Zasady komentowania: bez anonimowych komentarzy

Zagrożenia duchowe: whisky i gry komputerowe



Jeśli dana rzecz jest przez jej twórcę w jakiś sposób dedykowana szatanowi, to szatan oczywiście uzurpuje sobie jakaś prawa także wobec osób, które przynajmniej lekkomyślnie tej rzeczy używają. O tyle używanie takiej rzeczy niesie ze sobą zagrożenie duchowe. Szatan może jednak działać tylko w ramach praw przyrodzonych (naturalnych). Oznacza to, że nie ma bezpośredniego wpływu na wolę człowieka, ale może wpływać na władze niższe, zwłaszcza na pożądliwość na najszerszym sensie, czyli na sferę doznań zmysłowych i uczuć. To jest właśnie dziedzina pokus duchowych i cielesnych. Innymi słowy: w takiej sytuacji może nastąpić przynajmniej nasilenie różnego rodzaju pokus, zwłaszcza duchowych, szczególnie wtedy, gdy dana osoba traktuje szatana z ciekawością czy sympatią, czy przynajmniej z obojętnością. 

Wspomnienie o Mamie


Niewiastę dzielną któż znajdzie?
Jej wartość przewyższa perły.
(Księga Przysłów 31,10)

Jeśli chodzi o mnie, to nie musiałem szukać. Została mi dana przez Pana Boga. Mnie i nie tylko mnie. 

Akurat te słowa nasunęły mi się, gdy po Jej odejściu do wieczności (3.11.2024) pomyślałem o Jej życiu.

Urodzona tuż przed wojną w 1938 roku, zachowała kilka wspomnień z czasu wojny, które widocznie mocno wryły się w pamięć. Swoje pierwsze imię chrzcielne, Maria, otrzymała na upamiętnienie swojej babci, której nie znała, ponieważ była zmarła w wieku 28 lat, gdy moja babcia miała 3 latka. Moja Mama na co dzień była znana jako Basia, a to jest jej drugie imię chrzcielne. Tak ją nazywał o 2 lata starszy brat, chyba dlatego, że w sąsiedztwie mieszkała kuzynka Maria i trzeba było te dwie wygodnie odróżnić w mowie.

Powyższa fotografia pochodzi ze stycznia tego roku. Tak Mama wyglądała na co dzień.

Owdowiała w wieku 47 lat. Można sobie wyobrazić, jaki to był cios, gdy Tato zmarł po wielomiesięcznej chorobie nowotworowej, po długich i ciężkich cierpieniach. To były czasy (1985), gdy na tomografię komputerową czekało się miesiącami, bo były w Polsce chyba tylko trzy na cały kraj. Tatę wieźli z Wrocławia, gdzie był leczony, a nie było tam tomografa, do Poznania.

Gdy zacząłem studia w 1984 roku, Mama pojechała na zarobek do USA. Musiała wrócić już po kilku miesiącach, gdy u Taty wykryto nowotwora. Wszystko, co wtedy była zarobiła, przeznaczyła na łapówki dla lekarzy, żeby zapewnili dobre leczenie. Oni chętnie brali zwłaszcza dolary. Tak to wtedy było i nikt tego nie ukrywał. Łapówki oczywiście nie pomogły. 

Pierwszy raz Mama pojechała do USA, gdy jeszcze uczęszczałem do przedszkola. Pojechała, żeby zarobić na budowę domu. Wtedy mieszkaliśmy z rodzicami i dwojgiem starszego rodzeństwa w domu dziadków, w mieszkaniu składającym się z kuchni i jednego pokoju, bez łazienki. Rodzice chcieli nam zapewnić warunki odpowiednie do nauki szkolnej. Tato starał się o wizę, lecz nie dostał. Mama się ubiegała i dostała, przypuszczalnie dlatego, że była matką, a w USA był już na stałe jej starszy brat. 

Rok rozłąki, gdy Mama ciężko pracowała za granicą, nie był łatwy ani dla nas ani dla Niej. To były czasy, gdy listy do USA i z USA potrzebowały 2-3 tygodnie drogi, a nierzadko ginęły, czy to wskutek cenzury, czy też przez złodziejstwo, gdyż w listach z zagranicy bywały dolary, a już 5-10 dolarów było wówczas dla zwykłego Polaka małym majątkiem. Większe sumy Polacy przekazywali sobie w gotówce przez rodaków, którzy jechali do Polski. Takie to były czasy, że można było powierzyć nawet obcym osobom niemałe sumy do przekazania rodzinie w Polsce, gdyż praktycznie każdy zarówno korzystał z takiej usługi pozabankowej jak też ją świadczył. Walutę zagraniczną wymieniało się u handlarzy walut na chodniku.

Gdy Mamy wróciła, można było ukończyć dom rodzinny. Wprowadziliśmy się na Boże Narodzenie, gdy byłem w 1-ej klasie. Wkrótce rodzice sprawili mi pianino, gdyż z początkiem roku szkolnego zacząłem też naukę gry. To był dodatkowy symbol statusu, że nie musiałem chodzić do szkolnego pianina na ćwiczenie. Wspominam o tym dlatego, ponieważ kilka tygodni temu, gdy Mama się dowiedziała, że zamierzam sprzedać to pianino, powiedziała z wyrzutem: "Ja Ci kupiłam, a Ty chcesz sprzedać?"

Gdy miałem 13 lat, tym razem Tato wyjechał do USA, żeby zarobić na remont domu, dokładnie na nowe centralne ogrzewanie, ponieważ jego pierwotna wersja (ogrzewanie nawiewowe) się nie sprawdziła, oraz na samochód. Wtedy Mama załatwiała robotników i czuwała nad robotami, które wymagały skuwania ścian i stropów pod instalację. Musiała to łączyć z pracą zawodową, obowiązkami domowymi, niełatwym wychowaniem trójki dzieci w najtrudniejszym wieku oraz z pomocą swoim rodzicom. Tato wrócił prawie równocześnie z pierwszą wizytą Jana Pawła II w Polsce. Wcześniej, na fali euforii, przysłał do Polski dziesiątki portretów Papieża w różnych formatach. Jeden z tych wieloformatowych - a była to rzadkość wówczas, pochodząca chyba tylko z importu - zawisł uroczyście w kościele parafialnym. Po powrocie Tato był nękany przez SB, która namawiała go do współpracy pod naciskiem braku zatrudnienia. Poprzednio pracował w pogotowiu ratunkowym i następnie w przychodniach wiejskich jako lekarz, mimo że miał tylko wykształcenie felczera medycznego (musiał zacząć zarabiać po zdaniu matury w liceum felczerskim, był wtedy półsierotą bez ojca z czworgiem rodzeństwa, rodziny nie było stać na studia). W końcu udało się mu zdobyć zatrudnienie w przychodni kolejowej także w funkcji lekarza. To był trudny okres stanu wojennego. Mimo tego w domu nigdy nie brakowało masła, sera i wędlin dzięki temu, że wdzięczni pacjenci wiejscy przynosili aż raczej w nadmiarze. Żywność była wówczas cenniejsza niż pieniądze, gdyż sklepy świeciły pustkami. Mama zawsze potrafiła zadbać o obfite i smaczne jadło, a miała wówczas łatwiej niż wiele innych żon i matek. Równocześnie chętnie się dzieliła. Jako licealista lubiłem jeździć w tej funkcji do Krakowa do serdecznej przyjaciółki Mamy z plecakiem wypakowanym kiełbasami, serami, masłem itp., które to zapachy roznosiły się po pociągu. Ta względna idylla zakończyła się wraz z chorobą i śmiercią Taty w 1985 r., o czym już wspomniałem.

Gdy jako kleryk zakonny wyjechałem w 1988 roku do studia do Austrii, Mama znów zapragnęła wyjazdu do USA na zarobek. Chciała pomóc swojej córce. Dom rodzinny wymagał znowu remontu, a właściwie dodania poddasza, gdyż płaski tzw. dach warszawski się nie sprawdził. Do przyjazdu namawiał ją zresztą osiadły tam starszy brat. Stosunek Mamy do USA był ambiwalentny. Z jednej strony jakby lubiła tam być z powodu lepszego standardu życia i zarabiania niż w Polsce, z drugiej jednak była nieprzejednanie krytyczna pod względem kulturowym i religijnym, gdyż nie lubiła materializmu i skrajnych nowości kościelnych, których w Polsce nie znała. Wróciła po niecałych 2 latach, gdy jej rodzice słabli i potrzebowali opieki.

Po śmierci dziadka w 1994 roku, jak zawsze pełna chęci do pracy i pomagania, jeszcze raz wybrała się za ocean. Mąż córki stracił pracę, nie miał żadnego zatrudnienia mimo dobrego i poszukiwanego zawodu (mechanik samochodowy), więc Mama widziała potrzebę pomocy córce. Zresztą do ponownego wyjazdu zachęcała ją także wdzięczność rodziny, u której poprzednio pracowała w domu, zapewniając opiekę i wychowanie dzieciom. Jeszcze do niedawna, po wielu latach Mama otrzymywała wdzięczne listy od swoich w międzyczasie dorosłych i dzieciatych wychowanków. Mimo, że była wymagająca. Także z mojej strony mogę poświadczyć, że potrafiła łączyć dobroć i miłość ze stanowczością i wymaganiami.

Pomysłem Mamy było, żebym wybudował własną kwaterę na pobyty w Polsce. Wiedziała, że nie mam i nie będę miał parafii, i że moje pobyty w domu rodzinnym staną się bardzo trudne. Sam bym nie wpadł na pomysł budowania domu. Opatrzność Boża pokierowała, że stało się to możliwe, po wielu i długoletnich trudach (zarówno wskutek nagminnego partactwa i oszustwa, jak też z powodu podłości ludzkiej, zazdrości, nikczemności także ze strony rodziny i duchownych). Teraz wiem, że miało to służyć mojej obecności przy Niej na ostatnie dni.  

Od około roku Mama wyraźnie słabła na zdrowiu i siłach. W 2022 roku ciężko przechodziła wirusowe zapalenie płuc. Stopniowo potrzebowała więcej odpoczynku, a wcześniej była całymi dniami "na nogach", zajęta gotowaniem, sprzątaniem, praniem, prasowaniem dla całej rodziny, pracą w ogrodzie itp. Ale przede wszystkim modlitwą. Dzień zaczynała codziennie od Mszy św., a kończyła różańcem i apelem jasnogórskim. Żyła prawie jak osoba zakonna. Do 82 roku życia oprócz pracy w domu dorabiała w swoim dawnym zawodzie jako pomoc dentystyczna. Gdy jej siły wyraźnie słabły, jedynym, na co narzekała, było, że nie może robić tak jak zawsze, zwłaszcza w domu. Szczególnie w ostatnich miesiącach skarżyła się, że "nie może nic robić". Jeszcze kilka miesięcy temu, gdy widziała u mnie bieliznę liturgiczną po praniu, mówiła, że mi poprasuje, gdy będzie miała trochę więcej sił. Mogłem już tylko się uśmiechnąć w duchu. Te Jej słowa znaczą więcej niż całe dni pracy z żelazkiem w ręku. Jeszcze na początku tego roku, gdy już nawet ciężko jej było chodzić, z własnej inicjatywy wyprasowała mi komżę, choć musiała to czynić już siedząco. Nie mogłem Jej odmówić, choć widziałem, że robi to ostatkiem sił. A zawsze zwracała uwagę, gdy miałem zmiętą sutannę. Gdy po moich przyjazdach widziała zawieszoną sutannę, podkradała się wczesnym rankiem, żeby ją wziąć do prasowania, mimo że ja uważałem to za zbędne.

Przed Wielkanocą tego roku osłabła na tyle, że już nie mogła chodzić do kościoła, nawet jeśli była podwożona do drzwi. Było Jej bardzo przykro z tego powodu, że była zdana na odwiedziny kapłana z Komunią św. W domu słuchała codziennie Mszy św. przez radio i niezmiennie się modliła. Coraz trudniej Jej było poruszać się, nawet jedzenie było uciążliwe. Widziałem, że ma nieleczoną chroniczną infekcję dróg oddechowych. Wpadłem na pomysł, żeby Jej robić inhalację solankową, co jej rzeczywiście wyraźnie pomogło. Jednak widać było, że cierpi, aczkolwiek nigdy się nie skarżyła i mówiła, że nic ją nie boli. Jedyne, na co narzekała, to brak sił do pracy i do pójścia do kościoła. Namawiałem Ją długo na to, żeby się dała zawieźć do kościoła na wózku, który jej specjalnie kupiłem. Powiedziała, że wstydzi się pokazać taką niedołężną. Jednak dała się przekonać do zawiezienia jej do kościoła w dzień odpustu parafialnego 10 sierpnia. Wtedy widać było, że nawet wsiadanie na wózek i jazda wózkiem męczy Ją. Mimo wyraźnego zmęczenia tą wyprawą, była z niej zadowolona, że była w kościele. I to był jej ostatni raz za życia. Potem już tylko udało mi się Mamę namówić na krótki spacer wózkiem po ulicy. Chciała zobaczyć mój ogród. To było około miesiąc temu, gdy jeszcze było względnie ciepło. Także ta wyprawa Ją wyraźnie zmęczyła i już nie mawiałem więcej na wsiadanie na wózek. Potem wydziałem ją już tylko raz przed domem w pewien słoneczny dzień. Kilka razy jednak zastałem ją siedzącą w domu przy modlitwie, ostatni raz dzień przed wigilią Wszystkich Świętych. Wcześniej do modlitwy zawsze klękała i trzymała się prosto bez podpierania się. Gdy w piątek, na Wszystkich Świętych, czyli dwa dni przed śmiercią, przyszedłem, żeby Jej udzielić Ostatniego Namaszczenia, kazała podać sobie rękę, żeby usiąść na przyjęcie sakramentu. Wytrzymała na siedząco do Komunii św., po czym zauważyłem, że jest Jej bardzo ciężko i pomogłem się położyć. W Dzień Zaduszny już nie mogła się podnieść i musiałem ją podnieść razem z poduszką, żeby modła popić wodę po spożyciu Ciała Pańskiego. To była Jej ostatnia Komunia św. 

