowo "początek". W filozofii greckiej oznacza ono także przyczynę i zasadę istnienia, nie odnosi się więc jedynie do chronologii. Tak więc chodzi tutaj bardziej o związek uczniów z prawdą, która jest ponadczasowa: o bycie z Jezusem, które jest oparte na prawdzie i prawdziwości, a to oznacza znacznie więcej niż doświadczenie zmysłami, oczywiście bez sprzeczności z nimi. 

"Świadków" życia i działalności ziemskiej Pana Jezusa było znacznie więcej niż dwunastu Apostołów, czy kilkudziesięciu czy kilkuset uczniów, którzy po Zmartwychwstaniu świadczyli, że On żyje. Większość z tych uczestników wydarzeń chyba nawet nie uwierzyła w to, co mówili uczniowie, którzy widzieli Zmartwychwstałego. Uczestnik wydarzeń to nie to samo co świadek. Świadek mówi prawdę, a uczestnik wydarzeń może milczeć i może też kłamać. 

Mówienie prawdy napotyka na sprzeciw tych, którzy nie miłują prawdy, jej nie chcą i czują się zagrożeni przez nią. Nienawiść do prawdy jest nienawiścią do rzeczywistości, która jest przenoszona na świadków prawdy. To właściwie wyjaśnia historię Kościoła od Abla (ab Abel) aż do skończenia świata. O tym właśnie mówi Pan Jezus, uświadamiając uczniom wtedy obecnym i po wsze czasy, by nie byli zgorszeni tym, co ich spotyka ze strony tych, którzy nie chcą i nienawidzą prawdy. 

W postawie i zachowaniu wobec świadków Jezusa Chrystusa wykazuje się zasadnicze nastawienie człowieka do prawdy czyli rzeczywistości. Nie chodzi o stosunek do wyznawców Chrystusowych wraz z ich grzechami, błędami, słabościami i ograniczeniami. Grzech i zło nie może być akceptowane - tego też wymaga szacunek dla prawdy czyli dla rzeczywistości. Świadek nie staje się automatycznie święty czy doskonały wraz z poświadczenie o zdarzeniu. Z drugiej strony człowiek nałogowo grzeszący bardziej skłania się do kłamstwa i dawania fałszywego świadectwa. Zarówno grzechy jak też cnoty żyją gromadnie: każdy grzech pociąga, żywi i wzmacnia inne i następne grzechy, tak samo każda cnota działa z innymi cnotami. 

W ten sposób spełnia się proroctwo starca Symeona wypowiedziane do Matki Jezusowej (Łk 2,34): "Oto Ten przeznaczony jest na upadek i na powstanie wielu w Izraelu, i na znak, któremu sprzeciwiać się będą. A Twoją duszę miecz przeniknie, aby na jaw wyszły zamysły serc wielu." Stosunek do prawdy Jezusa Chrystusa ujawnia zamysły czyli wnętrze człowieka, jego pragnienia, dążenia i zamiary. Można to nazwać także stanem czystości serca. 

Spoglądając trzeźwo na rzeczywistość społeczną w węższym i szerokim sensie, na politykę i też na problemy rodzinne i osobiste, nie trudno dostrzec, że korzeniem i rdzeniem problemów, konfliktów i tragedii jest brak prawdy i jej zaprzeczenie czyli kłamstwo. Widzimy, a równocześnie poniekąd przywykliśmy do tego, że politycy nie tylko się mylą lecz nagminnie i wręcz nałogowo kłamią, może nawet nawykowo i odruchowo, bezrefleksyjnie. Kłamstwo jest wszechobecne, a nie omija obecnie niestety środowisk kościelnych nawet najwyższych stopni (czego dość wyraźnym przykładem jest zakończony niedawno pontyfikat). Równocześnie każdy z nas decyduje o swoim stosunku do prawdy i kłamstwa, a tym samym o ich obecności w swoim środowisku i na tym świecie. W tym znaczeniu Duch Prawdy, który pochodzi od Ojca i Syna, jest "tylko" wsparciem, obrońcą, adwokatem. On oczywiście jest także tym, który woła w sercu człowieka ku Bogu prawdziwemu ukazującemu, że człowiek jest Jego dzieckiem, Jego stworzeniem i synem adoptowanym w Jezusie Chrystusie, jak mówi św. Paweł (Rz 8,15). 

W historii ludzkości i też Kościoła widzimy, że nie każdy człowiek godzi się na tę godność. Wynika to z tego, że tak dziecięctwo Boże jest relacją czyli osobistą więzią kojarzoną błędnie i fałszywie - jak od zarania dziejów podszeptuje ojciec kłamstwa czyli szatan - ze zniewoleniem. 

Lęk przed ograniczeniem wolności czy też inną domniemaną stratą zwykle motywuje do sprzeniewierzenia się prawdzie. Także chciwość czyli nieuporządkowane pragnienie czegoś może być motywem do kłamania. Zwykle są to dobra materialne i ogólnie doczesne, które przysłaniają dobra wyższe, wieczne. Duch Święty, który oświeca umysł, daje lekarstwo na te schorzenia duszy, prostując myślenie i pragnienia w świetle prawdy. Także dlatego Pan Jezus Go nazywa Duchem Prawdy. 

Zakończenie widzialnej obecności Zbawiciela na tym świecie wymaga od Jego wiernych dojrzałości. Zesłany z góry Duch Święty prowadzi nas w dojrzałym dziecięctwie Bożym, które wymaga współdziałania w wolności. Zaś istotnym i zarazem wyraźnym kryterium ukierunkowania naszego życia jest stosunek do prawdy, zwłaszcza tej przykrej i nieprzyjemniej, uderzającej w naszą pychę i fałszywą bo zakłamaną miłość własną. Poznanie i uznanie swej grzeszności otwiera na prowadzenie przez Ducha Prawdy. Równocześnie ci, którzy bardziej miłują zakłamanie, w swej niekiedy nawet nieuświadomionej rozpaczy i zazdrości, nienawidzą tych, którzy przynajmniej starają się iść za prawdą, która przemienia duchowo i uszlachetnia. To właśnie powoduje złość i złośliwość tych, którzy nałogowo kłamią, choćby nawet byli poniekąd "pobożni". Przykład faryzeuszy pokazuje, że fałszywa "pobożność" dość łatwo, wręcz naturalnie łączy się z obłudą. 

