Zasady komentowania: bez anonimowych komentarzy

Pseudonaukowe zabobony czyli oszustwa Marcina Majewskiego - cz. 1


W ostatnich miesiącach zwracano mi uwagę na działalność internetową Marcina Majewskiego, biblisty nauczającego w Krakowie zarówno na "papieskim uniwersytecie" jak taż na Uniwersytecie Jagiellońskim (być może zabezpieczył się posadą państwową na wypadek, gdyby z powodu herezji został wyrzucony z uczelni kościelnej). Przed laty kręcił się w środowiskach niby konserwatywnych teologicznie i był (jest?) zaprzyjaźniony ze "słynnym" Dawidem Gospodarkiem, który już jakiś czas temu wylądował na posadzie w pseudokatolickiej agencji judaistycznej tzw. KAI. 

Podesłano mi jego niedawne wystąpienie, wpisujące się w taktykę wszelkiej maści wrogów Kościoła, którzy akurat przed największymi świętami wystrzeliwują sensacje dość wyraźnie podważające sens danego święta, bądź przynajmniej usiłujące ten sens zmienić od wewnątrz czy podmienić. 

Zacznijmy, jak zwykle, od prezentacji istotnych fragmentów wystąpienia tego osobnika wraz z komentarzami na bieżąco. 


Tutaj Majewski jawi się jako wyznawca XVIII-XIX-wiecznego zabobonu, jakoby między wydarzeniami opisanymi w Ewangeliach a ich powstaniem, które rzekomo nastąpiło dopiero dziesięciolecia po owych wydarzeniach, miała miejsce czarna dziura. Chodzi oczywiście zwłaszcza o takie słynne - a obecnie już przestarzałe, bo sięgające już XIX wieku, głównie heglisty David'a Friedrich'a Strauss'a - tezy jak "demitologizacja" protestanckiego teologa R. Bultmann'a, powiązanego zresztą z nazistą Martin'em Heidegger'em, oraz nadal modna w pewnych kręgach teza komunistyczna, twierdząca, jakoby obecnie znane Ewangelie były wytworem gmin czyli wspólnot chrześcijańskich, co ma wyjaśniać różnice widoczne między księgami. Innymi słowy: między wydarzeniami czyli danymi historycznymi rzekomo istnieje przepaść, a Ewangelie są produktem przynajmniej fantazji czyli urojeń dalszych pokoleń chrześcijan, a nawet wręcz zbiorowego oszustwa. Zaś jedynym "argumentem" tego typu myślenia jest zabobon, jakoby wszelkie fakty o charakterze nadprzyrodzonym ze Zmartwychwstaniem włącznie nie mogły być historyczne, czyli nie mogły się wydarzyć. Ostatecznie jest to więc myślenie ateistyczne czy przynajmniej deistyczne, które nie ma nic wspólnego z jakąkolwiek naukowością czy w ogóle ze zdrowym rozsądkiem. 

Następna teza Majewskiego:


Tutaj Majewski znowu prezentuje XIX-wieczny zabobon, który właśnie dlatego datuje Ewangelie na przynajmniej kilkadziesiąt lat po śmierci Jezusa, żeby "wyjaśnić" zawarte w nich wydarzenia nadprzyrodzone jako "mity" czy legendy. Schemat jest taki: cudów nie ma i nie może być, więc ich ewangeliczne opisy są albo zwykłym kłamstwem, albo nieco mniej kłamliwą legendą, która mogła powstać dopiero po śmierci świadków życia Jezusa Chrystusa. Majewski jednak jako biblista powinien wiedzieć,  że to nie ma nic wspólnego z naukowością. Nowsze i niewypaczone ideologicznie badania biblistyczne datują obecnie Ewangelię św. Markową na rok 44, a pozostałe Ewangelie na początek lat 60-ych, czyli czas, gdy przynajmniej znaczna część świadków wydarzeń jeszcze żyła. Oto przykładowi autorzy:


Przyzwoitość wymagałaby przynajmniej wspomnienia o różnych datowaniach. Natomiast podawanie XIX-wiecznego zabobonu jako wiedzy naukowej świadczy albo o ignorancji, albo o oszukiwaniu odbiorców, albo o jednym i drugim. 


Tutaj mamy typowy chwyt oszusta, liczącego na to, że ludzie nie potrafią czytać, albo nie będzie ich się chciało sprawdzić. Otóż kto sam sprawdzi te fragmenty Ewangelii, ten łatwo zauważy, że nie ma między nimi żadnej sprzeczności:

U św. Marka czytamy:

"wyszedłszy szybko pobiegły od grobowca, a opanowało je drżenie i uniesienie, i nie mówiły do nikogo, bały się bowiem"

U św. Mateusza:

"wyszedłszy szybko od grobowca z bojaźnią i radością wielką pobiegły aby powiadomić Jego uczniów"

Po pierwsze, należy mieć na uwadze, że ten werset u św. Marka jest końcem bez zakończenia (o tym będzie poniżej), czyli z pewnością nie podaje wszystkiego, także dlatego, że jest to Ewangelia najkrótsza. Po drugie, powiedzenie, że niewiasty nikomu nic nie mówiły, można dobrze zrozumieć w odniesieniu do tego, że po drodze nikomu nic nie mówiły, zanim zaszły do uczniów zamkniętych we wieczerniku. Po trzecie, zarówno św. Marek jak też św. Mateusz mówią, że niewiasty się bały, a św. Mateusz dodaje, że były bardzo uradowane. To w ogóle nie przeczy św. Markowi, który mówi, że opanowało je zarówno drżenie jak też i uniesienie. Trzeba więc być zupełnie uprzedzonym na rzecz pseudonaukowego zabobonu, by widzieć tutaj sprzeczność. Wystarczy prosta logika, by wiedzieć, że niepowiedzenie wszystkiego czy powiedzenie w innych słowach nie jest zaprzeczeniem. 

Podobnie rzecz się ma tutaj:


Majewski znowu na siłę szuka sprzeczności tam, gdzie jej nie ma. Przecież niewiasty nie zdążyły namaścić ciała z powodu szabatu, więc to była sytuacja wyjątkowa i nie trzeba tutaj zwyczaju podwójnego pochówku. Nawet jeśli późniejsze namaszczenie byłoby wbrew zwyczajom żydowskim - a raczej brak namaszczenia był wbrew zwyczajom - to przecież Pan Jezus Swoim nauczaniem i przykładem wskazywał, że miłość jest ważniejsza niż zwyczaje, a niewiasty z miłości chciały namaścić ciało, przynajmniej w jakiś uproszczony sposób. Wtedy ciało Pana Jezusa spoczywało w grobie około półtora doby, co w warunkach zimowo-wiosennych i to w grocie skalnej nie oznaczało rozkładu ciała. W jeśli by nawet tak było, to miłość i szacunek dla Mistrza były na pewno silniejsze niż tego typu względy. Wystarczy trzeźwo pomyśleć wraz z kontextem, bez uprzedzeń i zabobonów pseudonaukowych. 


Tutaj Majewski znów albo wykazuje się niewiedzą w dość podstawowej sprawie, albo mimo wiedzy kłamie na doraźny użytek. Otóż wśród biblistów nie ma zgodności co do chronologii powstania Ewangelij. Zwłaszcza tzw. szkoła jerozolimska opowiada się za pierwszeństwem Ewangelii św. Mateuszowej, aczkolwiek z różnymi wariantami. Ogólnie jest sporo hipotez, które znacznie się różnią od siebie. Można sobie zobaczyć dobry przegląd tutaj. A tak wygląda bardzo uproszczony uporządkowany schemat wielości hipotez, przy czym istotne jest, że są to tylko hipotezy i nie ma jednej powszechnie uznanej chronologii, wbrew temu, co bredzi Majewski:


Jeszcze bardziej bezczelnie kłamie Majewski - zakładając, że ma jednak elementarną wiedzę, którą mieć powinien - tutaj:


Otóż kłamstwem jest:
- jakoby Ewangelia św. Marka nie mówiła nic o zmartwychwstaniu
- jakoby Ewangelia św. Marka w pierwotnej wersji kończyła się na 16,8

Chodzi tutaj o dość zagadkową sprawę z tzw. kanonicznym zakończeniem Ewangelii św. Marka. Majewski twierdzi, że "pierwotna wersja" tejże Ewangelii kończy się na wersecie 16,8. Przeciw temu przemawia fakt, że to zdanie ani stylistycznie ani treściowo nie może być zakończeniem, ponieważ w języku greckim spójnik γαρ nigdy nie stanowi zakończenia nawet akapitu, a tym bardziej całej księgi. Owszem, część rękopisów pochodzących z IV wieku nie zawiera wersetów od 16,9. O tym dalej mówi Majewski:


Wszystkie trzy kwestie - wiek chronologiczny Ewangelii św. Markowej, przynależność Mk 16,9-20 oraz wiarygodność opisów odnośnie do Zmartwychwstania - są oczywiście powiązane w narracji Majewskiego, ale nie muszą być koniecznie. Także w tej drugiej kwestii Majewski po prostu bezczelnie kłamie (zakładając, że ma wiedzę, którą powinien mieć już student teologii). 