2 listopada podczas odwiedzin w ciągu dnia zapytała, czy już zrobiłem porządki jesienne w ogrodzie. Potem wieczorem zobaczyłem konanie, gdyż nie reagowała, inaczej niż zwykle, na dotknięcie czoła. Odmówiłem modlitwy za konających z rytuału, udzieliłem rozgrzeszenia z odpustem zupełnym i zacząłem odmawiać na głos różaniec. Dość rychło ale stopniowo Mama się ożywiła i złożyła ręce razem, które były dotychczas rozłożone szeroko jakby w geście powitania. Dałem Jej do prawej ręki różaniec. Stopniowo zaczęła szeptem razem ze mną powoli odmawiać różaniec, oczywiście niewyraźnie. Przy trzeciej tajemnicy radosnej podniosła kolana tak jakby chciała uklęknąć. Na koniec trzech części różańca już tylko poruszała ustami, ale oczy miała otwarte i przytomne. Powiedziałem, że idę spać. Zapytała dokąd, a gdy powiedziałem, że do siebie, zareagowała jakby była zdziwiona. 

W niedzielę 3 listopada rano około godziny 7ej zaszedłem, by zobaczyć, jak się czuje i czy mogę przyjść z Komunią św. Mama była przytomna. Gdy zapytałem, jak się spało, powiedziała, że dobrze. Na pytanie, czy mam przynieść Komunię św., powiedziała "dobrze". Po Mszy św. przyniosłem Komunię św. Wtedy Mama była już nieprzytomna. Znowu udzieliłem Ostatniego Namaszczenia, udzieliłem rozgrzeszenia z odpustem zupełnym i zacząłem odmawiać różaniec. Wtedy Mama znowu się ożywiła. Zauważyłem, że zbliżyła ręce jakby chciał je złożyć do modlitwy i jakby szukała różańca. Podałem Jej różaniec między ręce. Chwyciła różaniec lewą ręką tak jakby chciała trzymać go tak jak zawsze, a prawą próbowała liczyć paciorki. Po kilku nieudanych próbach przesuwania paciorków w palcach, zaprzestała dalszych prób, ale nadal w lewej ręce trzymała różaniec i zaczęła dość wyraźnie i niespodziewanie głośno odmawiać razem ze mną. Z czasem głos jednak wyraźnie słabł i już tylko słychać było szept poruszanymi ustami. Na koniec, po 15ej tajemnicy podniosła jeszcze sama różaniec do ucałowania krzyża, lecz już nie była sama w stanie dotknąć ust. Pomogłem i dała znak, żebym odłożył różaniec na stolik, gdzie zawsze leżał w pogotowiu. Powiedziałem, że idę zjeść śniadanie (było około 10.30). Zapytała zdziwiona: "dopiero teraz?". Po śniadaniu, ponieważ spałem w nocy niecałe 4 godziny, położyłem się na chwilę i usnąłem. Po przebudzeniu się koło godziny 14ej poszedłem znów do Mamy zobaczyć, jak się czuje. Zastałem Ją niespodziewanie rześką. Leżała bokiem odwrócona twarzą do okna, w które patrzyła z zaciekawieniem. Miała też niespodziewanie mocny i wyraźny głos. Zapytałem się, czy mam podać wodę. Chciałem sprawdzić, czy byłaby w stanie przyjąć łyk wody, żeby popić po spożyciu Ciała Pańskiego. Powiedziała, że nie, bo to byłoby zimne. Widocznie bolało ją wyschłe gardło. Zrozumiałem, że nie będzie w stanie przyjąć Komunii św., ale miałem nadzieję na dalszą poprawę. Powiedziano mi, że na obiad wypiła trochę rosołu, co mnie znowu zdziwiło, ale to pasowało do zauważalnej poprawy kondycji Mamy. Zadziwiająco głośnym i wyraźnym głosem powiedziała do swojego brata Władzia, żeby poszedł zjeść drugie danie z obiadu. Wtedy byłem jeszcze bardziej zaskoczony i uradowany Jej kondycją. Wróciłem do siebie i coś mnie natchnęło, żeby zacząć czytać książkę o św. Józefie. Myślę, że św. Józef potraktował to jako prośbę o towarzyszenie Mamie w Jej ostatnich chwilach życia ziemskiego. Spokojnie pojechałem na Mszę św. wieczorną. Po Mszy św. był jeszcze mały poczęstunek u znajomych. Zostałem na chwilę, bo to była Msza św. z okazji srebrnych godów i dodatkowo dla solenizantki z tego dnia. Około godziny 21ej wyruszyłem w drogę powrotną do domu. Około godziny 21.30 otrzymałem telefonicznie wiadomość, że Mama nie żyje, że zmarła na koniec apelu jasnogórskiego, któremu była wierna od wielu lat. To zapewne nie był przypadek. Poznałem wtedy swój błąd w ocenie popołudniowej kondycji Mamy. Poczułem żal do siebie, że zostałem na poczęstunku. Gdybym nie został, to bym może zdążył na Jej ostatnie tchnienie. Po południu zostawiłem Ją bez pożegnania. Teraz przyśpieszyłem jazdę, żeby być jak najszybciej przy Niej mimo skonania. Dojechałem przed 23cią, około półtora godziny po ostatnim tchnieniu. Była już ubrana w suknię do trumny. Czoło było jeszcze ciepłe. Jeszcze raz udzieliłem Ostatniego Namaszczenia i rozgrzeszenia z odpustem zupełnym. Z dziwnym spokojem i pokojem w sercu, odmówiłem jeszcze modlitwy in commendatione animae i ponownie w tym dniu trzy części różańca. Skończyłem ponad 3 godziny po Jej ostatnim tchnieniu, czyli w czasie dopuszczającym udzielenie Ostatniego Namaszczenia. Piszę o tym dlatego, że dopiero podczas posługiwania w Monachium dowiedziałem się, że nie należy ostatniego tchnienia uważać za moment wyjścia duszy z ciała i że trzeba otaczać tę osobę modlitwą także po ostatnim tchnieniu. Takie pożegnanie jest z całą pewnością bardziej ludzkie i bardziej katolickie. Widocznie tak miało być. Mama otrzymała przez moją posługę wyjątkową opiekę duchową w ostatnich dniach ziemskiego przebywania. Na koniec Pan Bóg wskazał mi przez ten moment odejścia, że mam być wierny w moim posługiwaniu. Mama na pewno nie chciała mnie zatrzymać dla siebie, skoro miałem służyć wiernym przez Mszę świętą zamiast być przy niej. 

Dla mnie te ostatni dni były potężnymi rekolekcjami dla życia kapłańskiego. W powolnym umieraniu dla tego świata Mama pokazała mi swoim przykładem, jak ważne jest poważne traktowanie modlitwy i obowiązków. Ją modlitwa naocznie ożywiała i wzmacniała, a Ona ze swojej strony traktowała ją zawsze z największym szacunkiem i pieczołowitością. Tak wygląda żywa wiara. Parę razy byłem świadkiem, gdy w zwierzeniach o swoim pełnym bolesnych doświadczeń życiu mówiła: "gdyby nie wiara, to bym zwariowała". Miała na myśli wczesną utratę męża, potem starszego syna (zmarł w wieku 38 lat), w końcu wnuka (lat 26). Zawsze mówiła o tym łamiącym głosem. Los nie szczędził Jej cierpień także w ostatnich latach, miesiącach i tygodniach. Dlatego rozumnie pocieszam się tym, że Pan Bóg teraz oszczędził Jej dalszych cierpień. Zresztą odeszła w znamiennym momencie: w niedzielę w oktawie Wszystkich Świętych na koniec apelu jasnogórskiego, w dzień ostatniego odmówienia razem ze mną wszystkich części różańca świętego. Uzasadniona jest nadzieja, że Ona już bólu nie doznaje. A ból, który wynika teraz tutaj dla nas, na pewno ma służyć uczeniu się od Niej tego, co najcenniejsze. 

Cóż jeszcze warto zachować w pamięci i czci? Mama zmarła tak jak żyła: otoczona modlitwą, dzielna, skromna, nie skarżąca się, myśląca o innych. Nigdy nie zafundowała sobie wypoczynku, wczasów itp. Gdy w ostatnich kilkunastu latach już bardzo cierpiała na reumatyzm, na pojechanie do sanatorium trzeba ją było uporczywie namawiać, nie tylko dla tego, że szkoda Jej było pieniędzy, lecz także z powodu troski o Jej niepełnosprawnego młodszego brata Władzia, który zawsze boleśnie odczuwał każdą Jej nieobecność. Jak prawdziwa dama lubiła elegancję, ładny ubiór, ale nigdy sobie nie kupowała ubioru, zwłaszcza nowego. Właściwie wszystko miała z darów od swojej dawnej przyjaciółki z USA, a były to rzeczy używane. Mimo, a właściwie raczej z powodu trzeźwej i słusznej świadomości swojej naturalnej urody nigdy się nie malowała, nie farbowała włosów, nie wstydziła się siwizny. Nigdy nie ubrała spodni i nierzadko wyrażała swój krytyczny stosunek do tej panoszącej się obecnie durnej antykobiecej mody, której ulegają nawet starsze i bardzo starsze panie (co zwykle świadczy nie tylko o braku poczucia własnej godności, lecz także o zaniku zdrowego wyczucia estetycznego). Także w domu lubiła być elegancka, oczywiście po domowemu, i to była skromna elegancja, raczej schludność prawdziwie kobieca, bo macierzyńska i czysta. W tym sensie była znakiem sprzeciwu, ale sobą - tym, kim była, nie z woli odróżniania się czy płynięcia pod prąd. 

Dlatego Jej odejście z tego świata w oktawie Wszystkich Świętych bardzo pasuje do Niej. Była zwykła, a zarazem niezwykła w swej zwykłości. Nie zawsze mogłem się zgodzić z Jej filozofią życiową, podejściem do niektórych spraw czy problemów. Konkretnie: bardzo, aż za bardzo liczyła się z opinią ludzką. Poniekąd jest to o tyle zrozumiałe, że z jednej strony była ogólnie lubiana i poważana, nie miała wrogów, choć też miała niewielu przyjaciół, ale za to zwykle wiernych. Z drugiej zaś strony trzeba mieć na uwadze, że w tej małej galicyjskiej mieścinie (gdzie przed wojną ani kościół rzymsko-katolicki, ani cerkiew grecko-katolicka nie były umieszczone przy rynku, lecz akurat synagoga, której budynek istnieje zresztą do dziś) wielu jest takich, którzy w dość wąsko i specyficznie ujmowanym interesie, choćby z zazdrości czy z żądzy zemsty za niespełnienie ich złodziejskich zachcianek gotowi są urządzić piekło na ziemi choćby językiem, czyli oszczerstwami. Z tego właśnie względu dawała mi swoje rady, pouczenia, upomnienia, niekiedy wyrzuty, z intencją na pewno dla mojego dobra, choć przyziemnego. Zawsze warto było się nad nimi zastanowić, nawet jeśli nie mogłem się im poddać, gdy uważałem, że muszę postąpić wbrew Jej bardzo pragmatycznej linii, co ostatecznie respektowała. Wiem, że zawsze chciała dobrze, oczywiście na swój sposób, w kontekście swojego doświadczenia życiowego i swojej roli w rodzinie i wobec mnie. Mam nadzieję, że teraz widzi sprawy o wiele lepiej niż ja, bo z góry, z perspektywy wieczności u Boga. Ufam, że także teraz chce mi pomagać i może mi być pomocą o wiele lepiej niż w życiu doczesnym. Tego też życzę każdemu. 

Podziękowanie

Z przyjemnością kieruję do P. T. Czytelników comiesięczne podziękowanie wraz z aktualną statystyką. 

Oto aktualna statystyka (na dzień 1.11.2024): 


Przebieg w skali ostatniego roku wygląda następująco:


Jak pokazuje statystyka, codziennie korzysta z bloga średnio ponad 1000 i więcej osób, w zależności od częstotliwości nowych wpisów. Datki o różnej wysokości - a każde wsparcie się liczy - ofiarowało od początku istnienia bloga w sumie około trzydziestu osób. Kilka osób wspiera blog regularnie, co jest szczególnie cenne, niezależnie od wysokości ofiar.  

Za wsparcie bloga - Bóg zapłać!  Wszystkich darczyńców wspominam w memento każdej Mszy św.

Datki można wpłacać na numer konta (IBAN):

94 1020 4274 0000 1102 0067 1784



Dla przelewów z zagranicy:

PL 94 1020 4274 0000 1102 0067 1784

Kod BIC (Swift): BPKOPLPW

Czy przemawianie do zmarłych jest zgodne z wiarą katolicką?


W ostatnich latach upowszechnił się zwyczał zwracania się do zmarłych w drugiej osobie nie tylko w przemówieniach członków rodziny czy innych świeckich lecz także w kazaniach czyli słowach kierowanych przez duchownych podczas liturgii. Zwyczaj ten przeniknął z obrzędów świeckich i nie ma żadnej podstawy w Tradycji katolickiej. Nasuwa się pytanie, czy jest on zgodny z wiarą katolicką.

Naczelną zasadą jest oczywiście nauczanie Kościoła o rzeczach ostatecznych czyli śmierci, sądzie, niebie, piekle oraz czyśćcu. Wiąże się z tym także sprawa modlitwy za zmarłych.

