Zasady komentowania: bez anonimowych komentarzy

Co Leon XIV zrobi z liturgią tradycyjną?


To pytanie pojawia się już od momentu jego wyboru. I temat był zapewne poruszany także na kongregacjach generalnych kardynałów przed konklawe. Pewne jest, że jeden z głównych faworytów na konklawe, Pietro Parolin jest dość zdecydowanym wrogiem liturgii tradycyjnej i zwolennikiem jej zupełnego usunięcia czyli zakazu. Tym bardziej zagadkowe jest, co uczyni Leon XIV. 

Odpowiedzi oczywiście nie znamy. Możemy jedynie snuć przypuszczenia i przewidywania na podstawie różnych przesłanek. 

Po pierwsze, wydaje się, że Leon XIV nie jest osobiście wrogi wobec liturgii tradycyjnej. Sam zna ją z dzieciństwa i gdy był ministrantem. Prawdopodobnie uczył się jeszcze tradycyjnej ministrantury, która obowiązywała do roku 1965. Jego zakon jest raczej tradycyjny liturgicznie. Osobiście poznałem paru augustianów-eremitów we Wiedniu w czasie studiów (w latach 90-ych), którzy byli raczej otwarci na Tradycję liturgiczną, a na pewno nie byli przeciwnikami. Wygląda na to, że jest to ogólna linia w tym zakonie. To już jest dużo, w porównaniu z innymi zakonami. 

Po drugie, liturgia zapewne nie jest dla niego ani priorytetem, ani czymś zupełnie nieważnym czy wręcz godnym pogardy jak to było dla Franciszka. Tak więc raczej nie należy do spraw, którymi Leon XIV zajmie się w pierwszej kolejności. Nawet jeśli będzie chciał coś zmienić, tzn. przywrócić przynajmniej częściowo wolność liturgii tradycyjnej, to nie będzie się z tym śpieszył w oficjalnych posunięciach, choć może dość rychło nadać kierunek praktyczny czyli pragmatyczny. Raczej na pewno będzie czekał z oficjalnymi posunięciami do momentu wymiany kadry przynajmniej w dykasterii ds. liturgii, być może też w innych dykasteriach, żeby mieć szersze poparcie w Kurii Rzymskiej dla swoich decyzyj. 

Po trzecie, nie uczyni nic czysto odgórnie, lecz będzie mocno uwzględniał głosy zarówno swoich współpracowników kurialnych jak też biskupów diecezjalnych. Najbardziej prawdopodobne i najłatwiejsze do zrealizowania jest - w ramach słynnej "synodalności" - daleko idące oddanie biskupom lokalnym kompetencji w sprawie liturgii tradycyjnej, tzn. wycofanie wymagania wprowadzonego przez Traditionis Custodes, według którego biskupom nie wolno pozwalać na sprawowanie tejże liturgii w kościołach parafialnych oraz nowym księżom. Takie rozwiązanie byłoby zadowalające dla biskupów. Jedynie betonowi kurialiści-wrogowie Tradycji zgrzytaliby zębami, wiedząc, że to będzie ponowne otwarcie drogi dla rozwoju lokalnego, nawet jeśli część biskupów nadal będzie się zachowywała restrykcyjnie, co zresztą nie będzie nowością, lecz swego rodzaju powrotem do sytuacji sprzed Summorum Pontificum z 2007 r. 

Generalnie Leon XIV zapewne czuje się zmuszony do zachowania daleko idącej ostrożności w tej kwestii i nie będzie nic forsował na siłę. 

Czy konklawe 2025 r. jest ważne?


Nadal krążą w internetach dysputy w tej kwestii, zwłaszcza w kwestii kanonicznej liczby 120 kardynałów elektorów, określonej w konstytucji Jana Pawła II "Universi Dominici", a która to liczba została przekroczona zarówno w nominacjach jak też w przeprowadzeniu konklawe w tym ryku. 

Otóż jeśli Bergoglio był papieżem, to mógł zmienić ten przepis. O ile wiadomo, nie uczynił tego formalnie, czyli formalnym aktem prawnym. W jednej z pierwszych kongregacyj generalnych kard. Re powiedział, że Franciszek udzielił dyspensy od kanonicznej liczby 120, nie wskazał jednak, w jaki sposób to uczynił, a jedynie sugerując, że dyspensą jest faktyczne przekroczenie liczby 120. Przekroczenie to rzeczywiście miało miejsce za Jana Pawła II i Benedykta XVI. Nie jest istotne, w jakim stopniu i że trwało jedynie krótko, gdyż nigdy nie można wykluczyć nagłej śmierci papieża i konieczności konklawe. Tak więc niestety już Jan Paweł II stworzył precedens "dyspensy" de facto od przepisu, który sam ustanowił. 

Pozostaje więc kwestia, czy prawnie istnieje coś takiego jak dyspensa de facto, nieformalna. Tutaj wkraczamy w temat zakresu władzy papieskiej oraz kanonicznego jej sprawowania. Nie jestem kanonistą, ale wydaje mi się, że zdania wśród kanonistów są podzielone. Jedni będą uważać, że nie istnieje coś takiego jak nieformalny akt prawny, czyli nie wystarczy jedynie akt woli papieża bez wydania formalnego dekretu w sprawie, natomiast inni będą uważać przeciwnie. Jedni i drudzy mogą przyznać, że w zaistniałej sytuacji nie ma innego sposobu przeprowadzenia konklawe jak tylko w przekroczeniu kanonicznej liczby 120, więc to przekroczenie nie może powodować nieważności konklawe. Byłoby to zastosowanie zasady "Ecclesia supplet", czyli że dobro Kościoła niweluje brak formalny, którym jest przekroczenie kanonicznej liczby 120.

Podsumowując: za mało znam się na prawie kanonicznym, by mieć swoje zdanie w tej sprawie. Mogę jedynie zarysować problem, jak to właśnie uczyniłem. 

"Teraz, dzięki Bogu, nie zostanę biskupem"


W roku 2023 ówczesny nowo mianowany arcybiskup i prefekt dykasterii ds. biskupów Robert Prevost opowiedział po krótce historię swojej znajomości z Jorge Bergoglio:

Po krótce:

Poznali  się w okresie, gdy Bergoglio był arcybiskupem Buenos Aires, a Prevost jako przełożony generalny odwiedzał swoich współbraci na całym świecie i także w Argentynie. Spotkali się kilka razy. Gdy Bergoglio został wybrany na papieża, Prevost powiedział do swoich współbraci zakonnych: "Dzięki Bogu, teraz nie zostanę biskupem". Miał na myśli to, że często nie zgadzał się z Bergoglio i znali swoje poglądy. Widocznie już wtedy, czyli za pontyfikatu Benedykta XVI, był kandydatem na biskupa, ciesząc się uznaniem w Watykanie. 

Leon XIV - uroczysty początek (z post scriptum)


Jesteśmy po wczorajszej uroczystej inauguracji pontyfikatu Leona XIV z jego homilią jakby programową, z krótkim przemówieniem przed modlitwą Regina coeli, oraz po dzisiejszych audiencjach dla gości, zwłaszcza po audiencji ze przemówienie do przedstawicieli innych wyznań chrześcijańskich oraz kultów niechrześcijańskich. Z pewnością można i należy połączyć słowa z językiem gestów i symboli. Pewne jest, że zarówno przemówienia jak też gesty nie są całkowicie autorskie, gdyż pracuje nad nimi nie tylko prywatny sekretarz, lecz także sekretariat stanu. Celebracje, w tym symbole liturgiczne przygotowuje urząd celebracyj papieskich, który oczywiście zapewne konsultuje się z samym papieżem bądź przynajmniej jego otoczeniem. Myślę, że zarówno papież jak też jego współpracownicy bardziej starannie podchodzą do słów, jednak także znaki mają swoje znaczenie. 

W liturgii wczorajszej znaczące jest użycie słynnej ohydnej feruli geja Lello Scorzelli'ego, wprowadzonej przez Pawła VI i wyłącznie używanej przez Jana Pawła I i Jana Pawła II (więcej tutaj). Benedykt XVI ostrożnie przeszedł na częstsze używanie złotej feruli Piusa IX, zresztą z kłamliwym wyjaśnieniem, że chodziło o jej lekkość. Franciszek zdołał zgromadzić pokaźną kolekcję ferul, przeważnie dość dziwacznych, w swej ohydzie raczej nie odbiegających od straszaka Scorzelli'ego. Oprócz tego atrybutu "nowoczesnego" papiestwa Leon XIV przywdział ornat użyty pierwotnie przez Jana Pawła II w latach 80-ych, a odrzucił paliusz papieski wprowadzony przez Benedykta XVI od początku jego pontyfikatu. Aczkolwiek nie wiemy, na ile to są sugestie czy pomysły jego, a na ile jego ceremoniarza odziedziczonego w spadku po Bergoglio. Ponadto nie śpiewał modlitw liturgicznych, również wyraźnie nawiązując do Franciszka. To są symbole - ze swej natury bardzie oddziaływujące na emocje niż na rozum - też niejako programowe, aczkolwiek zapewne nie tak istotne jak słowa. 

Generalnie dostrzec można tutaj zgodność języka znaków i języka słów. Słowa także apelują do uczuć. Wygląda na to, że Leon XIV stara się nawiązywać do swojego bezpośredniego poprzednika, zarówno w stylu jak też w treściach. Jest to o tyle zrozumiałe, że zarówno hierarchia jak też zwykli ludzie są jednak w znacznej mierze - o ile nie we większości - emocjonalnie przywiązani do Franciszka. Ludzki szacunek i też wdzięczność za zaufanie okazane w stopniach szybkiej kariery można uznać za wyraz lojalności i kultury chyba typowo usańskiej. Pewne jest, że Bergoglio i Prevost się lubili i cenili, choć ten ostatni podobno nie był wymarzonym kandydatem na urząd prefekta dykasterii ds. biskupów. Przypuszczalnie był i może nadal jest w Kurii Rzymskiej ktoś, kto wypromował Prevost'a, przekonując Franciszka do okazania mu względów czy przynajmniej co do przydatności w aparacie bergogliańskim. 

Oprócz zasadniczej podejrzliwości z powodu tego związku, coraz więcej jest krytycznych komentarzy także co do słów wypowiedzianych przez Leona XIV. Nie będę póki co analizował poszczególnych wątków i spraw, gdyż nie widzę konieczności w tej chwili. Chcę tymczasem jedynie zwrócić uwagę na zasadnicze kwestie:

- Kto się spodziewał jasnego, stanowczego i natychmiastowego zerwania z Franciszkiem, ten cierpi na brak realizmu i znajomości działania aparatu kościelnego, zwłaszcza watykańskiego. Takiego zerwania nie podjął nawet sam Franciszek wobec Benedykta XVI i to nawet co do znienawidzonej przez siebie liturgii tradycyjnej czekał ponad 8 lat i starannie się do tego tyrańskiego aktu przygotowywał. 

