Zasady komentowania: bez anonimowych komentarzy

Starcie Mysior-Zieliński czyli (auto)demaskowanie "reformatora" - cz. 1

Odbyła się zapowiadana szumnie "debata" dwóch głośnych twarzy internetowych:  Marcina Zielińskiego (więcej tutaj i tutaj) oraz Dawida Mysiora (więcej tutaj). Odbyła się na kanale Bogdana Rymanowskiego z inicjatywy Zielińskiego, co już stanowi o pewnej przewadze. Ten, kto rzuca wyzwanie, ten przynajmniej częściowo dyktuje warunki, a na pewno z góry czuje się zwycięzcą. Ten drugi z panów podjął wyzwanie, zapewne pragnąc skorzystać z okazji do promowania swoich poglądów. Ten pierwszy ma przewagę o tyle, że od lat jest szkolony głównie przez pseudojezuitów i innych duchownych z sekty pseudocharyzmatycznej, a to pod kierownictwem i skrzydłami "słynnego" purpurata krakówkowo-łódzkiego, który zwykł "modlić się" z rękami na pośladkach (więcej tutaj, tutaj, tutaj), oraz poprzez "studia" modernistycznej "teologii". Ten drugi natomiast ma przewagę o tyle, że realistycznie postrzega obecny stan Kościoła i chce być konsekwentnym katolikiem. Ogólnie słuchanie słownej potyczki tychże panów, która nie jest na wybitnym poziomie merytorycznym, co można zauważyć już w jej pierwszych minutach, uważałem wpierw za stratę czasu, jednak zabrałem się za nią, odpowiadając na wyrażone oczekiwania szanownej publiczności. 

Najpierw uwagi ogólne. D. Mysior wypadł w sumie nieźle, mimo iż ani nie ma wykształcenia teologicznego, ani widocznie nie otrzymał takowego wsparcia od kogoś kompetentnego. Popełnił kilka błędów i nie skorzystał z wielu okazyj do obalenia sugestywnych acz kłamliwych wypowiedzi M. Zielińskiego, zapewne dlatego, że brakuje mu odpowiedniej wiedzy. Zieliński natomiast wykazał się przede wszystkim bezczelnością i brakiem dobrego wychowania, gdyż uporczywie zwracał się do swego - notabene znacznie starszego - adwersarza per "ty", mimo że ten - prawie konsekwentnie - stosował per "pan". W dodatku w swoim komentarzu post factum kłamliwie twierdził, jakoby pierwotnie panowie byli na "ty", a Mysior dopiero przed kamerą przeszedł na per "pan", czemu Mysior w swoim komentarzu post factum zaprzeczył (kłamiąc przy tym, jakoby się łatwo nie spoufalał - polecam poczytać tutaj). Podczas gdy Mysior był skupiony i opanowany, aczkolwiek momentami zmęczony, to po Zielińskim widać było dość często napięcie, podenerwowanie, nawet irytację i niepokój, co próbował przykryć minami i uśmieszkami. Merytorycznie się zbłaźnił, gdyż w typowy dla obłudników sposób mieszał, kręcił, przerywał, usiłując sprawić wrażenie wiedzy i kompetencji, co było niczym innym jak tylko oszukiwaniem publiczności, także swoich rozmówców. 

Zwróćmy uwagę na charakterystyczne wypowiedzi i wątki. Po kolei.

1.

Mysior zaliczył haniebną wpadkę już na początku, powołując się na s. Faustynę Kowalską jako źródło wiary o piekle. On widocznie wierzy w "Dzienniczek", co niedobrze świadczy już o zdrowym rozsądku. Tym bardziej, że powołuje się nań zamiast na autentyczne źródła wiary katolickiej, czyli nauczanie Pisma św., Ojców Kościoła, Doktorów Kościoła i Magisterium. 

2. 

Zieliński natomiast niby odpowiada z nauczaniem Kościoła, lecz miesza i zafałszowuje:


Jest oczywiście prawdą, że Kościół oficjalnie nikogo uroczyście nie ogłosił jako potępionego. Aczkolwiek Pismo św. dość wyraźnie mówi o losie Judasza, co ma właściwie rangę nawet wyższą niż Magisterium Kościoła. 

Zieliński kłamie natomiast, mieszając dwie zupełnie różne sprawy: z jednej strony brak naszej wiedzy, czy ktoś w ostatnim momencie przed przejściem do wieczności nie wzbudził żalu doskonałego za swoje grzechy i tym samym mógł otrzymać łaskę uświęcającą, a z drugiej strony przypadek tzw. dobrego łotra (czczonego w Tradycji Kościoła jako św. Dyzma), który wszak publicznie okazał skruchę i poprosił Zbawiciela o łaskę, jak poświadcza Pismo św. Tak więc kłamstwem jest pomieszanie tych dwóch różnych przypadków. Kłamstwem jest też i ponadto fałszem teologicznym, gdy Zieliński mówi, że to Pan Bóg decyduje, kto będzie zbawiony. Zalatuje to dość wyraźnie protestanckim predestynacjonizmem, który neguje rolę wolnej woli człowieka i jego uczynków dla zbawienia. Według nauczania Kościoła, Pan Bóg każdemu człowiekowi daje łaskę konieczną do zbawienia i tym samym możliwość zbawienia, lecz człowiek musi tę łaskę przyjąć zarówno w akcie wiary jak też swoimi uczynkami, czyli tym, co ze swej strony jest w stanie uczynić, czyli przestrzegać Bożych przykazań, które nie zostały nam dane przez Pana Boga dla jakiejś zachcianki czy kaprysu, lecz właśnie jako test szczerości naszej wiary i wypróbowanie naszej wiary. Z tego właśnie będziemy sądzeni po śmierci. Pan Bóg na tym sądzie nie decyduje - jak to nazywa Zieliński - według Swojego widzimisię, lecz jako Sędzia Sprawiedliwy, który za dobre wynagradza a za złe karze. Mówi o tym wyraźnie chociażby Ewangelia św. Mateusza (25, 31-46). Widocznie Zieliński, który na każdym kroku wymachuje Pismem św., albo nie doczytał, albo mimo tego woli wyznawać herezję protestancką. 