Śmierć jest przejściem duszy nieśmiertelnej do wieczności poprzez sąd Boży indywidualny, w którym rozstrzyga się wieczny los człowieka: wieczna szczęśliwość w niebie - ewentualnie poprzez czyściec czyli karę czasową za grzechy przebaczone a nieodpokutowane - albo wieczne potępienie czyli piekło. W śmierci następuje oddzielenie duszy od ciała, tym samym także od wszystkich władz zmysłowych, które są w sposób naturalny związane z ciałem. Innymi słowy: ciało zmarłego na pewno nie słyszy, nie widzi, nie czuje. Do kogo więc kierowane są przemówienia i kazania kierowane do osoby zmarłej? Czy do duszy? Takie jest chyba mniemanie osób stosujących tę praktykę. Aczkolwiek stosują je nierzadko także osoby wprost deklarujące się jako niewierzący w nieśmiertelność duszy i życie wieczne. W takim wypadku jest to jedynie czy to forma literacko-retoryczna, czy metoda psychoterapii w sytuacji żałoby. Jednak powiązania - przynajmniej faktyczne, nawet jeśli nie są świadome i zamierzone - mogą być i de facto są dalsze i głębsze. Pomijając spontaniczne, odruchowe zachowanie osób bliskich, bolejących nad stratą i pragnących utrzymać komunikację z osobą zmarłą, przemawianie do zmarłych jest właściwie zwyczajem spirytystycznym czyli sekt okultystycznych. Jak się to ma do wiary i nauczania Kościoła?

Teologia katolicka jest także w tej kwestii trzeźwa, oparta na twardych danych zarówno Bożego Objawienia jak też poznania czysto racjonalnego, zwłaszcza zdrowego rozsądku i doświadczenia. Jak zaznaczone już, nie ma żadnych podstaw do przyjęcia, by ciało zmarłego czy także dusza osoby zmarłej słyszała, widziała, czuła itd. Ciało ulega rozkładowi, z czasem całkowitemu. Dusza bez ciała nie ma kontaktu ze światem doczesnym, gdyż jako stworzenie duchowe nie ma bezpośredniego kontaktu ze światem materialnym, lecz jedynie poprzez ciało. Jedynie Bóg ma bezpośredni kontakt ze wszystkimi swoimi stworzeniami. Także aniołowie - zarówno duchy święte jak też upadłe czyli szatan i demony - nie mają bezpośredniego kontaktu ze światem materialnym, lecz jedynie poprzez dusze ludzkie, innych aniołów oraz na mocy specjalnego działania Bożego.

Innymi słowy: zmarli nie wiedzą nic o naszych słowach, uczuciach itp. skierowanych do nich, chyba że Pan Bóg im to okaże. Tym samym próba pominięcia Pana Boga w tym "kontakcie" jest właściwie absurdalna. Na taką próbę wygląda zwracanie się do osoby zmarłej tak jakby słyszała, czuła, widziała. Z punktu widzenia teologicznego jest to zwyczaj przynajmniej bezmyślny, a nawet zalatujący spirytyzmem.

Kościół stosował zawsze jedynie modlitwę za zmarłych, nie przemawianie do nich. Modlitwa za nich owszem może mieć formę rozbudowaną, opowiadającą o ich życiu, wyrażającą wdzięczność, także ból i żal. Wówczas odpowiada zarówno wierze katolickiej jak też potrzebie chwili do wyrażenia uczuć.

Dopiero od orzeczenia Kościoła w akcie beatyfikacji wolno publicznie zwracać się do osób zmarłych beatyfikowanych z prośbą o wstawiennictwo czy z podziękowaniem. Lekceważenie tej zasady jest właściwie podważaniem sensu i znaczenia beatyfikacji. Nie przypadkowo zwyczaj zwracania się do zmarłych na pogrzebie przeniknął z protestantyzmu czy wręcz z kręgów ateistycznych czy agnostyckich, gdzie jest to oczywiście tylko forma retoryczna dla wyrażenia uczuć. Katolikom nie godzi się praktykowanie tego zwyczaju, przynajmniej z powodu możliwości nieporozumień teologicznych i tym samym zgorszenia.

Przy okazji parę innych uwag związanych z tematem.

1. Także podczas pogrzebu oraz pełnienia warty honorowej przy trumnie w świątyni obowiązuje zasada, że mężczyznom nie wolno mieć nakrycia głowy, także mundurowym. Jedynym dopuszczalnym nakryciem głowy strój liturgiczny (mitra biskupia, biret duchownych). Wyjątek może być w razie niepogody.

2. Czarny kolor liturgiczny nie został ani unieważniony ani zakazany. Oznacza on wyjątkowość obrzędu polegającą na modlitwie za zmarłych. Kolor fioletowy jest natomiast kolorem pokutnym i tym samym powoduje nieporozumienie, jakoby chodziło o pokutę czyli nawrócenie wraz z własnowolnym karaniem siebie. Natomiast kolor czarny oznacza rzeczywistość ostateczną po wyroku Sądu Bożego, czyli nieznany los zmarłej osoby, w powiązaniu z modlitwą za nią. Fioletowy jako pokutny albo wskazuje na pokutę żyjących, albo na pokutę duszy w czyśćcu: w pierwszym wypadku jest negacją sensu i wagi modlitwy za zmarłych, czyli negacją czyśćca (tym samym podzielaniem herezji protestanckiej i wschodniackiej), w drugim jest bezpodstawnym mniemaniem o losie danej duszy, tzn. że jest ona w czyśćcu. W każdym razie fiolet powoduje wieloznaczność i fałszuje sens obrzędu.

3. Zasadą jest, że ciało wiernych świeckich wystawione w świątyni ma być zwrócone twarzą ku ołtarzowi, tak samo jak podczas liturgii za życia. Natomiast ciało kapłana ma być zwrócone twarzą ku ludowi, gdyż oznacza to godność kapłańską, która trwa także po śmierci. Ciało kapłana w trumnie jest odziane w szaty mszalne koloru fioletowego, co oznacza ducha pokuty, w jakim odszedł z tego świata. 

Czy karmelita miał prawo odmówić Komunii św.?




Wypowiedź kard. Burke’a podaje przegląd dokumentów o bardzo różnym pochodzeniu i wadze, począwszy od kanonów prawa kanonicznego po wytyczne kongregacyj rzymskich, synodów i konferencji biskupów. Zasadniczy jest tutaj następujący fragment z podsumowania:



Zawiera on istotną zasadę odpowiedzialności szafarza i obowiązek odmówienia Komunii św. w przypadku obiektywnego stanu braku dyspozycji z powodu publicznie głoszonych poglądów sprzecznych z nauczaniem Kościoła. 

Nowością i to dość kłopotliwą jest duszpasterskie zalecenie uprzedniego upomnienia danej osoby oraz wezwania do nieprzystępowania do Komunii św. Nie jest bowiem jasne, jak należy postąpić, gdy duszpasterz nie miał sposobności ani możliwości upomnienia ani nawet przypuszczenia, że dana osoba podejdzie do Komunii św., gdy np. przychodzi do innego kościoła niż swój parafialny albo gdy duszpasterz jest nowy w danej parafii. Czy uprzednie upomnienie jest warunkiem koniecznym dla zgodności odmówienia Komunii św. z prawem kanonicznym? Taki warunek nie wynika w żaden sposób z dokumentów prawnych Kościoła i jest tym samym jedynie zaleceniem duszpasterskim, nie wymogiem prawnym. To zalecenie należy stosować, jeśli jest to możliwe. Jednak niezastosowanie go nie zwalnia z obowiązku odmowy udzielenia Komunii św., gdy szafarz wie o obiektywnym braku dyspozycji. 

Jasne jest, że szafarz decyduje i ponosi odpowiedzialność, oczywiście według stanu swej wiedzy. Nie wolno udzielić Komunii św., jeśli podchodzi osoba znana z publicznych wypowiedzi czy postępowania przeciw wierze i moralności Kościoła, a szafarz o tym wie. 

W wypadku Hołowni kapłan przed udzieleniem Komunii powinien był się przynajmniej upewnić, czy ten pan podtrzymuje swoje znane publicznie stanowisko. Pytanie może i powinno być publiczne i głośne, bo on głosi poglądy publicznie i głośno. Jeśli by Hołownia potwierdził swoje poglądy, to nie powinien otrzymać Komunii. Jeśli by je publicznie odwołał i w sposób słyszalny wyraził skruchę i wolę naprawy zgorszenia, to można było udzielić. Gdyby się awanturował, to należałoby wezwać policję, ponieważ sprawa już by dotyczyła porządku publicznego. 

Tak więc moim zdaniem karmelita popełnił błąd, nie pytając Hołowni przed udzieleniem Komunii. A powinien był to zrobić. 

Oczywiście pytanie w trakcie udzielania Komunii jest wyjątkowym przypadkiem i nadzwyczajnym. Jednak szafarz powinien być na takie sytuacje przygotowany i nie powinien wahać się zadać pytania, oczywiście spokojnie, ale zdecydowanie. 

Sytuacja jest o tyle nadzwyczajna, że to władza kościelna czyli biskup diecezjalny powinien jasno ogłosić, że ktoś głoszący tego typu poglądy nie powinien podchodzić do Komunii św. dopóki ich publicznie nie odwoła, nie wyrazi skruchy i nie odbędzie odpowiedniej pokuty. Skoro biskup miejsca zaniedbał swojego obowiązku, wówczas ciężar odpowiedzialności spoczywa tylko na szafarzu, zgodnie z prawem kanonicznym. Biskup nie ma prawa przeszkadzać szafarzowi w jakikolwiek sposób. 

Podkreślam, że chodzi tutaj o przypadek publicznego głoszenia poglądów sprzecznych z nauczaniem Kościoła. 

Inaczej rzecz się ma w przypadku gdy chodzi o grzechy w sferze prywatnej czy poglądy znane tylko prywatnie czy ze spowiedzi. Wówczas szafarz nie ma obowiązku upewnić się, czy dana osoba jest dysponowana do przyjęcia Komunii św., chyba że są ewidentne podstawy do wątpliwości, jak upojenie alkoholowe czy niegodne zachowanie w świątyni. W przypadku, gdy jest to osoba, której stan jest znany szafarzowi tylko ze spowiedzi, wówczas szafarz nie może działać na podstawie wiedzy, którą posiadł w ramach spowiedzi, tym bardziej gdy istnieje możliwość, że ta osoba otrzymała rozgrzeszenie u innego spowiednika. 


Jak katolik powinien traktować tzw. halloween?

 


Problem ze "świętowaniem" halloween ma dwa główne aspekty: historyczny i treściowy, w tym także teologiczny. 

Historycznie wydaje się prawdopodobne, że korzeniem jest pogańsko-celtyckie święto samhain, obchodzone wieczorem i w nocy z 31 października na 1 listopada. Jest ono związane zarówno z rytmem przyrody jak też z mitologią, czyli religią celtycką. Według tej mitologii jest to jedno z tych świąt, gdy ludzie mają dostęp do świata zmarłych i odwrotnie. Istnieje tu zresztą pewna analogia do starosłowiańskiego świętowania tzw. dziadów, ale to jest osobny temat. Podczas święta samhain palono świąteczne ogniska, z których płonące drzazgi zabierano do domostw, co miało dawać ochronę przeciw złym mocom. Te dwa elementy - obecność dusz zmarłych oraz ogień względnie światło - można dostrzec także w świętowaniu halloween. 

Skąd się wzięło świętowanie halloween? Wiele wskazuje na to, że powstało ono w wyniku ludowej, folklorystycznej recepcji chrześcijańskiego kultu wszystkich świętych i modlitwy za zmarłych w kontekście pogańskiego zwyczaju święta samhain, które zostało częściowo jakby schrystianizowane przez przeniesienie kościelnego święta wszystkich męczenników - obchodzonego pierwotnie w okresie wielkanocnym (13 maja) - na 1 listopada (przez papieża Grzegorza III, † 741). Wprawdzie historycy spierają się w kwestii związku halloween z pogańskim świętem samhain, gdyż przeniesienie święta Wszystkich Świętych na dzień, w którym pierwotnie świętowano samhain, jest udokumentowane najpierw dla Włoch, nie dla terenów historycznie i kulturowo celtyckich. Jednak trzeba mieć na uwadze, że odległość geograficzna nie jest w dziedzinie kościelnej istotna, ponieważ Kościół już wtedy dysponował wyśmienitymi kanałami komunikacji wewnętrznej. 

W każdym razie w celtyckiej Irlandii i pobliskich regionach doszło do swoistego połączenia chrześcijańskiego święta z elementami zwyczajów pogańskich, co wyraża właśnie nazwa halloween, oznaczająca "wieczór wszystkich świętych" (All Hallows’ Eve). To ludowe święto istniało pierwotnie tylko na terenie katolickiej Irlandii, podczas gdy w protestanckich regionach wysp brytyjskich w ten dzień obchodzono święto tzw. reformacji. Wprawdzie protestancko-liberalny etnolog religii James Frazer (The Golden Bough, 1922) nazwał halloween "starym pogańskim świętem zmarłych z cienką powłoką chrześcijańską". Świadczy to jednak raczej o jego uprzedzeniach i braku zrozumienia dla katolickich zasad teologicznych i duszpasterskich niż o solidnej wiedzy naukowej. Otóż Kościół w swojej działalności misyjnej zwykle nawiązywał do elementów religijności zawartych w zwyczajach pogańskich (tak np. panteon rzymski został przemieniony na świątynię katolicką poświęconą kultowi świętych męczenników). Tak w kontekście celtyckiego święta samhain katolicyzm skierował myśli i zwyczaje ku prawdziwemu kultowi ludzi świętych oraz ku modlitwie za zmarłych, w wyniku czego powstało ludowe świętowanie halloween. A tego protestanci w ramach swojej fałszywej teologii - odrzucającej zarówno kult świętych jak też modlitwę za dusze w czyśćcu - nie rozumieją. 