- Ten pontyfikat z całą pewnością nie będzie restauracją żadnego poprzedniego pontyfikatu, ani tych ostatnich, czyli tzw. posoborowych, ani przedsoborowych. Ideałem jest oczywiście równy dystans przy odpowiedniej bliskości. Na ile Leon XIV będzie umiał mądrze balansować, zobaczymy. W każdym razie programowe nawiązywanie do papieży sprzed Vaticanum II jest już mądre i bardzo cenne, chociażby przez wzbudzenie zainteresowania nauczaniem Leona XIII, które jest wyjątkowo bogate i cenne. To jest zerwanie chociażby z Janem Pawłem II, który cytował niemal wyłącznie "sobór" oraz siebie, co jeszcze bardziej zradykalizował Franciszek. 

- Naiwne, nierealistyczne i niemądre jest także oczekiwanie, że Leon XIV będzie krytykował dokumenty Vaticanum II czy że będzie starał się odsunąć je w zapomnienie, nawet jeśli byłoby to słuszne i zapewne kiedyś z czasem nastąpi za któregoś papieża z kolei. Odnoszę wrażenie, że on próbuje rozumieć je w duchu katolickim i wydobyć z nich to, co jest zgodne z wiarą katolicką i równocześnie odpowiada oczekiwaniom czy to wewnątrz Kościoła czy poza nim. To mi bardziej przypomina słynną "hermeneutykę" ratzingeriańską niż wojtyliańskie i bergogliańskie budowanie sekty V2 w opozycji czy przynajmniej w kontraście do całej historii Kościoła i teologii katolickiej. Wydaje mi się, że Prevost zna tradycyjną teologię katolicką o wiele lepiej i bardziej ją ceni niż czynili to Wojtyła i Bergoglio, a równocześnie chce być wierny Vaticanum II w duchu Benedykta XVI, nawet jeśli wyraża to słowami dokumentów Franciszka. 

- Może to dziwnie zabrzmi, ale według mnie w obecnej sytuacji Kościoła ważniejsza jest zdrowa osobowość i osobista świętość papieża niż korygowanie bzdur bergogliańskich, wojtyliańskich, montiniańskich i roncalliańskich, co oczywiście też jest niezbędne. Ludzie są niestety nadal przywiązani emocjonalnie do tych postaci i też do Vaticanum II, a tym samym dość odporni na choćby czysto racjonalne podważanie tychże ałtorytetów. Realnie możliwe i długofalowo skuteczne jest jedynie takie prostowanie myślenia w sprawach wiary i moralności, które nie razi uczuć, a jednak prowadzi do trzeźwego namysłu, a przede wszystkim do wierności tej Ewangelii, której Kościół zawsze nauczał. 

- Oczywiście kręgi lefebvriańskie i też sedewakantystyczne będą nadal wskazywały na to, co należałoby uczynić, a czego Leon XIV najprawdopodobniej nie uczyni, bądź nie uczyni w taki sposób, jaki by sobie oni czy może nawet wszyscy szczerzy katolicy życzyli. Powinni jednak wziąć pod uwagę, gdzie jest granica między odwiecznymi zasadami Kościoła a ich osobistym i grupowym interesem, a wygląda na to, że dość często to drugie bierze u nich górę nad tym pierwszym. Leon XIV - niezależnie od tego, czy się go uznaje za papieża czy nie - stara się według swego rozumienia urzędu papieskiego służyć jedności Kościoła i na pewno chce uniknąć formalnego rozłamu widzialnych struktur. Czy to robi w sposób dobry, słuszny, optymalny, o tym można dyskutować, a ostatecznie Pan Bóg go z tego kiedyś osądzi. Normalny, rozsądny człowiek stara się dostrzec i docenić dobrą wolę bliźniego, a tego niestety w kręgach tzw. tradycjonalistycznych bardzo często brakuje, a dominuje nawyk zasadniczej podejrzliwości czy wręcz wrogości wobec wszystkich spoza własnej wąskiej grupy (stąd tyle kłótni i wzajemnych ataków między grupami zarówno wewnątrz lefebvrianizmu jak i sedewakantyzmu). To jest wręcz tragiczne, gdyż szkodzi zarówno tym grupom jak i całemu Kościołowi, hamując czy wręcz niwecząc rozwój i zdobywanie dusz dla Chrystusa. 

Jesteśmy na początku pontyfikatu Leona XIV. Z czasem okaże się, czy i na ile spełni oczekiwania i zadania tego urzędu. Jak już zaznaczałem tutaj kilkakrotnie, najważniejsze dla przyszłości i kondycji Kościoła jest docenienie w nim Tradycji zarówno w nauczaniu wiary i moralności, jak w sprawowaniu kultu. Testem jakości tego pontyfikatu będzie jego stosunek do liturgii tradycyjnej. Módlmy się o światło Ducha Świętego dla niego. 



Post scriptum

Ogólnie mówiąc, póki co Leon XIV wyciąga z nauczania swoich poprzedników to, co da się pogodzić z wiarą katolicką, nawet jeśli zalatuje ideologią powszechnego braterstwa i pokoju światowego typową dla Vaticanum II, na której cześć jego poprzednicy niestety ofiarowali prawdy wiary katolickiej i rozsądek teologiczny. Wydaje się, że on próbuje połączyć kult doczesności z fundamentami chrześcijaństwa, co jest typowe dla ostatniego soboru. Jest to o tyle słuszne, o ile ma na celu ukazanie wartości i praktycznego znaczenia chrześcijaństwa dla całej ludzkości, także dla niekatolików i niechrześcijan. Błąd jednak polega na tym, że przy tym - w torach wybujałego ekumaniactwa - pomija się i praktycznie zaprzecza pochodzeniu Kościoła katolickiego od Boga, oraz popada w naiwne dążenie do zażegnania wrogości ze strony niekatolików kosztem prawdy. To jest duch Vaticanum II, w którym Robert Prevost zdobył wykształcenie. Jednak nie widać w nim pogardy dla tego, co "przedsoborowe", czy to w nauczaniu czy też w praktyce, jak to było w przypadku jego bezpośredniego poprzednika. To już jest dużo i to go bardziej upodabnia do Benedykta XVI. On raczej stara się zachować jedność zarówno współczesną jak też ponadczasową (synchroniczną i diachroniczną, mówiąc językiem ratzingeriańskim), co jest oczywiście słuszne i odpowiada jego formacji zakonnej i osobowości. Jest to jednak zgubne w skutkach, jeśli odbywa się kosztem prawdy. Tutaj może być problem. Konkretnym przykładem są słowa przed modlitwą Regina coeli z dnia inauguracji pontyfikatu, gdzie powiedział, że Franciszek patrzy z nieba. To są słowa po prostu głupie, gdyż nawet papież nie ma prawa twierdzić, że ktoś jest w niebie, dopóki ta osoba nie została kanonizowana. Nawet jeśli osobiście jest przekonany o świętości tej osoby. W przypadku Franciszka bardzo wiele przemawia przeciw jego świętości, a są to fakty powszechnie znane. Nikt nie ma prawa ignorować tych faktów, nawet jeśli doraźnie jest potrzeba pocieszenia tych, którzy boleją nad odejściem tej osoby. Tutaj Leon XIV ma niestety już zły przykład z kazania kardynała dziekana Giovanni'ego Battista Re na pogrzebie Franciszka, gdzie również padły podobne durne słowa. Taka jest obecnie niestety moda w Watykanie, począwszy od ogłoszenia śmierci Jana Pawła II (słynne a haniebne, świadczące o durnocie teologicznej słowa o "odejściu do domu Ojca"). Szkoda, że Leon XIV poddaje się tej modzie, ukazującej poziom teologiczny tej ekipy. Prawdopodobnie jest do tego zachęcany i takie słowa są mu sugerowane przez Sekretariat Stanu, który mu pisze przemówienia, a czemu on nie ma odwagi i też chyba chęci się sprzeciwić. Tutaj widać jego słabość: on dąży do harmonii, a w tym wypadku jest to kosztem prawdy, choć raczej z dobroci serca. 

Początki Leona XIV


Mija właśnie tydzień od wyboru Leona XIV na Stolicę Piotrową. Już w tym krótkim czasie, od swoich pierwszych wystąpień zdobył sobie sympatię wielu, zarówno katolików jak też niekatolików. Wzbudził i potwierdził nadzieje nie tylko na nowy rozdział w historii Kościoła lecz także na powrót do normalności poważnie zaburzonej i zapewne z rozmysłem burzonej przez ubiegłe 12 lat. 

Symboliczne gesty jak normalny strój chórowy papieski, jak śpiewanie modlitw, jak udzielenie katolickiego błogosławieństwa na spotkaniu z dziennikarzami są dość wymowne, choć mogą zostać uznane za nieistotne. Większą wagę mają słowa nowego papieża, które podawane są codziennie, a wyrażają zarówno niebanalne myśli jak też staranny, klarowny i konkretny styl, jakże daleki od mętnych, pokrętnych, zagadkowych i nierzadko bulwersujących wypowiedzi jego poprzednika. To jest zupełnie inna jakość pod każdym względem. W zachowaniu i słowach jawi się człowiek naturalnie serdeczny, rozsądny, starannie wykształcony pod względem zarówno wiedzy jak też kultury osobistej i pobożności. Już taka osobowość na tym urzędzie jest balsamem dla dusz katolików boleśnie doświadczanych przez minione lata. 

Także poruszane wątki i sposób ich potraktowania sprzyja nadziei na czas o wiele lepszy dla Kościoła. Na szczególną uwagę zasługuje przemówienie do wiernych obrządków wschodnich, które wykazuje zarówno dobrą znajomość ich sytuacji zwłaszcza w krajach, gdzie są mniejszością, jak też głębokie zrozumienie i szacunek dla ich świadectwa wiary w Jezusa Chrystusa. Przy okazji pojawiła się też myśl dotycząca liturgii, a to także w odniesieniu do Kościoła zachodniego, gdzie mamy bardzo poważną zapaść pod tym względem: 


Czy jest to zapowiedź powrotu do przyznania tradycyjnej liturgii rzymskiej jej właściwego miejsca w życiu Kościoła obecnie, zobaczymy. Myślę, że można się tego spodziewać, aczkolwiek zapewne nie od razu i nie w pierwszej kolejności. 