3.

Zieliński mówi oczywistość, z którą wziętą jako taką pod pewnym względem nie sposób się nie zgodzić. Problem polega jednak na tym, że on tutaj nie tylko widocznie atakuje wiarę katolicką, lecz na koniec wypowiada bzdurę, która świadczy już dość wyraźnie o niekatolickim myśleniu:


Oczywiście prawdą jest, że zbawienie jest nam dane z łaski Bożej, nie z naszych zasług. Jednak - jak naucza Kościół - człowiek ma wolną wolę i tym samym możliwość sprzeciwienia się łasce, co ma zwykle postać braku chęci czy wręcz niechęci do zmiany swego życia czyli nawrócenia. Kłamstwem jest natomiast, że człowiek musi czekać na łaskę. Otóż nie brak łaski jest przeszkodą w nawróceniu i zbawieniu duszy lecz brak woli człowieka i tym samym brak czynienia przez człowieka tego, co w danej chwili i w danej sytuacji jest w stanie czynić. Fałszywa i zakłamana jest postawa tego typu: nie mam jeszcze łaski wiary, więc mogę sobie żyć tak, jakby Boga nie było, więc hulaj dusza. Jeśli to jest według Zielińskiego "czekanie na łaskę", to jest to właściwie odrzucenie łaski i stawianie jej oporu. Tak jest, gdy człowiek zna wiarę katolicką, ale jednak woli żyć po swojemu. Oczywiście Pan Bóg nieustannie daje mu różne pomoce ku nawróceniu i mogą to być także cierpienia, niepowodzenia. Czekanie, aż łaska zrobi to, na co człowiek nie ma ochoty, jest okłamywaniem samego siebie i wystawianiem Pana Boga na próbę, czyli rodzajem grzechu przeciw Duchowi Świętemu, na którego Zieliński tak chętnie się powołuje. 

Być może tutaj Zieliński chciał sprowokować sprzeciw Mysiora po to, żeby wykazać, iż Mysior nie zna Pisma św., a on naucza zgodnie z nim. Mysior tutaj o tyle godnie się zachował, że nie dał się sprowokować, jednak wypowiedź Zielińskiego zasługiwała na reakcję. 

4.

W typowo bezczelny sposób Zieliński prowokuje, mieszając i kłamiąc jak regularnie:


Nie warto tutaj jest spierać się o definicję określenia "katolik tradycyjny", gdyż katolik ze swej istoty jest tradycyjny. Jeśli ktoś nie przyjmuje Tradycji Kościoła, to nie jest katolikiem. Dlatego właśnie Zieliński próbuje żonglować tym pojęciem, niestety bez odpowiedniej reakcji swego interlokutora. Równocześnie usiłuje zaimponować tym, że będzie magistrem teologii, oraz rzekomo czyta Ojców Kościoła. To drugie jest dość mało wiarygodne, gdyż on nawet chronologię przekręca. Według danych historycznych św. Ireneusz z Lyonu był akurat najstarszym spośród wymienionych Ojców, nie najmłodszym. Skoro Zieliński miesza nawet chronologię, to świadczy to raczej o tym, że on chwaląc się tym, iż rozczytuje się w Ojcach Kościoła, po prostu widocznie łże jak z nut. Zresztą także rzeczywistej znajomości treści pism Ojców Kościoła nie wykazuje, a raczej tylko coś tam poczytał w pseudocharyzmatycznych pisemkach propagandowych. Po kolei. 
Św. Ireneusz najpierw mówi o tym, że początkiem wszelkiej herezji jest Szymon Mag, o którym mówią już Dzieje Apostolskie (Adv. Haer. I, 23,1 - 31,2; źródło tutaj), a który nie tyle uwierzył w prawdziwego Boga, co raczej chciał być konkurencją dla Apostołów pod względem czynienia cudów i dlatego właśnie zaoferował im pieniądze w zamian za udzielenie mu takiej samej mocy (stąd określenie "symonia"). Z powodu sztuczek, które stosował, czyli pozornych cudów, został wyróżniony posągiem przez samego cesarza Klaudiusza, a przez wielu był uważany za bożka. Miał też swoich uczniów, swoją sektę i naśladowców czyli specjalistów od magii. W księdze II (32,2) mówi święty, że heretycy nie działają mocą Boga, nie w prawdzie i nie dla dobra ludzi, lecz na ich zgubę i prowadząc ich do błędów we wierze, mianowicie przez złudzenia magiczne i powszechne oszustwo bardziej na szkodę niż na pożytek tych, którzy im wierzą, bo są zwiedzeni. Albowiem heretycy nie mogą przywrócić wzroku ślepym, słuchu głuchym, ani nie mogą wypędzać złych duchów, chyba że te duchy, które oni wpierw w ludzi posyłają. Nie mogą też uzdrawiać chorych, chromych i ułomnych, czy też zranionych w wypadkach. Zaś wskrzeszanie umarłych, jak to czynił Pan Jezus i Apostołowie, jest im tak dalekie, że oni nawet nie wierzą, że coś takiego jest możliwe. W przeciwieństwie do tego, jak pisze święty (31,3), Kościół żyje współczuciem, współcierpieniem, mocą i prawdą ku pomocy ludziom, a to nie tylko bezpłatnie lecz dzięki ofiarom wiernych, którzy dają na potrzeby chorych. Na tym właśnie polega istotna różnica między "cudami" heretyków a działalnością Kościoła: oni oszukują dla własnych korzyści, a wierni czynią dobro bezinteresownie i ofiarnie. Ireneusz dodaje: "Gdy ktoś obserwuje ich codzienne zachowanie, ten poznaje, że jest ono to samo, co zachowanie demonów". Niezawodnym kryterium jest zgodność z nauczaniem i wzorem życia Jezusa Chrystusa, podanym w Ewangelii, zwłaszcza w tzw. kazaniu na górze u św. Mateusza 5 (32, 1-2). Św. Ireneusz mówi o heretykach (32,3): "Jeśli czynią coś [z czynów nadzwyczajnych], to oszukańczo przez magię usiłują zwieść nieświadomych, zaś nie dają owocu ani pożytku żadnego w tych, dla których rzekomo działają cuda, lecz przyciągając jak małe dzieci i mamiąc oczy i pokazując urojenia, które natychmiast ustają i nie trwają chwili czasu, i tak okazują się podobni nie do Pana naszego Jezusa lecz do Szymona Maga."
Istotna jest także uwaga (32,4), że Jezus Chrystus działał cuda na dowód spełnienia w Nim proroctw Starego Testamentu, czyli jako znaki tego, że On jest obiecanym i zapowiedzianym Zbawicielem. Prawdziwe cuda, które czynione w imię Jezusa wydarzają się w Kościele, mają to samo znaczenie, mianowicie prowadzenie do wiary w Niego. Kościół otrzymał liczne łaski od Boga właśnie po to i działa po to, nie zwodząc nikogo, ani nie biorąc za to pieniędzy. 
W księdze III (16, 8) św. Ireneusz, przypominając słowa św. Jana Apostoła, ostrzega przed heretykami, którzy symulują działanie w imię Jezusa Chrystusa na wzór pierwszych chrześcijan, a w rzeczywistości wprowadzają podziały do Kościoła. Niezawodnym kryterium rozróżnienia jest to, iż Jezus Chrystus przyjdzie powtórnie jako ten sam, który przyszedł we Wcieleniu. Oznacza to, że aż do skończenia świata Ewangelia przekazana przez Apostołów, czyli Objawienie w Jezusie Chrystusie pozostaje niezmienione. Jeśli ktoś głosi inną naukę, to nie może być od Jezusa Chrystusa lecz antychrystem. 
W księdze IV (26,2) padają bardzo ważne słowa, które Zielińskiemu i jemu podobnym zapewne zupełnie się nie podobają, gdyż wprost uderzają w pseudocharyzmatyzm. Oto one (w tłumaczeniu własnym roboczym):
"Dlatego należy byś posłusznym tym, którzy są starszymi w Kościele, tym, którzy mają sukcesję od Apostołów, jak pokazaliśmy, którzy wraz z sukcesją biskupstwa przyjęli zapewniony charyzmat prawdy według upodobania Ojca. Innych natomiast, którzy są oddaleni od pierwotnej sukcesji i gromadzą się w jakimkolwiek miejscu należy uważać za podejrzanych, bądź jako heretyków i o złym myśleniu, bądź jako odszczepieńców, wyniosłych i zadufanych, którzy robią to dla zysku czy próżnej chwały. Bowiem oni wszyscy odpadają od prawdy. I heretycy, przynosząc do ołtarza Bożego jakiś obcy ogień, to jest obce nauki, są spalani ogniem z nieba tak jak Nadab i Abihu (Kpl 10,1n); ci, co stawiają się przeciw prawdzie i podburzają innych przeciwko Kościołowi Bożemu, co pozostają w piekle pochłonięci przez czeluści ziemi tak jak ci wraz z Korachem, Datanem i Abiramem; ci, którzy rozdzierają i dzielą jedność Kościoła, otrzymują tę samą karę od Boga co Jeroboam (1Krl 14,10-16)." 
Dalej mówi św. Ireneusz (33-8):
"Prawdziwym poznaniem jest nauczanie Apostołów oraz starożytny stan Kościoła w całym świecie oraz znamię Ciała Chrystusa według sukcesyj biskupów, którym Apostołowie przekazali ten Kościół w poszczególnych miejscach; strzeżenie tego doszło aż do nas bez zmyślania pism, najpełniejsze rozważanie bez dodatku i bez uszczerbku, czytanie bez zafałszowania, oraz wykład według pism prawowity i staranny i bez niebezpieczeństwa i bez bluźnierstwa, zaś szczególnie dar umiłowania, który jest cenniejszy niż poznanie, bardziej chwalebny niż proroctwo zaś przewyższający wszystkie pozostałe charyzmaty."
W swoim późniejszym, krótszym dziele pt. Wykład nauczania Apostołów św. Ireneusz w jego zakończeniu (nr 99-100, źródło tutaj) streszcza istotę wszelkich herezyj. Otóż polegają one czy to na fałszywym pojęciu Boga, czy to odrzuceniu Wcielenia Syna Bożego i Jego dzieła Zbawienia przez krzyż, czy też na odrzuceniu darów Ducha Świętego i łaski prorockiej, przez które człowiek żyje w Bogu, czyli żyje według nauki i wzoru Jezusa Chrystusa. Nieprzyjęcie Ducha Świętego, który uświęca, jest więc zarazem pogardą dla proroctwa. Oznacza to, że proroctwo czyli dary Ducha Świętego nie polegają na dziwacznym i nierozumnym zachowaniu, lecz na świętości życia. 
Wypowiedzi Tertuliana i Orygenesa są zgodne z tymi zasadami teologicznymi, aczkolwiek autorytet tych teologów jest o tyle niższy, że w pewnych momentach i okresach swego życia ulegali naukom, które nie są zgodne z nauczaniem Kościoła (montanizm, tzw. orygenizm). Dlatego można ich tutaj pominąć. W każdym razie pewne jest, że także u nich nie ma potwierdzenia czy choćby usprawiedliwienia specyficznie pseudocharyzmatycznych i pseudopentekostalnych praktyk. 
Biorąc dokładniej, wypowiedzi św. Ireneusza oraz innych Ojców Kościoła demaskują i potępiają te praktyki. Oto istotne punkty, zawarte w powyższych treściach i cytatach:
1) Celem cudów czynionych przez Pana Jezusa i Apostołów jest okazanie mocy Bożej czyli Boskiej godności Jezusa Chrystusa, czyli doprowadzenie do wiary w Niego jako Mesjasza obiecanego i zapowiadanego przez proroków Starego Testamentu. 
2) Ta moc została przekazana przez Apostołów ich następcom, którymi są duchowni katoliccy, czyli ci, którzy zachowują jedność z wiarą Apostołów. 
3) Kryterium rozeznania prawdziwych cudów od fałszywych sztuczek jest związek z prawdziwą wiarą Kościoła oraz pożytek dla zbawienia dusz, a także bezinteresowność. 
We wszystkich trzech punktach zachodzi sprzeczność względem tego, co głosi i czyni pseudocharyzmatyzm (tak samo jak pseudopentekostalizm), gdyż on
- nie zwraca się do żydów i pogan, by ich nawrócić na wiarę katolicką, lecz do katolików, żeby ich zindoktrynować po protestancku,
- "moc", którą się posługuje, nie pochodzi z Sukcesji Apostolskiej czyli z sakramentu świeceń lecz od świeckich heretyków protestanckich,
- te rzekome "znaki" z całą pewnością nie są cudami, gdyż nie spełniają warunków stosowanych przez Kościół katolickich w procedurze badania i stwierdzania charakteru tych zjawisk,
- regularnie działalność szamanów pseudocharyzmatycznych jest bardzo dochodowa, także w przypadku Marcina Zielińskiego, który przez swoje "uwielbienia" zebrał pokaźną fortunkę. 
Te fakty są ewidentne i nie wymagają dalszego komentarza. 