Pokusa fałszu dotyka każdego, gdyż jest to najbardziej typowa pokusa szatańska. Jednak jest to kuszenie względnie łatwe do pokonania, gdyż wystarczy konsekwentnie trwać w prawdzie, nawet jeśli wiąże się to z nieprzyjemnościami. To jest jedyna droga, na której prowadzi Duch Prawdy. 

"Oraz że cię nie opuszczę" czyli rzecz o regule małżeńskiej


Jest to temat codzienny i to od początku istnienia ludzkości. Żyjemy jednak w czasach gdy to jest zamieszanie i pomieszanie w tej dziedzinie w łonie Kościoła, czyli wśród katolików, jakiego nie było od początku jego istnienia. Przyczyny są wielorakie. Główną przyczyną jest jednak rozwodnienie, podminować, a nawet wręcz daleko idące fałszowanie katolickiej teologii małżeństwa, odbywające się od ponad pół wieku, począwszy od "reformy", czyli przebudowy, a właściwie demontażu tradycyjnego nauczania Kościoła, pod wpływem i niejako na rozkaz ideologij antyrodzinnych i antyludzkich, które sprowadzają się ostatecznie do marxizmu jako programu niszczenia naturalnych więzi społecznych, których stróżem było chrześcijaństwo od początku swego istnienia. 

Równocześnie podejmowane są próby zarówno jakby "uwspółcześnienia" (słynne Roncalli'ańskie aggiornamento) katolickiej teologii małżeństwa wraz z odpowiednim modernistycznym duszpasterstwem, jak też - w kręgach katolików tradycyjnych - próby czy przynajmniej tendencje nawiązania do Tradycji Kościoła czy szeroko rozumianej czy raczej nierozumianej tradycji chrześcijańskiej. Obecne duszpasterstwo małżeństw bazuje przeważnie niestety głównie zarówno na wypaczonej, zafałszowanej modernistycznie teologii, jak też na mniej czy bardziej współczesnej psychologii, która ze swojej strony cierpi na brak klarownej tożsamości choćby metodologicznej oraz naukowości (mimo obecności na uczelniach wyższych jako przedmiot i kierunek studiów). Uprawiający psychologię zwykle zapominają tudzież pomijają, że podstawą tejże nauki zawsze jest i musi być jakaś antropologia, od której zależy zarówno przedmiot badań jak też metody oraz wyniki. Regularnie zakłada się - milcząco i bezrefleksyjnie - koncepcję człowieka poważnie okrojoną a nawet zafałszowaną, co oczywiście ma fatalne skutki zarówno dla poziomu naukowego jak też dla wniosków praktycznych czyli praktyki terapeutycznej i pedagogicznej w najszerszym znaczeniu. 

Niniejszym postaram się naszkicować coś w rodzaju elementarza katolickiej "reguły małżeńskiej", czy raczej roboczej wersji w odpowiedzi na pilną potrzebę, którą widzę w codziennej praktyce duszpasterskiej. 


1. Jak znaleźć właściwą osobę?

Pytanie może się wydawać banalne i zbędne. Czyż nie wystarczy zakochanie się? Oczywiście szczególnie w młodym i bardzo młodym wieku wydaje się, że kluczowe i decydujące są uczucia. Prawdą jest, że trudno jest sobie wyobrazić spędzenie życia z kimś, do kogo nie żywi się pozytywnych uczuć, mniej czy bardziej romantycznych. Nie jest prawdą, jakoby dawniej małżeństwa były zasadniczo aranżowane czyli ustalane przez rodziców czy wręcz całe rodziny tak jak to ma miejsce obecnie regularnie w krajach islamskich, co oczywiście ma związek z różnicą wieku między przyszłym mężem i przyszłą żoną. Inną skrajnością jest quasi "romantyczne" kierowanie się wyłącznie zakochaniem się czyli uczuciami połączonymi z pożądliwością zmysłową, co jest z istoty powierzchowne. Z doświadczenia życiowego wiadomo, że zarówno uczucia jak też upodobania zmysłowe są niestałe i zmienne przynajmniej w jakimś stopniu, a mogą się przerodzić w swoje przeciwieństwo. Zwykle jest tak, że im więcej namiętności jest na początku relacji tym bardziej prawdopodobne jest odwrócenie aż do nienawiści włącznie, oczywiście jeśli nie dojdzie do dojrzewania w znaczeniu harmonijnego rozwoju wszystkich dziedzin i poziomów odnoszenia się do siebie nawzajem, zwłaszcza w wymiarze bardziej duchowym i racjonalnym. 

Zdrowa, dojrzała i trwała relacja ma miejsce tylko wtedy, gdy zarówno odpowiada prawdzie osób jak też ukierunkowana jest na cel większy i wyższy niż same osoby. Innymi słowy: łatwo jest się zakochać, ale zakochanie się nie wystarczy i nie może wystarczyć do znalezienia osoby odpowiedniej do małżeństwa. Jak to robić?

Nieomylną wskazówką, a nawet regułą jest kierowanie się katolickim nauczaniem odnośnie do celów małżeństwa. Według tradycyjnego nauczania Kościoła celem pierwszorzędnym jest wydanie na świat potomstwa, a celami dalszymi są pomoc wzajemna oraz zaspokojenie pożądliwości. Wynika stąd, że pierwszym rozumnym kryterium jest kwestia, czy dana osoba będzie dobrą matką czy dobrym ojcem moich dzieci. Oczywiście ważną rolę odgrywa tutaj także intuicja i zakochanie się, o ile odnosi się nie tylko i nie przede wszystkim do wyglądu zewnętrznego lecz głównie do osobowości i cech charakteru. Chodzi tutaj zarówno o zasadniczą zgodność i wspólnotę w systemie wartości, kulturze itp. jak też o komplementarność czyli uzupełnianie się w zróżnicowaniu. Nie musi to być w całości świadome, wystarczy pewne wyczucie. Człowiek znający i akceptujący swoje granice choćby instynktowo szuka czy przynajmniej zaciekawiony jest osobowością, która zawiera coś, czego w sobie nie ma. 