Znamiennym przykładem połączenia chrześcijaństwa z pogaństwem w pierwotnym iryjskim zwyczaju halloween jest opowieść odnosząca się do pochodzenia lampy w formie znanej obecnie oświetlonej od wewnątrz dyni. Otóż według ludowej opowieści (źródło tutaj) żył niegdyś kowal Jack, który był skąpym pijaczyną. Gdy pewnego razu siedział sobie w karczmie, nagle stanął przed nim diabeł, chcąc go zabrać ze sobą do piekła. W zamian kowal Jack zażądał od diabła zafundowanie mu jeszcze jednego drinka. Diabeł zgodził się na taki pakt, a nie mając pieniędzy, sam zamienił się w monetę, żeby zapłacić karczmarzowi za drinka dla Jack'a. Wtedy sprytny Jack chwycił diabła zamienionego w monetę i wsadził go do swojej kieszeni, trzymając mocno. A ponieważ w kieszeni miał srebrny krzyżyk, diabeł nie mógł się uwolnić ani przemienić się z powrotem w swoją zwykłą postać. Wówczas sprytny Jack postawił diabłu warunek: wypuści go z kieszeni wtedy, jeśli diabeł pozwoli mu jeszcze pożyć 10 lat na ziemi. Po 10 latach diabeł powrócił, żeby zabrać Jack'a do piekła. Sprytny Jack znowu poprosił diabła o ostatnią przyjemność przed śmiercią, mianowicie o jabłko z pobliskiej jabłoni. Gdy diabeł wszedł na drzewo, wówczas Jack szybko wyrył na drzewie krzyż, wskutek czego diabeł nie mógł z niego zejść. W tej sytuacji Jack wymusił na diable pakt, że za usunięcie krzyża wyrytego na korze jabłoni diabeł już odtąd na zawsze zostawi Jack'a w spokoju. Gdy potem Jack po wielu latach zmarł, poszedł do bramy nieba prosząc o wstęp. Ponieważ swoim życiem nie zasłużył na niebo, nie został wpuszczony, lecz odesłany do bram piekła. Jednak także tam nie został wpuszczony, gdyż diabeł był związany zawartym niegdyś paktem, że nie weźmie duszy Jack'a. Tak więc Jack musiał wrócić na ziemię. Ponieważ była jesień - pora wilgotna i zimna - diabeł ze współczucia dał Jack'owi żarzący węgielek prosto z ognia piekielnego. Jack włożył węgielek do wydrążonej rzepy, którą miał przy sobie na drogę, żeby mu świecił w ciemności. Od tego czasu nieszczęsna, zewsząd odrzucona dusza Jacka błąka się z lampą po tym świecie. A według wierzeń ludowych światło z ognia umieszczonego w wydrążonej rzepie bądź dyni ma odstraszać złe moce. 

Tak więc mamy tutaj pomieszanie elementów chrześcijańskich (grzech, diabeł, krzyż, niebo, piekło) z pogańskimi (pewne miłe cechy diabła, przemiana diabła w materię, błąkanie się duszy po śmierci). Przeważają elementy chrześcijańskie, zwłaszcza w postaci kary za grzeszne życie oraz w możliwości przeciwstawienia się diabłu. Niechrześcijański jest natomiast brak dobrego wzoru nawrócenia u głównego bohatera. "Zwycięstwo" nad diabłem polega jedynie na jego przechytrzeniu. Pojawia się wprawdzie chrześcijański znak krzyża, jednak w funkcji quasi magicznej. Tym niemniej opowieść ta zawiera chrześcijański morał: przez życie doczesne zasługujemy na życie wieczne. W postaci Jack'a błąkającego się z lampą pośród nocy można by rozumieć dusze czyśćcowe potrzebujące modlitwy Kościoła, tym samym nawiązanie do katolickiego Dnia Zadusznego. 

Jak to się ma do popularnego obecnie "świętowania" halloween? 

Otóż prócz stawiania wydrążonej dyni ze światłem wewnątrz - i to zwykle bez znajomości opowieści o sprytnym Jack'u - nie ma właściwie związku między tradycyjnym, ludowym, pierwotnym świętem halloween a tym, co jest obecnie znane pod tą nazwą. Należy mieć na uwadze, że pierwotny, iryjski ludowo-katolicki zwyczaj został w ostatnich dekadach (z początkami w pierwszej połowie XX w.) podobnie komercyjnie zafałszowany jak katolicki zwyczaj związany ze świętem św. Mikołaja, którego zamieniono w grubego krasnala w czerwonym kostiumie koncernu coca-cola. Fałszerstwo - motywowane komercyjnie, ale zapewne także ideologicznie - polega na odejściu od pierwotnej treści ludowego święta halloween na rzecz pogańskich, a nawet wręcz satanistycznych treści, jak swoisty kult śmierci i upiorów. Nie przypadkowo halloween w obecnej, zafałszowanej postaci należy do głównych "świąt" wyznawców satanizmu (więcej tutaj). 

Przytoczona powyżej opowieść o Jack'u jest praktycznie nieznana czy mało znana, gdyż jest przemilczana i pomijana przez obecnych propagatorów halloween, co jest zrozumiałe, gdyż zawiera jednak sporo treści chrześcijańskiej. Zaś forma popularnych obecnie świateł z wydrążonych dyń raczej wyraża i promuje zło niż je odstrasza. 

W obecnej postaci obchodów halloween głównym elementem są dzieci przebrane za kościotrupy czy upiory, żebrzące po domach o słodycze (trick or treating). Wprzęgnięcie dzieci w zafałszowane świętowanie halloween jest szczególnie perfidne. Wpływa bowiem na psychikę i umysły dzieci, oswajając je z rzeczywistością mroczną, z rzeczywistością zła, tym samym niszcząc w nich naturalny dystans i lęk wobec takiej rzeczywistości, a wzbudzając ciekawość i zainteresowanie tą sferą. Obdarowywanie ich za to słodyczami, które dzieci przecież zawsze lubią, jest iście szatańską przynętą. W ten sposób niszczona jest w dzieciach pewna naturalna - wynikająca z dziecięcej niewinności - odporność na zło, a wszczepiana jest im podatność na rzeczywistość okultyzmu, czyli demoniczną. 

Jakie wynikają stąd zalecenia praktyczno-duszpasterskie?

1. Przede wszystkim należy zdecydowanie i konsekwentnie odrzucić wszelkie obecne zwyczaje halloween, począwszy od wydrążonych dyni, aż do przebierania dzieci w kościotrupy czy upiory. 

2. Należy przy tym uświadamiać o powiązaniach tych zwyczajów, zwłaszcza o demonicznym zafałszowaniu w obecnych zwyczajach halloween, czyli o istotnych różnicach względem starego, ludowego iryjskiego świętowania wieczoru przed świętem Wszystkich Świętych. 

3. Według sprawdzonej przez wieki metody katolickiej, należy zastąpić demoniczno-pogańskie praktyki przez zwyczaje chrześcijańskie jak

- przebranie dzieci w postaci świętych

- orszaki (procesje) z lampami ze świecami poświęconymi według tradycyjnego katolickiego rytuału, który zawiera nawiązanie do exorcyzmu, czyli jest skierowany przeciw mocom demonicznym, 

- ustawianie lamp (poświęcone świece) z symbolami chrześcijańskimi, zwłaszcza ze znakiem krzyża.

Oczywiście można dodać elementy zachęcające dzieci do uczestnictwa, jak np. podarowanie owoców, słodyczy w umiarze, czy świąteczna, dobra zabawa, pasująca do święta Wszystkich Świętych, a zachęcająca do dążenia ku świętości.

Co zrobić, gdy przyjdą dzieci przebrane na Halloween?

1. Nic im nie dawać i powiedzieć im, żeby już więcej nie przychodziły w takim przebraniu.

2. Zachęcić, żeby przyszły przebrane za świętych czy na kolędowanie, a wtedy dostaną słodycze. 


>> Tutaj znajduje się wersja mówiona: 

https://www.youtube.com/watch?v=4WUu4LSs-mY

Dlaczego specjaliści od sekt hodowali u siebie sektę?

 


Dominikanie stali się w ostatnich latach w Polsce słynni nie tylko dzięki takim osobom jak Adam Szustak (więcej o nim tutaj). Afera, której bohaterem jest ich były współbrat Paweł Maliński, w międzyczasie prawomocnie skazany na 3 lata więzienia za nadużycia sexualne w kontekście zależności pseudoreligijnej, wstrząsnęła renomą tego zakonu i była owszem szeroko podawana i komentowana. Sprytnym zabiegiem przełożony prowincjalny powołał komisję do zbadania sprawy, która już po kilku miesiącach pracy wydała "raport", mający świadczyć o transparencji i celujący w odbudowanie wiarygodności. Nie przypadkowe było powołanie na stanowisko szefa tej komisji znanego szeroko publicysty i dziennikarza Tomasza Terlikowskiego, co miało zapewne służyć temuż celowi. Równocześnie jednak nadal brakuje głębszych refleksyj, sięgających do źródła i korzeni skandalu, a w międzyczasie sprawę uważa się za zakończoną i przeznaczoną do lamusa historii. 

Ów raport mimo szumnego ogłoszenia i pozornej solidności jest dość chaotyczny i płytki, mimo skądinąd słusznego podziału na części -  faktograficzną, teologiczną, psychologiczną i socjologiczną. Przytaczane świadectwa służą jedynie jako potwierdzenie snutych opowieści czy rozważań, bez porządku chronologicznego i tematycznego. Oczywiście dobrze, że w ogóle cytowane są świadectwa czyli fragmenty przesłuchań. Jednak podane jest to w taki sposób, jakby czytelnik nie miał być zdolny do samodzielnej oceny ich treści i wysnucia własnych reflexyj czy wniosków. Tym niemniej można się dowiedzieć sporo ciekawostek, choć szereg istotnych kwestij już na poziomie faktów nie zostało rozwiniętych. Zamiast narzuconego pośpiechu lepiej było poświęcić nieco więcej czasu i wysiłku na opracowanie solidnego dokumentu sprawy. A może tego właśnie chciano uniknąć? Może chciano rzucić publiczności coś takiego, by zaspokoić powierzchowną ciekawość i zabezpieczyć się przed głębszymi pytaniami?

Zaangażowanie w sprawę takich osób jak Tomasz Terlikowski bynajmniej nie daje gwarancji rzetelności. Wręcz przeciwnie. Jego działalność wykazuje regularnie dwie główne cechy: zgodność z trendem popularności oraz unikanie głębszych poszukiwań i pytań, nawet kosztem zwykłej solidności informowania. 

Tyle uwag wstępnych. Nie będę referował ani analizował szczegółowo tegoż raportu. Zainteresowany czytelnik może sam zapoznać się z jego treścią, ogólnie dostępną w internecie. Podzielę się jedynie kilkoma reflexjami, które powinny pomóc w namyśle. 

Otóż po pierwsze zakrawa wręcz na szyderstwo historii, że Paweł Maliński, bohater skandalu, w którym się mówi wprost o sekcie hodowanej przez lata u dominikanów, nie tylko był dominikaninem, lecz nawet założycielem tzw. "dominikańskiego centrum informacji o nowych ruchach religijnych i sektach" w Poznaniu i Wrocławiu, a także przez wiele lat mieszkał i działał w warszawskim klasztorze, gdzie znajduje się obecnie chyba już tylko jedyne takowe "dominikańskie centrum". Ta okoliczność staje się bardziej zrozumiała w świetle wystąpień jego obecnych kierujących (widocznych na fotografii tytułowej). 

Zacznijmy od sprawy Malińskiego. Jak podają świadectwa zacytowane w "raporcie" komisji Terlikowskiego, Maliński miał w zakonie opinię "niegroźnego wariata". Z jednej strony miał zdolności intelektualne raczej poniżej poziomu przeciętnego w zakonie (miał problemy już z pracą magisterską, a doktorat o kwestionowanym poziomie zrobił dzięki protekcji, co hańbi jego promotora, również dominikanina). Z drugiej strony był lubianym kaznodzieją, o czym świadczy fakt, że jego msze słynęły z pokaźnej frekwencji. Ta ostatnia okoliczność stanowiła zapewne główny argument na korzyść Malińskiego nawet wtedy, gdy niektórzy współbracia zgłaszali swoje zastrzeżenia co do jego działalności przełożonym, zwłaszcza prowincjałowi o. Maciejowi Zięba (†2020). Widocznie był generalnie lubiany przez współbraci, w pewnej mierze nawet podziwiany z powodu swojej popularności wśród młodzieży. Z całą pewnością Maliński odznacza się inteligencją praktyczną, czyli sprytem w obchodzeniu się z ludźmi, w manipulowaniu nimi i w radzeniu sobie z trudnościami. W rezultacie te czynniki przysłoniły wszelkie, choćby poważne zastrzeżenia, zwłaszcza co do praktykowanej w jego sekcie "modlitwy ciałem", czyli uprawiania lubieżności pod pretextem pseudoreligijnym. Szczególnie o. Maciej Zięba, który był prowincjałem w latach 1998-2006, odznaczał się przychylnością dla niego, nawet pewną trudną do zrozumienia zażyłością. Równocześnie fakt, że Zięba został wybrany prowincjałem, choć był znany z alkoholizmu, świadczy dość haniebnie o stanie duchowym i umysłowym tego zakonu, zwłaszcza w Polsce. 

W życiu duchowym, zwłaszcza duchownych, istotną rolę odgrywa formacja intelektualna, czyli filozoficzno-teologiczna. Jest ona podstawą, aczkolwiek oczywiście nie może zastąpić żywej wiary i szczerej pobożności, czyli autentycznej modlitwy. Nie wiem, jak konkretnie wyglądają studia u dominikanów w Polsce. Oczywiste są natomiast ich efekty, a to zarówno u Malińskiego, jak też u jego przełożonych, z o. Ziębą na czele, a także u takich aktualnych gwiazdorów internetu i modernistycznej ambony jak Adam Szustak (więcej tutaj) i jego medialni kolesie jak Tomasz Nowak (więcej tutaj), Paweł Gużyński, Maciej Biskup itp. Krótko mówiąc: poziom katastrofalny. Jak wykazuje raport komisji Terlikowskiego, zarówno Zięba jak też jego następcy w urzędzie prowincjała nie wykazali zdolności do prawnie prawidłowego zabrania się za sprawę Malińskiego, nie wszczęli procedury kanoniczno-prawnej, a ograniczyli się do dekretów dyscyplinarnych, co potem dziwiło nawet generała zakonu dominikanów. A tłumaczą się teraz swoją nieznajomością prawa kanonicznego, tudzież złym doradztwem prawno-kanonicznym, co świadczy już o braku kompetencji choćby ludzkiej w sprawowaniu urzędu. 