5. 

Zieliński, dość groteskowo, próbuje nie tylko ukazać siebie jako niby dobrego tradycyjnego katolika, lecz także podważyć takowe mniemanie o sobie po stronie Mysiora. A czyni to przez wypowiadanie bzdur i kłamstw:


Na krótkie - i niestety nie rozwinięte - powiedzenie przez Mysiora, że nowa msza jest gorsza, Zieliński zaczyna gadać o tym, że msza trydencka pochodzi dopiero z XV wieku, co jest oczywiście nieprawdą. Po pierwsze, on miesza wydanie mszału - które notabene miało miejsce w 1570 r., nie w XV wieku - z istnieniem obrzędu Mszy św. (zapisywanego już na długo przed wynalezieniem druku w rękopiśmiennych sakramentarzach), który sięga ewidentnie w niemal identycznej postaci przynajmniej czasu św. Grzegorza Wielkiego, czyli VI wieku. Tutaj Mysiorowi widocznie zabrakło nawet takiej prostej wiedzy, więc milczał. 
Drugim - i właściwie koronnym - argumentem Zielińskiego jest niezgodność mszy trydenckiej z opisem zawartym w Ewangelii. Tutaj już przejawia się wyraźnie, że on myśli po heretycku, utożsamiając Eucharystię z Ostatnią Wieczerzą, co jest iście protestanckie, nie katolickie (więcej tutajtutaj). 
Po trzecie, Zieliński wprawdzie słusznie zauważa, iż istotą Mszy św. jest Przeistoczenie, czyli obecność Jezusa Chrystusa pod postaciami chleba i wina. Tutaj Mysior powinien był od razu wskazać na to, że gorsza jakość nowej mszy w porównaniu z tzw. trydencką polega właśnie na zaciemnieniu tej prawdy (choć na szczęście nie została ona wprost i całkowicie zanegowana). Powinien był wskazać chociażby na brak klękania do Komunii św. i przyjmowanie na łapkę. 
Na koniec Zieliński stawia chochoła, bo nikt nie twierdził, jakoby przed V2 istniał tylko jeden ryt. On ma widocznie urojenia. Może kiedyś słyszał, że św. Pius V wprowadzając Missale Romanum zakazał wszystkich innych rytów Mszy św., które nie mogły się wykazać istnieniem przez przynajmniej 200 lat, czyli pozostawił w użyciu tylko starsze. 

6. 