Otóż za przynależnością Mk 16,9-20 do oryginalnej wersji Ewangelii przemawia wiele. Oprócz tego, że zdanie 16,8 choćby stylistycznie nie może być zakończeniem, istotne jest, że

- wersety 16,9-20 są znane już w pierwszej połowie II wieku (130-150 r.) u takich autorów jak św. Justyn, Tacjan, św. Ireneusz z Lyonu, potem też u św. Epifaniusza, św. Jana Chryzostoma, św. Ambrożego

- 99% zachowanych rękopisów zawiera 16,9-20, a są to nie tylko ok. 1600 rękopisów greckich lecz także starożytne tłumaczenia syryjskie, ormiańskie, gruzińskie

- jedynie dwa greckie rękopisy, mianowicie Codex Sinaiticus oraz Codex Vaticanus, pochodzące dopiero z IV w., nie zawierają 16,9-20, aczkolwiek kopiści, którzy je pisali, musieli znać ten fragment. 

Owszem, są autorzy starożytni jak Eusebiusz i za nim św. Hieronim, według kórych duża część czy większość greckich rękopisów nie zawiera Mk 16,9-20. Należy jednak pamiętać, że jest to już IV i V wiek, gdy - w wyniku wzrostu popularności chrześcijaństwa i tym samym potężnego zwiększenia zapotrzebowania na księgi biblijne - doszło do pierwszej masowej produkcji manuskryptów, a po okresie prześladowań, podczas których regularnie niszczono księgi chrześcijańskie, dysponowano jedynie niewielką ilością exemplarzy zachowanych z czasów apostolskich. Nie można wykluczyć, że większość rękopisów pochodzących z czasów apostolskich zawierała 16,9-20, nawet jeśli ten fragment stanowi streszczenie tego, co pozostałe Ewangelie synoptyczne opisują co do objawień Zmartwychwstałego. 

W każdym razie ani krótsze, ani dłuższe zakończenie Ewangelii św. Markowej nie ma nic wspólnego z negacją czy choćby przemilczeniem Zmartwychwstania. 


Prowadzący rozmowę wyciąga logiczny wniosek z kłamliwych wywodów Majewskiego, a ten próbuje wybrnąć w pokrętny sposób, uciekając się znowu do zakłamanej ideologii iście modernistycznej, konkretnie do fałszywego pojęcia wiary. Posługuje się przy tym znowu zakłamanym rzekomym cytatem z paschalnego Exsultet, który w rzeczywistości brzmi następująco:


Jak widać, nie ma tutaj mowy o byciu świadkiem Zmartwychwstania, lecz o wiedzy co do godziny Zmartwychwstania. To jest istotny niuans, ponieważ Majewski usiłuje podważyć historyczną wartość nowotestamentalnych świadectw dotyczących tego wydarzenia. Ładnie, a obłudnie się uśmiechając, twierdzi, jakoby te świadectwa miały znaczenia tylko dla tych, którzy już wierzą. Nasuwa się pytanie: na jakiej podstawie oni wierzą? Czyż taka wiara nie jest przynajmniej naiwna, a nawet wręcz głupia? Do tego nieuchronnie zmierza tok myślenia Majewskiego, który widocznie podoba się prowadzącemu rozmowę. 

Odpowiednio debilny jest następny pseudoargument Majewskiego:


Odpowiadam: na jakiej podstawie Zmartwychwstanie znalazło się w Credo jeśli nie z powodu świadków, którzy widzieli pusty grób oraz Zmartwychwstalego? Czymże byłoby wyznanie wiary bez wiarygodności tych świadków i ich świadectw, jeśli nie jedynie mitem czy legendą? Jeśli Apostołowie mogli przekonać jedynie wierzących, to skąd się oni wzięli, tzn. na jakiej podstawie stali się wierzącymi? Na jakich dowodach zwykle i przeważnie opierają się historycy jak nie właśnie na relacjach wiarygodnych świadków? Z jakiego powodu akurat świadectwo Apostołów, którzy za to swoje świadectwo ponieśli męczeństwo, miałoby być bez wartości dla historyka? No cóż, taki bełkot to jest rzeczywiście wyczyn godny profesora...

Tę samą taktykę imputowania oszustwa na doraźny użytek Majewski stosuje wobec św. Pawła:


Tak więc według Majewskiego oszustwo św. Pawła polega na tym, że Apostoł posługuje się "mitem" o Zmartwychwstaniu dla przetresowania chrześcijan w uznaniu i posłuszeństwie dla władzy kościelnej. "Mit" ma więc cel i funkcję społeczną i dyscyplinarną, jest więc nie tylko mitem czyli kłamstwem pod względem stosunku do rzeczywistych wydarzeń, lecz służy poniżeniu i zdominowaniu ciemnej masy katolików. Taki to był św. Paweł według Majewskiego...

Następnie Majewski dość wprost neguje realność Zmartwychwstania, sprowadzając je do subiektywnych "doznań" uczniów Jezusa: 


W słowach jest ostrożny, ale jego uśmieszek, wymieniany z prowadzącym rozmowę jest dość znaczący. To jest szyderstwo z wiary Kościoła w realność Zmartwychwstania Jezusa Chrystusa. 

Ciekawe, że nie zauważa sprzeczności w swoim "myśleniu", gdy mówi o tym, że Pan Jezus najpierw objawił się Marii Magdalenie: 


Tu akurat Majewski nie ma wątpliwości co do historyczności, czyli uznaje pierwszeństwo Mariji za historyczne, mimo że ono zupełnie nie odpowiada zwykłym ludzkim oczekiwaniom. 
Ciekawe jest też, na jakiej podstawie twierdzi, jakoby Pan Jezus nie ukazał się najpierw Swojej Matce, jak to podaje wielu Ojców i teologów Kościoła. Czyżby Majewski był wyznawcą absurdalnego biblicyzmu typu protestanckiego, dla którego jedynym źródłem wiary jest Biblia, a już nie Tradycja Kościoła?


Majewski wykazuje tutaj dość prymitywne myślenie w kategoriach modernistycznego Novus Ordo, gdzie na koniec czytań mszalnych wynaleziono - jako nowość - conajmniej mylące słowa "oto słowo Boże" i "oto słowo Pańskie". Otóż wedle teologii katolickiej, poświadczonej nawet w konstytucji Dei Verbum, Pismo św. jest zapisem słów i dzieła zbawczego wcielonego Słowa Bożego i to niepełnym. Utożsamianie Biblii ze słowem Bożym słusznie wychodzi naprzeciw a właściwie sprzyja ateistycznym atakom na rangę i nieomylność Biblii: skoro w Piśmie św. jako całości są pewne różnice a nawet sprzeczności (w rzeczach nieistotnych), to widocznie - tak argumentują szyderczo ateiści, ale też muślimy oraz inni wrogowie Kościoła - ten Bóg się myli. Słusznie Majewski zwraca uwagę, że Pismo św. jest zarazem słowem ludzkim, lecz on widocznie nie rozumie albo nie chce rozumieć katolickiego pojęcia natchnienia biblijnego, które oczywiście uwzględnia rzeczywisty stan kanonu ksiąg biblijnych oraz ich naturę. Według tego pojęcia Pismo św. jest nieomylne w sprawach istotnych dla zbawienia wiecznego czyli prawdy o Bogu i świecie oraz moralności. Niedoskonałości i usterki dotyczą wyłącznie spraw nieistotnych pod tym względem, ale do nich z całą pewnością nie należy realność Zmartwychwstania, mimo że to sugeruje Majewski. 

c. d. n.

Liturgia Godzin przeciw koronce s. Faustyny


Jako że od zawsze modlę się tylko brewiarzem tradycyjnym, dowiedziałem się dopiero teraz - dzięki wskazówce jednego z P. T. Czytelników - że tzw. Liturgia Godzin czyli brewiarz Novus Ordo zawiera text Fulgencjusza z Ruspe, który potwierdza niemożliwość ofiarowania Bóstwa Jezusa Chrystusa (źródło tutaj). Jak widać w podanym powyżej fragmencie, Jezus Chrystus jako Osoba Boska czyli w Swoim Bóstwie jest adresatem ofiary na krzyżu, która jest uobecniana we Mszy św. Z tego wynika niemożliwość bycia przedmiotem ofiarowania czyli bycia ofiarowanym. Tak zawsze głosiła i głosi wiara i teologia katolicka. Tym samym koronka s. Faustyny zawiera herezję chrystologiczną, o czym była tutaj już wielokrotnie mowa. 

Zasadność kary śmierci



Kara śmierci jest sprawiedliwą obroną społeczności przed osobą, która po pierwsze zawiniła i po drugie nadal stanowi realne i poważne zagrożenie dla innych osób czy społeczności. Ponadto, jak każda kara, ma znaczenie pokutne oraz wychowawcze (odstraszające naśladowców).

Problemem jest natomiast omylność sądownictwa oraz niedoskonałość systemu więziennictwa. Także dlatego kara śmierci powinna być stosowana tylko w zupełnie oczywistych i wyjątkowych sytuacjach. Cel pokuny i wychowawczy można osiągnąć przez skazanie na pracę w odosobnieniu, tzn. na zarobienie na własne utrzymanie i dodatkowo na cele społeczne. Samo odizolowanie od społeczeństwa wraz z zapewnieniem darmowego utrzymania bez pracy jest niesprawiedliwe, niemoralne i antywychowawcze.