W racjonalnym rozeznaniu zasadniczo pomocne są opinie osób trzecich, przede wszystkim rodziców i innych członków rodziny, ale także rówieśników. Oczywiście tutaj także chodzi o racjonalne kryteria, nie o kwestie np. majątkowe czy urody zewnętrznej. Rodzina, której zależy na dobru swojego dziecka w wyborze małżonki czy małżonka, będzie także stawiała na pierwszym miejscu zdolność do wydania na świat i wychowania potomstwa. Znaczenie ma tutaj także materialne zabezpieczenie bytu, aczkolwiek w odpowiedniej hierarchii wartości. 

Zwykle do nieszczęść życiowych prowadzi stawianie kwestij materialnych na pierwszym miejscu, co nierzadko ma miejsce zarówno z strony młodych jak też ich rodzin. Po stronie młodych główne niebezpieczeństwa to pociąg zmysłowy, ale także motywy materialne. Rodzice i rodzina zwykle zwraca uwagę na stan majątkowy faktyczny czy przynajmniej potencjalny (jak dobrze płatny zawód), myśląc oczywiście także we własnym interesie. Ogólna jest tendencja do pomijania czy niedocenienia cech charakteru, a to nie tych odgrywanych na pokaz lecz sprawdzonych na co dzień. 

Ważną wskazówką co do systemu wartości i cech charakteru jest stan rodziny, z której dana osoba pochodzi, pod tym względem. Jeśli w takiej rodzinie jest wzajemny szacunek, pracowitość i gotowość pomocy, to jest bardzo prawdopodobne, a nawet poniekąd pewne, że taka postawa życiowa cechuje także kandydata na męża czy żonę. Jeśli natomiast częste czy wręcz regułą są zdrady małżeńskie, rozwody, spory majątkowe, czy wręcz patologie jak alkoholizm, narkomania itp., to bardzo prawdopodobna jest przynajmniej skłonność do takich zachowań, co oczywiście nie wyklucza wyjątków i szczerego starania się o samodzielne i odpowiedzialne kształtowanie własnego życia według zasad, którym wzorem nie jest rodzina własnego pochodzenia. 

Warto zwrócić uwagę, która osoba w rodzinie miała największy wpływ na wychowanie danego człowieka. Osobiście znam przypadki, że nawet w rodzinie alkoholika sama matka czy sam ojciec był w stanie wychować dziecko na wspaniałego człowieka, który został wzorowym mężem i ojcem, a córka wzorową żoną i matką, choć sami nie doznali dobrego przykładu ojca czy matki. Także pod tym względem zwykle pomocne jest zdanie rodziny, krewnych i przyjaciół, którzy znają tamtą rodzinę i oceniają według rozumnych katolickich kryteriów. 

Nie bez znaczenia powinna być też opinia duszpasterza danej parafii, o ile zna rodzinę, co jest możliwe zwykle w parafiach mniejszych, głównie wiejskich. Zdanie proboszcza nie musi być nieomylne, zwłaszcza gdy kieruje się on własnymi sympatiami czy antypatiami, jednak zwykle zawiera pewne wskazówki. Takie właśnie praktyczne znaczenie mają tzw. zapowiedzi przedślubne. Nie chodzi tutaj jedynie o konieczną procedurę kanoniczną mającą na celu wykrycie w czas przeszkód prawnych co do zawarcia danego związku małżeńskiego. Powinna to być też okazja do udzielenia prawdziwych, sprawdzonych informacyj zarówno wobec proboszcza jak też samych zainteresowanych i ich rodzin, jeśli znane byłoby coś, co miałoby znaczenie dla pomyślności danego związku. 

Kwestia tzw. mezaliansów - w znaczeniu związku osób z różnych warstw społecznych - wydaje się obecnie nieaktualna. Myślę jednak, że w pewnej odmianie nadal istnieje. Nie chodzi oczywiście o klasy społeczne w znaczeniu podziału na arystokrację, mieszczaństwo i chłopstwo, gdyż te różnice obecnie zasadniczo nie istnieją. Podziały są innego rodzaju i dotyczą w Polsce głównie grup zawodowych, co ma związek z warstwami społecznymi z czasu komunizmu. W dawnej strukturze społecznej, gdzie wiodącą rolę miała arystokracja, chodziło o przygotowanie do roli w społeczeństwie, bazując na życiowej prawdzie, że dziecko jest przygotowywane już od pierwszych lat w swojej rodzinie do zadań, które podejmie w życiu dorosłym. Zbyt duża różnica w wykształceniu, kulturze, nawykach itp. zwykle nie służy harmonii i trwałości małżeństwa, aczkolwiek zawsze istniały wyjątki. Chamstwo, podłość i głupota zawsze były obecne także w tzw. elitach, podczas gdy szlachetność, życiowa mądrość i wspaniałomyślność, a nierzadko także wybitne uzdolnienia zawsze można było spotkać także w niższych warstwach społecznych. Obydwa aspekty powinny być brane pod uwagę: zarówno uwarunkowania społeczne, z których dana osoba pochodzi, jak też indywidualne cechy zarówno rodzinne jak też osobiste. 

Mówiąc w skrócie, istotne są następujące kryteria:
- cechy charakteru takie jak zdolność wczucia się w inną osobę, słuchania
- ukierunkowanie na cele wyższe niż własne potrzeby, zachcianki, upodobania, hobby
- realizm w ocenie siebie i też innych osób, w tym zdolność przyznania się do swoich błędów i słabości,
- zdolność i nawyk wykonywania zadań i czynności zwykłych codziennych jak sprzątanie i utrzymywanie porządku, rzetelne wykonywanie swoich obowiązków, solidność w pracy zarówno domowej jak też zawodowej. 
Są to cechy istotne dla zdolności bycia mężem i żoną, ojcem i matką. 

Oczywiście swoje miejsce w małżeństwie mają także przyjemności zmysłowe, lecz one są zdrowe jedynie wówczas, gdy są podporządkowane rozumnemu ukierunkowaniu na dobro osób w wymiarze całościowym, zarówno na tak rozumiane dobro małżonków jak też ich potomstwa. Wybujałość zmysłowości zawsze niszczy ten porządek, niszcząc przez to więzi osobowe oraz same osoby, zwłaszcza dzieci pod względem dojrzewania osobowego. 