Następny dość ważny temat:


Tutaj Zieliński zaczyna niby dobrze, mówiąc, że zadaniem soborów jest uporządkowanie. Tutaj należałoby go zapytać, co w takim razie miał uporządkować i faktycznie uporządkował Vaticanum II. On pewnie nie bardzo potrafiłby odpowiedzieć. Zaś prawidłowa odpowiedź powinna brzmieć: nic. A nawet wręcz przeciwnie, że wprowadził chaos. 
Natomiast co do tego, co jest niezmienne, to Zieliński już poważnie miesza, reprodukując dość prymitywną propagandę modernistyczną. Otóż w Kościele nie tylko dogmaty czyli definicje dogmatyczne są niezmienne, lecz całe Boże Objawienie, czyli także te prawdy, które jeszcze nie zostały zdefiniowane dogmatycznie. Definicja dogmatyczna oznacza jedynie, że ktoś, kto danej zdefiniowanej prawdzie zaprzecza, jest formalnie exkomunikowany. Nie jest więc prawdą, że każdy papież może zmieniać dowolnie wszystko to, co nie zostało zdefiniowane dogmatycznie. Normą nadrzędną i niezmienną jest Boże Objawienie. To jemu podlegają wszystkie decyzje papieskie, muszą być z nim zgodne i muszą jemu służyć, to znaczy być zastosowaniem prawd wiary. Nie jest więc prawdą, jakoby następcy św. Piusa V mieli wolność w stosowaniu się czy niestosowaniu jego decyzji o wieczystym trwaniu wydanego przezeń Missale Romanum. Powodem wydania tegoż była bowiem ochrona kultu Kościoła przed herezjami, zwłaszcza przed herezją protestancką. Jakiekolwiek prawomocne zmiany w Missale mogły dotyczyć jedynie kontynuowania i ewentualnie ulepszenia tejże funkcji ochronnej, czego mszał Pawła VI z całą pewnością nie spełnia, lecz wręcz przeciwnie, w czym zresztą wychodzi bardzo daleko poza postulaty zawarte w konstytucji o liturgii "Sacrosanctum Concilium". Taki proces z całą pewnością nie jest rozwojem lecz zdradą i niszczeniem, nawet jeśli odbywa się to pod pięknymi a kłamliwymi hasłami typu "aggiornamento" czy "odnowa". 

7.

Zieliński stosuje mistrzowsko tzw. ofensywę uroku czy sympatii, aczkolwiek, jak zwykle w końcu kłamliwie: 


Miło, że był na tzw. mszy trydenckiej raz, aczkolwiek zapewne tylko po to, żeby się móc tym pochwalić. Łaskawie przyznaje, że jej istota jest taka sama jak Novus Ordo. Tak go zapewnie nauczyli na tych "studiach teologicznych", co się zresztą zgadza z poglądem większości tzw. tradycjonalistów (oprócz tych, którzy negują sakramentalną ważność Novus Ordo). Widocznie jednak nie dociera do niego, że chodzi o to, czy dane obrzędy wynikają z istoty i czy są z nią zgodne. Jeśli istotą Mszy św. jest Ofiara Krzyżowa, a nie upamiętnienie Ostatniej Wieczerzy - jak twierdzą protestanci i de facto większość novusowców - to absurdalne i sprzeczne z tą istotą jest chociażby naleganie na zwrócenie celebransa przodem do ludu. Jeśli w Komunii św. przyjmujemy samego Jezusa Chrystusa, to absurdalne i sprzeczne z istotą jest forsowanie dołapnego i stojącego przyjmowania, co jest de facto charakterystyczne dla novusizmu. 
Już zupełnie niewiarygodnie brzmi deklaracja Zielińskiego, jakoby on oraz "cały ruch charyzmatyczny" nie miał problemu z powrotem do liturgii tradycyjnej czyli zakazem Novus Ordo. Po jego mimice widać, że on sam w to nie wierzy. 

8. 

Mysior się stopniowo rozkręcił i począł ofensywnie: 


Zieliński zareagował widoczną paniką i poirytowaniem jak ktoś zdemaskowany. Czyżby obrzędy satanistów były mu osobiście znane i wolałby to ukryć? Najpierw udaje, że nie zrozumiał, coby zyskać czas na myślenie w tle. Udaje przy tym skromność, co znów należy zaliczyć do taktyki uroku. Wprawdzie rzeczywiście to pytanie go widocznie przerasta, choć odpowiedź jest dość prosta dla każdego, kto zna elementarz sakramentologii katolickiej, czyli warunki konieczne do ważności danego sakramentu. Jednak on właściwie unika odpowiedzi, chyba wyczuwając, do czego zmierza Mysior. 

Następnie Zieliński ucieka w subiektywizm, zresztą oczywiście obłudny, przyznając w końcu przyznaje, że preferuje Novus Ordo (przekręcając przy tym ponownie z novus na novum, co świadczy nie tylko o ignorancji w podstawach łaciny - mimo że kurs języka łacińskiego jest w obowiązkowym programie studiów teologii katolickiej - lecz o problemie w słuchaniu i uczeniu się prostych słów, mimo iż twierdzi, że "modli się" w językach: 


Ofensywa Masiora okazała się więc tutaj dość udana. 

9. 