Są też oczywiście zastrzeżenia co do dotychczasowej działalności Robert'a Prevost'a czy to w funkcji biskupa Chiclayo w Peru, czy też jako prefekta dykasterii ds. biskupów. Chodzi zwłaszcza o jego postawę podczas tzw. pandemii, konkretnie brak sprzeciwu wobec narzuconych przez możnych tego świata środków "zaradczych". Z ostatniego okresu przed konklawe obarczany jest natomiast odpowiedzialnością za usunięcie z urzędów konserwatywnych biskupów jak bp Rey z Frejus-Toulon we Francji i bp Strickland z Tyler w USA. Co do tych ostatnich spraw watykaniści zauważają, że z całą pewnością nie były to osobiste decyzje kardynała Prevost'a, gdyż już za urzędowania jego poprzednika Franciszek zainstalował w tejże dykasterii swojego wiernego pachołka z Brazylii jako sekretarza, który de facto prowadził te sprawy, a decyzje podejmował ostatecznie oczywiście sam Franciszek, a nie kardynał prefekt. Czy kard. Prevost miał możliwość sprzeciwu, trudno powiedzieć. Pewne jest, że sprzeciw byłby bezskuteczny. A wydaje się, że sprzeciw nie pasowałby do osobowości zakonnika wytresowanego w dyscyplinie kościelnej i też do typowej dla mentalności usańskiej lojalności wobec szefa. Podobnie jest chyba z jego postawą podczas pandemii. Prevost z natury i formacji duchowej nie jest buntownikiem czy rewolucjonistą, a być może też nie zdobył się na samodzielne zasięgnięcie wiedzy w tej sprawie i poddał się prądowi zarówno politycznemu jak też wewnątrzkościelnemu, płynącemu zresztą z samego Watykanu. Okaże się, czy jest to słabość charakteru, która może zaważyć na decyzjach podejmowanych z pozycji urzędu papieskiego. Z pewnością łaska urzędu też będzie działać. 

Generalnie wygląda na to, że katolicy wreszcie mogą odetchnąć z ulgą po latach nonsensów, kłamstw, zgorszeń i wyzwisk pochodzących od osoby sprawującej najwyższy urząd w Kościele. Nadszedł też czas na jeszcze trzeźwiejszą ocenę tych ostatnich 12 lat i jej głównego bohatera. Fakt, że kolegium kardynałów elektorów wykreowanych przez niego wybrało ostatecznie kogoś, kto pod wielu, może nawet wszystkimi istotnymi względami stanowi zerwanie z bergoglianizmem, należy uznać za dowód działania Bożej Opatrzności i prowadzenia Kościoła przez asystencję Ducha Świętego. Konklawe z 2013 r. wybrało kogoś, kogo nawet jego liberalni przełożeni zakonni - a jest to przecież dość wyraźnie modernistyczny zakon jezuitów - uważali za niegodnego urzędu biskupa (więcej tutaj), co się zresztą potwierdziło na oczach całego świata. Kulisy tego wyboru są obecnie dobrze znane (wystarczy poszukać w internetach informacyj o tzw. mafii z Sankt Gallen). Poniekąd pocieszające jest to, że skrajni moderniści dla realizacji swojej wywrotowej agendy mogli się zdobyć tylko na takiego kandydata, który był zdolny i skłonny uciekać się do obłudnej skromności, kiczowatych gestów jak całowanie nóg imigrantów, polityków afrykańskich itp. Tamten pontyfikat łączył modernistów niemieckich dążących do możliwie daleko idącego upodobnienia Kościoła do protestantyzmu (dla powstania quasi jednej religii jednoczącej naród niemiecki ku jeszcze większej potędze) z upadłymi moralnie kręgami duchownych, głównie kryptogejów, którzy również są żywo zainteresowani wewnętrznym zafałszowaniem nauczania i praktyki Kościoła, czy przynajmniej rozbiciem jedności doktrynalnej i duszpasterskiej Kościoła ostatecznie w kwestiach moralnych, zaś drogą do tego jest wielowarstwowe i dogłębne ekumaniactwo, które w istocie jest niczym innym jak relatywizmem doktrynalnym i moralnym, wymierzonym w niezniszczalność Kościoła Chrystusowego jako ostoi prawdy. Te powiązania stały się dość jasne właśnie w działaniach Franciszka, nawet jeśli on niby hamował i tonował zbyt niecierpliwe posunięcia pochodzące znad Renu. 

Tak więc w Roku Świętym ogłoszonym przez Franciszka jako "rok nadziei" to właśnie on przez swoje odejście na sąd Boży dał Kościołowi nadzieję na powrót do czystości wiary i dążenia do autentycznej, nie pokazowej świętości. Nawet jeśli nie nastąpi to nagle, lecz będzie to proces. W sumie wygląda na to, że pontyfikat Leona XIV może być najlepszym od czasu św. Piusa X, oczywiście na tle obecnej sytuacji w Kościele i świecie. Trzeba go otoczyć żarliwą modlitwą. 

"Oraz że cię nie opuszczę" czyli rzecz o regule małżeńskiej


Jest to temat codzienny i to od początku istnienia ludzkości. Żyjemy jednak w czasach gdy to jest zamieszanie i pomieszanie w tej dziedzinie w łonie Kościoła, czyli wśród katolików, jakiego nie było od początku jego istnienia. Przyczyny są wielorakie. Główną przyczyną jest jednak rozwodnienie, podminować, a nawet wręcz daleko idące fałszowanie katolickiej teologii małżeństwa, odbywające się od ponad pół wieku, począwszy od "reformy", czyli przebudowy, a właściwie demontażu tradycyjnego nauczania Kościoła, pod wpływem i niejako na rozkaz ideologij antyrodzinnych i antyludzkich, które sprowadzają się ostatecznie do marxizmu jako programu niszczenia naturalnych więzi społecznych, których stróżem było chrześcijaństwo od początku swego istnienia. 

Równocześnie podejmowane są próby zarówno jakby "uwspółcześnienia" (słynne Roncalli'ańskie aggiornamento) katolickiej teologii małżeństwa wraz z odpowiednim modernistycznym duszpasterstwem, jak też - w kręgach katolików tradycyjnych - próby czy przynajmniej tendencje nawiązania do Tradycji Kościoła czy szeroko rozumianej czy raczej nierozumianej tradycji chrześcijańskiej. Obecne duszpasterstwo małżeństw bazuje przeważnie niestety głównie zarówno na wypaczonej, zafałszowanej modernistycznie teologii, jak też na mniej czy bardziej współczesnej psychologii, która ze swojej strony cierpi na brak klarownej tożsamości choćby metodologicznej oraz naukowości (mimo obecności na uczelniach wyższych jako przedmiot i kierunek studiów). Uprawiający psychologię zwykle zapominają tudzież pomijają, że podstawą tejże nauki zawsze jest i musi być jakaś antropologia, od której zależy zarówno przedmiot badań jak też metody oraz wyniki. Regularnie zakłada się - milcząco i bezrefleksyjnie - koncepcję człowieka poważnie okrojoną a nawet zafałszowaną, co oczywiście ma fatalne skutki zarówno dla poziomu naukowego jak też dla wniosków praktycznych czyli praktyki terapeutycznej i pedagogicznej w najszerszym znaczeniu. 

Niniejszym postaram się naszkicować coś w rodzaju elementarza katolickiej "reguły małżeńskiej", czy raczej roboczej wersji w odpowiedzi na pilną potrzebę, którą widzę w codziennej praktyce duszpasterskiej. 


1. Jak znaleźć właściwą osobę?

Pytanie może się wydawać banalne i zbędne. Czyż nie wystarczy zakochanie się? Oczywiście szczególnie w młodym i bardzo młodym wieku wydaje się, że kluczowe i decydujące są uczucia. Prawdą jest, że trudno jest sobie wyobrazić spędzenie życia z kimś, do kogo nie żywi się pozytywnych uczuć, mniej czy bardziej romantycznych. Nie jest prawdą, jakoby dawniej małżeństwa były zasadniczo aranżowane czyli ustalane przez rodziców czy wręcz całe rodziny tak jak to ma miejsce obecnie regularnie w krajach islamskich, co oczywiście ma związek z różnicą wieku między przyszłym mężem i przyszłą żoną. Inną skrajnością jest quasi "romantyczne" kierowanie się wyłącznie zakochaniem się czyli uczuciami połączonymi z pożądliwością zmysłową, co jest z istoty powierzchowne. Z doświadczenia życiowego wiadomo, że zarówno uczucia jak też upodobania zmysłowe są niestałe i zmienne przynajmniej w jakimś stopniu, a mogą się przerodzić w swoje przeciwieństwo. Zwykle jest tak, że im więcej namiętności jest na początku relacji tym bardziej prawdopodobne jest odwrócenie aż do nienawiści włącznie, oczywiście jeśli nie dojdzie do dojrzewania w znaczeniu harmonijnego rozwoju wszystkich dziedzin i poziomów odnoszenia się do siebie nawzajem, zwłaszcza w wymiarze bardziej duchowym i racjonalnym. 

Zdrowa, dojrzała i trwała relacja ma miejsce tylko wtedy, gdy zarówno odpowiada prawdzie osób jak też ukierunkowana jest na cel większy i wyższy niż same osoby. Innymi słowy: łatwo jest się zakochać, ale zakochanie się nie wystarczy i nie może wystarczyć do znalezienia osoby odpowiedniej do małżeństwa. Jak to robić?

Nieomylną wskazówką, a nawet regułą jest kierowanie się katolickim nauczaniem odnośnie do celów małżeństwa. Według tradycyjnego nauczania Kościoła celem pierwszorzędnym jest wydanie na świat potomstwa, a celami dalszymi są pomoc wzajemna oraz zaspokojenie pożądliwości. Wynika stąd, że pierwszym rozumnym kryterium jest kwestia, czy dana osoba będzie dobrą matką czy dobrym ojcem moich dzieci. Oczywiście ważną rolę odgrywa tutaj także intuicja i zakochanie się, o ile odnosi się nie tylko i nie przede wszystkim do wyglądu zewnętrznego lecz głównie do osobowości i cech charakteru. Chodzi tutaj zarówno o zasadniczą zgodność i wspólnotę w systemie wartości, kulturze itp. jak też o komplementarność czyli uzupełnianie się w zróżnicowaniu. Nie musi to być w całości świadome, wystarczy pewne wyczucie. Człowiek znający i akceptujący swoje granice choćby instynktowo szuka czy przynajmniej zaciekawiony jest osobowością, która zawiera coś, czego w sobie nie ma. 

W racjonalnym rozeznaniu zasadniczo pomocne są opinie osób trzecich, przede wszystkim rodziców i innych członków rodziny, ale także rówieśników. Oczywiście tutaj także chodzi o racjonalne kryteria, nie o kwestie np. majątkowe czy urody zewnętrznej. Rodzina, której zależy na dobru swojego dziecka w wyborze małżonki czy małżonka, będzie także stawiała na pierwszym miejscu zdolność do wydania na świat i wychowania potomstwa. Znaczenie ma tutaj także materialne zabezpieczenie bytu, aczkolwiek w odpowiedniej hierarchii wartości. 