W kwestii głosowania na kandydata czy partię, która deklaruje zamiar wprowadzenia kary śmierci, istotne są wymienione aspekty. Przede wszystkim ten zamiar nie może być motywowany zemstą czy społecznym odruchem zemsty. Równocześnie popieranie wprowadzenia sprawiedliwej kary śmierci generalnie nie przekreśla chrześcijańskiego charakteru programu danej partii czy osoby.

Obecnie próbuje się podważyć moralność kary śmierci w powoływaniu się czy to na zakaz w V przykazaniu Dekalogu, czy też na to, że tylko Pan Bóg jest panem życia. Obydwa argumenty są chybione. Przykazanie V oznacza właściwie "nie morduj", czyli "nie zabijaj bez sprawiedliwego powodu", gdyż zawsze Pan Bóg pozwalał na zabicie agresora dla powstrzymania go przed realnym zabiciem przez niego. Także kara śmierci jest moralna wtedy i tylko wtedy, gdy stanowi niezbędny środek ochrony życia niewinnych osób, zagrożonego przez winowajcę. 

Wejście


Mt 21, 1-9

Gdy się przybliżyli do Jerozolimy przyszli do Betfage na Górze Oliwnej, wtedy Jezus posłał dwóch uczniów i rzekł im: Idźcie do wsi, która jest przed wami, a zaraz znajdziecie oślicę uwiązaną i źrebię z nią. Odwiążcie je i przyprowadźcie do Mnie! A gdyby wam kto co mówił, powiecie: Pan ich potrzebuje, a zaraz je puści. Stało się to, żeby się spełniło słowo Proroka: Powiedzcie Córze Syjońskiej: Oto Król twój przychodzi do Ciebie łagodny, siedzący na osiołku, źrebięciu oślicy. Uczniowie poszli i uczynili, jak im Jezus polecił. Przyprowadzili oślicę i źrebię i położyli na nie swe płaszcze, a On usiadł na nich. A ogromny tłum słał swe płaszcze na drodze, inni obcinali gałązki z drzew i ścielili na drodze. A tłumy, które Go poprzedzały i które szły za Nim, wołały głośno: Hosanna Synowi Dawida! Błogosławiony Ten, który przychodzi w imię Pańskie! Hosanna na wysokościach!



Tradycyjna liturgia rzymska używa w Niedzielę Palmową koloru zwykłego dla okresu Wielkiego Postu, czyli pokutnego fioletu. W kolorze tym odbywa się zarówno poświęcenie gałązek, jak też procesja i Msza św. To oznacza ten sam charakter i wskazuje na związek treściowo-teologiczny. Nie ma więc liturgicznego tryumfalizmu w jakby wcielaniu się w radość tłumu jerozolimskiego witającego Jezusa Chrystusa. Ma to natomiast solidne i głębokie podstawy teologiczne, obecne także w Ewangelii dzisiejszej, która równocześnie wskazuje na celebrowane we Wielkim Tygodniu tajemnice Zbawienia.

Zestawiając perykopę św. Mateuszową z opisami innych Ewangelistów wiemy, że Pan Jezus wychodził z Betanii (J 12, 1), czyli z miejsca przyjaźni, domu Łazarza, Marii i Marty, gdzie ukazywał w szczególny sposób swoje Człowieczeństwo. Wędrowawszy dotychczas zwykle z uczniami pieszo, zarządził oto zupełnie inne wejście do Jerozolimy. Kierunek przyjścia – od wschodu (Ez 11,23) – ma znaczenie symboliczne, zakorzenione w Piśmie św. Jazda na ośle była – wbrew naszemu powszechnemu odczuciu – sposobem uroczystym, właściwym dla ważnych osobistości i władców (Rdz 22, 3; Wj 4, 20; Sdz 5, 10). Dopiero z czasem władcy utożsamiali się wyłącznie z jazdą na koniu, który był zwierzęciem wojennym. Wjazd na oślęciu jest nie tyle uwarunkowany historyczne, lecz ma charakter ponadczasowy odnoszący się do godności Jezusa Chrystusa: On nie jest władcą wojennym w znaczeniu oręża przemocy, lecz przynoszącym pokój, oczywiście nie wykluczając użycia siły w pewnych uzasadnionych wypadkach (jak wyrzucenie kupców z terenu świątyni jerozolimskiej). Oślica ze źrebięciem przypomina o błogosławieństwie patriarchy Jakuba dla syna Judy oraz zapowiedzi przyjścia władcy, któremu poddane będą narody (Rdz 49, 10-11). Oślę, na którym zasiadł Pan Jezus, oznacza zwierzę dotychczas przez nikogo nie ujeżdżane i tym samym spełniające kryterium jakby sakralne, czyli poświęcenia Bogu.

Dosłowne aluzje do słów proroków (Iz 62, 11 i Zach 9.9) ogłaszają Jezusa jako księcia pokoju, który przynosi wybawienie, wywołując radość i uwielbienie. Gest rozkładania szat na drodze jest typowy dla rytuału intronizacji (2 Krl 9,13). Ścielenie gałązek nie ma wprawdzie podstaw zapisanych w Starym Testamencie, jest jednak nietrudne do zrozumienia zarówno prostego, jak też głębszego teologicznie: wiosenne pędy oznaczają świeżość życia i nadzieję młodości. Wiąże się z tym wołanie “hosanna”, nawiązujące do świątecznego Psalmu (118, 25) na “święto namiotów”. To żydowskie święto miało charakter dziękczynny za zbiór plonów. Jezus Chrystus przychodzi jako ten, który zbiera owoce Starego Przymierza, wyrażone symbolicznie w przywitalnym uwielbieniu przez tłum. Aklamacja “Błogosławiony, który przychodzi w imię Pańskie” była właściwie formą na przywitanie pielgrzymów w bramie świątyni jerozolimskiej. Okrzyk “hosanna” (= “wspomóżże”) jest wołaniem o pomoc skierowanym do władcy, którego tłum rozpoznał jako “syna Dawida”.

Dane czasowe dodają jeszcze głębszego wymiaru. Uroczysty wjazd do Jerozolimy odbył się pierwszego dnia tygodnia i zarazem dziesiątego dnia miesiąca nisan. W tym dniu wybierano baranka ofiarnego na święto Paschy (Wj 12, 3). Również tego dnia Jozue wszedł wraz z ludem do Ziemi Obiecanej. Jezus Chrystus wchodzi do stolicy i miasta Bożego, by ustanowić nową, niezniszczalną i nieprzemijającą rzeczywistość Zbawienia.

Świętując i rozważając to wydarzenie, wchodzimy także i my duchowo z Panem Jezusem do Jerozolimy. W pewnej analogii także Apostołowie udawali się do stolic pogańskich: Antiochii, Aten, Rzymu i wielu innych ośrodków kultury i cywilizacyj, które zawsze były związane z jakimiś religiami. Jezus Chrystus wszedł ku oczekiwaniom ludzi, żydów, ale także i pogan. Przyszedł do wszystkich, którzy byli spragnieni wielorakiej pomocy. Każde wołanie o pomoc i nadzieja pomocy zawiera w sobie ostatecznie pragnienie pokoju, harmonii, ładu i miłości. Pragniemy wybawienia ze wszystkiego, co jest przeciwne do tych wartości. Jako chrześcijanie dzielimy tę tęsknotę właściwie ze wszystkimi ludźmi wszystkich ras, kultur, całej historii ludzkości. Właściwie wszyscy ludzie świadomi swej niewystarczalności i nędzy exystencjalnej, której ostatecznym punktem odniesie jest śmiertelność czyli nieuchronny kres doświadczanego życia, byliby gotowi tak przywitać Zbawiciela jak uczynił to tłum jerozolimski. Czy to wystarczy? Nie wystarczy.

Nie wystarczy wołać o pomoc i zbawienie. Nie wystarczy nawet mieć teologiczne zrozumienie tych wydarzeń i następnych wydarzeń aż po chwalebne Zmartwychwstanie. Konieczna jest postawa pokuty czyli uznanie swego stanu przed Bogiem wraz z pragnieniem i wolą nawrócenia czy przemiany obejmującej całą osobę, zarówno sferę duchową jak też zewnętrzną. To właśnie wyraża pokutny kolor liturgii także w rozważaniu Męki Pańskiej. Nie chodzi w tym o samo współczucie, które jest dobre, potrzebne i powinno być pożyteczne. Jezusowe wejście u nas może i powinno wywoływać uczucia. Nasze życie duchowe składa się i powinno się składać istotnie z wołania o pomoc, o zbawienie. Jest to wołanie o działanie Boże dla nas, także w nas. Pan Bóg oczekuje jednak także naszego działania, a to nie tylko rytualnego na podobieństwo ludu Jerozolimy, który zgotował Mu uroczyste przyjęcie.

On przychodzi do każdego z nas jak do swojej własności. To prawo własności i działania obejmuje całego człowieka, wraz z jego najgłębszymi wymiarami, które tylko On zna, przenika i ma moc przemienić. On wybrał właśnie takie wejście i takie przejście przez Jerozolimę do chwały Zmartwychwstania, żeby nas przeprowadzić i doprowadzić do bram wieczystych. W sposób Jemu i nam właściwy.