Zieliński nie chce pozostać dłużny i atakuje dość frontalnie tematem autorytetu w Kościele i posłuszeństwa:


Jest rzeczywiście bardzo prawdopodobne, a nawet wręcz pewne, że Zieliński został wychowany w typowej dla novusizmu pospolitego mentalności sekciarskiej, według której "porządek" polega na ślepym posłuszeństwie wszystkiemu, co dany proboszcz, biskup czy papież zarządzi, nawet jeśli byłoby to sprzeczne z prawdami wiary katolickiej czy odwieczną Tradycją Kościoła. To jest zresztą mentalność typowa także dla protestantyzmu, oczywiście w odpowiedniej wersji, gdyż w nim o prawdzie decyduje guru danej wspólnoty względnie wierchuszka liderów pozostająca w ukryciu jak w przypadku pseudocharyzmatyzmu. Zieliński bełkocze natomiast zupełnie, gdy chodzi o przykłady historyczne. Otóż nigdy kobiety nie brały udziału w wyborze papieża, gdyż zawsze było to zarezerwowane dla kleru rzymskiego. Owszem, były naciski możnych rodów rzymskich czy innych czynników politycznych. To był jednak nacisk na elektorów, którymi byli wyłącznie duchowni, a nie udział w elekcji. 
Zieliński bredzi również o soborach, nie wiedząc widocznie nawet, czym jest modernizm. I oczywiście kłamie co do wprowadzania nowości przez sobory, zwłaszcza przez Sobór Trydencki. On oczywiście nie jest w stanie wymienić żadnego przykładu. Żaden sobór przed Vaticanum II nie nauczał ani nie wprowadził czy choćby dopuścił czegoś, co by było sprzeczne z Bożym Objawieniem podanym w Piśmie św. i Tradycji Kościoła. Wręcz przeciwnie: zadaniem i zamiarem soborów było zawsze umocnienie i pogłębienie wierności Bożemu Objawieniu, a nie jej poluzowanie, jak to miało miejsce na Vaticanum II. 
Na koniec tego wątku Zieliński demaskuje się jako wyznawca skrajnego modernizmu, któremu zależy na tym, by wypchnąć z oficjalnych struktur Kościoła katolików wiernych Tradycji:


To podejście polega oczywiście na fałszu już choćby historycznym, ponieważ np. Sobór Trydencki nie spowodował podziału, gdyż podział - czyli odszczepienie herezji protestanckiej - nastąpiło na długo przez nim. Tenże Sobór jedynie wyposażył Kościół w środki do sprowadzenia z powrotem do Kościoła tych, którzy już ulegli herezji protestanckiej, a uczynił to bardzo owocnie, aczkolwiek wielu pozostało w herezji. 

10. 

Typową metodą modernistów i wszelkiej innej maści heretyków jest pomieszanie spraw, co stosuje także Zieliński:


Nasuwa się pytanie, czy on rzeczywiście nie wie, co jest dla katolika punktem odniesienia, czy tylko udaje. Jeśli nie wie, to daje tym samym dość haniebne świadectwo "studiom", którymi się chwali. Już w programie szkolnym najpóźniej licealnym powinno być wykładane, że punktem odniesienia dla katolika jest Boże Objawienie przekazane przez Apostołów w Tradycji i Piśmie św. Jeśli wyrzuci się czy odsunie Tradycję, to pozostaje tylko Biblia, a że jest ona - sama w sobie wzięta - w znacznym stopniu niejasna i otwarta na różne interpretacje, to pozostaje wtedy albo zupełny subiektywizm (które zresztą konsekwentnie nie jest możliwy), albo poddanie się "autorytetowi" jakiegoś guru. Dla novusistów takimi guru są modernistyczni "teologowie" i hierarchowie różnych szczebli, czyli po prostu heretycy, którzy z mniejszą czy większą racją powołują się na "sobór", który de facto uważają za jedynie obowiązujący, mimo że jego oficjalnie zadeklarowanym zamiarem było jedynie kaznodziejstwo a nie wiążące definiowanie prawd wiary. Zresztą gdyby tacy jak Zieliński rzeczywiście traktowali Vaticanum II jako poważny czy najpoważniejszy autorytet, to by musieli - zgodnie z konstytucją o liturgii "Sacrosanctum Concilium" - zawsze uczestniczyć w liturgii po łacinie i z chorałem gregoriańskim, a nie z bełkotami wziętymi od protestantów. 
Zieliński oczywiście uderza tutaj zarzutem braku posłuszeństwa "soborowi" ze strony "tradycjonalistów". Zapomina natomiast, że każdy autentyczny sobór - zarówno w każdym swoim autentycznym orzeczeniu doktrynalnym jak też w decyzjach dyscyplinarnych - jest i musi być posłuszny Bożemu Objawieniu poświadczonemu przez Tradycję Kościoła i tym samym przez poprzednie autentyczne sobory. Jeśli tego nie czyni, to nie jest soborem wiążącym dla katolika. 

11. 

Następuje moment, w którym obydwaj dyskutanci popisują się ignorancją:


Tutaj widać, że wiedza Masiora ogranicza się do pisemek lefebvriańskich. Gdyby przeczytał choćby "O duchu liturgii", to by wiedział, skąd jest ten cytat. Także Zieliński miałby właściwie obowiązek przeczytania tej książki, która jest właściwie kluczem do zrozumienia poczynań Benedykta XVI w dziedzinie liturgii. Zieliński sprytnie usiłuje sprowadzić problem do wymiaru osobisto-pobożnościowego. Szkoda, że Mysior nie podjął tematu odpowiednio. Wszak można było wskazać na zapaść duchową w katolicyzmie po Vaticanum II, co ma także wymiar moralny. Dla Zielińskiego kryterium jest widocznie popularność jego występów: 