Zwykle do nieszczęść życiowych prowadzi stawianie kwestij materialnych na pierwszym miejscu, co nierzadko ma miejsce zarówno z strony młodych jak też ich rodzin. Po stronie młodych główne niebezpieczeństwa to pociąg zmysłowy, ale także motywy materialne. Rodzice i rodzina zwykle zwraca uwagę na stan majątkowy faktyczny czy przynajmniej potencjalny (jak dobrze płatny zawód), myśląc oczywiście także we własnym interesie. Ogólna jest tendencja do pomijania czy niedocenienia cech charakteru, a to nie tych odgrywanych na pokaz lecz sprawdzonych na co dzień. 

Ważną wskazówką co do systemu wartości i cech charakteru jest stan rodziny, z której dana osoba pochodzi, pod tym względem. Jeśli w takiej rodzinie jest wzajemny szacunek, pracowitość i gotowość pomocy, to jest bardzo prawdopodobne, a nawet poniekąd pewne, że taka postawa życiowa cechuje także kandydata na męża czy żonę. Jeśli natomiast częste czy wręcz regułą są zdrady małżeńskie, rozwody, spory majątkowe, czy wręcz patologie jak alkoholizm, narkomania itp., to bardzo prawdopodobna jest przynajmniej skłonność do takich zachowań, co oczywiście nie wyklucza wyjątków i szczerego starania się o samodzielne i odpowiedzialne kształtowanie własnego życia według zasad, którym wzorem nie jest rodzina własnego pochodzenia. 

Warto zwrócić uwagę, która osoba w rodzinie miała największy wpływ na wychowanie danego człowieka. Osobiście znam przypadki, że nawet w rodzinie alkoholika sama matka czy sam ojciec był w stanie wychować dziecko na wspaniałego człowieka, który został wzorowym mężem i ojcem, a córka wzorową żoną i matką, choć sami nie doznali dobrego przykładu ojca czy matki. Także pod tym względem zwykle pomocne jest zdanie rodziny, krewnych i przyjaciół, którzy znają tamtą rodzinę i oceniają według rozumnych katolickich kryteriów. 

Nie bez znaczenia powinna być też opinia duszpasterza danej parafii, o ile zna rodzinę, co jest możliwe zwykle w parafiach mniejszych, głównie wiejskich. Zdanie proboszcza nie musi być nieomylne, zwłaszcza gdy kieruje się on własnymi sympatiami czy antypatiami, jednak zwykle zawiera pewne wskazówki. Takie właśnie praktyczne znaczenie mają tzw. zapowiedzi przedślubne. Nie chodzi tutaj jedynie o konieczną procedurę kanoniczną mającą na celu wykrycie w czas przeszkód prawnych co do zawarcia danego związku małżeńskiego. Powinna to być też okazja do udzielenia prawdziwych, sprawdzonych informacyj zarówno wobec proboszcza jak też samych zainteresowanych i ich rodzin, jeśli znane byłoby coś, co miałoby znaczenie dla pomyślności danego związku. 

Kwestia tzw. mezaliansów - w znaczeniu związku osób z różnych warstw społecznych - wydaje się obecnie nieaktualna. Myślę jednak, że w pewnej odmianie nadal istnieje. Nie chodzi oczywiście o klasy społeczne w znaczeniu podziału na arystokrację, mieszczaństwo i chłopstwo, gdyż te różnice obecnie zasadniczo nie istnieją. Podziały są innego rodzaju i dotyczą w Polsce głównie grup zawodowych, co ma związek z warstwami społecznymi z czasu komunizmu. W dawnej strukturze społecznej, gdzie wiodącą rolę miała arystokracja, chodziło o przygotowanie do roli w społeczeństwie, bazując na życiowej prawdzie, że dziecko jest przygotowywane już od pierwszych lat w swojej rodzinie do zadań, które podejmie w życiu dorosłym. Zbyt duża różnica w wykształceniu, kulturze, nawykach itp. zwykle nie służy harmonii i trwałości małżeństwa, aczkolwiek zawsze istniały wyjątki. Chamstwo, podłość i głupota zawsze były obecne także w tzw. elitach, podczas gdy szlachetność, życiowa mądrość i wspaniałomyślność, a nierzadko także wybitne uzdolnienia zawsze można było spotkać także w niższych warstwach społecznych. Obydwa aspekty powinny być brane pod uwagę: zarówno uwarunkowania społeczne, z których dana osoba pochodzi, jak też indywidualne cechy zarówno rodzinne jak też osobiste. 

Mówiąc w skrócie, istotne są następujące kryteria:
- cechy charakteru takie jak zdolność wczucia się w inną osobę, słuchania
- ukierunkowanie na cele wyższe niż własne potrzeby, zachcianki, upodobania, hobby
- realizm w ocenie siebie i też innych osób, w tym zdolność przyznania się do swoich błędów i słabości,
- zdolność i nawyk wykonywania zadań i czynności zwykłych codziennych jak sprzątanie i utrzymywanie porządku, rzetelne wykonywanie swoich obowiązków, solidność w pracy zarówno domowej jak też zawodowej. 
Są to cechy istotne dla zdolności bycia mężem i żoną, ojcem i matką. 

Oczywiście swoje miejsce w małżeństwie mają także przyjemności zmysłowe, lecz one są zdrowe jedynie wówczas, gdy są podporządkowane rozumnemu ukierunkowaniu na dobro osób w wymiarze całościowym, zarówno na tak rozumiane dobro małżonków jak też ich potomstwa. Wybujałość zmysłowości zawsze niszczy ten porządek, niszcząc przez to więzi osobowe oraz same osoby, zwłaszcza dzieci pod względem dojrzewania osobowego. 

Jeśli zarówno mężczyzna jak też niewiasta są osobowościami dojrzałymi czyli harmonijnymi (w znaczeniu hierarchii warstw osobowości od duchowej, poprzez emocjonalną aż do zmysłowej) to nie ma przeszkód w harmonii w dziedzinie sexualnej, gdyż wówczas ona również kształtowana jest rozumnie, z poszanowaniem godności każdej z osób. 

Szczególnie niebezpieczne jest zaczynanie relacji od sfery zmysłowej czy wręcz sexualnej (czemu sprzyja niestety obecna sexualizacja zarówno szkolna jak też ogólnie w przestrzeni publicznej, choćby w postaci coraz powszechniejszych wulgaryzmów). Oczywiście, pierwsze wrażenie danej osoby należy zasadniczo do sfery zmysłowej, gdyż najpierw widzi się daną osobę, może też słyszy, a dopiero z czasem można poznać jej myślenie, system wartości, cechy charakteru itp. Dlatego tak ważne jest zachowanie czystości myśli, fantazji, spojrzenia, a jest oni niczym innym jak rozsądną, prawdziwą harmonią podejścia do rzeczywistości, w tym wypadku do rzeczywistej osoby, które istotą nie jest wygląd zewnętrzny, aczkolwiek on w jakiś sposób ukazuje także wartości wewnętrzne, już chociażby przez strój i sposób dbania o swój wygląd (zarówno higiena jak też zabiegi sztucznego "poprawiania" urody). Nadmierna dbałość o wygląda zewnętrzny w postaci sztucznych zabiegów - obecnych zarówno u niewiast jak też u mężczyzn - świadczy zawsze o pomieszaniu wartości jak też o zaburzenie osobowości jakim są komplexy niższości. Dotyczy to także obecnej mody na tatuaże. Prawdziwa uroda jest zawsze naturalna, przy czym naturalność nie oznacza niechlujstwa czy braku kultury w wyglądzie. 

Istotny jest tutaj problem uzgodnień przedmałżeńskich oraz nadziei czy obietnic na zmianę po zawarciu małżeństwa. Doświadczenie życiowe pokazuje, że to zwykle nie działa. Oczywiście, jeśli trzeba uregulować jakieś sprawy majątkowe czy zobowiązania wobec siebie czy wobec rodzin swojego pochodzenia, to należy to zrobić, ale w formie pisanej i prawnie obowiązującej. Ustalenia dokonane jedynie na zasadzie zaufania zwykle są krótkotrwałe. Jeszcze bardziej naiwne i skazane na niepowodzenie jest domaganie się z jednej strony a obiecywanie z drugiej co do zmiany czy to nawyków czy wręcz osobowości. Jeśli np. ktoś jest nałogowym hazardzistą, czy nie może żyć bez towarzystwa kumpli zakrapianego alkoholem, czy też nie ma stałej pracy i nie ma zawodu i nie jest w stanie wykazać się trwałą wolą i zdolnością do zapracowania na utrzymanie siebie i rodziny, to nawet najszczersze i najbardziej uroczyste obietnice nie sprawią, że po ślubie sytuacja się znacząco i trwale zmieni. Podobnie jest po stronie niewiast: jeśli nie umie i nie lubi gotować, sprzątać, prać, a woli spędzać czas na pogaduszkach z przyjaciółkami przy kawie, to z całą pewnością nie stanie się automatycznie po ślubie żoną i matką dbającą o małżonka i dzieci. Klucz do problemu jest następujący: jeśli mężczyzna nie ma upodobania w tym, że potrafi rzetelnie pracować i zarobić na siebie i na rodzinę, a także w tym, żeby w domu zająć się typowymi męskimi zadaniami jak choćby montowanie mebli i drobne naprawy, to z całą pewnością ślub tego nie zmieni. Tak samo jest z niewiastą: jeśli woli poświęcać czas dla swojej urody niż dla zadbania o czystość w domu i zdrowe posiłki, to z całą pewnością ślub nie zmieni jej postawy życiowej. Człowiek robi tylko to dobrze i stale, co lubi. Owszem, możliwa jest zmiana nawyków, ale nabycie dobrych nawyków - a to jest konieczne do rzetelnego spełniania swoich obowiązków - wymaga intensywnej pracy nad sobą, czyli silnej motywacji, woli i gotowości rezygnacji z przyjemności na rzecz wykonywania czegoś, co wcale nie sprawia przyjemności przynajmniej początkowo. Jeśli kto liczy na to, że będąc w małżeństwie istotnie zmieni drugą osobę, to przypisuje sobie zdolności cudotwórcze, co oczywiście nie świadczy o realiźmie lecz raczej o marzycielstwie i braku trzeźwego myślenia. 

Nawet jeśli powyższe zasady mogą się wydawać skomplikowane i trudne do zrealizowania, to sprowadzają się właściwie do dwóch dość prostych:
- kierowanie się bardziej rozsądkiem niż uczuciem czy namiętnością (choć oczywiście także one mają swoją wartość i miejsce)
- możliwie szerokie zasięganie opinii zarówno ze strony rodziny jak też przyjaciół i osób postronnych jak duszpasterze. 
Zachowanie tych reguł skutecznie chroni przed poważnymi pomyłkami w wyborze małżonka czy małżonki i tym samym przed tragediami życiowymi, których ofiarami są przede wszystkim dzieci. 