Msza św. a Pascha, czyli heretycki serwis apoplektyczny


Powyższy obrazek pochodzi z wystąpienia człowieka o nazwisku Marek Piotrowski, związanego z heretyckim serwisem apoplektycznym zwanym szumnie "katolickim serwisem apologetycznym". Na obrazku uwidoczniona jest prywatna teoryjka Piotrowskiego, mająca widocznie pogodzić katolickie nauczanie o Sakramencie Eucharystii z herezją protestancką, która - za sprawą Novus Ordo - w ostatnich dekadach wdarła się i panoszy się w umysłach wielu katolików, może nawet większości. Równocześnie wraz z protestantyzacją odbywa się judaizacja katolików, a tego dość wyraźnym przykładem jest to wystąpienie i ogólnie działalność tego człowieka. Oczywiście jest to próba chybiona i obłudna, gdyż sprowadza się do przemycenia herezji protestanckiej pod pozorem pseudoteologicznych wywodów, co tutaj wykażę. Idźmy po kolei. 

Jak widać, Piotrowski myśli wiernie kategoriami Novus Ordo Missae, a właściwie tegoż fragmentami, nie biorąc nawet pod uwagę tradycyjnej liturgii katolickiej jakiegokolwiek obrządku:


To jest wręcz genialne rozumowanie: Msza św. jest Paschą, bo Novus Ordo wzięło i wymyśliło nowe słowa na tzw. przygotowanie darów, w nawiązaniu do żydowskiej modlitwy odmawianej przy stole (nie tylko podczas uczty sederowej). 

Następne arcydzieło intelektualne:


Tutaj jest kolejne oszustwo, gdyż nie podejrzewam, by on nie wiedział, skąd się wziął spór uczta-ofiara oraz pamiątka-ofiara. Próba zaklajstrowania tego poważnego sporu przywołaniem Paschy czy powołaniem się na Ostatnią Wieczerzę jako Paschę świadczy zarówno o bardzo wysokim mniemaniu o sobie jak też o teologicznej niekompetencji i zakłamaniu. Innymi słowy: przez dziesięciolecia, a nawet wieki tęgie głowy zarówno teologów katolickich jak też dość często inteligentnych heretyków prowadziły poważne i obszerne dysputy na podstawie szerokiej znajomości źródeł i dogłębnych analiz biblijnych, patrystycznych i filozoficznych. A teraz oto przychodzi taki Piotrowski i ogłasza, że te dysputy są bez sensu. No cóż, człowiek ma tupet (bardzo delikatnie mówiąc). 

Piotrowski widocznie nie ogarnia, o co chodzi w tym sporze, który zresztą już dawno został rozstrzygnięty, mianowicie na Soborze Trydenckim. Piotrowski widocznie chce wyrzucić to rozstrzygnięcie, co może być jedynie w interesie protestantów i modernistów, posługując się dość podwórkowymi argumentami. 

Otóż nie można pojąć sporu w oderwaniu od kwestii, której on dotyczy. Piotrowski wydaje się o tym nie wiedzieć, albo nie chce wiedzieć. A wystarczy mieć elementarną wiedzę o historii Kościoła, by wziąć pod uwagę, iż były dwa zasadnicze problemy:

- realna obecność Jezusa Chrystusa pod postaciami chleba i wina

- ofiarny charakter Mszy św.

Definicje dogmatyczne Soboru Trydenckiego nie wynikły z widzimisię, lecz z obrony przed herezją protestancką, nawet jeśli Piotrowski uważa te kwestie za bezsensowne, a jego jedynym argumentem jest sprowadzenie Mszy św. do uczty paschalnej, która rzekomo miała miejsce we Wieczerniku, na co dowodem mają być novusowe modlitwy "przygotowania darów".

Oto kwintesencja jego wywodów:


Z typową dla ekumaniaków perfidią Piotrowski swój atak na katolickie prawdy wiary nazywa "lekką krytyką teologii Zachodu". Angażuje przy tym słynne, a debilne powiedzonko pseudoromantycznego irracjonalizmu o "szkiełku i oku", wykorzystując awersję pospólstwa do rzetelności i precyzji naukowej w teologii. Po tym wstępie oświadcza, że dogmaty o Przeistoczeniu i realnej obecności są tylko pomocnicze. Przezornie pomija dogmat mówiący o tym, że Msza św. jest prawdziwą Ofiarą Nowego Przymierza, a nie czyni tego bez powodu. Woli przemilczeć, a za to ucieka w cytaty biblijne, mające rzekomo popierać jego pseudoteorię, a to jest metoda typowa dla protestantów i innych heretyków. Ucieka też w zupełnie inny temat, mianowicie w realność Zbawienia oraz inny osobny temat teologiczny, jakim jest Kościół jako Mistyczne Ciało Jezusa Chrystusa. Ta ucieczka służy pozornej odpowiedzi na pytanie, na czym polega ofiarny charakter Mszy św. Głosi przy tym banały jak ten, że celem Mszy św. jest stawanie się Mistycznym Ciałem Chrystusa, "a nie sama obecność". W domyśle i tle jest twierdzenie i zarazem typowo modernistyczna sugestia: nie spierajmy się o Obecność Chrystusa w Eucharystii, bo przecież ona jest tylko środkiem do tego, żebyśmy stawali się Kościołem. No cóż, sprytne mącenie, żeby tylko nie przyznać się do herezji, ale obronić herezję protestancką. 

Natomiast według wiary i teologii katolickiej Msza św. NIE jest nawiązaniem do uczty paschalnej, lecz do wszystkich ofiar w historii ludzkości począwszy od ofiary sprawiedliwego Abla, a w szczególności do ofiarowania Izaaka przez Abrahama oraz czystej, bezkrwawej ofiary Melchizedeka, o czym mówi dosłownie Kanon Rzymski, notabene tak bardzo znienawidzony przez Luder'a, innych protestantów oraz obecnie modernistów. Innymi słowy: Ofiara Jezusa Chrystusa na Krzyżu, uobecniana na ołtarzach, spełnia i zarazem usuwa wszystkie inne ofiary w dziejach ludzkości. Ustanowienie Eucharystii w kontekście czy bliskości - choć nie w ramach - ofiary paschalnej i uczty paschalnej ma jedynie ograniczone znaczenie teologiczne i z całą pewnością nie oznacza jakiejś analogii czy ścisłego i wyłącznego związku między Mszą św. a obrzędem paschalnym sprawowanym w rodzinach żydowskich. Taki związek jest sugerowany i forsowany w sekcie kikonistów (zwanej "drogą neokatechumenalną"), gdzie "Eucharystia" jest wzorowana głównie, a właściwie wyłącznie na żydowskiej uczcie paschalnej, co jest oczywiście herezją.  

A nie jest to drobnostka czy banalny szczegół, lecz zafałszowanie istoty Mszy św. i jej znaczenia zbawczego w historii ludzkości. Sprowadzenie Mszy św. do uczty paschalnej nie tylko wypacza jej istotę, lecz wiąże liturgię Kościoła z judaizmem współczesnym (oraz z polityką państwa położonego w Palestynie) oraz forsuje relatywizm religijny. Jeśli bowiem Eucharystia jest jedynie odmianą zwyczajów żydowskich, a one są exkluzywne, bo zawężone do tego narodu, a poganie są pozostawieni swoim zwyczajom i kultom, to uderza to w istotę chrześcijaństwa, które jest uniwersalne zwłaszcza w tym wymiarze, że spełnia i unieważnia wszystkie inne kulty i ofiary, zarówno żydowskie jak i pogańskie. Nie jest przypadkiem, że usiłowanie zniszczenia i wyrzucenia tradycyjnej liturgii Kościoła odbywa się wraz z ekumaniactwem i to nachalnym i prymitywnym intelektualnie. 

Najwyższe kryterium



J 8, 46-59

Kto z was udowodni Mi grzech? Jeżeli prawdę mówię, dlaczego Mi nie wierzycie?
Będący z Boga słucha słów Boga. Wy dlatego nie słuchacie, ponieważ z Boga nie jesteście».
Odpowiedzieli Mu zaś Żydzi i powiedzieli Mu: «Czyż nie słusznie mówimy, że jesteś Samarytaninem i masz demona?» 
Jezus odpowiedział: «Nie mam demona, ale czczę Ojca mego, a wy Mnie znieważacie.

Ja zaś Ja nie szukam własnej chwały. Jest Ktoś, kto szuka i sądzi.
Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeśli kto zachowa moją naukę, nie zazna śmierci na wieki».
Rzekli do Niego Żydzi: «Teraz wiemy, że masz demona. Abraham umarł i prorocy – a Ty mówisz: Jeśli kto zachowa moje słowo, ten śmierci nie zazna na wieki.
Czy Ty jesteś większy od ojca naszego Abrahama, który przecież umarł? I prorocy pomarli. Kim Ty siebie czynisz?»
Odpowiedział Jezus: «Jeżeli Ja sam siebie otaczam chwałą, chwała moja jest niczym. Ale jest Ojciec mój, który Mnie chwałą otacza, o którym wy mówicie, że jest waszym Bogiem,
ale wy Go nie znacie. Ja Go jednak znam. Gdybym powiedział, że Go nie znam, byłbym podobnie jak wy – kłamcą. Ale Ja Go znam i słowa Jego zachowuję. 