Jeśli zarówno mężczyzna jak też niewiasta są osobowościami dojrzałymi czyli harmonijnymi (w znaczeniu hierarchii warstw osobowości od duchowej, poprzez emocjonalną aż do zmysłowej) to nie ma przeszkód w harmonii w dziedzinie sexualnej, gdyż wówczas ona również kształtowana jest rozumnie, z poszanowaniem godności każdej z osób. 

Szczególnie niebezpieczne jest zaczynanie relacji od sfery zmysłowej czy wręcz sexualnej (czemu sprzyja niestety obecna sexualizacja zarówno szkolna jak też ogólnie w przestrzeni publicznej, choćby w postaci coraz powszechniejszych wulgaryzmów). Oczywiście, pierwsze wrażenie danej osoby należy zasadniczo do sfery zmysłowej, gdyż najpierw widzi się daną osobę, może też słyszy, a dopiero z czasem można poznać jej myślenie, system wartości, cechy charakteru itp. Dlatego tak ważne jest zachowanie czystości myśli, fantazji, spojrzenia, a jest oni niczym innym jak rozsądną, prawdziwą harmonią podejścia do rzeczywistości, w tym wypadku do rzeczywistej osoby, które istotą nie jest wygląd zewnętrzny, aczkolwiek on w jakiś sposób ukazuje także wartości wewnętrzne, już chociażby przez strój i sposób dbania o swój wygląd (zarówno higiena jak też zabiegi sztucznego "poprawiania" urody). Nadmierna dbałość o wygląda zewnętrzny w postaci sztucznych zabiegów - obecnych zarówno u niewiast jak też u mężczyzn - świadczy zawsze o pomieszaniu wartości jak też o zaburzenie osobowości jakim są komplexy niższości. Dotyczy to także obecnej mody na tatuaże. Prawdziwa uroda jest zawsze naturalna, przy czym naturalność nie oznacza niechlujstwa czy braku kultury w wyglądzie. 

Istotny jest tutaj problem uzgodnień przedmałżeńskich oraz nadziei czy obietnic na zmianę po zawarciu małżeństwa. Doświadczenie życiowe pokazuje, że to zwykle nie działa. Oczywiście, jeśli trzeba uregulować jakieś sprawy majątkowe czy zobowiązania wobec siebie czy wobec rodzin swojego pochodzenia, to należy to zrobić, ale w formie pisanej i prawnie obowiązującej. Ustalenia dokonane jedynie na zasadzie zaufania zwykle są krótkotrwałe. Jeszcze bardziej naiwne i skazane na niepowodzenie jest domaganie się z jednej strony a obiecywanie z drugiej co do zmiany czy to nawyków czy wręcz osobowości. Jeśli np. ktoś jest nałogowym hazardzistą, czy nie może żyć bez towarzystwa kumpli zakrapianego alkoholem, czy też nie ma stałej pracy i nie ma zawodu i nie jest w stanie wykazać się trwałą wolą i zdolnością do zapracowania na utrzymanie siebie i rodziny, to nawet najszczersze i najbardziej uroczyste obietnice nie sprawią, że po ślubie sytuacja się znacząco i trwale zmieni. Podobnie jest po stronie niewiast: jeśli nie umie i nie lubi gotować, sprzątać, prać, a woli spędzać czas na pogaduszkach z przyjaciółkami przy kawie, to z całą pewnością nie stanie się automatycznie po ślubie żoną i matką dbającą o małżonka i dzieci. Klucz do problemu jest następujący: jeśli mężczyzna nie ma upodobania w tym, że potrafi rzetelnie pracować i zarobić na siebie i na rodzinę, a także w tym, żeby w domu zająć się typowymi męskimi zadaniami jak choćby montowanie mebli i drobne naprawy, to z całą pewnością ślub tego nie zmieni. Tak samo jest z niewiastą: jeśli woli poświęcać czas dla swojej urody niż dla zadbania o czystość w domu i zdrowe posiłki, to z całą pewnością ślub nie zmieni jej postawy życiowej. Człowiek robi tylko to dobrze i stale, co lubi. Owszem, możliwa jest zmiana nawyków, ale nabycie dobrych nawyków - a to jest konieczne do rzetelnego spełniania swoich obowiązków - wymaga intensywnej pracy nad sobą, czyli silnej motywacji, woli i gotowości rezygnacji z przyjemności na rzecz wykonywania czegoś, co wcale nie sprawia przyjemności przynajmniej początkowo. Jeśli kto liczy na to, że będąc w małżeństwie istotnie zmieni drugą osobę, to przypisuje sobie zdolności cudotwórcze, co oczywiście nie świadczy o realiźmie lecz raczej o marzycielstwie i braku trzeźwego myślenia. 

Nawet jeśli powyższe zasady mogą się wydawać skomplikowane i trudne do zrealizowania, to sprowadzają się właściwie do dwóch dość prostych:
- kierowanie się bardziej rozsądkiem niż uczuciem czy namiętnością (choć oczywiście także one mają swoją wartość i miejsce)
- możliwie szerokie zasięganie opinii zarówno ze strony rodziny jak też przyjaciół i osób postronnych jak duszpasterze. 
Zachowanie tych reguł skutecznie chroni przed poważnymi pomyłkami w wyborze małżonka czy małżonki i tym samym przed tragediami życiowymi, których ofiarami są przede wszystkim dzieci. 


2. Teoria połówek

Jak już wspomniałem, małżeństwo polega na komplementarności. Dotyczy to nie tylko wymiaru czysto biologicznego czyli sexualnego, lecz także, a nawet jeszcze bardziej psychicznego i duchowego. Owszem, te wymiary nie są tak jednoznacznie określone jak różnica płci, która jest niezmienna i oczywista (wbrew fałszywej ideologii genderowej). To właśnie ta różnica jest powiązana ze sferą psychiczną czy ogólniej osobowościową, oczywiście przy zachowaniu tej samej godności ludzkiej mężczyzn i niewiast, zasadzającej się na zdolności duchowej czyli intelekcie i wolnej woli. 