2. Teoria połówek

Jak już wspomniałem, małżeństwo polega na komplementarności. Dotyczy to nie tylko wymiaru czysto biologicznego czyli sexualnego, lecz także, a nawet jeszcze bardziej psychicznego i duchowego. Owszem, te wymiary nie są tak jednoznacznie określone jak różnica płci, która jest niezmienna i oczywista (wbrew fałszywej ideologii genderowej). To właśnie ta różnica jest powiązana ze sferą psychiczną czy ogólniej osobowościową, oczywiście przy zachowaniu tej samej godności ludzkiej mężczyzn i niewiast, zasadzającej się na zdolności duchowej czyli intelekcie i wolnej woli. 

Tzw. pasowanie do siebie jest zwykle wyczuwane spontanicznie przez osoby zainteresowane. Tutaj tkwi tajemnica zakochania się, o ile nie wynika ono z namiętności li tylko zmysłowej. Im bardziej komplementarność jest uświadomiona i rozumna, czyli ukierunkowana na cel małżeństwa - przede wszystkim pierwszorzędny czyli potomstwo oraz drugorzędny czyli wzajemna pomoc - tym jest pewniejsza i scalająca związek, a także chroniąca przed patologicznym związkiem typu oprawca i ofiara. 

Jak słusznie zauważa psychologia (i to już w wersji pospolitej czyli podwórkowej), nie ma oprawcy bez ofiary. Przy tym nie zawsze oprawcą jest mężczyzna a ofiarą niewiasta, a niekiedy dochodzi do zamiany ról w obrębie tego samego związku. Jak niegdyś męskość była z reguły kojarzona i wiązana z dominacją czy nawet wręcz tyranią, tak obecnie w wyniku ideologii feministycznej nierzadko można spotkać sytuację odwrotną, gdy to mąż jest poddanym absolutnej władzy żony, przy czym jako narzędzie despotyzmu często wykorzystywane są dzieci. Wyrazem skrajnie chorej relacji są w dziedzinie sexualnej praktyki typu sodomii (o czym była mowa tutaj wielokrotnie). 

Jak zaradzić takiej iście patologicznej sytuacji? Leczenie - jak zawsze - należy zacząć od głowy, czyli od myślenia zgodnego z porządkiem naturalnym oraz z chrześcijańskim rozumieniem godności ludzkiej i małżeństwa. Są dość proste i właściwie oczywiste zasady:
- Jasny podział zadań i ról małżeńsko-rodzicielskich, czyli na zajęcia i obowiązki typowo męskie i typowo żeńskie w domu, nawet jeśli wymaga to pewnego procesu uczenia się i zmiany nawyków. Rola zarówno męża i ojca jak też żony i matki jest szansą i wymaga osobistego rozwoju także w znaczeniu umiejętności, których wymaga życie rodzinne. Nawet jeśli mąż nie został przez swojego ojca nauczony przybijania gwoździ, udrożniania kanalizacji, montowania mebli itp. to ma obowiązek nauczyć się tych czynności dla dobra własnej rodziny. Analogicznie żona i matka ma obowiązek nauczenia się gotowania, prania, sprzątania itp. najpóźniej wtedy gdy zostanie panią swojego domu. To jest właśnie prosta i skuteczna realizacja komplementarności, która wyraża i kształtuje zarówno tożsamość małżonków jak też poczucie ich wzajemnej zależności i wdzięczności, co jest fundamentalne dla trwałości związku. 
- Szczere docenienie i realizowanie równej godności i odpowiedzialności ojca i matki za życie rodzinne, przy całej różnicy ról i zadań. Nie może być tak, że mąż przychodzi z pracy i odpoczywa, natomiast żona przychodzi z pracy zawodowej i wchodzi w pracę domową wraz z opieką nad dziećmi. Skrajną patologią jest także sytuacja, gdy mąż pracuje i utrzymuje rodzinę, a żona niepracująca nie jest w stanie nawet przygotować mężowi godziwego posiłku, gdyż woli życie towarzyskie przynajmniej w godzinach gdy dzieci są w przedszkolu czy w szkole. 
- Przestrzeganie tych zasad, które jest konieczne dla harmonijności, rozwoju i trwałości małżeństwa, a także dla właściwego dojrzewania osobowości dzieci, powinno być z góry ustalone i na bieżąco kontrolowane. Kontrola powinna być przede wszystkim wewnętrzna czyli wzajemna małżonków. W razie potrzeby powinno dołączyć zainteresowanie teściów, a także duszpasterza, co jest możliwe jedynie oczywiście w ograniczonym zakresie co do poszczególnych przypadków, ale nieograniczone co do głoszenia ogólnej zasady relacji małżeńskiej. 

W ostatnich dekadach, pod wpływem fałszywej, antyludzkiej ideologii feministycznej rozpowszechniło się pomieszanie klasycznych rodzinnych ról męskich i żeńskich. Obecnie już trzecie pokolenie wzrasta w tym pomieszaniu. Jest to bez wątpienia jedna z przyczyn nasilających się psychicznych zaburzeń tożsamości wśród młodzieży jak homosexualizm w jego różnych wariantach, a także agresji, depresji i różne nałogi, które są ucieczką od rzeczywistości, z którą młody człowiek nie umie sobie poradzić. Homosexualizm jest z całą pewnością najpoważniejszym zaburzeniem komplementarności płci, gdyż sięgającym aż do sfery sexualnej. Bez wątpienia wiąże się on z maskulinizacją kobiet i feminizacją mężczyzn, a nawet poniekąd z nich wynika przynajmniej pośrednio. Nie wystarczy więc tylko oburzać się czy lamentować z powodu homosexualizacji młodzieży, lecz należy zacząć od uzdrowienia relacyj w rodzinach, a to może uczynić każdy ojciec i każda matka. Oczywiście przyczyny pojawienia się skłonności homosexualnej mogą być różne i nie zawsze rodzice mają na to wpływ. To zjawisko istniało w historii ludzkości i raczej będzie nadal istniało. Chodzi o to, żeby zahamować i ograniczyć jego występowanie w zakresie przyczyn, na które mamy czy możemy mieć wpływ. 


3. Czyim obrazem są małżonkowie?

Pytanie jest wielowymiarowe. Po pierwsze każdy ze współmałżonków jako osoba ludzka jest obrazem Bożym czyli istotą duchowo-cielesną, przy czym właściwościami ducha człowieczego jest intelekt czyli zdolność poznania rzeczy duchowych oraz wolna wola czyli zdolność wyboru między dobrem a złem. 

Po drugie, wspólnota osób jaką jest małżeństwo jest obrazem Boga Trójjedynego, który jest właśnie wspólnotą Osób Boskich. Oczywiście istnieje istotna różnica między Osobami Boskimi a ludzką wspólnotą osób, gdyż w Bogu Trójjedynym wspólna jest nie tylko natura lecz także istota, gdyż Bóg jest jeden w trzech Osobach, podczas gdy ludzi jest wielu i każdy z ludzi jest osobną istotą. Tym niemniej jedność małżeńska jest pewnym odblaskiem miłości wewnątrz Trójcy Przenajświętszej i to w sposób jedyny w swoim rodzaju. Innymi słowy: wspólnota małżeńska w sposób szczególny odzwierciedla i realizuje wspólnotę, której źródłem jest Bóg Trójjedyny. Wynika z tego, że im bardziej dojrzała i doskonała jest wspólnota małżeńska, tym bardziej jest obrazem ukazującym życie samego Boga, które jest miłością. Jest powołanie i zadanie na całe życie, gdyż życie człowieka jest procesem czyli stawaniem się w dynamice życia Bożego, życia łaski. Innymi słowy: wzrastanie i umacnianie jedności małżeńskiej w jej wymiarze całościowym zbliża i upodabnia małżonków do Boga Stwórcy, czyli odnawia i rozwija w nich godność dzieci Bożych. Te wysoko teologiczne prawdy mają wymiar życiowy i praktyczny, wręcz namacalny w niezliczonych przykładach świętych małżeństw, z których tylko niewielka część została kanonizowana przez Kościół. 

Po trzecie, zdrowe i święte małżeństwo wzmaga i uwyraźnia obraz Boga w każdym z małżonków, a także w ich dzieciach, przynajmniej do momentu aż dziecko samo zaczyna decydować o swoim życiu i stosunku do Boga i bliźnich. Oznacza to trwałe odnowienie, wzmocnienie i rozwijanie wymiaru duchowego i zdolności duchowych, czyli intelektu i woli, czyli dążenia i zdobywania zarówno poznania prawdy jak też sprawności w czynieniu dobra czyli cnót. Dobre małżeństwo poznaje się po tym, czy obydwoje stają się lepszymi nie tylko dla siebie nawzajem lecz zwłaszcza dla dzieci, a także w szerszym zakresie społecznym. I też odwrotnie: podłość danej osoby widoczna na poziomie społecznym zawsze odzwierciedla stan małżeństwa, w którym się ta osoba znajduje (choć nie zawsze obrazuje moralność współmałżonka). 

Zgodnie z powiedzeniem "z jakim przystajesz takim się stajesz" obecność zwłaszcza stała danej osoby zwykle w jakimś stopniu oddziaływuje, tym bardziej im większa zachodzi zażyłość i bliskość. Wynika to z częstotliwości oraz intensywności interakcji międzyosobowej, która kształtuje nawyki czy wręcz mechanizmy myślowe, emocjonalne oraz w zachowaniu. Wpływ może być zarówno pozytywny, czyli w kierunku dobra i cnót, jak też pejoratywny czyli ku pogorszeniu kondycji intelektualnej i moralnej. Tutaj wpływ następuje przeważnie silniej ze strona męża na żonę niż odwrotnie, aczkolwiek może być też inaczej w zależności od siły osobowości z jednej i uległości z drugiej. Do szczególnie jaskrawych przemian czy wręcz wypaczeń intelektualnych i moralnych dochodzi wtedy, gdy danej osobie brakuje kręgosłupa poznawczego i moralnego. Zło jest zwykle łatwiejsze i bardziej ponętne, podczas gdy dobro z reguły wymaga wysiłku i dyscypliny. Dlatego właśnie prawo kościelne przewiduje i dopuszcza instytucję separacji w małżeństwie, gdy zagrożone jest dobro moralne czy choćby fizyczne współmałżonka czy zwłaszcza dzieci. Oczywiście pierwszy najpierw należy starać się o nawrócenie współmałżonka ze złej drogi, przynajmniej dopóki są oznaki dobrej woli. Jednak gdy tych oznak nie ma, a prawdopodobny jest raczej destrukcyjny wpływ na innych członków rodziny, wówczas prawnie możliwe jest orzeczenie separacji czyli tzw. rozdzielenia stołu i łoża, co oznacza osobne zamieszkanie przy trwaniu węzła małżeńskiego wraz z otwartością na ponowne podjęcie wspólnego życia jeśli będą spełnione odpowiednie warunku ku temu. 