Abraham, ojciec wasz, rozradował się z tego, że ujrzał mój dzień – ujrzał [go] i ucieszył się». 

Na to rzekli do Niego Żydzi: «Pięćdziesięciu lat jeszcze nie masz, a Abrahama widziałeś?» Rzekł do nich Jezus: «Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Zanim Abraham stał się, JA JESTEM». 

Porwali więc kamienie, aby je rzucić na Niego. Jezus jednak ukrył się i wyszedł ze świątyni przechodząc pośród nich, i tak odszedł.

τις εξ υμων ελεγχει με περι αμαρτιας ει δε αληθειαν λεγω δια τι υμεις ου πιστευετε μοι

ο ων εκ του θεου τα ρηματα του θεου ακουει δια τουτο υμεις ουκ ακουετε οτι εκ του θεου ουκ εστε

απεκριθησαν ουν οι ιουδαιοι και ειπον αυτω ου καλως λεγομεν ημεις οτι σαμαρειτης ει συ και δαιμονιον εχεις

απεκριθη ιησους εγω δαιμονιον ουκ εχω αλλα τιμω τον πατερα μου και υμεις ατιμαζετε με

εγω δε ου ζητω την δοξαν μου εστιν ο ζητων και κρινων

αμην αμην λεγω υμιν εαν τις τον λογον τον εμον τηρηση θανατον ου μη θεωρηση εις τον αιωνα

ειπον ουν αυτω οι ιουδαιοι νυν εγνωκαμεν οτι δαιμονιον εχεις αβρααμ απεθανεν και οι προφηται και συ λεγεις εαν τις τον λογον μου τηρηση ου μη γευσεται θανατου εις τον αιωνα

μη συ μειζων ει του πατρος ημων αβρααμ οστις απεθανεν και οι προφηται απεθανον τινα σεαυτον συ ποιεις

απεκριθη ιησους εαν εγω δοξαζω εμαυτον η δοξα μου ουδεν εστιν εστιν ο πατηρ μου ο δοξαζων με ον υμεις λεγετε οτι θεος υμων εστιν

και ουκ εγνωκατε αυτον εγω δε οιδα αυτον και εαν ειπω οτι ουκ οιδα αυτον εσομαι ομοιος υμων ψευστης αλλ οιδα αυτον και τον λογον αυτου τηρω

αβρααμ ο πατηρ υμων ηγαλλιασατο ινα ιδη την ημεραν την εμην και ειδεν και εχαρη

ειπον ουν οι ιουδαιοι προς αυτον πεντηκοντα ετη ουπω εχεις και αβρααμ εωρακας

ειπεν αυτοις ο ιησους αμην αμην λεγω υμιν πριν αβρααμ γενεσθαι εγω ειμι

ηραν ουν λιθους ινα βαλωσιν επ αυτον ιησους δε εκρυβη και εξηλθεν εκ του ιερου διελθων δια μεσου αυτων και παρηγεν ουτως




Kimże On jest? – To pytanie stale towarzyszyło Jezusowi, wypowiadane bądź domyślne. Fakt Jego zaistnienia, poczęcia, narodzin, życia ukrytego, potem nauczanie i znaki były intrygujące, zarówno zachwycające i zadziwiające, jak też oburzające, niekiedy skandaliczne, aczkolwiek jedynie tylko dla pewnej grupy osób. W powszechnym odbiorze Jezus czynił tylko dobro. Jak wskazuje Ewangelista w dzisiejszej perykopie, nawet Jego wrogowie nie mogli Mu zarzucić żadnego grzechu, chociaż zdarzało się, że Jezus wykraczał poza przepisy zwyczajów i reguł rabinistycznych. Ewangelie świadczą jednoznacznie, że postać i nauczanie Jezusa były wystarczająco czytelne dla ogółu zarówno wyznawców religii mojżeszowej, jak też nawet dla innych kierujących się zdrowym rozsądkiem i prawym sumieniem. Już na płaszczyźnie ogólnoludzkiej Jezus Chrystus był kimś wiarygodnym, godnym zaufania, mimo że nawet Jego krewni i najbliżsi uczniowie mieli trudności w zrozumieniu i przyjęciu wszystkiego, co głosił i czynił.

Konflikt Jezusa z przywódcami żydowskimi, czyli spór o Jego tożsamość widoczny chociażby w rozdziale 8 Ewangelii św. Janowej, można streścić w kilku zasadniczych punktach:

1. Jezus mówi prawdę o Sobie, w różnoraki sposób, nie zawsze wprost, ale wyraźnie i zapobiegając nieporozumieniom: zmierza i ukazuje Swój boski autorytet.

2. Jezus występuje w ciągłości, czyli istotnej zgodności ze Starym Przymierzem, wskazując na tegoż wypełnienie w Sobie, co oznacza przewyższenie – jedyne i ostateczne.

3. Przy tym, zależnie od reakcji, ukazuje się wiara albo niewiara ludzi, które są w istocie postawami wobec prawdy ukazywanej przez Jezusa w słowach i czynach.

Postawa odrzucających tę prawdę jest psychologicznie spójna a równocześnie zbiorowa, choć zachowanie poszczególnych osób jest podane dopiero w punkcie szczytowym, przy sądzeniu, skazaniu i ukrzyżowaniu:

1. Jest wystawianie na próbę, lecz nie w celu zbadania i poznania prawdy, lecz dla nastawienia pułapki i znalezienia powodów do oskarżenia.

2. Jest wskazywanie na prawo Mojżeszowe jako normę najwyższą, aczkolwiek w połączeniu i w świetle własnej tradycji żydowskiej.

3. Wystąpienie Jezusa poczytują i przedstawiają jako zamach na ich własne poczucie wartości, autorytet i władzę.

4. Nigdy nie uznają racji Jezusowej, nigdy, przynajmniej publicznie, nie przyznają się do błędu i nie znoszą wskazania na swój błąd, czy to teologiczny czy moralny.

5. Usiłują wielorako podważyć wiarygodność Jezusa, głównie przez wskazanie na sprzeczność z prawem Mojżeszowym i z własną tradycją, na pochodzenie czy inne, bezpodstawne zaszufladkowanie.

6. Ich niechęć do prawdy ma także postać kłamliwości, czyli świadomego i zamierzonego odchodzenia od prawdy i zastępowania jej przeciwieństwem.

7. Ostateczną konsekwencją i kształtem tej postawy jest nienawiść, gotowa nawet do zabójstwa i to pod pretextem bluźnierstwa. W tym ukazuje się wyraźne znamię tego, który jest kłamcą i mordercą.

Jak we wszystkich spotkaniach Jezusowych z ludźmi, także tutaj łączą się i nawzajem przenikają płaszczyzna religijna (Objawienie Boże), duchowa (rozróżnianie duchów) i moralna (grzech). Są one nierozłączne, jako że człowiek jest jeden, choć w różnych wymiarach żyjący i we wielu aspektach postrzegany. Jedno jest także ostateczne, najwyższe i właściwe kryterium, wobec którego rozstrzyga się ukierunkowanie i zarazem los człowieka: Jezus Chrystus jako Osoba ze słowami i czynami.

Wchodząc w najściślejszy okres dorocznego rozważania Męki Pańskiej i zarazem tajemnic naszego Odkupienia, stajemy w radykalny sposób wobec tego Kryterium. Przykłady zachowań ludzkich opisane w Ewangeliach, zwłaszcza w szczytowych wydarzeniach, są nam dane jako pomoce w rozpoznaniu naszego własnego stanu religijno-duchowo-moralnego. Nasza wiara w boską godność i władzę Jezusa Chrystusa jest poddawana próbie nie tylko w rozważaniu Jego poniżenia na Krzyżu, lecz także doświadczaniu naszych krzyży – bólów, cierpień i lęku przed śmiercią własną i naszych bliskich. Nasza kondycja duchowa wykazuje się w uległości i pozwalaniu na prowadzenie – albo przez Ducha Świętego, albo przez złego. W stanie moralnym, obejmującym zarówno dobre jak i złe uczynki, nawyki i sprawności, decydująca jest nie ilość poszczególnych pozytywów i negatywów, lecz zasadnicze ukierunkowanie rozumu, uczuć i woli.

Dlatego stajemy wobec tej Osoby, którą możemy zrozumieć według klucza prawdy i miłości, z którą szczególnie w te dni możemy i powinniśmy współczuć, współodczuwać i współprzeżywać, na ile jest to dla nas możliwe. I do której powinna przylgnąć nasza wola poprzez gotowość pójścia za Nim i z Nim na świadczenie prawdzie nawet za cenę własnego życia, także w jego poszczególnych cząstkach, które niekiedy jest trudniej złożyć w ofierze niż całe życie. Także takie umieranie dla przyjemności światowych jak przeznaczenie więcej czasu w tych dniach na modlitwę czy to indywidualną czy liturgiczną może być i jest poddawaniem się kryterium rozróżniania.

Jezusowe odejście ze świątyni po starciu z przywódcami żydowskimi oznacza Jego przyjście do każdego człowieka miłującego prawdę i bliskość z Nim. Większość wierzących w Chrystusa jest, podobnie jak Mistrz w dzisiejszej Ewangelii, zazwyczaj poza zasięgiem czynnej nienawiści Jego wrogów. Równocześnie te podniesione kamienie są wszechobecne, także dosłownie i praktycznie, czego jesteśmy świadkami, chociażby gdy narzędziami tej nienawiści są sztylety zbrodniarzy. Pamiętać jednak trzeba, że nie podniesiony kamień czy sztylet jest najwyższym kryterium, lecz On – ten, który JEST, zanim świat powstał.