Nasuwa się pytanie, czy on rzeczywiście jest tak nierozgarnięty, że nie dostrzega różnicy między nagłośnionym i pompowanym okazyjnym "event'em" polegającym na przyciągającej muzyczce i fałszywych rzekomych uzdrowieniach, a regularnym, przynajmniej coniedzielnym uczestniczeniem w liturgii. Dlaczego on nie robi takich występów co niedzielę w swojej parafii? Zapewne dlatego, że jest na tyle rozgarnięty, by wiedzieć, że po kilku niedzielach miałby najwyżej kilkanaście czy nawet kilka osób. 
Perfidia tego, co on robi wraz ze swymi poplecznikami, polega na tym, że wchodzi w rdzennie katolickie praktyki jak adoracja i spowiedź ze swoimi bełkotami szamańskimi praktykami, tak, jakby katolickie praktyki nie wystarczały. A chodzi właściwie o zwiedzenie katolików i wciągnięcie ich w herezje, które wprawdzie nie są podawane wprost, lecz wsączane sprytnym dawkowaniem pod znieczuleniem przez umiejętnie pompowane emocje. 

12.

Zieliński - jak zwykle przekręcając i mieszając - podejmuje się obrony tego, co zrobił Franciszek w haniebnym i zakłamanym dokumencie "Traditionis custodes":


Zieliński jak zwykle miesza, a nawet kłamie, gdyż ogromna większość tzw. tradycjonalistów zasadniczo nie neguje ważności sakramentalnej Novus Ordo, przynajmniej gdy chodzi o indultowców i lefebvrian. Jedynie sedewakantyści, którzy zarówno w Polsce jak też na świecie stanowią ułamek "tradycjonalistów", podważają tą ważność, i w ogóle nie uznają Franciszka za papieża, więc jakieś jego dokumenty ich zupełnie nie dotyczą i nie mogą dotyczyć. Jest bardzo mało prawdopodobne, by Zieliński akurat z nimi miał do czynienia. A na pewno nie mają z nimi do czynienia biskupi, gdyż sedewakantyści się od nich zupełnie odcinają. Zresztą o nich w "TC" nie ma wcale mowy, więc Zieliński sobie bredzi. W sposób ewidentny "TC" odnosi się wyłącznie do tzw. indultów, czyli do grup wewnątrz oficjalnych struktur diecezjalnych, które stale są pod nadzorem biskupów oraz duszpasterzy wyznaczonych przez biskupów. Mówienie, jakoby te grupy negowały ważność "Novus Ordo" jest po prostu kłamstwem. 
Zieliński się wyraźnie odpalił i bredzi dalej:


Teraz Zieliński zarzuca już tylko "podważanie" nowej liturgii jako "gorszej". Tutaj rzeczywiście idzie za specyficzną "logiką" bergogliańską, polegającą na tym, że należy odebrać katolikom to, co uważają za lepsze, i tym samym zmusić do praktykowania tego, co uważają za gorsze. To jest oczywiście także zakłamane, gdyż absurdalne. W rzeczywistości chodzi modernistom o to, żeby wyrzucić z oficjalnych struktur - i tym samym w ramiona czy to lefebvrianizmu czy sedewakantyzmu - tych, którzy wyżej cenią liturgię tradycyjną od Novus Ordo. I to ma być ta słynna bergogliańska duszpasterskość, otwartość i miłosierdzie... A przy okazji Zieliński kłamie, jakoby "TC" było inicjatywą biskupów. Wszak biskupi zawsze mieli możliwość ukarania czy to wiernych czy kapłana za polemikę, którą uważali za niestosowną, i nie potrzebowali do tego ograniczenia ich władzy, którego dokonał bergogliański dokument "TC". Nasuwa się pytanie, czy Zieliński w ogóle czytał ten dokument, a jeśli nawet czytał, to na pewno nie ze zrozumieniem.  

Następnie Mysior próbuje logicznie rozłożyć Zielińskiego: 



Zieliński kontratakuje ponownie typowym sekciarskim "argumentem" z posłuszeństwa, obnażając się przy tym ponownie. Mysior sobie z tym najwyraźniej nie poradził, a sprawa jest dość prosta. Gadka Zielińskiego sugeruje bowiem, jakoby Duch Święty zmieniał zdanie, co jest oczywiście bluźnierstwem. W rzeczywistości moderniści bezczelnie przypisują Duchowi Świętemu swoje własne pomysły, które są sprzeczne z tym, jak Duch Święty prowadził Kościół począwszy od Apostołów. Posłuszeństwo względem tych pomysłów oczywiście nie obowiązuje, gdyż nie wolno być posłusznym oszustom, którzy podszywają się pod autorytet kościelny i głos Ducha Świętego. Nie wolno zapominać, że samo piastowanie urzędu kościelnego nie daje gwarancji słuchania Ducha Świętego i działania pod Jego natchnieniem. Prostym przykładem jest fakt, że wszyscy herezjarchowie w historii Kościoła byli duchownymi, przynajmniej prezbiterami jak Luder. Bywały też synody zbójeckie, nazywające się "soborami", jak ten słynny w Pistoia, który również powoływał się na Ducha Świętego. 