Na pewno złą i niedopuszczalną zasadą jest uleganie złu dla tzw. "świętego spokoju", gdyż taki spokój nie tylko nie jest święty lecz z reguły bardzo nietrwały. Osoba wyrządzająca zło bez opamiętania i bez woli poprawy czuje się w takim stanie rzeczy bezkarna i upoważniona do trwania w takim postępowaniu, czy nawet do jego rozszerzania i wzmagania. Taka osoba ma zwykle tak wypaczone czy stłumione sumienie, że jedynie stanowczy sprzeciw zewnętrzny jest w stanie zahamować i powstrzymać dalsze złoczyństwo. Jeśli współmałżonek traktuje taką sytuację jedynie jako krzyż, na który trzeba się godzić, a nie jako zadanie i wezwanie do przeciwdziałania zarówno dla ochrony niewinnych jak dla ratowania duszy złoczyńcy, wówczas ma miejsce fałszywe posługiwanie się wiarą w powiązaniu z niezdrowym cierpiętnictwem, za którym zwykle kryje się wstyd i lęk przed opinią ludzką. Uzdrowienie jest możliwe jedynie poczynając od stanięcia w prawdzie, choćby to była prawda bardzo bolesna i wstydliwa. Przejawem realizmu i pokory jest także szukanie porady i pomocy u osób trzecich, czy to w rodzinie, czy u doświadczonego duszpasterza, czy też o dobrego, katolickiego psychologa (o co niestety bardzo trudno). Trudne sytuacje, także sytuacje wydające się być po ludzku bez wyjścia, mogą i powinne być okazją i środkiem dojrzewania zarówno małżeństwa jak też danych osób. Nie jest ratowaniem jedności małżeńskiej przyzwolenie na tyranię męża czy żony. Sprzeciw wobec tyranii, w razie konieczności z pomocą osób trzecich i również w razie konieczności przez zastosowanie separacji, jest jedyną drogą ratowania zarówno godności małżeństwa jak bodźcem do opamiętania się przez winowajcę. 

Jak każda trudna sytuacja tak też trudne sytuacje małżeńskie są próbą i szansą rozwoju zarówno osobistego jak też wspólnoty małżeńskiej. Warunkiem niezbędnym jest jednak niewzruszona wierność prawdzie zarówno co do istoty małżeństwa jak też co do stanu danego małżeństwa oraz jego osób. Na zakłamaniu nigdy nie można budować niczego trwałego, nawet jeśli mogą być doraźne, chwilowe korzyści. 


4. Co jest motorem rozwoju małżeństwa?

Jak roślina może wzrastać jedynie od korzenia a budowla ma swoją stabilność w fundamencie, tak małżeństwo może być stabilne i rozwijać się jedynie od swoich podstaw zarówno naturalnych jak też w porządku łaski. 

Pozostając przy metaforze rośliny: Glebą dla wzrostu i rozwoju małżeństwa są naturalne zdolności małżonków, ich umiejętności zarówno duchowe jak i emocjonalne i fizyczne. Żeby to była gleba żyzna, musi zawierać w sobie wilgoć, czyli życiodajną miłość wzajemną. W takiej glebie rozwija się najpierw korzeń, czyli mniej czy ukryte pragnienia i dążenia, codzienne i przyziemne. Właściwy wzrost musi być jednak skierowany ku górze, ku celom wyższym i większym, jak wydanie i wychowanie potomstwa, którego cel i przeznaczenie jest ostatecznie duchowe, wieczne. Rodzice wydają na świat i wychowują dzieci nie tylko i nie przede wszystkim po to, żeby mieć pomoc i oparcie na starość, lecz dla chwały Bożej, dla zbawieniach ich dusz i na pożytek dla dusz innych ludzi. Do tego konieczne jest światło słońca prawdy Bożej, która oświeca i przemienia wewnętrznie. Do wzrostu konieczne jest intensywne pobieranie tego światła poprzez liście słuchania tej prawdy. Słuchanie prawdy o celu ostatecznym człowieka daje energię do coraz nowego wysiłku ku górze, ku wieczności. W swoim czasie pojawiają się kwiaty, które świadczą o udanej przemianie wewnętrznej, ukazującej piękno widoczne dla oka, dla osób postronnych. Kwiat nie jest jednak celem samym w sobie, dla bycia podziwianym przez ludzi, ponieważ przemija, jest ulotny. Przemiana, której wyrazem jest kwiat, zmierza do wydania owocu przekazującego nowe, samodzielne i pomnożone życie. Owoc ukazuje, że trud wzrostu jest ostatecznie bezinteresowny w tym sensie, że roślina macierzysta troszczy się nie tyle o swoje przetrwanie lecz raczej o życie młode, życie dla innych. 

Małżeństwo słabo wzrasta, a raczej karłowacieje, jeśli jego głównym celem jest wzajemny egoizm, czy to w wyrachowaniu na wzajemną pomoc czy choćby wzajemną przyjemność zmysłową. Wynika to z tej prostej zasady, że człowiek rozwija się i dojrzewa dopiero wtedy, gdy ukierunkowuje się i wyrasta poza siebie, ku temu, co go przekracza, zwłaszcza ku temu, co duchowe, trwałe i wieczne. W tym oczywiście zawiera się dozgonna przyjaźń i wierność małżeńska jako pewien rodzaj bezinteresowności, gdyż współmałżonek, który otoczył opieką współmałżonka, po tegoż śmierci już nie może liczyć na wzajemność. 

Rozwój małżeństwa zależy więc od trzech zasadniczych czynników:
- naturalna miłość czy przynajmniej sympatia, do której należą też uczucia i zmysłowość, ale której istotą jest przyjaźń, czyli pragnienia bycia dla siebie nawzajem,
- miłość nadprzyrodzona czyli powiązana z wiarą katolicką, zwłaszcza co do istoty i celów małżeństwa, żywiona i przemieniająca życie zarówno indywidualne jak też małżeńskie przez prawdę o miłości Boga w Jezusie Chrystusie,
- ukierunkowanie ku celom wyższym niż wzajemne dobro, także niż doczesne dobro potomstwa, czyli staranie o zbawienie wieczne swoich dusz nawzajem i również dusz swoich dzieci. 

Trzymanie się tych wyznaczników daje gwarancję pomyślnego i owocnego przetrwania nieodzownych kryzysów, trudności, także nieszczęść, które mogą dotknąć każdą rodzinę. 


5. Czy żabę można przemienić w królewicza?

Taka przemiana jest możliwa oczywiście tylko w bajkach. Jednak także bajka jest o tyle prawdziwa, o ile rozumie się jej właściwy sens. 

Jeśli przez żabę rozumiemy kogoś z wyglądu czy pierwszego wrażenia zupełnie niesympatycznego czy wręcz odrażającego, a przez przemieniający pocałunek życzliwość wobec tego człowieka, to można odkryć w tej przypowieści jakąś prawdę. A właściwie nawet kilka prawd. Po pierwsze, że nie należy oceniać po wyglądzie czy z pozorów. Po drugie, że od naszego podejścia czy traktowania danego człowieka zależy to, kim czy jakim ten człowiek może się stać, oczywiście w pewnych granicach. Po trzecie, że możliwa jest przemiana człowieka, bądź przynajmniej przemiana naszego postrzegania danej osoby. Takie to mądrości zawarł autor tejże przypowieści. Jednak, jak każda przypowieść czy bajka, chodzi jedynie o zilustrowanie pewnych prawd, nie o dosłowny opis realnego zdarzenia czy zdarzeń. Nas interesuje pytanie, jak to się ma do spraw małżeńskich. 

W najbardziej prymitywnym i zarazem najbardziej niebezpiecznym ujęciu, bajka braci Grimm o żabie, która stała się królewiczem (część I w wydaniu z roku 1815), stanowi zachętę do okazywania czułości komuś odrażającemu, by stał się kimś pięknym i dobrym. Możemy tutaj pominąć właściwy sens tej bajki w oryginale (gdzie żaba czyli "der Frosch" jest rodzaju męskiego i urządza zaloty względem dziewczęcia, przemieniając się w końcu u jej stóp w księcia). Istotne jest, czy ta zasada jest prawdziwa. 

Jak wspomniałem wyżej, naiwne, nierozsądne i tragiczne w skutkach jest założenie, że człowiek w małżeństwie stanie się lepszy, pozbędzie się wad, nałogów, złych nawyków itp. Takie założenie występuje najczęściej po stronie zakochanych niewiast, ale nie tylko. Doświadczenie uczy, że tak to nie działa. Z drugiej strony wiemy - i to także z doświadczenia życiowego - że miłość potrafi przemieniać ludzi, zwłaszcza w połączeniu z autentyczną wiarą. Jest jednak jeden warunek: to musi być miłość rozsądna, rozumna, czyli wymagająca, trzeźwa, nie marzycielska i naiwna. Rozumność wymaga wzięcia pod uwagę także wolnej woli człowieka. Innymi słowy: dana osoba musi szczerze chcieć się zmienić czyli stać się lepszą, porzucić nałóg, wady, złe przyzwyczajenia. Owszem, trzeba się o to modlić, jednak do przełamania braku dobrej człowieka potrzeba cudu, a Pan Bóg działa cuda stosunkowo rzadko, według Swej woli, i nie mamy prawa oczekiwać, że uczyni to akurat w tym konkretnym przypadku. 

Doświadczenie uczy, że dobroć, czułość i cierpliwość często nawet rozzuchwala złoczyńcę, utwierdzając go w złu, gdyż sprawia wrażenie bezkarności i braku granic. Odbywa się to wtedy, gdy dana osoba ma wypaczone czy stłumione sumienie do tego stopnia, że jedynie kara za wyrządzone zło czy inny poważny czynnik zewnętrzny pokaże granice jej swawoli. Innymi słowy: pocałowaniem zdolnym przemienić żabę jest nie pobłażliwość i bezgraniczne znoszenie zła danej osoby, lecz stanowcze postawienie granic, nawet jeśli są one bolesne. 

Ziarnkiem prawdy jest także to, że poprawę i przemianę wewnętrzną można budować tylko na dobru, które jest obecne w jakimś stopniu w każdym człowieku. Przemieniającym pocałunkiem jest wskazanie na to dobro, na dobre cechy danego człowieka, czy przynajmniej na jego dobrą wolę, nawet jeśli jest ona słaba i skrzywiona. 