Jak w świetle teologii katolickiej należy podchodzić do działalności Marcina Zielińskiego? (z post scriptum)



W sprawie M. Zielińskiego chodzi o tematykę zaliczaną w teologii katolickiej do dziedziny proroctwa. Obejmuje ona wszelkie nadzwyczajne zjawiska, które mogą być czy są przypisywane czy to działaniu Ducha Świętego w Kościele, czy siłom demonicznym. Teologiczne badanie tych zjawisk jest całościowe i obejmuje zarówno podmiot jak też przedmiot.

1. Aspekt podmiotowy dotyczy osoby, przez którą odbywa się domniemane działanie Duch Świętego, czyli
- jej zdrowie cielesne i psychiczne,
- zdolności, czyli naturalne sprawności, oraz
- stan moralny.
Chodzi o ocenę zarówno wiarygodności tej osoby, jak też prawdopodobieństwa posługiwania się nią przez Ducha Świętego.

2. Aspekt przedmiotowy dotyczy zarówno treści danego przesłania, jak też charakteru i rodzaju działania. Istotna jest tutaj reguła, że znaki - czyli cuda i proroctwa w sensie ścisłym, tzn. przepowiadanie przyszłości czy ujawnianie rzeczy ukrytych przed wiedzą ludzką i naturalnie dla niej niedostępnych - służą potwierdzeniu i uwiarygodnieniu przekazywanej treści. Ma to szczególne znaczenie w przypadku tzw. objawień prywatnych, które zwykle przekazują jakąś treść. Jednak także inne fenomeny nadzwyczajne są związane przynajmniej pośrednio z jakąś treścią, która ma znaczenie teologiczne (o tym w odniesieniu do działań tzw. charyzmatyków powiem poniżej). Tak więc:
- treść musi być zgodna z Bożym Objawieniem przekazanym w Tradycji i Piśmie św., oraz
- musi być skierowana na zbawienie dusz, czyli cel nadprzyrodzony.
W obydwu aspektach chodzi o badanie odnośnie nadprzyrodzonego, czyli boskiego pochodzenia danego fenomenu. Istotne jest tutaj, że chodzi o pochodzenie od Boga. Często pojęcie nadprzyrodzoności jest mylone z pojęciem nadczłowieczeństwa. Wówczas działanie szatańskie zaliczane jest do tak - fałszywie - rozumianej nadprzyrodzoności. W terminologii teologii katolickiej nadprzyrodzoność oznacza działanie właściwe wyłącznie Bogu, a żadnemu stworzeniu. Tym samym nie każde działanie przekraczające zdolności człowieka jest nadprzyrodzone. Działanie demoniczne przewyższa zdolności ludzkie, ale nie jest nadprzyrodzone w znaczeniu teologicznym. Jest to istotne rozróżnienie.
Zastosujmy te kryteria (ich wykład można łatwo znaleźć w każdym tradycyjnym podręczniku teologii duchowości) do tego, co publicznie wiadomo czy można się dowiedzieć o Marcinie Zielińskim i jego działalności.

ad 1.

M. Zieliński człowiekiem inteligentnym, bez widocznych objawów schorzeń fizycznych, psychicznych czy zaburzeń emocjonalnych. Nie wiadomo nic o ewidentnych problemach natury moralnej. Według autoświadectwa czyta często Pismo św., modli się, przyjmuje Sakramenty św.
Został wychowany w rodzinie katolickiej. Już w młodym wieku, przed swoim "nawróceniem" we wieku 15 lat, był zainteresowany sprawami wiary, skoro bywał na spotkaniach charyzmatycznych w Łodzi u jezuitów. Miał też poparcie i bodźce rodziny w tym kierunku. Sam wyznaje, że robi obecnie to, o czym od dawna marzył. Z nieoficjalnych źródeł wiadomo, że już w bardzo młodym wieku fascynowały go oglądane seanse charyzmatyczne. Wyznaje, że od dawna pragnął pomagać chorym w taki sposób. Podsumowując należy stwierdzić, że każdy ten element świadczy o osobistej zarówno skłonności jak też dążeniu do tego typu działalności, nawet za cenę pewnych wyrzeczeń. W tym znaczeniu są to czynniki naturalne, nie nadprzyrodzone w znaczeniu bezpośredniego działania Bożego. 

Warto zwrócić uwagę na pewne szczegóły, które łatwo przeoczyć:

- Marcin nie porzucił nic ze swoich zwykłych ulubionych zajęć, marzeń i planów. Wprawdzie w momencie "nawrócenia" deklaruje oddanie swego życia Bogu, jednak przyznaje, że sprawy toczą się zgodnie z jego własnymi pragnieniami. Krótko: brak w tej działalności ewangelicznego porzucenia wszystkiego dla Jezusa Chrystusa. Jest owszem dyscyplina, chyba też swego rodzaju poświęcenie się tej - jak widać powyżej finansowo dość dochodowej - misji, jednak nie ma ewangelicznych cech pójścia za Jezusem Chrystusem, opisanych chociażby w Ośmiu Błogosławieństwach i przykładzie Apostołów (porzucenie wszystkiego dla Królestwa Bożego). 
Należy dodać, że na tej swojej działalności "charyzmatycznej" dorobił się pokaźnej fortuny, co także świadczy przeciw pochodzeniu nadprzyrodzonemu. 

- W zalinkowanym wywiadzie (https://www.youtube.com/watch?v=sBcPOQt3ftw) warto zwrócić uwagę na cechy w mimice, która pojawiają się tylko w pewnych momentach: są to grymasy, gdy mówi o działaniu Boga i chwaleniu Boga. Są to bardzo krótkie momenty, które warto zobaczyć w zwolnieniu w połączeniu ze słowami. To są sygnały dość niepokojące.









- We wszystkich swoich wystąpieniach Zieliński sprawia wrażenie opanowanego, przygotowanego i dobrze czującego się w tej roli. Jego "mówienie w językach" wygląda na wyuczone i sztuczne. Nie sposób nie zauważyć, że jego zachowanie jest nadzwyczaj mało emocjonalne i tym samym zupełnie inne niż u typowych tzw. charyzmatyków.

- Zieliński przyznaje, że od wielu lat poddaje się profesjonalnej formacji zarówno biblijnej jak też duchowej, tzn. przez księży. Przyznaje też, że był przez nich zachęcany do swojej obecnej "posługi". Mimo tego nadzoru teologicznego i duchowego popełnił w wystąpieniu na stadionie w Warszawie w lecie 2017 r. (https://www.youtube.com/watch?v=TjDCTqyknYU) poważne i tchnące herezją, a nawet apostazją bluźnierstwo, porównując obecność Ducha Świętego w człowieku do obecności Syna Bożego w łonie Maryi Dziewicy. W tym szczególnie wyexponowanym wątku nazywa Matkę Bożą "prorockim obrazem" człowieka "napełnionego Duchem Świętym", gdyż taki człowiek "jest w ciąży z Bogiem". Po pierwsze bluźniercze jest określenie "obraz" w tym kontekście, gdyż obraz jedynie wskazuje na właściwą rzeczywistość. Jest to więc pośrednia negacja realności Bożego Macierzyństwa Maryi. Po drugie jest to pomieszanie cielesnej obecności Syna Bożego w łonie Maryi Dziewicy z czysto duchową obecnością Ducha Świętego w człowieku, która zależy od stanu łaski człowieka. Po trzecie jest to przynajmniej rozmycie, jeśli nie wręcz negacja istotnej różnicy między działaniem Ducha Świętego w Dziewicy Maryi, która była bez grzechu, a Jegoż działaniem w grzesznym człowieku. Tym samym jest to przynajmniej pośrednia negacja absolutnej wyjątkowości godności i posłannictwa Matki Bożej (w żadnej ze znanych mi wypowiedzi Marcin nie mówi o wyjątkowości Maryi).
Przeszliśmy tym samym do aspektu przedmiotowego.

ad 2.

Przedmiotem bezpośrednim działalności Zielińskiego jest "posługa uzdrawiania". Powołuje się on przy tym na posłanie Pana Jezusowe. Pomija jednak, że według słów Zbawiciela znaki mają jedynie towarzyszyć, a nie być główną treścią czy celem działalności uczniów. W posłannictwie Apostołów i Kościoła zasadnicze jest nauczanie czyli głoszenie prawdy objawionej. Znaki mają jedynie potwierdzać wiarygodność świadectwa o Jezusie Chrystusie. Odwrócenie tego związku jest zafałszowaniem Ewangelii.

Zieliński apeluje do doświadczenia jako relacji z Bogiem. Deklaruje to jako swój cel. Świadomie i programowo nie chce przekazywać treści, lecz chce "uzdrawiać". Oferuje swoją modlitwę za kogoś, a opowiada właściwie tylko o swoich "uzdrowieniach" (oprócz wątków autobiograficznych).
Zieliński wzywa do "modlitwy uwielbienia", powołując się na napomnienia jakiegoś kapłana. Rzeczywiście jest to ważne przypomnienie. Aczkolwiek warto przypomnieć, że tradycyjna liturgia katolicka jest zasadniczo i przede wszystkim uwielbieniem (w odróżnieniu of Novus Ordo, gdzie pouczenie i prośby są mocno wyexponowane).