Tzw. pasowanie do siebie jest zwykle wyczuwane spontanicznie przez osoby zainteresowane. Tutaj tkwi tajemnica zakochania się, o ile nie wynika ono z namiętności li tylko zmysłowej. Im bardziej komplementarność jest uświadomiona i rozumna, czyli ukierunkowana na cel małżeństwa - przede wszystkim pierwszorzędny czyli potomstwo oraz drugorzędny czyli wzajemna pomoc - tym jest pewniejsza i scalająca związek, a także chroniąca przed patologicznym związkiem typu oprawca i ofiara. 

Jak słusznie zauważa psychologia (i to już w wersji pospolitej czyli podwórkowej), nie ma oprawcy bez ofiary. Przy tym nie zawsze oprawcą jest mężczyzna a ofiarą niewiasta, a niekiedy dochodzi do zamiany ról w obrębie tego samego związku. Jak niegdyś męskość była z reguły kojarzona i wiązana z dominacją czy nawet wręcz tyranią, tak obecnie w wyniku ideologii feministycznej nierzadko można spotkać sytuację odwrotną, gdy to mąż jest poddanym absolutnej władzy żony, przy czym jako narzędzie despotyzmu często wykorzystywane są dzieci. Wyrazem skrajnie chorej relacji są w dziedzinie sexualnej praktyki typu sodomii (o czym była mowa tutaj wielokrotnie). 

Jak zaradzić takiej iście patologicznej sytuacji? Leczenie - jak zawsze - należy zacząć od głowy, czyli od myślenia zgodnego z porządkiem naturalnym oraz z chrześcijańskim rozumieniem godności ludzkiej i małżeństwa. Są dość proste i właściwie oczywiste zasady:
- Jasny podział zadań i ról małżeńsko-rodzicielskich, czyli na zajęcia i obowiązki typowo męskie i typowo żeńskie w domu, nawet jeśli wymaga to pewnego procesu uczenia się i zmiany nawyków. Rola zarówno męża i ojca jak też żony i matki jest szansą i wymaga osobistego rozwoju także w znaczeniu umiejętności, których wymaga życie rodzinne. Nawet jeśli mąż nie został przez swojego ojca nauczony przybijania gwoździ, udrożniania kanalizacji, montowania mebli itp. to ma obowiązek nauczyć się tych czynności dla dobra własnej rodziny. Analogicznie żona i matka ma obowiązek nauczenia się gotowania, prania, sprzątania itp. najpóźniej wtedy gdy zostanie panią swojego domu. To jest właśnie prosta i skuteczna realizacja komplementarności, która wyraża i kształtuje zarówno tożsamość małżonków jak też poczucie ich wzajemnej zależności i wdzięczności, co jest fundamentalne dla trwałości związku. 
- Szczere docenienie i realizowanie równej godności i odpowiedzialności ojca i matki za życie rodzinne, przy całej różnicy ról i zadań. Nie może być tak, że mąż przychodzi z pracy i odpoczywa, natomiast żona przychodzi z pracy zawodowej i wchodzi w pracę domową wraz z opieką nad dziećmi. Skrajną patologią jest także sytuacja, gdy mąż pracuje i utrzymuje rodzinę, a żona niepracująca nie jest w stanie nawet przygotować mężowi godziwego posiłku, gdyż woli życie towarzyskie przynajmniej w godzinach gdy dzieci są w przedszkolu czy w szkole. 
- Przestrzeganie tych zasad, które jest konieczne dla harmonijności, rozwoju i trwałości małżeństwa, a także dla właściwego dojrzewania osobowości dzieci, powinno być z góry ustalone i na bieżąco kontrolowane. Kontrola powinna być przede wszystkim wewnętrzna czyli wzajemna małżonków. W razie potrzeby powinno dołączyć zainteresowanie teściów, a także duszpasterza, co jest możliwe jedynie oczywiście w ograniczonym zakresie co do poszczególnych przypadków, ale nieograniczone co do głoszenia ogólnej zasady relacji małżeńskiej. 

W ostatnich dekadach, pod wpływem fałszywej, antyludzkiej ideologii feministycznej rozpowszechniło się pomieszanie klasycznych rodzinnych ról męskich i żeńskich. Obecnie już trzecie pokolenie wzrasta w tym pomieszaniu. Jest to bez wątpienia jedna z przyczyn nasilających się psychicznych zaburzeń tożsamości wśród młodzieży jak homosexualizm w jego różnych wariantach, a także agresji, depresji i różne nałogi, które są ucieczką od rzeczywistości, z którą młody człowiek nie umie sobie poradzić. Homosexualizm jest z całą pewnością najpoważniejszym zaburzeniem komplementarności płci, gdyż sięgającym aż do sfery sexualnej. Bez wątpienia wiąże się on z maskulinizacją kobiet i feminizacją mężczyzn, a nawet poniekąd z nich wynika przynajmniej pośrednio. Nie wystarczy więc tylko oburzać się czy lamentować z powodu homosexualizacji młodzieży, lecz należy zacząć od uzdrowienia relacyj w rodzinach, a to może uczynić każdy ojciec i każda matka. Oczywiście przyczyny pojawienia się skłonności homosexualnej mogą być różne i nie zawsze rodzice mają na to wpływ. To zjawisko istniało w historii ludzkości i raczej będzie nadal istniało. Chodzi o to, żeby zahamować i ograniczyć jego występowanie w zakresie przyczyn, na które mamy czy możemy mieć wpływ. 


3. Czyim obrazem są małżonkowie?

Pytanie jest wielowymiarowe. Po pierwsze każdy ze współmałżonków jako osoba ludzka jest obrazem Bożym czyli istotą duchowo-cielesną, przy czym właściwościami ducha człowieczego jest intelekt czyli zdolność poznania rzeczy duchowych oraz wolna wola czyli zdolność wyboru między dobrem a złem. 