Jeszcze gorzej jest z kompetencją teologiczną. Jej brak jest szczególnie jaskrawy u Malińskiego, ale także u innych aktualnych gwiazdorów jak Adam Szustak (por. link wyżej). Maliński posługiwał się szczątkami teologii, wziętymi zresztą od modernistów, budując na nich swoją ideologię pseudoduchową jako usprawiedliwienie dla swoich perwersyjnych praktyk. Jak to możliwe, że jego współbracia przez dziesiątki lat nie reagowali, a nawet widocznie nie zauważyli fałszywości tej zakłamanej ideologii? Ano właśnie dlatego, że sami nie myślą kategoriami zdrowej teologii katolickiej. A widać to także u obecnych szefów owego "dominikańskiego centrum". 

Ich artykułowana wiedza teologiczna ogranicza się do Magisterium tzw. posoborowego, czyli dokumentów po V2 oraz do teologów - raczej pseudoteologów - modernistycznych. Widoczne jest to już w mętnej i w gruncie rzeczy zakłamanej definicji sekty, gdy ojcowie Broniek i Smolana skrzętnie unikają powiedzenia, że istotą sekty jest herezja (greckie "hairesis" oznacza dosłownie tyle co łacińskie "secta"), czyli odrzucanie przynajmniej jednej z prawd prawdziwej religii, jaką jest katolicyzm. Oni mieszają nie tylko różne aspekty w tej kwestii - teologiczny, psychologiczny, socjologiczny - lecz wprowadzają do teologii elementy fałszywej ideologii relatywistycznej, gdy do głównym znamion sekty zaliczają podział na "czarne i białe", czyli stosowanie logiki dwuwartościowej, czyli myślenie w kategoriach prawdy i fałszu, dobra i zła. Zgodnie z modnym relatywizmem i subiektywizmem, zarzucają "sektom" nierespektowanie szarości, czyli pomieszania prawdy i fałszu, dobra i zła. Zresztą mylą tę sprawę z fałszywym exkluzywizmem. Szczególnie T. Terlikowski za istotną cechę sekciarstwa uważa odróżnianie i separowanie się od świata zewnętrznego jako złego. Widocznie nie zna, nie rozumie, czy raczej odrzuca znaczną część Nowego Testamentu, zwłaszcza pisma św. Janowe, gdzie regularnie jest mowa o sprzeczności między prawdą Chrystusa i Jego uczniami, a światem. Odpowiada to zresztą ogólnemu widocznemu postępowaniu tego publicysty, który starannie dba o to, by być na fali aktualnych trendów kościelnych, społecznych i politycznych. Widocznie nie zauważa, że Kościół zawsze rozumiał siebie exkluzywistycznie, to znaczy jako jedyną prawdziwą religię, pochodzącą od Boga samego, który objawił się we Wcielonym Synu Bożym. Ten, kto neguje to Objawienie, wstydzi się exkluzywizmu i go odrzuca, gdy jest on niewygodny dla własnej praktyki życiowej. 

W końcu sprawa ma też wymiar psychologiczny. Otóż każda wspólnota i społeczność, w której słabnie czy wręcz zamiera myślenie kategoriami teologii katolickiej, przechodzi w mentalność sekciarską, zwaną eufemistycznie "wspólnotowością", a mówiąc dosadnie poniekąd komunizmem. To dlatego właśnie przełożeni Malińskiego, mimo stwierdzenia jego ewidentnie niemoralnych, wręcz skandalicznych praktyk, przez dziesięciolecia nie zdobyli się na wszczęcie procesu kanonicznego zdążającego do wydalenia go z zakonu i stanu duchownego. Byli pod wrażeniem jego popularności, powodzenia jego kazań. Przy braku zdrowego myślenia teologicznego widzieli problem jedynie w emocjonalności kazań wraz z deficytem treści, a nie dostrzegali - może nawet nie chcieli dostrzec - gruntownej fałszywości. I oczywiście nie chcieli być zbyt surowi wobec swojego współbrata, do którego - jak wykazują świadectwa - czuli życzliwość i sympatię, przy zupełnym braku empatii dla ofiar Malińskiego, zarówno już skrzywdzonych jak też potencjalnie mogących stać się jego ofiarami. 

Wynika to z mody na "wspólnotowość" zarówno wewnątrz zakonów jak też w duszpasterstwie, co jest niczym innym jak przeniesieniem wzorców protestanckich, iście sekciarskich do życia Kościoła. Oczywiście, od zawsze obecne jest w Kościele życie wspólnotowe w znaczeniu wspólnot zarówno lokalnych parafialnych, diecezjalnych, jak też zakonów i zgromadzeń (cenobityzm) działajacych według określonych zasad prawnych. Jednak nigdy nie było w Kościele tworzenia wspólnot parazakonnych czy raczej pseudozakonnych dla świeckich bez prawnie określonych zasad, czyli reguł i statutów. Naturalną wspólnotą dla świeckich jest rodzina i społeczność lokalna, na wyższym poziomie też państwo. W dziedzinie kościelnej zawsze było jedno nauczanie wiary i jedna liturgia dostępna dla wszystkich katolików, gdyż to wynika z natury i definicji religii jako kultu publicznego Kościoła. Nigdy nie było w Kościele jakichkolwiek zamkniętych czy dyskretnych "grup modlitewnych" z własnymi "rytuałami" dla wtajemniczonych. To jest wynalazek sekt protestanckich, zwłaszcza tzw. pentekostalnych, które powinne się właściwie nazywać ezoterycznymi. Przeniesienie tego typu praktyk do Kościoła jest sprzeczne z jego naturą, ustrojem, zasadami i Tradycją, i wcześniej czy później musi prowadzić do poważnych problemów tego typu jak skandal z Pawłem Malińskim, przy czym nie jest on jedynym tego typu przykładem. 

Tego rodzaju mentalność wspólnotowa rujnuje od wewnątrz życie danego zakonu, już chociażby dlatego, że nieuchronnie wprowadza podziały wewnątrz klasztoru i zakonu, nawet jeśli dany klasztor czy zakon zostaje całkowicie przejęty przez takową sektę paraprotestancką. Wynika to z natury sekt, gdyż one regularnie łączą relatywizm z autorytaryzmem: zamiast prawd i norm obiektywnych, decydująca jest wola danej sekty, zwłaszcza w postaci jej przywódcy, nawet jeśli ów ma przy sobie jakieś grono doradców czy rodzaj "gwardii" przybocznej. 

Widać to także na przykładzie głośnej ostatnio sprawy x. Łukasza Kadzińskiego, w którą - według prowadzącego aferę Pawła Kostowskiego - zaangażowani są owi dominikanie z "domikańskiego centrum", a także - a jakże - chętny do takich spraw Tomasz Terlikowski, zresztą od lat związany z pseudo"charyzmatycznym" ruchem "Emmanuel". Prawdopodobnie nikt z tych osób nie zająłby się problemem, gdyby nie było skrętu x. Kadzińskiego w kierunku liturgii tradycyjnej oraz politycznie ku Konfederacji. Istotne jest natomiast pochodzenie tej "wspólnoty" z ruchu "charyzmatycznego". Fakty, o których mówi Kostowski i inni skrzyknięci przez niego oskarżyciele, świadczą o tym, że ma ona więcej wspólnego z tymi korzeniam niż ze rdzenną Tradycją katolicką, mimo stopniowego przejścia czy przechodzenia ku tej ostatniej. To przechodzenie jest oczywiście dobre i chwalebne, choć stało się widocznie powodem do ataku (nie neguję istnienia słusznych podstaw krytyki, aczkolwiek póki co jest niewiele twardych, udowodnionych faktów). Z drugiej strony zakorzenienie w "charyzmatykach" zapewniało im wolność i bezprzeszkodowość ze strony hierarchii, choć powinno być dokładnie odwrotnie. 

Jakie jest rozwiązanie tak zawikłanej sytuacji, zarówno we wspólnocie x. Kadzińskiego, jak też u dominikanów i innych strukturach kościelnych? Pośrednio już odpowiedziałem powyżej, więc teraz tylko podsumowując:

1. Powrót do zdrowej, katolickiej teologii, opartej na klasykach, zwłaszcza takich jak św. Tomasz z Akwinu, św. Jan od Krzyża itp. 

2. Zdecydowane odrzucenie wzorców wziętych z protestantyzmu, gdyż w jego naturze zawarte jest sekciarstwo, które musi prowadzić do podobnych, a nawet gorszych problemów i skandali, których przykładami są Paweł Maliński, x. Łukasz Kadziński, x. Piotr Natanek. Ci ostatni wprawdzie deklarują i po części praktykują pewne zbliżenie do Tradycji Kościoła, jednak jest ono jedynie powierzchowne, o ile nie jedynie pozorne, dopóki nie nastąpi u nich całkowite podporządkowanie się obiektywnemu porządkowi Kościoła we wszystkich dziedzinach, czyli wiary, liturgii oraz hierarchiczności. 

3. Powrót do tradycyjnej dyscypliny kościelnej zarówno w duszpasterstwie jak też w zakonach. Oznacza to wykluczenie wszelkich "wspólnot" praktykujących własne "modlitwy" czy "rytuały". Racją bytu grup czy wspólnot w ramach oficjalnych struktur Kościoła mogą być tylko specyficzne, specjalne zadania, a nie zaspokajanie specyficznych czy wręcz exkluzywnych potrzeb emocjonalnych czy pseudopobożnościowych. Gdyby dominikanie przestrzegali tradycyjnych konstytucyj zakonnych, to by nigdy nie doszło do skandalicznych praktyk Malińskiego. Gdyby w parafiach przestrzegano prostej zasady, że w Kościele modlitwa wspólnotowa może się odbywać wyłącznie według zatwierdzonych przez Kościół obrzędów - a nie według bełkotów i "modlitw" ezoterycznych sekt protestanckich - to by nie było podziałów w parafiach i też nigdy by nie mogły powstać wspólnoty tego typu jak ta prowadzona przez x. Natanka czy x. Kadzińskiego, przynajmniej w takiej postaci, jaka jest znana obecnie. Oczywiście nie należy z góry zakładać u nich złej woli. Oczywiste jest natomiast pomieszanie zarówno teologiczne, jak też dyscyplinarne i ogólnie mentalnościowe, z poważną domieszką mentalności typowej bardziej dla sekt protestanckich niż dla katolicyzmu. A winę za to ponoszą nie tylko oni sami, lecz hierarchia, który po pierwsze nie zapewniła im zdrowej formacji duchowej i intelektualnej, a po drugie - przez tolerowanie infiltracji przez sektę pseudocharyzmatyczną - nie uchroniła ich przed przejęciem mentalności sekciarskiej. 

Czy wszyscy wyciągniemy odpowiednie konsekwencje, czas pokaże. 

Czy w małżeństwie wolno odmówić współżycia?



Oczywiście zgoda obydwojga małżonków jest konieczna, gdyż akt małżeński jest aktem osobowym, nie tylko biologicznym, i tym samym dobrowolność należy do jego istoty.

Grzechem jest natomiast brak gotowości do potomstwa, gdyż jest to wbrew istocie małżeństwa i wbrew ślubowaniu małżeńskiemu.

Innymi słowy: można odmówić współżycia, które ma na celu tylko zaspokojenie pożądliwości, ale nie można odmówić współżycia, którego celem jest potomstwo.

Sprawa jest oczywiście delikatna i wymaga wzajemnego zrozumienia i szacunku, oraz dążenia do wspólnego dobra rodziny. Małżonkowie ponoszą wspólnie odpowiedzialność za potomstwo i także za siebie nawzajem. Decyzja odnośnie potomstwa dotyczy obydwojga i wymaga zgody w świetle i według prawa Bożego. Jeśli nie ma obiektywnych przeciwwskazań, które nie stoją w sprzeczności z prawem Bożym i istotą małżeństwa, wówczas niemoralne i tym samym grzeszne jest uchylanie się od aktów, których celem jest potomstwo, o ile nie ma powodów do ograniczenia potomstwa czyli obiektywnych przeszkód do jego przyjęcia. Czym innym jest brak zgody na akt małżeński np. z powodu choroby któregoś ze współmałżonków, a czym innym jest brak tej zgody z powodu kariery, wygody itp. 

Innymi słowy: mąż nie ma prawa wymagać od żony aktu małżeńskiego w sytuacji gdy nie zapewnia jej i ewentualnemu potomstwu bezpieczeństwa i utrzymania bez konieczności pracy zarobkowej żony. Żona ma prawo wymagać obiektywnego zapewnienia jej i potomstwu normalnych warunków poczęcia i wychowania w atmosferze troski, szacunku i miłości ze strony męża, oczywiście ze wzajemnością. Analogicznie żona nie ma prawa wymagać aktu małżeńskiego od męża, jeśli nie jest gotowa przyjąć potomstwa i je wychować z miłością. 

Czym są cenzury teologiczne?


Pytanie jest rzeczywiście ważne, gdyż tematyka jest obecnie niestety zupełnie pomijana w wykładach i podręcznikach teologii, co zresztą nie jest zgodne nawet z dekretem Vaticanum II o ekumeniźmie (Unitatis redintegratio, 11), gdzie jest mowa o "hierarchii prawd", odnosząc się właśnie do tejże tematyki.