Tak więc treść działalności Zielińskiego sprowadza się do "uzdrowień" i to w specyficznym sensie. Nie są to uzdrowienia w znaczeniu cudów uznawanych przez Kościół po rzetelnym, naukowym, medycznym i teologicznym zbadaniu. Są to tylko osobiste przeżycia odnośnie ustania objawów dolegliwości. Wiadomo, że w chorobach psychosomatycznych oddziaływanie duchowe i emocjonalne może mieć znaczny wpływ na samopoczucie. Nie ma to jednak nic wspólnego z cudami w znaczeniu teologicznym. By w sposób zasadny mówić o uzdrowieniach czyli cudach, konieczne byłoby zbadanie przynajmniej niektórych przypadków według kryteriów stosowanych przez Kościół czy to w Lourdes czy w procesach beatyfikacyj i kanonizacyj. Biskup miejsca jest zobowiązany powołać komisję kanoniczną, dokładniej dwie niezależne komisje, medyczną i teologiczną, które powinne w ramach swoich kompetencji badać i orzekać o domniemanych uzdrowieniach. O ile mi wiadomo, takowa komisja nie została powołana, także nie jest mi wiadome, by Zieliński czy ktoś z jego otoczenia o to zabiegał. Dlaczego więc pozwala się Zielińskiemu na taką działalność w ramach działalności Kościoła bez odpowiedniego zbadania tego, co on sam uznaje za cel i główne przesłanie swojej działalności?

Należy wziąć pod uwagę szerszą treść jego działalności, czyli jej szerszy kontext teologiczny. Jest nim nie tylko szeroko rozumiany tzw. ruch charyzmatyczny, lecz tegoż szczególna gałąź, tzw. ruch neopentekostalny związany z tzw. doświadczeniem z Toronto (Toronto blessing). Chodzi o fenomeny typu pogańskiego obrzędu Kundalini, który ma cechy wyraźnie demoniczne. Podczas spotkania prowadzonego przez Zielińskiego na stadionie (link powyżej) słychać chichot uczestników w ramach "modlitwy uwielbienia". Wygląda na to, że jest to zjawisko typowe dla spotkań przez niego prowadzonych. Głośny chichot w ramach modlitwy może mieć pochodzenie jedynie demoniczne.

Kontext szerszy zawiera także treść charakterystyczną dla całego charyzmatyzmu, czyli pentekostalizm w znaczeniu nie tylko zamazywania różnic między katolicyzmem a protestantyzmem, lecz wręcz przeświadczenie o wyższości protestantyzmu, od którego katolicy przecież przejęli "charyzmaty" względnie ich "przebudzenie", Jest tutaj zawarte mniemanie, jakoby 
1. Kościół przez całe wieki zatracił charyzmaty Ducha Świętego, który 
2. działa także poza Kościołem, a nawet spoza Kościoła. 
Jest to nic innego jak iście protestanckie mniemanie uderzające w Kościół katolicki oraz zatruwające myślenie katolików kategoriami protestanckimi. Ostatecznie jest to negacja widzialności i niezniszczalności Kościoła: od czasów Apostołów aż do "przebudzenia charyzmatycznego" Kościołowi brakowało działania Ducha Świętego, które musiał otrzymać dopiero dzięki protestantom pentekostalnym. Działalność Marcina Zielińskiego, który rozumie siebie jako przynależącego do pentekostalizmu, także zawiera tę fałszywą, heretycką treść, przynajmniej pośrednio.

Podsumowując należy odpowiedzieć na pytanie: jak omówione tutaj po krótce cechy świadczą odnośnie pochodzenia działalności Marcina Zielińskiego?

Odpowiedź wypada jednoznacznie: brak jest znamion wskazujących na nadprzyrodzone czyli boskie działanie w tym, co robi Zieliński. Jego działalność można całkowicie wyjaśnić czynnikami naturalnymi jakimi są wychowanie w rodzinie, wpływ duszpasterzy oraz jego własne pragnienia i ambicje, które nie muszą być wprawdzie z gruntu złe, ale mogą być jedynie ludzkie.
Znajduje to jednoznaczne potwierdzenie w słowach samego Zielińskiego, gdy mówi o swojej książce jako podręczniku, który instruuje, w jaki sposób należy postępować dla osiągnięcia takich samych skutków. Jest to więc kwestia techniki czyli pewnych mechanizmów, a nie działania Ducha Świętego, które jest zawsze wolne i niezależne od naszych działań.
Co więcej: pewne znamiona wskazują dość wyraźnie na działanie demoniczne. Szatan jako duch doskonały może mieć i faktycznie ma wpływ na psychosomatyczną strukturę człowieka. W ten sposób można wyjaśnić owe "uzdrowienia".
Na demoniczny charakter wskazuje zwłaszcza szerszy kontext treściowy, typowy dla całego charyzmatyzmu.

Gwoli sprawiedliwości należy dodać, że Zieliński stara się uwzględniać zarówno pobożność maryjną jak też sakramenty święte. Pozostaje jednak pytanie, czy nie jest to jedynie kwestia strategii.

Jak więc wytłumaczyć fakt, że władze kościelne nie tylko pozwalają lecz częściowo nawet popierają działalność Marcina Zielińskiego na szeroką skalę. Czynników jest wiele, począwszy od szukania nowych dróg duszpasterskich aż do niestety częstego braku wiedzy teologicznej także wśród wyższego duchowieństwa. Dochodzi oczywiście sympatyczna aparycja i nadzwyczaj dobre wyszkolenie retoryczne.

Jaką postawę powinien zająć katolik w takiej sytuacji?

Po pierwsze zachować ostrożność i dystans, czyli nie dać się zwieść "cudom", które cudami nie są, bo albo nimi nie mogą być, albo nie zostały jako takie zbadane i zatwierdzone.

Po drugie ubiegać się u władz kościelnych o ustanowienie kanonicznej komisji do zbadania zarówno tych rzekomych uzdrowień, jak też nauk głoszonych przez Marcina Zielińskiego.

Po trzecie kształcić się teologicznie, czytając tradycyjne podręczniki duchowości katolickiej.

Po czwarte modlić się, zwłaszcza do Ducha Świętego i zwłaszcza tradycyjnymi modlitwami, które są zarówno treściowo jak też emocjonalnie autentyczne, głębokie i piękne. Wówczas będą także doświadczenia łaski Bożej, prawdziwe, owocne i trwałe.

Po piąte modlić się także za Marcina i jego fanów o prawdziwe światło Ducha Świętego. Należy docenić dobrą wolę i gorliwość w modlitwie. W połączeniu z prawdziwą wiarą, wiarą katolicką, możliwa jest prawdziwa odnowa duchowa nie tylko w Polsce lecz i na całym świecie.

Chodzi bowiem nie tyle o osobistą karierę czy ambicje Marcina Zielińskiego, lecz o wiarygodność Kościoła i wierność jego posłannictwu. Powiem wprost: skoro niezbadane, wątpliwe, a nawet ewidentnie fałszywe tzw. uzdrowienia w ramach działalności Zielińskiego są przedstawiane jako działanie Ducha Świętego czy Jezusa Chrystusa, to jest to perfidny atak nie tylko na wiarygodność Kościoła lecz także na prawdziwość Pisma św. oraz na mesjańską godność Jezusa Chrystusa, poświadczoną przez prawdziwe znaki i cuda opisane w Nowym Testamencie. Jest to prosta droga nie tylko do ośmieszenia Kościoła, lecz także do masowej apostazji tych, którzy wpierw naiwnie uwierzyli zarówno w te rzekome cuda, jak też Kościołowi, który pozwala na takie spektakle i tym samym ochrania swoim autorytetem. Oby jeszcze nie było za późno.





P. S. 1

Znamienne jest, że w reakcji na ten wpis otrzymałem setki wiadomości spamowych i to akurat po angielsku. Oto mały wycinek:



Świadczy to z pewnością o szerokich, zagranicznych powiązaniach tego człowieka.