Po drugie, wspólnota osób jaką jest małżeństwo jest obrazem Boga Trójjedynego, który jest właśnie wspólnotą Osób Boskich. Oczywiście istnieje istotna różnica między Osobami Boskimi a ludzką wspólnotą osób, gdyż w Bogu Trójjedynym wspólna jest nie tylko natura lecz także istota, gdyż Bóg jest jeden w trzech Osobach, podczas gdy ludzi jest wielu i każdy z ludzi jest osobną istotą. Tym niemniej jedność małżeńska jest pewnym odblaskiem miłości wewnątrz Trójcy Przenajświętszej i to w sposób jedyny w swoim rodzaju. Innymi słowy: wspólnota małżeńska w sposób szczególny odzwierciedla i realizuje wspólnotę, której źródłem jest Bóg Trójjedyny. Wynika z tego, że im bardziej dojrzała i doskonała jest wspólnota małżeńska, tym bardziej jest obrazem ukazującym życie samego Boga, które jest miłością. Jest powołanie i zadanie na całe życie, gdyż życie człowieka jest procesem czyli stawaniem się w dynamice życia Bożego, życia łaski. Innymi słowy: wzrastanie i umacnianie jedności małżeńskiej w jej wymiarze całościowym zbliża i upodabnia małżonków do Boga Stwórcy, czyli odnawia i rozwija w nich godność dzieci Bożych. Te wysoko teologiczne prawdy mają wymiar życiowy i praktyczny, wręcz namacalny w niezliczonych przykładach świętych małżeństw, z których tylko niewielka część została kanonizowana przez Kościół. 

Po trzecie, zdrowe i święte małżeństwo wzmaga i uwyraźnia obraz Boga w każdym z małżonków, a także w ich dzieciach, przynajmniej do momentu aż dziecko samo zaczyna decydować o swoim życiu i stosunku do Boga i bliźnich. Oznacza to trwałe odnowienie, wzmocnienie i rozwijanie wymiaru duchowego i zdolności duchowych, czyli intelektu i woli, czyli dążenia i zdobywania zarówno poznania prawdy jak też sprawności w czynieniu dobra czyli cnót. Dobre małżeństwo poznaje się po tym, czy obydwoje stają się lepszymi nie tylko dla siebie nawzajem lecz zwłaszcza dla dzieci, a także w szerszym zakresie społecznym. I też odwrotnie: podłość danej osoby widoczna na poziomie społecznym zawsze odzwierciedla stan małżeństwa, w którym się ta osoba znajduje (choć nie zawsze obrazuje moralność współmałżonka). 

Zgodnie z powiedzeniem "z jakim przystajesz takim się stajesz" obecność zwłaszcza stała danej osoby zwykle w jakimś stopniu oddziaływuje, tym bardziej im większa zachodzi zażyłość i bliskość. Wynika to z częstotliwości oraz intensywności interakcji międzyosobowej, która kształtuje nawyki czy wręcz mechanizmy myślowe, emocjonalne oraz w zachowaniu. Wpływ może być zarówno pozytywny, czyli w kierunku dobra i cnót, jak też pejoratywny czyli ku pogorszeniu kondycji intelektualnej i moralnej. Tutaj wpływ następuje przeważnie silniej ze strona męża na żonę niż odwrotnie, aczkolwiek może być też inaczej w zależności od siły osobowości z jednej i uległości z drugiej. Do szczególnie jaskrawych przemian czy wręcz wypaczeń intelektualnych i moralnych dochodzi wtedy, gdy danej osobie brakuje kręgosłupa poznawczego i moralnego. Zło jest zwykle łatwiejsze i bardziej ponętne, podczas gdy dobro z reguły wymaga wysiłku i dyscypliny. Dlatego właśnie prawo kościelne przewiduje i dopuszcza instytucję separacji w małżeństwie, gdy zagrożone jest dobro moralne czy choćby fizyczne współmałżonka czy zwłaszcza dzieci. Oczywiście pierwszy najpierw należy starać się o nawrócenie współmałżonka ze złej drogi, przynajmniej dopóki są oznaki dobrej woli. Jednak gdy tych oznak nie ma, a prawdopodobny jest raczej destrukcyjny wpływ na innych członków rodziny, wówczas prawnie możliwe jest orzeczenie separacji czyli tzw. rozdzielenia stołu i łoża, co oznacza osobne zamieszkanie przy trwaniu węzła małżeńskiego wraz z otwartością na ponowne podjęcie wspólnego życia jeśli będą spełnione odpowiednie warunku ku temu. 

Na pewno złą i niedopuszczalną zasadą jest uleganie złu dla tzw. "świętego spokoju", gdyż taki spokój nie tylko nie jest święty lecz z reguły bardzo nietrwały. Osoba wyrządzająca zło bez opamiętania i bez woli poprawy czuje się w takim stanie rzeczy bezkarna i upoważniona do trwania w takim postępowaniu, czy nawet do jego rozszerzania i wzmagania. Taka osoba ma zwykle tak wypaczone czy stłumione sumienie, że jedynie stanowczy sprzeciw zewnętrzny jest w stanie zahamować i powstrzymać dalsze złoczyństwo. Jeśli współmałżonek traktuje taką sytuację jedynie jako krzyż, na który trzeba się godzić, a nie jako zadanie i wezwanie do przeciwdziałania zarówno dla ochrony niewinnych jak dla ratowania duszy złoczyńcy, wówczas ma miejsce fałszywe posługiwanie się wiarą w powiązaniu z niezdrowym cierpiętnictwem, za którym zwykle kryje się wstyd i lęk przed opinią ludzką. Uzdrowienie jest możliwe jedynie poczynając od stanięcia w prawdzie, choćby to była prawda bardzo bolesna i wstydliwa. Przejawem realizmu i pokory jest także szukanie porady i pomocy u osób trzecich, czy to w rodzinie, czy u doświadczonego duszpasterza, czy też o dobrego, katolickiego psychologa (o co niestety bardzo trudno). Trudne sytuacje, także sytuacje wydające się być po ludzku bez wyjścia, mogą i powinne być okazją i środkiem dojrzewania zarówno małżeństwa jak też danych osób. Nie jest ratowaniem jedności małżeńskiej przyzwolenie na tyranię męża czy żony. Sprzeciw wobec tyranii, w razie konieczności z pomocą osób trzecich i również w razie konieczności przez zastosowanie separacji, jest jedyną drogą ratowania zarówno godności małżeństwa jak bodźcem do opamiętania się przez winowajcę. 