Nie znam źródła w języku polskim, który by całościowo i solidnie traktował sprawę. Są oczywiście klasyczne podręczniki teologii katolickiej w językach obcych, zwłaszcza po łacinie (tutaj; dobry jest podręcznik niemiecki x. Ludwig'a Ott'a, aktualizowany ostatni raz jeszcze po Vaticanum II, por. tutaj). Zreferuję sprawę po krótce. 

Określenia rodzajów fałszywych tez teologicznych (takich jak herezja itd.), czyli tzw. cenzury teologiczne, które są negatywnymi ocenami, odpowiadają pozytywne tzw. stopnie pewności teologicznej. Tych stopni wyróżnia się kilka do kilkanaście (nie ma urzędowego czyli magisterialnego katalogu), a są to w kolejności według rangi:

1. de fide divina, de fide catholica, de fide definita, czyli prawda objawiona przez Boga i podana przez Kościół do wierzenia, czy to nauczaniu zwyczajnym czy też nadzwyczajnym czyli w formie definicji dogmatycznej,

2. de fide ecclesiastica, czyli prawda należąca do zwyczajnego nauczania Kościoła, ale bez pewności co do przynależności do Bożego Objawienia

3. fidei proxima, prawda związana z objawionymi prawdami wiary, 

4. sententia theologicae certa, zdanie teologiczne pewne,

5. sententia communis, zdanie przyjęte powszechnie przez teologów katolickich, przynajmniej przez moralną większość, 

6. sententia probabilis, probabilior, bene fundata, pia etc., czyli zdania prawdopodobne, bardziej prawdopodobne, zasadne, pobożne itp. 

Teologowie dość często różnią się w określeniu stopnia pewności poszczególnych tez niższej rangi. 

Bynajmniej nie prościej wygląda klasyfikacja cenzur teologicznych. Są to:

1. propositio haeretica, czyli herezja negująca prawdę objawioną, 

2. propositio haeresi proxima, czyli zdanie bliskie negacji prawdy objawionej, 

3. propositio haeresim sapiens (de haeresi suspecta), czyli zdanie tchnące herezją, czyli wzbudzające uzasadnione podejrzenie o herezję

4. propositio erronea, zdanie błędne ale nie dotyczące wprost Bożego Objawienia, 

5. propositio temeraria, zdanie zuchwałe, czyli mogące prowadzić do negacji Bożego Objawienia, 

6. propositio piarum aurium offensiva, czyli zdane obrażające uszy osób pobożnych, czyli wierzących po katolicku i bogobojnych, 

7. propositio male sonans, czyli zdanie źle brzmiące, to znaczy polegające na nieścisłości czy niechlujstwie, 

8. propositio captiosa, zdanie podstępne, czyli dwuznaczne w sposób zamierzony, 

9. propositio scandalosa, czyli zdanie gorszące.

Oczywiście każde z tych zdań jest grzechem, jeśli jest prezentowane świadomie i własnowolnie, a jest grzechem ciężkim w zależności od wagi materii oraz skutków dla wiary i pobożności bliźnich, a także od pozycji w Kościele czyli od realnego wpływu na wiernych. 

"Mężczyzną i niewiastą stworzył ich" - katolickie pojęcie płci i małżeństwa (z post scriptum)


(płaskorzeźba z fasady katedry w Orvieto/Włochy)

Temat jest oczywiście bardzo obszerny. Niniejszym mogę go poruszyć tylko bardzo skrótowo, mając na uwadze główne braki wiedzy i nieporozumienia najczęstsze w środowiskach katolickich, także tych niby tradycyjnych. Z jednej strony mamy do czynienia z atakiem na naturę płci i małżeństwa z pozycyj lewackich, sięgających niestety także kręgów katolickich. Z drugiej zaś pojawia się reakcja z pozycji niby konserwatywno-katolickiej, która niekiedy przyjmuje jednak kształt dość karykaturalny, co również godzi w naturę rzeczy. Zdarza się też, że przy okazji próbuje się załatwić swoje prywatne porachunki z jakichś realnych czy urojonych krzywd ze strony płci przeciwnej. Dotyczy to zarówno płci męskiej jak i żeńskiej. Szczególnie gorszące i szkodliwe jest takowe zachowanie i postępowanie w przypadku duchownych, czyli w postaci quasi klerykalnego mizogynizmu. 

W ujęciu naturalnym, filozoficzno-antropologicznym, małżeństwo jest naturalnym, trwałym i prawomocnym związkiem mężczyzny i niewiasty celem wydania na świat potomstwa. Jest to wspólnota osób cielesno-duchowa, odpowiednio do natury człowieka. Z tejże natury wynika także, że ta wspólnota polega na dobrowolnej i wzajemnej woli podjęcia trwałych, dozgonnych zobowiązań, czyli udzielenia sobie nawzajem praw i obowiązków, które mają rangę zarówno osobisto-prywatną jak też, z powodu doniosłości społecznej, także oficjalną i publiczną. 

To, co odróżnia małżeństwo od innych rodzajów i form wspólnot ludzkich, jest wydanie na świat i wychowanie potomstwa. Nie oznacza to oczywiście braku i pominięcia innych celów, zadań i wymiarów zarówno duchowych jak i cielesnych. Wręcz przeciwnie, wydanie potomstwa zakłada całościową wspólnotę mężczyzny i niewiasty i wymaga jej. Mówiąc przykładowo i obrazowo: niewiasta nie jest "maszyną" do rodzenia dzieci i usługiwania w domu, lecz jest pełnoprawnym członkiem wspólnoty małżeńskiej i rodzinnej, oczywiście według swojej specyfiki. Analogicznie małżonek nie jest "maszyną" do zarabiania pieniędzy i łożenia na utrzymanie rodziny, lecz jest współmałżonkiem i współrodzicem, który dzieli z małżonką nie tylko wydawanie na świat potomstwa lecz także ich wychowywanie. Współdzielenie jest istotne i konieczne z obydwu stron: ani ojciec ani matka nie ma prawa do zaborczości względem wspólnych dzieci na niekorzyść współmałżonka czy współmałżonki. Nierespektowanie wspólnej odpowiedzialności wyrządza krzywdę przede wszystkim dzieciom, która może pozostać z nimi na całe życie, wyrządzając zranienia i skrzywienia osobowościowe i emocjonalne, które nieuchronnie będą ciążyć na ich przyszłym życiu, zwłaszcza w ich własnych małżeństwach i rodzinach. 

Kto wyrządza jakąkolwiek krzywdę swojemu małżonkowi czy małżonce, ten (ta) powinien (powinna) zadać sobie pytanie, czy chciałby (chciałaby), żeby tak jego (jej) córka względnie syn był(a) w taki sposób traktowana(y) w przyszłości przez współmałżonka czy współmałżonkę. 

Miłość oblubieńcza ma swoją specyfikę. Im bardziej jest emocjonalna, czyli im większe jest zakochanie uczuciowe i zauroczenie zmysłowe, tym większe jest prawdopodobieństwo odwrócenia uczuć i pożądania w ich przeciwieństwo czyli w nienawiść i pogardę. Prawidłowy rozwój wymaga dojrzewania czyli wzrastania w harmonii osobowej, czyli zgodności warstw osobowości w odpowiedniej hierarchii. Oznacza to nadrzędną rolę rozumu i woli nad zmysłami i uczuciami. Kryzysy małżeńskie i ostatecznie rozpad małżeńskiej wspólnoty duchowo-cielesnej wynika zawsze właśnie z dysharmonii czyli niedojrzałości osobowej przynajmniej jednej z osób. 

Różnice osobowości małżonków, w tym także te związane z różnicą płci, często wyostrzają się z biegiem czasu, jeśli małżonkowie świadomie nie dążą do dojrzewania zarówno osobistego jak też ich wspólnoty. Rozwiązaniem zwykle nie jest jednostronne domaganie się zmiany u współmałżonka, aczkolwiek deficyty mogą być różne po każdej ze stron. Najgorzej jest - i to właśnie prowadzi do tragedij małżeńskim i rodzinnych - gdy wymagania wobec współmałżonka czy współmałżonki są niezgodne z naturą czy to męskości względnie kobiecości, czy z istotą i naturą małżeństwa. 

Brak szacunku dla odmienności płci jest paradoxalnie nierzadko spotykany w małżeństwach. Oczywiście nie chodzi o żartobliwe uwagi, które świadczą raczej o zdrowym podejściu, nawet jeśli w tle czy okazją są sytuacje mniej czy bardziej konfliktowe. 

Mam na myśli głównie skrajności. Sprzeczne z naturą małżeństwa i płci jest zarówno traktowanie męża jedynie jako źródło materialnego utrzymania rodziny, jak też traktowanie małżonki jako służącej na usługach męża i dzieci. Jeszcze większą skrajnością, wręcz diabelsko patologiczną jest, gdy mąż ani nie łoży na utrzymanie rodziny, przynajmniej nie wystarczająco, ani nie traktuje małżonki jako umiłowanej towarzyszki, co jest wprost sprzeczne z tradycyjnym nauczaniem Kościoła w tej kwestii, wyrażonym zwłaszcza w encyklikach "Arcanum" Leona XIII, "Casti connubii" Piusa XI. Oto istotne fragmenty:

(źródło tutaj)


(źródło tutaj)

Nauczanie Kościoła oczywiście nawiązuje do prawdziwej mądrości starożytnej, zdroworozsądkowej. Już Arystoteles zauważył (Ethica Nicom. 8, 1162a), że parę ludzką odróżnia od zwierząt to, iż dwoje łączy się ze sobą nie tylko dla samej prokreacji lecz dla przyjaźni czyli wspólnoty życia: 

"wydaje się, że mężczyznę i niewiastę z natury łączy przyjaźń"

(źródło tutaj)

W Starym Testamencie zarówno różnica płci jak i małżeństwo - a są to rzeczywistości ściśle ze sobą powiązane - przynależą do sfery naturalnej, chcianej przez Stwórcę i ustanowionej w porządku odpowiadającym godności człowieka (zarówno mężczyzny jak też niewiasty) stworzonego na obraz i podobieństwo Boga samego. Pierwsi rodzice otrzymują wspólnie - właśnie jako mężczyzna i niewiasta - zarówno zlecenie i zadanie, jak też błogosławieństwo Boże (Rdz 1,27n; 2,24). Płodność obojga jest wspólna w komplementarności, która nie dotyczy tylko dziedziny cielesnej (biologicznej), lecz całości człowieczeństwa, czyli także dziedziny psychicznej i w pewnym sensie duchowej, oczywiście przy zachowaniu tej samej godności ludzkiej. Ich wspólna rola w dziejach ludzkości i świata ma charakter nie czysto świecki, czysto naturalny, jakby autonomiczny, lecz objęta jest zamiarem, porządkiem, wolą i opieką Bożą. Pierwotne małżeństwo jest monogamiczne i święte (Rdz 2,22). Jego religijny, powiązany ze stwórczym działaniem Boga charakter został wprawdzie zaciemniony wskutek grzechu pierworodnego, jednak nie zniszczony ani usunięty (Rdz 4,1; 9,1). Przed potopem, który był sprawiedliwą i oczyszczającą karą Bożą za odejście ludzi od prawa Bożego, pojawiła się poligamia (Rdz 4,19). Mimo tego nie zanikła jednak myśl, że małżeństwo jest - ma być - odblaskiem i obrazem przymierza Boga z rodzajem ludzkim, zwłaszcza z ludem wybranym (Wj, 34,15n; Kpł 17,7; Pwt 31,16; Sdz 2,17; Oz 1-2; Iz 1,21; 50,1; 54,4-10; 57,3). Takie ujęcie nie ma sobie równych czy choćby porównywalnych w innych kulturach, cywilizacjach i religiach. 

Nawiązuje do tego św. Paweł, gdy mówi o oblubieńczym związku Chrystusa z Kościołem (Ef 5,32). Nie przypadkowo sam Pan Jezus sprzeciwił się poluzowaniu nierozerwalności małżeństwa, które pojawiło się w religii Mojżeszowej (Pwt 24,1-4; por. Mt 5,31-32; Mk 10,2-9), a faworyzowało prawa męża jednostronnie na niekorzyść małżonki. 