Tak więc przypowieść o żabie, która stała się królewiczem, jest prawdziwa o tyle o ile oznacza, że
- pierwsze wrażenie i pozory mogą być mylące
- każdy człowiek ma możliwość przemiany wewnętrznej
- środkiem stymulującym i pomagającym do tego jest rozumna miłość.

Nie jest natomiast prawdą, samo okazywanie dobroci i cierpliwości jest w stanie przemienić człowieka. Radykalna czy przynajmniej poważna zmiana w człowieku zawsze zależy po pierwsze od szczerej jego woli przemiany, a tego podstawą jest dostrzeżenie swego stanu oraz konieczności wychodzenia z niego, a po drugie od intensywnego wysiłku duchowego, który musi być wspomagany przez kompetentne i dobre prowadzenie duchowe. Szczególnie ten drugi warunek jest trudny do zrealizowania w przypadku osoby świeckiej. Zaś główną przeszkodą do spełnienia pierwszego warunku, czyli szczerej i trwałej woli poprawy, jest właśnie okazywanie dobroci bez konsekwentnego stawiania stanowczych wymagań. 

Generalnie jest tak, że wspólne życie przemienia oboje małżonków, przynajmniej w jakimś stopniu, nierzadko w różnym stopniu. Wzajemna ofiarna miłość jest tutaj kluczem, a nie jednostronne poświęcanie się przy odporności drugiej strony. Czy warto praktykować jednostronną ofiarność? Oczywiście tak, przynajmniej ze względu na dzieci, jednak w sposób rozsądny, przy realistycznej ocenie swoich sił i środków, a do tego zwykle potrzebna jest trzeźwa ocena sytuacji osoby trzeciej, czy to z rodziny czy spoza niej. Każdy jest odpowiedzialny z swój wkład w dobre pożycie małżeńskie. Dla zbawienia swojej duszy wystarczy uczynić to, co jest możliwe w danej sytuacji. O swoją duszę każdy musi ostatecznie sam się zatroszczyć, a ktoś inny, także współmałżonek, może i powinien jedynie pomóc. 


6. Co to są powinności małżeńskie?

Powinności małżeńskie wynikają z celów małżeństwa oraz przysięgi małżeńskiej, która jest ich uroczystym wyrazem. Składają się na nie wszystkie zadania, czynności i zachowania codzienne, które są realizacją tychże celów w odpowiednim porządku czyli hierarchii. Z całą pewnością poważnym skróceniem i zafałszowaniem jest sprowadzenie powinności małżeńskiej do współżycia intymnego, aczkolwiek także ono ma swoje miejsce w systemie relacji między małżonkami. Ich powinności są wspólne, a równocześnie zróżnicowane odpowiednio do roli ojca i matki. Należy mieć stale na uwadze komplementarność tych dwóch osób, która jest zarówno ogólna, wynikająca z różnicy płci, ale także indywidualna, czyli specyficzna dla konkretnej pary. Tak jak bowiem nie ma dwóch dokładnie tak samych ludzi, tak też nie ma dwóch takich samych małżeństw. 


Leon XIV - co nas czeka?


Wczorajszy wynik konklawe jest sporym zaskoczeniem. Aczkolwiek sprawdziły się prognozy, że nie zostanie wybrany ktoś pokroju Franciszka, czyli jakby Franciszek II. 

Przede wszystkim wybór imienia "przedsoborowego" jest aktem sporej odwagi, podobnym do decyzji kardynała Ratzinger'a - Benedykta XVI. Jeśli to ma być program, to możemy sobie pogratulować. Z drugiej strony mamy fakt, że swoją karierę w hierarchii kościelnej kardynał Prevost zawdzięcza Franciszkowi, aż do bardzo ważnego stanowiska w Kurii Rzymskiej jako prefekt dykasterii ds. biskupów, czyli prowadzącej nominacje biskupie oraz nadzorowanie posługiwania biskupów. Ktoś powołany na to stanowisko musiał się cieszyć szczególnym zaufaniem Franciszka i należał do jego najbliższych współpracowników niemal na równi z sekretarzem stanu. Na czas piastowania tego urzędu przez kardynała Prevost'a przypadają tak skandaliczne posunięcia jak usunięcie z urzędu biskupa Strickland'a (Tyler w USA) oraz biskupa Rey'a (Frejus-Toulon we Francji), obydwóch zasłużonych pasterzy w duchu Tradycji Kościoła, a równocześnie haniebne nominacje na stolice biskupie zwłaszcza w USA. Należy jednak zauważyć, że takie procedury nie zaczęły się wraz z urzędowaniem kardynała Prevost'a na tym stanowisku, lecz miały miejsce od początku pontyfikatu Franciszka, za co on z całą pewnością osobiście odpowiada, a potrzebował jedynie kogoś, kto jego rozkazy wiernie wykonuje. Ostatecznie pozostanie zagadką, na jakiej podstawie Franciszek obdarzył akurat Prevost'a takim zaufaniem. Prawdopodobnie była to jedna z jego niezliczonych zachcianek wynikająca z jakiejś osobistej sympatii. Być może też Franciszek czuł wzrastający brak sympatii wobec niego ze strony biskupów na całym świecie i uznał, że potrzebuje kogoś, kto byłby w stanie moderować nastroje. 

Równocześnie korzenie kariery Prevost'a sięgają głównie okresu gdy był przełożonym generalnym swego zakonu (2002-2013), czyli końca pontyfikatu Jana Pawła II i cały pontyfikat Benedykta XVI. Przełożeni generalni są dobrze znani w Watykanie, tym bardziej przełożony augustianów, którego siedziba znajduje się tuż obok Placu św. Piotra. Prawdopodobnie już wtedy o. Prevost został wciągnięty na listę tzw. episcopabili, co potem zostało zrealizowane na początku pontyfikatu Franciszka przez nominację biskupią dla diecezji w Peru, gdzie o. Prevost wcześniej posługiwał jako misjonarz. Tak więc jest to dość typowa ścieżka kariery hierarchicznej, mimo że styl bergogliański nie oznacza typowości. Zrozumiała jest natomiast sympatia dla kogoś, kto z rzymskim doktoratem (z prawa kanonicznego na Angelicum) jako obywatel USA (czyli Usaniec) udaje się na misje do ubogiego Peru. 

Nie ma wielu publicznych wypowiedzi kardynała Prevost'a. Te, które są znane, wskazują z jednej strony na ortodoksyjne poglądy, a z drugiej na lojalność wobec Franciszka. Zobaczymy, jak to się rozwinie w roli papieża. Myślę, że dużych niespodzianek nie będzie. Najważniejszy jest oczywiście jego stosunek wobec Tradycji Kościoła. Przynależność do starego zakonu augustianów wskazuje raczej na szacunek. Nawet biorąc pod uwagę fatalny stan zakonów obecnie, można powiedzieć, że zakonnik generalnie reprezentuje większą dojrzałość osobowościową i duchową niż kler diecezjalny. Skoro został wybrany na dwie kadencje przełożonego swojego zakonu, to widocznie wyróżniał się zarówno wiernością dla ducha zakonu jak też zdolnością prowadzenia duchowego i zarządzania. 

Nie jest póki co znany jego stosunek do liturgii tradycyjnej. Jednak myślę (na podstawie jakiejś swojej znajomości mentalności usańskiej, gdyż wielokrotnie bywałem w USA, głównie właśnie w Chicago), że jako Usaniec jest przede wszystkim pragmatystą, a to oznacza, że wobec powodzenia tejże liturgii zarówno w USA jak też ogólnie na świecie, zwłaszcza wśród młodego pokolenia, nie będzie z nią walczył, a raczej możemy liczyć na pewną przychylność czy przynajmniej większą tolerancję niż za Franciszka. Czas pokaże. Marzeniem byłoby oczywiście, żeby sam zaczął sprawować tę liturgię. Wydaje mi się, że pasowałby do niej, skoro jest człowiekiem wrażliwym na sprawy duchowe i ogólnie na piękno. Trzeba się modlić za niego. 


P. S.

Pojawiła się bardzo dobra pogłoska, że nowy papież prywatnie sprawował tradycyjną Mszę św:



Kto będzie następnym papieżem?


Odpowiedź jest prosta: nie wiem. Nie wiedzą tego także kardynałowie, którzy wezmą udział w konklawe. Nie wiedzą tego nawet ci spośród nich, którzy mają swojego kandydata i w sposób zorganizowany usiłują go przeforsować wszelkimi środkami. 

Zabiegi Franciszka sprawiły, że działania tego typu, jakie podjęła "słynna" mafia z Sankt Gallen, stały jeszcze łatwiejsze. On nie zwoływał zwyczajnych konsystorzy kardynalskich, podczas których kardynałowie mogliby się poznać. Za to mianował kardynałami takich, którzy albo są powszechnie znani z popierania lewackiej agendy, albo są z tak odległych zakątków świata, że mało znają albo wcale nie znają mechanizmów watykańskich i - co gorsza - pochodząc z krajów biednych i zależnych finansowo od zamożnych Kościołów lokalnych w Europie i Ameryce Północnej bardzo podatni są na "sugestie" ze strony ekipy bergogliańskiej zainstalowanej w Rzymie. Licząc na to, że z wdzięczności za purpurę okażą mu też lojalność po śmierci. I on wykreował ich nadliczbowo, przekraczając znacznie ustaloną w konstytucji apostolskiej "Universi Dominici" liczbę 120. Franciszek więc uczynił wszystko czy prawie wszystko, by zapewnić trwanie i kontynuację swojej linii na Stolicy Piotrowej. Czy to zadziała? Okaże się. 

Po pierwsze, wydaje się, że także w razie - dość prawdopodobnego - wyboru kogoś z wyznawców bergoglianizmu nie będzie to osoba tego samego pokroju pod względem osobowościowym i sposobu rządzenia, mianowicie w stylu autokratycznej i obłudnej tyranii. 

Po drugie, wydaje się, że zarówno kardynałowie pragnący zakonserwowania i kontynuowania bergoglianizmu jak też ci pragnący powrotu do linii ratzingeriańskiej będą chcieli raczej młodego papieża, by zapewnić Kościołowi dłuższy okres spokoju. 

Po trzecie, ktoś starszy będzie wzięty pod uwagę jako kandydat kompromisowy i przejściowy, gdy frakcja bergogliańska - niewątpliwie najsilniejsza - nie będzie w stanie przełamać oporu mniejszości blokującej. 