Jak każda trudna sytuacja tak też trudne sytuacje małżeńskie są próbą i szansą rozwoju zarówno osobistego jak też wspólnoty małżeńskiej. Warunkiem niezbędnym jest jednak niewzruszona wierność prawdzie zarówno co do istoty małżeństwa jak też co do stanu danego małżeństwa oraz jego osób. Na zakłamaniu nigdy nie można budować niczego trwałego, nawet jeśli mogą być doraźne, chwilowe korzyści. 


4. Co jest motorem rozwoju małżeństwa?

Jak roślina może wzrastać jedynie od korzenia a budowla ma swoją stabilność w fundamencie, tak małżeństwo może być stabilne i rozwijać się jedynie od swoich podstaw zarówno naturalnych jak też w porządku łaski. 

Pozostając przy metaforze rośliny: Glebą dla wzrostu i rozwoju małżeństwa są naturalne zdolności małżonków, ich umiejętności zarówno duchowe jak i emocjonalne i fizyczne. Żeby to była gleba żyzna, musi zawierać w sobie wilgoć, czyli życiodajną miłość wzajemną. W takiej glebie rozwija się najpierw korzeń, czyli mniej czy ukryte pragnienia i dążenia, codzienne i przyziemne. Właściwy wzrost musi być jednak skierowany ku górze, ku celom wyższym i większym, jak wydanie i wychowanie potomstwa, którego cel i przeznaczenie jest ostatecznie duchowe, wieczne. Rodzice wydają na świat i wychowują dzieci nie tylko i nie przede wszystkim po to, żeby mieć pomoc i oparcie na starość, lecz dla chwały Bożej, dla zbawieniach ich dusz i na pożytek dla dusz innych ludzi. Do tego konieczne jest światło słońca prawdy Bożej, która oświeca i przemienia wewnętrznie. Do wzrostu konieczne jest intensywne pobieranie tego światła poprzez liście słuchania tej prawdy. Słuchanie prawdy o celu ostatecznym człowieka daje energię do coraz nowego wysiłku ku górze, ku wieczności. W swoim czasie pojawiają się kwiaty, które świadczą o udanej przemianie wewnętrznej, ukazującej piękno widoczne dla oka, dla osób postronnych. Kwiat nie jest jednak celem samym w sobie, dla bycia podziwianym przez ludzi, ponieważ przemija, jest ulotny. Przemiana, której wyrazem jest kwiat, zmierza do wydania owocu przekazującego nowe, samodzielne i pomnożone życie. Owoc ukazuje, że trud wzrostu jest ostatecznie bezinteresowny w tym sensie, że roślina macierzysta troszczy się nie tyle o swoje przetrwanie lecz raczej o życie młode, życie dla innych. 

Małżeństwo słabo wzrasta, a raczej karłowacieje, jeśli jego głównym celem jest wzajemny egoizm, czy to w wyrachowaniu na wzajemną pomoc czy choćby wzajemną przyjemność zmysłową. Wynika to z tej prostej zasady, że człowiek rozwija się i dojrzewa dopiero wtedy, gdy ukierunkowuje się i wyrasta poza siebie, ku temu, co go przekracza, zwłaszcza ku temu, co duchowe, trwałe i wieczne. W tym oczywiście zawiera się dozgonna przyjaźń i wierność małżeńska jako pewien rodzaj bezinteresowności, gdyż współmałżonek, który otoczył opieką współmałżonka, po tegoż śmierci już nie może liczyć na wzajemność. 

Rozwój małżeństwa zależy więc od trzech zasadniczych czynników:
- naturalna miłość czy przynajmniej sympatia, do której należą też uczucia i zmysłowość, ale której istotą jest przyjaźń, czyli pragnienia bycia dla siebie nawzajem,
- miłość nadprzyrodzona czyli powiązana z wiarą katolicką, zwłaszcza co do istoty i celów małżeństwa, żywiona i przemieniająca życie zarówno indywidualne jak też małżeńskie przez prawdę o miłości Boga w Jezusie Chrystusie,
- ukierunkowanie ku celom wyższym niż wzajemne dobro, także niż doczesne dobro potomstwa, czyli staranie o zbawienie wieczne swoich dusz nawzajem i również dusz swoich dzieci. 

Trzymanie się tych wyznaczników daje gwarancję pomyślnego i owocnego przetrwania nieodzownych kryzysów, trudności, także nieszczęść, które mogą dotknąć każdą rodzinę. 


5. Czy żabę można przemienić w królewicza?

Taka przemiana jest możliwa oczywiście tylko w bajkach. Jednak także bajka jest o tyle prawdziwa, o ile rozumie się jej właściwy sens. 

Jeśli przez żabę rozumiemy kogoś z wyglądu czy pierwszego wrażenia zupełnie niesympatycznego czy wręcz odrażającego, a przez przemieniający pocałunek życzliwość wobec tego człowieka, to można odkryć w tej przypowieści jakąś prawdę. A właściwie nawet kilka prawd. Po pierwsze, że nie należy oceniać po wyglądzie czy z pozorów. Po drugie, że od naszego podejścia czy traktowania danego człowieka zależy to, kim czy jakim ten człowiek może się stać, oczywiście w pewnych granicach. Po trzecie, że możliwa jest przemiana człowieka, bądź przynajmniej przemiana naszego postrzegania danej osoby. Takie to mądrości zawarł autor tejże przypowieści. Jednak, jak każda przypowieść czy bajka, chodzi jedynie o zilustrowanie pewnych prawd, nie o dosłowny opis realnego zdarzenia czy zdarzeń. Nas interesuje pytanie, jak to się ma do spraw małżeńskich. 

W najbardziej prymitywnym i zarazem najbardziej niebezpiecznym ujęciu, bajka braci Grimm o żabie, która stała się królewiczem (część I w wydaniu z roku 1815), stanowi zachętę do okazywania czułości komuś odrażającemu, by stał się kimś pięknym i dobrym. Możemy tutaj pominąć właściwy sens tej bajki w oryginale (gdzie żaba czyli "der Frosch" jest rodzaju męskiego i urządza zaloty względem dziewczęcia, przemieniając się w końcu u jej stóp w księcia). Istotne jest, czy ta zasada jest prawdziwa. 