P. S. 2

W reakcji nastąpił atak ze strony duchownego powiązanego z pseudocharyzmatyzmem:


W ODPOWIEDZI NA POLEMIKĘ x. Tomasza Szałandy
ad 1. Twierdzenie, jakoby omawianie tej sprawy w kategorii proroctwa świadczyło o braku kompetencji czy precyzji i solidności jest, oględnie mówiąc, grotestkowe. Autor widocznie nie zna dzieł wielkich teologów katolickich w tej tematyce. Oczywiście nikt nikomu nie zabrania omawiać tej kwestii w ramach traktatów o peumatologii czy charytologii. Jednak po pierwsze klasyczna teologia katolicka zajmuje się tym tematem w traktacie o Objawieniu Bożym. Po drugie aprioryczne przyporządkowanie do pneumatologii czy charytologii trąci dość wyraźnie prostym błędem logicznym petitio principii: z góry zakłada się, że chodzi o działanie Ducha Świętego względnie łaski, podczas gdy kwestią pierwszą i zasadniczą jest rozeznanie pochodzenia danego fenomenu.
ad 2. W kontekście jest dość jasne i też zostało jasno powiedziane. Przykład Apostołów i świętych w całej historii Kościoła jest jednoznaczny: naśladowanie Chrystusa i działanie w mocy Ducha Świętego zawsze związane było z drogą rad ewangelicznych. Marcin sam wyznaje, że nie musiał nawet ze studiów zrezygnować i też nie zamierza zrezygnować z rodziny. Tak więc z całą pewnością nie jest to droga całkowitego oddania się na posługę ewangeliczną. Jak on sobie wyobraża wychowywanie dzieci w sytuacji jeżdżenia po Polsce i świecie z "posługą"?
ad 3. Grożenie procesem o zniesławienie za zwrócenie uwagi na grymasy, które każdy sam może zobaczyć na publicznym kanale, lecz również groteskowe. I żałosne. Świadczy o stanie intelektualnym, duchowym i psychicznym.
ad 4. Jeśli ktoś powtarza ciągle ten sam czy nieznacznie modyfikowany zlepek sylab, które nie są i nie mogą być językiem (język to według definicji lngwistycznej system znaków służący komunikacji werbalnej), to nie jest to naturalne, ani nie może być nadprzyrodzone w znaczeniu teologii katolickiej. Sprecyzuję: mam podejrzenie, że Marcin sobie ten zlepek sylab sam wymyślił (w tym znaczeniu jest on czymś sztucznym), następnie go sobie wpoił, by nie wysilać swojej fantazji za każdym razem (w tym znaczeniu jest to wyuczone). Zaznaczam: mówię o moim wrażeniu i uzasadnionwym podejrzeniu. Podstawą badawczą jest, że, jak sami "charyzmytycy" przyznają, w lingwistyce nie są znane języki, którymi się oni posługują (aczkolwiek można rozpoznać pewne elementy czy strzępy, bądź pewne podobieństwa zwłaszcza do hebrajskiego). Zgodnie z naukową zasadą parsymonii należy szukać wyjaśnienia w przyczynach bliższych, nie w dalszych. Pomysłowość i zaradność Marcina wystarczy jako wyjaśnienie, więc odwoływanie się do Ducha Świętego jako przyczyny jest nie tylko zbędne lecz wręcz bluźniercze.
ad 5. Wyrywanie zdań z kontextu nie jest uczciwym podejściem. Powtarzam: emocje nie mogą kłamać. Im więcej opanowania, tym bardziej możliwe jest oszustwo. Aczkolwiek nigdy nie twierdziłem, by spokój i opanowanie samo w sobie świadczyło o oszustwie.
ad 6. Bluźnierstwem jest powiedzenie, że ktoś chodzi "w ciąży z Bogiem", czego "proroczym obrazem" jest Matka Boża. Polecam posłuchać wystąpienie podane na youtube pt. Jezus na Stadionie 2017 - Nauczanie II Marcin Zieliński, od minuty około 9:25 (https://www.youtube.com/watch?v=TjDCTqyknYU). Jest bluźnierstwo wielorakie. Polega na
- nazwaniu Wcielenia w Maryi Dziewicy "proroczym obrazem", gdyż obraz jest jedynie obrazem, nie właściwą rzeczywistością,
- interpretowaniu św. Pawłowej metafory o chrześcijaninie jako "świątyni Ducha Świętego" przez mówienie o "chodzeniu w ciąży z Bogiem" i "rodzeniu Chrystusa w ludziach" przez "dawanie doświadczenia Boga", gdyż miesza obecność duchową z obecnością fizyczną, oraz jedyną w swoim rodzaju rolę Matki Bożej z rolą uczniów Chrystusa.
Oczywiście można założyć dobre intencje Marcina i poniekąd "usprawiedliwić" te wręcz skandaliczne słowa brakiem wiedzy i wyczucia teologicznego. Tym samym jest to jeden z niezliczonych dowodów na to, że do poprawnego rozumienia i godnego nauczania Ewangelii nie wystarczą jakieś kursy przyparafialne. Tym niemniej zgorszenie miało miejsce i, o ile wiem, nie zostało dotychczas skorygowane.
ad 7. Marcin mówi kilkakrotnie w wywiadzie w Zambrowie, że uzdrawianie zawsze było jego marzeniem i że tak właśnie rozumie swoje "posługiwanie" (https://www.youtube.com/watch?v=sBcPOQt3ftw). Każdy może to sprawdzić.
ad 8. Owszem, obowiązkiem biskupa miejsca jest powołanie komisji kanonicznej do zbadania rzekomych uzdrowień. Do momentu orzeczenia przez takową komisję o nadprzyrodzonym charakterze tych uzdrowień, obowiązuje według zasad Kościoła ostrożność i sceptycyzm. Tymczasem ma miejsce postępowanie zgoła przeciwne. Motywowanie go Ewangelią byłoby grotestkowe, gdyby nie było kpiną, a właściwie paraprotestancka pogardą dla reguł Kościoła w takich sprawach. A szkodzi to powadze i autorytetowi Kościoła, narażąjąc go na drwiny i posądzanie o łatwowierność.
ad 9. Szanowny Autor ponownie fałszywie posługuje się przykładami. O ŻADNYM świętym Kościoła nie jest poświadczone, by podczas wspólnotowej modlitwy doświadczał napadu chichotu, co by następnie było rozumiane - czy to przez niego czy kogoś innego - jako przejaw działania Ducha Świętego.
ad 10. Autor popełnia kolejny raz podstępne imputowanie wypowiedzi, które nie padły. W kontekście tej sprawy nigdy nie wypowiadałem się odnośnie działania Ducha Świętego poza widzialnym Kościołem. Kwestia jest inna. Polecam rzetelnie przeczytać to, co napisałem był, i uczciwie zinterpretować. Jeszcze raz: to tzw. charazmatycy sugerują, a nierzadko wprost głoszą, jakoby w Kościele nie było charyzmatów od starożytności i że musiały one zostać dopiero wniesione czy "przebudzone" przez protestantów. I jeszcze raz: jest to herezja, a właściwie apostazja negująca świętość i niezniszczalność widzialnego Kościoła.
ad 11. Tutaj x. Tomasz Szałanda zdradza przynajmniej brak elementarnej wiedzy z sakramentologii katolickiej, skoro nie odróżnia istoty i charakteru Sakramentów świętych od charyzmatów, także autentycznych. Czyżby świadomie i z przekonaniem negował działanie łaski Bożej w Sakramentach niezależnie od godności i usposobienia szafarza? Wyjaśnia: według nauczania Kościoła mamy gwarancję działania łaski w Bożej w sakramentach, jeśli spełnione są warunki co do intencji, formy i materii. Zupełnie inaczej ma się sprawa z tzw. znakami, gdyż każdy przypadek musi być poddany zbadaniu przez Kościół. Kościół orzeka w kadym wypadku na podstawie kryteriów pozytywnych i negatywnych. Dopiero w razie orzeczenia o nadprzyrodzoności ("constat de supranaturalitate") wolno mówić o pochodzeniu od Ducha Świętego i posługiwać się tym przypadkiem w nauczaniu wiary. Takie są odwieczne reguły Kościoła, określone także obecnie kanonicznie. Tzw. charyzmatycy nagminnie popełniają wykroczenia przeciw nim i wyrażają tym samym pogardę dla hierarchicznego ustroju Kościoła, w czym naśladują dość wiernie protestantów.
ad 12. Skoro Autor ponownie porównuje Marcinową "posługę uzdrawiania" do sprawowania Sakramentu Chorych, to najwidoczniej ma właściwie zero wiedzy w sakramentologii katolickiej. A jeśli ma wiedzę, to brakuje mu widocznie przekonania w prawdziwość tego, jak Kościół rozumie sakramenty. No cóż. Tak wyraźnym świadectwem własnej heretyckości można być tylko zaszokowanym. I to ze strony opiekuna duchowego i mentora Marcina Zielińskiego...
ad 13. Ponownie typowy zabieg erystyczny, dość prymitywny zresztą: jest założenie a priori, że coś pochodzi od Boga, więc ten, kto ma zastrzeżenia czy wątpi, nie zasługuje na doktorat z teologii. No cóż. Pozostaje już tylko pokłonić się w skruszeniu przed autorytetem teologicznym w osobie x. Tomasza Szałandy...
Zakończenie jest godne całości tej dość żałosnej, wręcz kompromitującej - zarówno dla samego Autora jak też dla jego podopiecznego - polemiki. Nie warto byłoby poświęcić temu ani słowa, gdyby nie była to dobitna i typowa ilustracja stanu intelektualnego i duchowego środowiska, o które chodzi. Jest to nic innego jak 1. brak wiedzy w teologii katolickiej, a raczej nawet programowa pogarda dla niej, 2. za to kompensowana schematami myślenia przynajmniej paraprotestanckimi, jeśli nie wręcz protestanckimi i apostackimi, 3. co jest obficie podlewane zakłamanym pomieszaniem, przeinaczaniem i atakami osobistymi, bez jakiejkolwiek podstawy w meritum. Tym samym jest to kolejny z niezliczonych dowodów na to, że w takim środowisku, w takiej formacji, w takiej "duchowości" z całą pewnością nie działa Duch Święty.