W sumie wydaje się, że nadchodzą czasy przynajmniej nie gorsze dla Kościoła niż ostatnie 12 lat, a być może nawet nieco lepsze. Kryterium jest stosunek nowego papieża do Tradycji. Do tego, by został wybrany ktoś miłujący Tradycję, trzeba by cudu Bożego. Czego oczywiście nie należy wykluczać. Dla przyszłości Kościoła kluczowe jest trwanie Tradycji doktrynalnej i liturgicznej. To trwanie jest pewne, gdyż gwarantowane przez samego Zbawiciela, jako że jej zanik oznaczałby zniszczenie Kościoła, co jest niemożliwe. Jednak jej trwanie i rozkrzewienie zależy od konkretnych zarządzeń, które to albo utrudniają, albo ułatwiają, albo przynajmniej nie hamują. 

Pewne jest, że wiary katolickiej i sakramentów katolickich nie można zniszczyć, nawet jeśli trzeba nam będzie jeszcze jakiś działać w sposób ograniczony i pośród prześladowań. Trudne okresy są po to, by dojrzewać i wzmacniać się duchowo. Kiedyś - a nie wiemy kiedy - na pewno nastanie papież wywodzący się ze środowiska tradycyjnego, nie modernistycznego. Modernizm już gnije i obumiera, o czym świadczy poziom moralny i intelektualny ekipy bergogliańskiej z takimi postaciami jak "Tucho" Fernandez, Zanchetta itp. Stan powołań oraz liczby praktykujących są także jednoznaczne. Nawet jeśli moderniści osiągną całkowite opanowanie urzędów watykańskich, to jednak nie opanują wiary i sumień katolików wciąż wierzących po katolicku czyli tradycyjnie. 

W porównaniu z rokiem 2013 zachodzi pewna niewielka lecz wyraźna analogia. Moim zdaniem, kluczem do nastrojów ówczesnych i zarazem do wyjaśnienia powodu abdykacji Benedykta XVI jest jego ostatnie spotkanie z duchowieństwem diecezji Rzymskiej. Jego żywe i emocjonalne przemówienie miało jako zasadniczy temat i wątek wierność Vaticanum II. Mówił tak, jakby chciał po pierwsze bronić się przed zarzutem zdrady wobec Vaticanum II, a po drugie bronić swojej "hermeneutyki reformy" skierowanej przeciw "hermeneutyce zerwania". Wygląda na to, że stał w obliczu groźby otwartego buntu części kardynałów i biskupów, a także był zmęczony aferami, które mu buntownicy zgotowali, jak słynne wykradzenie dokumentów przez kamerdynera Paolo Gabriele, który z całą pewnością sam nie wpadł na taki pomysł lecz działał na zlecenie kogoś, kto dotychczas nie został odkryty. W każdym razie te wydarzenia należy moim zdaniem uznać za zwiastuny wyboru kardynała Bergoglio jako kandydata stronnictwa skrajnie modernistycznego. 

Z kolei w ostatnich dniach życia Franciszka miał miejsce pewien niemal niezauważony, drobny epizod, mianowicie prywatna wizyta na wózku i bez sutanny w bazylice św. Piotra, gdy udał się do grobu papieża św. Piusa X, co zapewne nie było przypadkowe. Motywy tej zachcianki, podanej jako mała sensacja, nie zostały przez nikogo podane. Prawdopodobne wydaje się natomiast, że był to symboliczny gest, mający za zadanie uspokoić tradycyjnych katolików, w tym także konserwatywnych kardynałów. Podobną wymowę ma ostatnia encyklika Franciszka o kulcie Najświętszego Serca Pana Jezusa, który jest jednym ze sztandarów tradycyjnej pobożności katolickiej, szczególnie znienawidzonym przez masonów i innych wrogów Kościoła. Wygląda na to, że była to jego reakcja na rosnący sprzeciw kardynałów i biskupów wobec linii jego pontyfikatu oraz próba zapewnienia o trwaniu w Tradycji Kościoła. Czy jest to zwiastun wyniku konklawe, które zacznie się za dwa dni, zobaczymy. 

Podziękowanie

Z przyjemnością kieruję do P. T. Czytelników comiesięczne podziękowanie wraz z aktualną statystyką. 

Oto aktualna statystyka (na dzień 1.4.2025): 


Przebieg w skali roku wygląda następująco:


Jak pokazuje statystyka, nastąpił ostatnio znaczny wzrost oglądalności, gdyż średnio było około 2000 wejść na bloga dziennie. 

Datki o różnej wysokości - a każde wsparcie się liczy - ofiarowało od początku istnienia bloga w sumie około trzydziestu osób, co stanowi około 1,5% osób codziennie korzystających z bloga. Kilka osób wspiera blog regularnie, co jest szczególnie cenne, niezależnie od wysokości ofiar. Tych kilka osób stanowi około 0,2-0,3% osób codziennie korzystających z bloga.  

Za wszelkie wsparcie - Bóg zapłać!  Wszystkich darczyńców wspominam w memento każdej Mszy św.

Datki można wpłacać na numer konta (IBAN):

94 1020 4274 0000 1102 0067 1784


Do przelewów z zagranicy:

PL 94 1020 4274 0000 1102 0067 1784

Kod BIC (Swift): BPKOPLPW

X. G. Strzelczyk o Bogu czyli marxistowsko-miłosierdzistowska apostazja w natarciu


O niektórych wypowiedziach x. Grzegorza Strzelczyka, który jest jedną z gwiazd kręgów skrajnie modernistycznych, było mi już dane wypowiedzieć się (tutaj i tutaj i tutaj). Niestety ponownie trafiłem na kolejne oszustwo tego człowieka, co zresztą już nawet nie zaskakuje. Chodzi o następującą wypowiedź:


To jest istotny fragment szerszej wypowiedzi, gdzie on przemianę w rozumieniu relacji między miłosierdziem a sprawiedliwością - konkretnie obecne stawianie miłosierdzia ponad sprawiedliwością, czego punktem kulminacyjnym mają być "objawienia" s. Faustyny (czyli oszustwo x. Sopoćkowe) - sprowadza do dwóch przyczyn:
- przemiany społeczne oraz zmiana sytuacji Kościoła w świecie po rewolucji francuskiej
- studiowanie Pisma św. i Ojców Kościoła. 

Ten pierwszy wątek jest tak prymitywny i absurdalny, tudzież wyraźnie śmierdzący marxizmem, że go nawet nie trzeba obalać. To jest urojenie, którego jedyną podstawą jest mentalność marxistowska, według której stosunki społeczne determinują ideologię, a do ideologii w znaczeniu marxistowskim x. Strzelczyk widocznie sprowadza teologię. 

Drugi wątek wymaga oczywiście sprawdzenia w źródłach, zwłaszcza w źródle podanym przez x. Strzelczyka, którym jest list papieża św. Leona Wielkiego do biskupa Konstantynopola Flaviana tzw. Tomus ad Flavianum (źródło tutaj). Oto istotne dla kwestii fragmenty tegoż pisma, zresztą dość krótkiego, choć bardzo treściwego:


Istotne zdanie brzmi w tłumaczeniu dokładnym roboczym:

"Przybrał postać sługi bez brudu grzechu, powiększając to, co ludzkie, nie umniejszając tego, co boskie: ponieważ owo ogołocenie, przez które to, co niewidzialne, przedstawiło się jako widzialne, a Stwórca i Pan wszystkich rzeczy chciał być jednym dla śmiertelnych, stał się skłonieniem zmiłowania, nie brakiem mocy. Tak to ten, który pozostając w postaci Boga uczynił człowieka, ten sam w postaci sługi stał się człowiekiem. Utrzymuje bowiem bez pomniejszenia swoją właściwość przez obydwie natury: i tak jak nie niszczy postaci sługi postacią Boga, tak też postaci Boga nie pomniejszył postacią sługi. Albowiem, ponieważ diabeł chełpił się, że człowiek zwiedziony jego oszustwem pozbawiony został Bożych darów, oraz że poddany został surowemu wyrokowi śmierci, pozbawiony daru nieśmiertelności, i że w swoich nieszczęściach znalazł sobie jakąś pociechę z towarzyszenia grzesznika; i że Bóg także, z racji domagającej się sprawiedliwości, zmienił własne postanowienie względem człowieka, którego stworzył w takiej godności; trzeba było zarządzenia tajemnego planu, aby niezmienny Bóg, którego wola nie może być pozbawiona dobroci, spełnił pierwsze postanowienie Swojej łaskawości wobec nas poprzez tajemnicę bardziej ukrytą, i żeby człowiek, który przez podstępność diabelskiej niegodziwości został wprowadzony w winę przeciw woli Boga, nie zginął."

Zapewne do tego fragmentu odnosi się wypowiedź x. Strzelczyka. Jak widać, nie ma on wiele wspólnego z tym, co twierdzi Strzelczyk. Otóż według św. Leona, jak wyraźnie mówi, to nie szatan domagał się sprawiedliwości względem człowieka, czyli ukarania go za grzech, lecz ukaranie za grzech wynikało z Bożej sprawiedliwości, która w żaden sposób nie jest pomniejszona przez Wcielenie Syna Bożego czyli dzieło zbawienia. To Wcielenie jest "tajemnicą bardziej ukrytą", a nie miłosierdzie. Wcielenie jest "uratowaniem" pierwotnego przeznaczenia człowieka do udziału w chwale Bożej, do jest oczywiście dziełem dobroci Bożej. Innymi słowy: diabeł w swej chytrości myślał, że Pan Bóg pozostawi człowieka w stanie grzechu, do którego on go zwiódł. Nie wziął przy tym pod uwagę, że zarówno miłosierdzie jak też sprawiedliwość wobec człowieka domaga się także wskazania mu drogi wyjścia z grzechu, do którego doprowadził człowieka szatan. Tak więc również Wcielenie - czyli dzieło Zbawienia - jest dziełem zarówno miłosierdzia jak też sprawiedliwości. Nie ma więcej ŻADNEJ sprzeczności ani nawet rywalizacji między Bożą sprawiedliwością a Bożym miłosierdziem, wbrew temu, co twierdzi fałszywa ideologia faustyno-sopoćkizmu i wraz z nią x. Strzelczyk. 

Idźmy dalej:


Tutaj św. Leon mówi wyraźnie, że miłosierdzie nie oznacza zmiany w Bogu. 


Tutaj mówi jasno, że Syn Boży ma Bóstwo wspólne z Ojcem, co wyraźnie przeciw koronce s. Faustyny. 


Tutaj św. Leon mówi wyraźnie, że miłosierdzie dotyczy wyłącznie tych, którzy się poprawiają i nawracają, nie jest więc bezwarunkowe jak to jest w fałszywej ideologii Faustyno-Sopoćkowej. 

Widzimy więc, jak poważna jest sprawa. Nie dziwi więc, że wyznawcy faustyno-sopoćkizmu zaczynają jakoś reagować na poważne zarzuty, aczkolwiek czynią to w sposób niekompetentny, nierzetelny i zakłamany. Prawda jednak z całą pewnością zwycięży.