W Liście do Efezjan w rozdziale 5 Apostoł podaje dogmatyczne podstawy małżeństwa w rozumieniu chrześcijańskim. Często pojedyncze wersety tego rozdziału są używane w oderwaniu od kontextu, co zwykle prowadzi do nieporozumień i manipulacji. Dlatego warto przeczytać całość:

Bądźcie więc naśladowcami Boga jako dzieci umiłowane i chodźcie w miłości, jak i Chrystus umiłował was i siebie samego wydał za nas jako dar i ofiarę Bogu ku miłej wonności. A rozpusta i wszelka nieczystość lub chciwość niech nawet nie będą wymieniane wśród was, jak przystoi świętym. Także bezwstyd i błazeńska mowa lub nieprzyzwoite żarty, które nie przystoją, lecz raczej dziękczynienie. Gdyż to wiedzcie na pewno, iż żaden rozpustnik albo nieczysty, lub chciwiec, to znaczy bałwochwalca, nie ma udziału w Królestwie Chrystusowym i Bożym. Niechaj was nikt nie zwodzi próżnymi słowy, z powodu nich bowiem spada gniew Boży na nieposłusznych synów. Nie bądźcie tedy wspólnikami ich. Byliście bowiem niegdyś ciemnością, a teraz jesteście światłością w Panu. Postępujcie jako dzieci światłości, bo owocem światłości jest wszelka dobroć i sprawiedliwość, i prawda. Dochodźcie tego, co jest miłe Panu. I nie miejcie nic wspólnego z bezowocnymi uczynkami ciemności, ale je raczej karćcie, bo to nawet wstyd mówić, co się potajemnie wśród nich dzieje. Wszystko to zaś dzięki światłu wychodzi na jaw jako potępienia godne. Wszystko bowiem, co się ujawnia, jest światłem. Dlatego powiedziano: Obudź się, który śpisz, I powstań z martwych, A zajaśnieje ci Chrystus. Baczcie więc pilnie, jak macie postępować, nie jako niemądrzy, lecz jako mądrzy, wykorzystując czas, gdyż dni są złe. Dlatego nie bądźcie nierozsądni, ale rozumiejcie, jaka jest wola Pańska. I nie upijajcie się winem, które powoduje rozwiązłość, ale bądźcie pełni Ducha, rozmawiając ze sobą przez psalmy i hymny, i pieśni duchowne, śpiewając i grając w sercu swoim Panu, dziękując zawsze za wszystko Bogu i Ojcu w imieniu Pana naszego, Jezusa Chrystusa, ulegając jedni drugim w bojaźni Chrystusowej. Żony, bądźcie uległe mężom swoim jak Panu, bo mąż jest głową żony, jak Chrystus Głową Kościoła, ciała, którego jest Zbawicielem. Ale jak Kościół podlega Chrystusowi, tak i żony mężom swoim we wszystkim. Mężowie, miłujcie żony swoje, jak i Chrystus umiłował Kościół i wydał zań samego siebie, aby go uświęcić, oczyściwszy go kąpielą wodną przez Słowo, aby sam sobie przysposobić Kościół pełen chwały, bez zmazy lub skazy lub czegoś w tym rodzaju, ale żeby był święty i niepokalany. Tak też mężowie powinni miłować żony swoje, jak własne ciała. Kto miłuje żonę swoją, samego siebie miłuje. Albowiem nikt nigdy ciała swego nie miał w nienawiści, ale je żywi i pielęgnuje, jak i Chrystus Kościół, gdyż członkami ciała jego jesteśmy. Dlatego opuści człowiek ojca i matkę, i połączy się z żoną swoją, a tych dwoje będzie jednym ciałem. Tajemnica to wielka, ale ja odnoszę to do Chrystusa i Kościoła. A zatem niechaj i każdy z was miłuje żonę swoją, jak siebie samego, a żona niechaj poważa męża swego. 


Niektóre zdania wytłuściłem dla podkreślenia ich wagi i związku. 

Przede wszystkim nie można pominąć związku między napomnieniami moralnymi a prawdami wiary. Fundamentem napomnień jest godność dzieci Bożych, umiłowanie przez Chrystusa i Jego ofiara. Głównym i kluczowym napomnieniem jest wezwanie do naśladowania Boga, który objawił się w Jezusie Chrystusie. Wzajemne podleganie sobie, czyli traktowanie siebie jako zależnego, wynika z uniżenia się przez Jezusa Chrystusa z miłości. Tak więc w słowach Apostoła przenikają się dwa wymiary - naturalny, czyli przyrodzony, oraz nadprzyrodzony, czyli w porządku dzieła Zbawienia. Tak jak małżonkowie są jednym ciałem w dziele stwarzania potomstwa, tak też powinni być jednością w naśladowaniu Boga z zachowaniem naturalnego porządku, na którym buduje łaska w Chrystusie. Tak właśnie należy rozumieć uległość żony i miłowanie jej przez męża. Nie są relacje jednostronne lecz obopólne, to znaczy także małżonka jest winna miłość mężowi, a mąż jest winien uległość żonie w odpowiednim sensie. Jedność małżeńska nie niweczy różnicy lecz ją zakłada, gdyż inna jest natura jest natura męskości, a inna niewieścia. Jedna jest ukierunkowana na drugą i to wzajemnie. Pewna niesymetryczność relacyj - wyrażona przez Apostoła przez poddaństwo małżonki a miłość męża - wynika z porządku naturalnego, czyli zarówno z biologiczno-psychicznej różnicy płci jak też z hierarchii, która jest dana i konieczna także w społeczności rodzinnej. W Chrystusie ten porządek zostaje utrzymany, ale przemieniony tak, że poddanie żony nie wynika z tyranii męża, lecz z jego miłości, którą powinien miłować żonę nie mniej niż siebie, a jej pierwowzorem jest miłość Chrystusa do Kościoła, czyli miłość ofiarna, oddająca życie. 

Kontextem szerszym koniecznym do właściwego zrozumienia są inne listy św. Pawłowe. 

W Liście do Galatów (3, 26-29) czytamy:

Albowiem wszyscy jesteście synami Bożymi przez wiarę w Jezusa Chrystusa. Bo wszyscy, którzy zostaliście w Chrystusie ochrzczeni, przyoblekliście się w Chrystusa. Nie masz Żyda ani Greka, nie masz niewolnika ani wolnego, nie masz mężczyzny ani kobiety; albowiem wy wszyscy jedno jesteście w Jezusie Chrystusie. A jeśli jesteście Chrystusowi, tedy jesteście potomkami Abrahama, dziedzicami według obietnicy.

Apostoł oczywiście ani nie głosi ogólnej równości, ani nie postuluje rewolucji społecznej. Jedność w Chrystusie, czyli w dziedzictwie Abrahamowym nie niweczy różnic narodowościowych, kulturowych, społecznych, ani różnicy płci. Stosunki naturalne istnieją nadal, ale zostają przemienione wewnętrznie przez wzajemne oddanie w miłości Chrystusowej. Dlatego właśnie św. Paweł prosi swojego ucznia Filemona, by przyjął zbiegłego niewolnika Onezyma z powrotem "nie jako niewolnika, lecz więcej niż niewolnika, jako brata umiłowanego" (Flm 16; por. Kol 3,11). 

Te powiązania są wyraźnie widoczne także w Liście do Kolosan (3, 14-24):

A ponad to wszystko przyobleczcie się w miłość, która jest spójnią doskonałości. A w sercach waszych niech rządzi pokój Chrystusowy, do którego też powołani jesteście w jednym ciele; a bądźcie wdzięczni. Słowo Chrystusowe niech mieszka w was obficie; we wszelkiej mądrości nauczajcie i napominajcie jedni drugich przez psalmy, hymny, pieśni duchowne, wdzięcznie śpiewając Bogu w sercach waszych. I wszystko, cokolwiek czynicie w słowie lub w uczynku, wszystko czyńcie w imieniu Pana Jezusa, dziękując przez Niego Bogu Ojcu. Żony, bądźcie uległe mężom swoim, jak przystoi w Panu. Mężowie, miłujcie żony swoje i nie bądźcie dla nich przykrymi. Dzieci, bądźcie posłuszne rodzicom we wszystkim; albowiem Pan ma w tym upodobanie. Ojcowie, nie rozgoryczajcie dzieci swoich, aby nie upadały na duchu. Słudzy, bądźcie posłuszni we wszystkim ziemskim panom, służąc nie tylko pozornie, aby się przypodobać ludziom, lecz w szczerości serca, jako ci, którzy się boją Pana. Cokolwiek czynicie, z duszy czyńcie jako dla Pana, a nie dla ludzi, wiedząc, że od Pana otrzymacie jako zapłatę dziedzictwo, gdyż Chrystusowi Panu służycie.

Św. Paweł wprawdzie konsekwentnie odróżnia między stosunkiem żony do męża ("poddajcie się"), a tymże męża do żony ("miłujcie"). Tym razem jednak kieruje do żon odniesienie do Chrystusa ("jak przystoi w Panu"). Ten dodatek zarówno radykalizuje jak też równocześnie relatywizuje oddanie się mężowi: wyznacznikiem i granicą jest Chrystusowe prawo miłości, które zakłada porządek naturalny, przemieniając go wewnętrznie w duchu miłosnej relacji między Chrystusem a odkupionym rodzajem ludzkim. Oznacza to, że oddanie się mężowi nie może być absolutne i bezwzględne, ponieważ tylko samemu Bogu przysługuje takie oddanie człowieka. Mąż nie jest Bogiem dla żony, nawet jeśli wzorem dla jego miłości względem żony ma być ofiarna miłość Chrystusa względem Kościoła. 

W 1 Liście do Koryntian (7) Apostoł akcentuje wzajemność i symetrię małżonków:

A teraz o czym pisaliście: Dobrze jest, jeżeli mężczyzna nie dotyka kobiety; jednak ze względu na niebezpieczeństwo wszeteczeństwa, niechaj każdy ma swoją żonę i każda niechaj ma własnego męża. Mąż niechaj oddaje żonie, co jej się należy, podobnie i żona mężowi. Nie żona rozporządza własnym ciałem, lecz mąż; podobnie nie mąż rozporządza własnym ciałem, lecz żona. Nie strońcie od współżycia z sobą, chyba za wspólną zgodą do pewnego czasu, aby oddać się modlitwie, a potem znowu podejmujcie współżycie, aby was szatan nie kusił z powodu niepowściągliwości waszej. A to, co mówię, jest zaleceniem, a nie rozkazem.

Św. Paweł oczywiście nie wzywa do małżeństwa polegającego na zaspokajaniu pożądliwości. Sednem jest tutaj Chrystusowe rozumienie małżeństwa jako jednego ciała, co oczywiście nie neguje osobowości, indywidualnej godności, która jest zarazem wspólna. Tutaj Apostoł wyraźnie podkreśla wzajemne poddaństwo, wzajemną zależność, która wymaga wzajemnej sprawiedliwości wobec siebie. 

W tym samym Liście (1Kor 11) znajdujemy zarówno połączenie hierarchii małżeńskiej z jednością i współzależnością:

Bądźcie naśladowcami moimi, jak i ja jestem naśladowcą Chrystusa. A chwalę was, bracia, za to, że we wszystkim o mnie pamiętacie i że trzymacie się pouczeń, jakie wam przekazałem. A chcę, abyście wiedzieli, że głową każdego męża jest Chrystus, a głową żony mąż, a głową Chrystusa Bóg. Każdy mężczyzna, który się modli albo prorokuje z nakrytą głową, hańbi głowę swoją. I każda kobieta, która się modli albo prorokuje z nie nakrytą głową, hańbi głowę swoją, bo to jest jedno i to samo, jak gdyby była ogolona. Bo jeśli kobieta nie nakrywa głowy, to niech się też strzyże; a jeśli hańbiącą jest rzeczą dla kobiety być ostrzyżoną albo ogoloną, to niech nakrywa głowę. Mężczyzna bowiem nie powinien nakrywać głowy, gdyż jest obrazem i odbiciem chwały Bożej; lecz kobieta jest odbiciem chwały mężczyzny. Bo nie mężczyzna jest z kobiety, ale kobieta z mężczyzny. Albowiem mężczyzna nie jest stworzony ze względu na kobietę, ale kobieta ze względu na mężczyznę. Dlatego kobieta powinna mieć na głowie oznakę uległości ze względu na aniołów. Zresztą, w Panu kobieta jest równie ważna dla mężczyzny, jak mężczyzna dla kobiety. Albowiem jak kobieta jest z mężczyzny, tak też mężczyzna przez kobietę, a wszystko jest z Boga. Osądźcie sami: Czy przystoi kobiecie bez nakrycia modlić się do Boga? Czyż sama natura nie poucza was, że mężczyźnie, jeśli zapuszcza włosy, przynosi to wstyd, a kobiecie, jeśli zapuszcza włosy, przynosi to chlubę? Gdyż włosy są jej dane jako okrycie. A jeśli się komuś wydaje, że może się upierać przy swoim, niech to robi, ale my takiego zwyczaju nie mamy ani też zgromadzenia Boże.

Całkiem podobnie, w tym samym duchu i toku myślenia naucza św. Piotr (1 P 2,11 - 3,12):

Umiłowani, napominam was, abyście jako pielgrzymi i wychodźcy wstrzymywali się od cielesnych pożądliwości, które walczą przeciwko duszy. Prowadźcie wśród pogan życie nienaganne, aby ci, którzy was obmawiają jako złoczyńców, przypatrując się bliżej dobrym uczynkom, wysławiali Boga w dzień nawiedzenia. Bądźcie poddani wszelkiemu ludzkiemu porządkowi ze względu na Pana, czy to królowi jako najwyższemu władcy, czy to namiestnikom, jako przezeń wysyłanym dla karania złoczyńców, a udzielania pochwały tym, którzy dobrze czynią. Albowiem taka jest wola Boża, abyście dobrze czyniąc, zamykali usta niewiedzy ludzi głupich, jako wolni, a nie jako ci, którzy wolności używają za osłonę zła, lecz jako słudzy Boga. Wszystkich szanujcie, braci miłujcie, Boga się bójcie, króla czcijcie. Domownicy, bądźcie poddani z wszelką bojaźnią panom, nie tylko dobrym i łagodnym, ale i przykrym. Albowiem to jest łaska, jeśli ktoś związany w sumieniu przed Bogiem znosi utrapienie i cierpi niewinnie. Bo jakaż to chluba, jeżeli okazujecie cierpliwość, policzkowani za grzechy? Ale, jeżeli okazujecie cierpliwość, gdy za dobre uczynki cierpicie, to jest łaska u Boga. Na to bowiem powołani jesteście, gdyż i Chrystus cierpiał za was, zostawiając wam przykład, abyście wstępowali w jego ślady. On grzechu nie popełnił ani nie znaleziono zdrady w ustach jego. On, gdy mu złorzeczono, nie odpowiadał złorzeczeniem, gdy cierpiał, nie groził, lecz poruczał sprawę temu, który sprawiedliwie sądzi. On grzechy nasze sam na ciele swoim poniósł na drzewo, abyśmy, obumarłszy grzechom, dla sprawiedliwości żyli; jego rany uleczyły was. Byliście bowiem zbłąkani jak owce, lecz teraz nawróciliście się do pasterza i stróża dusz waszych. 
Podobnie wy, żony, bądźcie uległe mężom swoim, aby, jeśli nawet niektórzy nie są posłuszni Słowu, dzięki postępowaniu kobiet, bez słowa zostali pozyskani, ujrzawszy wasze czyste, bogobojne życie. Ozdobą waszą niech nie będzie to, co zewnętrzne, trefienie włosów, złote klejnoty lub strojne szaty, lecz ukryty wewnętrzny człowiek z niezniszczalnym klejnotem łagodnego i cichego ducha, który jedynie ma wartość przed Bogiem. Albowiem tak niegdyś przyozdabiały się święte niewiasty, pokładające nadzieję w Bogu, uległe swoim mężom. Tak Sara posłuszna była Abrahamowi, nazywając go panem. Jej dziećmi stałyście się wy, gdy czynicie dobrze i niczym nie dajecie się nastraszyć. Podobnie wy, mężowie, postępujcie z nimi z wyrozumiałością jako ze słabszym rodzajem niewieścim i okazujcie im cześć, skoro i one są dziedziczkami łaski żywota, aby modlitwy wasze nie doznały przeszkody. A w końcu: Bądźcie wszyscy jednomyślni, współczujący, braterscy, miłosierni, pokorni. Nie oddawajcie złem za zło ani obelgą za obelgę, lecz przeciwnie, błogosławcie, gdyż na to powołani zostaliście, abyście odziedziczyli błogosławieństwo. Bo kto chce być zadowolony z życia i oglądać dni dobre, ten niech powstrzyma język swój od złego, a wargi swoje od mowy zdradliwej. Niech się odwróci od złego, a czyni dobre, niech szuka pokoju i dąży do niego. Albowiem oczy Pana zwrócone są na sprawiedliwych, a uszy jego ku prośbie ich, lecz oblicze Pańskie przeciwko tym, którzy czynią zło. 