Jak wspomniałem wyżej, naiwne, nierozsądne i tragiczne w skutkach jest założenie, że człowiek w małżeństwie stanie się lepszy, pozbędzie się wad, nałogów, złych nawyków itp. Takie założenie występuje najczęściej po stronie zakochanych niewiast, ale nie tylko. Doświadczenie uczy, że tak to nie działa. Z drugiej strony wiemy - i to także z doświadczenia życiowego - że miłość potrafi przemieniać ludzi, zwłaszcza w połączeniu z autentyczną wiarą. Jest jednak jeden warunek: to musi być miłość rozsądna, rozumna, czyli wymagająca, trzeźwa, nie marzycielska i naiwna. Rozumność wymaga wzięcia pod uwagę także wolnej woli człowieka. Innymi słowy: dana osoba musi szczerze chcieć się zmienić czyli stać się lepszą, porzucić nałóg, wady, złe przyzwyczajenia. Owszem, trzeba się o to modlić, jednak do przełamania braku dobrej człowieka potrzeba cudu, a Pan Bóg działa cuda stosunkowo rzadko, według Swej woli, i nie mamy prawa oczekiwać, że uczyni to akurat w tym konkretnym przypadku. 

Doświadczenie uczy, że dobroć, czułość i cierpliwość często nawet rozzuchwala złoczyńcę, utwierdzając go w złu, gdyż sprawia wrażenie bezkarności i braku granic. Odbywa się to wtedy, gdy dana osoba ma wypaczone czy stłumione sumienie do tego stopnia, że jedynie kara za wyrządzone zło czy inny poważny czynnik zewnętrzny pokaże granice jej swawoli. Innymi słowy: pocałowaniem zdolnym przemienić żabę jest nie pobłażliwość i bezgraniczne znoszenie zła danej osoby, lecz stanowcze postawienie granic, nawet jeśli są one bolesne. 

Ziarnkiem prawdy jest także to, że poprawę i przemianę wewnętrzną można budować tylko na dobru, które jest obecne w jakimś stopniu w każdym człowieku. Przemieniającym pocałunkiem jest wskazanie na to dobro, na dobre cechy danego człowieka, czy przynajmniej na jego dobrą wolę, nawet jeśli jest ona słaba i skrzywiona. 

Tak więc przypowieść o żabie, która stała się królewiczem, jest prawdziwa o tyle o ile oznacza, że
- pierwsze wrażenie i pozory mogą być mylące
- każdy człowiek ma możliwość przemiany wewnętrznej
- środkiem stymulującym i pomagającym do tego jest rozumna miłość.

Nie jest natomiast prawdą, samo okazywanie dobroci i cierpliwości jest w stanie przemienić człowieka. Radykalna czy przynajmniej poważna zmiana w człowieku zawsze zależy po pierwsze od szczerej jego woli przemiany, a tego podstawą jest dostrzeżenie swego stanu oraz konieczności wychodzenia z niego, a po drugie od intensywnego wysiłku duchowego, który musi być wspomagany przez kompetentne i dobre prowadzenie duchowe. Szczególnie ten drugi warunek jest trudny do zrealizowania w przypadku osoby świeckiej. Zaś główną przeszkodą do spełnienia pierwszego warunku, czyli szczerej i trwałej woli poprawy, jest właśnie okazywanie dobroci bez konsekwentnego stawiania stanowczych wymagań. 

Generalnie jest tak, że wspólne życie przemienia oboje małżonków, przynajmniej w jakimś stopniu, nierzadko w różnym stopniu. Wzajemna ofiarna miłość jest tutaj kluczem, a nie jednostronne poświęcanie się przy odporności drugiej strony. Czy warto praktykować jednostronną ofiarność? Oczywiście tak, przynajmniej ze względu na dzieci, jednak w sposób rozsądny, przy realistycznej ocenie swoich sił i środków, a do tego zwykle potrzebna jest trzeźwa ocena sytuacji osoby trzeciej, czy to z rodziny czy spoza niej. Każdy jest odpowiedzialny z swój wkład w dobre pożycie małżeńskie. Dla zbawienia swojej duszy wystarczy uczynić to, co jest możliwe w danej sytuacji. O swoją duszę każdy musi ostatecznie sam się zatroszczyć, a ktoś inny, także współmałżonek, może i powinien jedynie pomóc. 


6. Co to są powinności małżeńskie?

Powinności małżeńskie wynikają z celów małżeństwa oraz przysięgi małżeńskiej, która jest ich uroczystym wyrazem. Składają się na nie wszystkie zadania, czynności i zachowania codzienne, które realizują te cele w odpowiednim porządku czyli hierarchii. Z całą pewnością poważnym skróceniem i zafałszowaniem jest sprowadzenie powinności małżeńskiej do współżycia intymnego, aczkolwiek także ono ma swoje miejsce w systemie relacji między małżonkami. Ich powinności są wspólne, a równocześnie zróżnicowane odpowiednio do roli ojca i matki. Należy mieć stale na uwadze komplementarność tych dwóch osób, która jest zarówno ogólna, wynikająca z różnicy płci, ale także indywidualna, czyli specyficzna dla konkretnej pary. Tak jak bowiem nie ma dwóch dokładnie tak samych ludzi, tak też nie ma dwóch takich samych małżeństw. 

Uroczystym streszczeniem powinności małżeńskich jest obrzęd sakramentu małżeństwa przepisany przez Kościół, zwłaszcza w formie tradycyjnej. 

Bo odpytaniu co do woli zawarcia sakramentalnego małżeństwa, którego istotne składniki są wykładane i wyjaśniane w naukach przedmałżeńskich i w protokole przedślubnym (jedność, nierozerwalność i dążenie do potomstwa), celebrans błogosławi i nakłada obrączki jako znak godności małżeńskiej, która jest uczestniczeniem w Bożym planie stworzenia. Nałożenie obrączek przez kapłana oznacza pochodzenie tej godności od Boga Stwórcy, co wymaga od człowieka czci i wdzięczności. 

Po nałożeniu obrączek małżonkowie wypowiadają słowa wzajemnego ślubowania.