Św. Piotr mocno wiąże wezwanie zarówno do żon jak i do mężów z duchem i przykładem Chrystusowym. Dodaje do tego znaczenie misyjne, czyli pozyskanie męża dla Chrystusa, co również świadczy o tym, iż uległość żony wobec męża nie jest ani absolutna, ani oderwana od zbawienia jego duszy. Ciekawy jest też dodatek skierowany do mężów w odniesieniu do żon: zawiera on zarówno porządek naturalny ("słabszy rodzaj") jak też porządek nadprzyrodzony czyli jedność w porządku łaski Chrystusowej. 

Wnioski są dość oczywiste:
- Apostołowie napominają obydwoje małżonków do traktowania siebie nawzajem w duchu Chrystusowym, czyli z poszanowaniem zarówno prawa naturalnego jak też wspólnej godności w porządku miłości Chrystusowej. 
- Napominania Apostołów nie mają nic wspólnego z pozwalaniem czy choćby dopuszczaniem traktowania małżonki jako niewolnicy czy choćby służącej. Wręcz przeciwnie: chrześcijańskie czyli Chrystusowe zasady traktowania małżonki czy niewiasty w ogólności o wiele przewyższają standardy antyczne w sposób wręcz rewolucyjny, oczywiście w znaczeniu "rewolucji" duchowej w Jezusie Chrystusie. 
- Równocześnie należy wziąć pod uwagę ówczesny faktyczny status niewiast zarówno w społeczeństwie jak też w rodzinie. Małżonka nie pracowała zawodowo czyli poza domem i zdana była całkowicie na opiekę swego męża. To mąż był odpowiedzialny za jej los i z tego tytułu miał prawo oczekiwać uległości w znaczeniu posłuszeństwa zgodnego z prawem naturalnym i pobożnością. Innymi słowy: uległości małżonki nie można oddzielić ani odłączyć od opieki męża w miłości, od jego troski o małżonkę, która przysługuje jej tak jak jego własnemu ciału. Mężowi nie wolno traktować małżonki gorzej niż siebie samego, lecz wręcz odwrotnie, czyli ofiarowując się za nią, zgodnie z wzorem Chrystusa przypominanym przez Apostołów, czyli przykładem Tego, który Swoje życie oddał za Swoją oblubienicę, którą jest wspólnota odkupionych czyli Kościół. 

Wzajemnej relacji mężczyzny i niewiasty nie można też odłączyć od istoty, natury i charakteru małżeństwa w pojęciu chrześcijańskim. 

Już św. Ignacy Antiocheński (Ad Polycarp. 5) domagał się zawierania małżeństw chrześcijańskich według osądu biskupa, aby małżeństwo "było według Pana (Boga), a według pożądania" (źródło tutaj):


Podobnie nauczają łaciński apologeta Tertulian (Ad uxorem II, 8 - źródło tutaj; nieco więcej o teologii małżeństwa u Tertuliana tutaj):


W roboczym tłumaczeniu:

Skądże mamy mieć dość zdolności do opowiadania szczęśliwości tegoż małżeństwa, które Kościół jedna i potwierdza ofiarowanie i zatwierdza błogosławieństwo, aniołowie ogłaszają, a Ojciec (niebieski) uznaje za ważne? Wszak także na ziemi synowie nie zawierają małżeństwa prawidłowo i prawnie bez zgody ojców. 
Jakże wspaniała jest więź dwojga wiernych w jednej nadziei, w jednym pragnieniu, w tej samej karności, w tej samej służbie. Obydwoje są rodzeństwem, obydwoje współsługami. Nie ma różnicy ani ducha ani ciała, a więc prawdziwie dwoje w jednym ciele. Gdzie jedno ciało, tam też jeden duch: razem się modlą, razem mają pragnienie, razem podejmują post, wzajemnie się pouczając, wzajemnie się zachęcając, wzajemnie się znosząc.
W Kościele Bożym są równi sobie, równi w uczcie Bożej, równi w lęku, w prześladowaniach, w odpoczynku. Żadne nie ukrywa się przed drugim, żadne nie unika drugiego, żadne nie jest dla drugiego ciężarem. Chętnie odwiedzają się w chorobie, w potrzebie pomagają sobie. Dają jałmużnę bez ociągania się, ponoszą ofiary bez małostkowości, codziennie troszczą się bez przeszkód; nie znaczą się ukradkiem, okazują wdzięczność niebojaźliwie, błogosławią nie bez słów. Rozbrzmiewają między nimi psalmy i hymny, a wzajemnie się wyprzedzają, kto lepiej śpiewa swemu Bogu. Chrystus raduje się, gdy to widzi i słyszy. Takim zsyła Swój pokój. Gdzie jest takich dwoje, tam jest i On, a tam też nie ma złego (ducha). 
Takimi są, jakich to pozostawił nam ów głos Apostoła po krótce rozumiany. To sobie przypominaj, gdy trzeba. Nad tym rozmyślaj na podstawie przykładów. Inaczej nie wolno wiernym zawierać małżeństwa, a jeśli by nawet było wolno, to nie byłoby pożyteczne. 

Nie mniej wzniośle naucza o małżeństwie jeden z największych autorytetów teologii katolickiej św. Augustyn, który swój traktat o małżeństwie zaczyna oto takimi zasadniczymi uwagami (De bono conjugali, I, 1 - źródło tutaj):


Tłumaczenie robocze:

Ponieważ każdy człowiek jest częścią rodzaju ludzkiego a natura ludzka jest czymś społecznym, i ma dobro wielkie i naturalne, a to jest także siłę przyjaźni, dlatego Bóg zechciał stworzyć wszystkich z jednego, aby swojej społeczności byli spajani nie tylko przez podobieństwo rodzaju lecz także przez więź pokrewieństwa. Tak więc pierwsza naturalna para społeczności ludzkiej jest mężem i żoną. Ich to Bóg nie stworzył z osobna jako obcych, lecz jedno stworzył z drugiego, zaznaczając siłę związku w boku, z którego owa utworzona (żona) została wyjęta. Są bowiem złączeniu ze sobą bokami ci, którzy tak samo idą i tak samo patrzą tam, dokąd idą. Wynika z tego wzajemne powiązanie społeczności w potomstwie, które jest jednym godziwym owocem nie związku mężczyzny i niewiasty, lecz współżycia małżeńskiego. Bowiem w obydwu płciach mógł być jakiś związek przyjaźni i pokrewieństwa także bez takiego połączenia jednego rządzącego i jednego poddanego. 

Św. Tomasz z Akwinu, którego teologia jest od wieków polecana przez papieży, mówi o równości małżonków w akcie małżeńskim, co ma oczywiście przełożenie na naturę i całość pożycia małżeńskiego (STh Suppl. q 64 a 3 - źródło tutaj):


Dla jasności podaję treść w prostszych słowach: 

Równość jest dwojakiego rodzaju - ilościowa i proporcjonalna. Równość ilościowa jest ta, która jest uważana między dwoma ilościami w tej samej mierze, jak podwójny pokój do podwójnego pokoju. Natomiast równość proporcji jest uważana między dwoma proporcjami tego samego rodzaju, jak podwójny do podwójnego. Mówiąc więc o pierwszej równości, mąż i żona nie są równi w małżeństwie, bowiem co do aktu małżeńskiego mężowi należy się to, co jest bardziej szlachetne, a także co do zarządzania domem, gdzie żona jest poddana rządom a mąż rządzi. Jednak co do drugiej równości są równi mąż i żona, ponieważ tak jak mąż jest zobowiązany wobec żony w akcie małżeńskim i zarządzaniu domem w tym, co jest jego powinnością, tak też żona zobowiązana jest w tym, co jest jej powinnością. Tak więc są równi w pełnieniu i wymaganiu powinności. 

Takie rozumienie małżeństwa, całkowicie odpowiadające nauce Apostołów podanej w cytowanych wyżej fragmentach listów apostolskich, było na owe czasy wręcz rewolucyjne, a pozostaje i musi pozostać niezmienne w wierze i nauczaniu Kościoła. Chodzi oczywiście o ideał, jednak realny, o czym świadczą zastępy świętych chrześcijańskich małżeństw zarówno tych oficjalnie kanonizowanych jak też anonimowych. 

Warto zapoznać się ze źródłami nauki katolickiej z poszanowaniem i gotowością przyjęcia. Jest to konieczne zarówno dla uniknięcia popadnięcia w karykaturę katolicyzmu, która tworzy nie tylko fałszywe opinie o tradycyjnym nauczaniu Kościoła, lecz godzi w dobro małżeństw i rodzin, prowadząc do nieszczęść i tragedii zarówno osobistych jak też wspólnotowych. 



Post scriptum

Dotarły do mnie następujące pytania w związku z powyższym:


Odpowiadam po kolei. 

1. Tu nie ma kolejności, lecz wzajemność, czyli zasadnicza równoczesność. A jeśli już należy mówić o pierwszeństwie, to pierwsza jest opieka i miłość męża dla żony, ponieważ to jest podstawa posłuszeństwa żona dla męża. 
Mąż nie może wycofać swojej opieki dla żony nigdy, chyba że w przypadki orzekniętej przez władze kościelne separacji. Jest tak dlatego, że opieka nad żoną wynika z istoty małżeństwa oraz stosunku męża do żony, a to nie jest zależne od spełnienia jakiejś lojalności wobec męża, Oczywiście nasuwa się pytania, co ta lojalność oznacza. To należy zdefiniować. Pewne jest, że nawet sama niewierność małżeńska żony sama w sobie nie może być podstawą do zaniechania opieki, choć może być podstawą do separacji, która z kolei przynajmniej w znacznej części ogranicza obowiązek opieki i to obustronnej. 

2. W takiej sytuacji, jeśli napomnienia osobiste i przez osoby bliskie - rodzina, przyjaciele itp. - nie skutkują, wówczas należy się zwrócić do duszpasterza, w ostateczności do miejscowego ordynariusza, ponieważ chodzi nie o sprawę ściśle prywatną lecz o niewypełnianie publicznego ślubu wobec Kościoła jakim jest zawarcie związku małżeńskiego. Władza kościelna ma obowiązek upomnieć takiego małżonka. W ostateczności może też orzec separację zgodnie z prawem kanonicznym. 

3. Jedność małżeńska oznacza także wspólnotę dóbr i wspólne zarządzanie nimi dla zaspokojenia słusznych potrzeb całej rodziny czyli wszystkich jej członków, zarówno dzieci jak i obojga współmałżonków. Obowiązek utrzymania i wychowania dzieci jest wspólny, ale także obowiązek wzajemnej pomocy współmałżonków. Jak powiedziałem wyżej, ani mąż nie żona nie są maszynami do zarabiania pieniędzy czy do płodzenia dzieci, lecz są osobami z własnym, odpowiadającym możliwościom wkładem w zadania rodziny. Małżonkowie są winni sobie nawzajem odpowiedzialność za czynione wydatki. Ani mąż ani żona nie mają prawa do dysponowania tym, co posiadają, bez przynajmniej porozumienia wzajemnego, a tym bardziej z krzywdą dla drugiej osoby. Pierwszeństwo mają wydatki na cele wspólne jak utrzymanie domu, wyżywienie itp. Na dalszym planie są wydatki na potrzeby indywidualne jak ubiór, samochód itp. 

4. To pytanie wymagałoby wyjaśnienia i doprecyzowania. Obowiązek przynajmniej udziału męża w wydatkach na potrzeby wspólne jest oczywisty. Mąż nie ma prawa stawiać warunków, od których uzależnia spełnienie tego obowiązku. Świadczenia 800+ są zgodnie z prawem dedykowane na potrzeby dzieci i ich wychowania, czyli wydatki z tym związane. Oczywiście w porządku jest przeznaczenie pozostałej części tego świadczenia na wspólne wydatki rodziny jak dom, wyżywienie i to, co służy potrzebom wspólnym, w tym dzieciom. Niemoralne i bezprawne byłoby używanie tego świadczenia do zaspokojenia indywidualnych potrzeb któregoś z rodziców, chyba że za wyraźną zgodą dzieci. 

5. Oczywiście obowiązkiem obojga rodziców, także ojca, jest katolickie wychowanie każdego dziecka do przyszłych obowiązków rodzinnych, w tym także córek. Chodzi oczywiście o wychowanie zgodne z nauczaniem Kościoła zawartym zwłaszcza w encyklikach "Arcanum" oraz "Casti connubii". Oznacza to, że córki powinne być wychowywane na przyszłe wierne towarzyszki swoich mężów i dobre matki dzieci, a nie na służące.