Mysior magluje jeszcze raz podłoże haniebnego dokumentu bergogliańskiego, dając Zielińskiemu jeszcze raz okazję do wykazania jego ignorancji i zakłamania:


Przy tej sposobności Zieliński ponownie i dość wyraźnie prezentuje swoje - a właściwie wytresowane u niego przez modernistów i protestantów - pojęcie posłuszeństwa, skoro według niego krytyczne podejście do Novus Ordo i ogólnie do "zreformowanej" liturgii oraz do nauczania Vaticanum II i po nim sprzeciwia się tejże cnocie. No cóż. Z jednej strony - według tej mentalności - Duch Święty rzekomo może zmieniać zdanie, z drugiej zaś katolik ma ślepo, bez namysłu, refleksji i bez używania swojego rozumu oświeconego nadprzyrodzoną wiarą. Trzeba tutaj powiedzieć wprost: to jest nie tylko karykatura katolicyzmu, lecz wręcz jego przeciwieństwo, a za to coś na modłę wszelkiej maści sekt, zwłaszcza sekty protestanckiej, gdzie nie ma prawdy, a są jedynie subiektywne przeżycia, odczucia, a ponad wszystkim jest irracjonalna wola przywódcy, która też sama w sobie jest dowolna i zmienna. To jest nic innego jak dość czytelna forma agnostycyzmu na usługach wszelkiej maści dyktatur i tyranij. I to jest właściwy korzeń i przyczyna zapaści wiarygodności i autorytetu Kościoła. 

13. 

Dlatego słusznie Rymanowski prowadzi debatę tym śladem, a Zieliński ponownie atakuje i to frontalnie właściwie cały Kościół:



Rymanowski wprawdzie próbuje dopytać, co Zieliński ma na myśli mówiąc o religijności lękowej, jednak łatwo się poddaje i odpuszcza temat, a szkoda, bo to jest dość kluczowa kwestia. Zieliński wypycha się nic nie znaczącym "wyjaśnieniem", że chodzi o to, iż ludzie się boją. Próbuje to następnie podeprzeć pięknymi i słusznymi słowami św. Jana o tym, że w miłości nie ma lęku. A jest to typowa taktyka protestancko-modernistyczna, polegająca na wyciągnięciu fragmentu z jego kontextu bliższego i dalszego po to, by to użyć dla własnej fałszywej ideologii. Cóż konkretnie Zieliński ma na myśli, gdy tak chce zwalczać lęki i głosić miłość? Wprawdzie słusznie przyznaje, że należy bać się piekła, ale właściwy sens tych pięknych haseł jest zawarty w tym, co on robi wraz z całą sektą pseudopentekostalno-pseudocharyzmatyczną, zwłaszcza z tzw. trzeciej fali pod nazwą "Toronto blessing", z której się wywodzi i z którą jest blisko choć skrycie związany: obiecywanie uzdrowienia, majątku, w połączeniu z bełkotaniem mniej czy bardziej zmyślonych sylab, tarzaniem się po gruncie czy to dla rzekomego "spoczynku" czy dla naśladowania zwierząt. Jeśli ktoś ma zastrzeżenia co do takowych praktyk, to jest według Zielińskiego przedstawicielem "religijności lękowej", tym bardziej jeśli odrzuca dołapne przyjmowanie Komunii czy Novus Ordo w całości. "Lękowe" jest według niego zapewne też odrzucanie nielegalnej imigracji, "parad równości", "edukacji zdrowotnej" i wszystkiego, co niekatolickie i "postępowe". Wszak to on i jego ziomkowie od pseudocharyzmatyzmu są wzorami religijności nielękowej i miłości w serduszku. Brakuje już tylko zachęcania wprost do zbiórek dla Owsiaka itp. 
Zieliński oczywiście zupełnie pomija prawdę, że jednym z darów Ducha Świętego, na którego się regularnie powołuje, jest dar bojaźni Bożej. Robi to zapewne przezornie, by nie musiał wyjaśniać różnicy między tym darem a religijnością, którą on zwalcza. Mogłoby się okazać, że takowej różnicy nie ma. 

14.

Zieliński nieco rozwija swoją własną hagio-autobiografię:


A konkretnie chodzi o następujące specyficzne zdarzenie: 


Chodzi więc o to, że do 15-latka podchodzi ksiądz - zapewne z sekty pseudocharyzmatycznej - i mówi słowa niby pobożne, ale zapewne kryjące coś zupełnie innego. Jeśli dorosły mężczyzna zagaduje nastolatka, to zdroworozsądkowo należy przypuszczać najpierw coś, co z pobożnością nie ma nic wspólnego, nawet jeśli używane są słowa quasi religijne. Wszak takie słowa zasadniczo można powiedzieć do każdego i zawsze. Jeśli ten kapłan z sekty pseudochary powiedział to do młodocianego Marcina, to najwyraźniej go sobie upatrzył. Reakcja takiego chłopaka, który bynajmniej nie grzeszy wybitną inteligencją czy choćby zdrowym rozsądkiem, a raczej wybujałą uczuciowością, jest o tyle zrozumiała, że w tym wieku, gdy młody człowiek szuka swojej tożsamości, drogi i też jakiejś więzi emocjonalnej, jest to znaczące i znamienne przeżycie, zwłaszcza oznacza wejście do grupy, która jest jakąś nowością, a równocześnie daje poczucie wyjątkowości, wielkiej misji i świetlanej przyszłości. Natomiast nazywanie tego "nawróceniem" czy doświadczeniem miłości Bożej jest conajmniej nieporozumieniem, a właściwie nawet bluźnierstwem. Nawet, jeśli było powiązane z jakąś nową gorliwością religijną, gdyż ona była widocznie powiązana z wejściem do sekty pseudocharyzmatycznej powiązanej z demonicznym "Toronto blessing". Innymi słowy: Zieliński widocznie myli nawrócenie w znaczeniu chrześcijańskim (czyli katolickim) z uczuciem i uwielbieniem dla siebie, jakiego doświadczył w tej sekcie, która go zresztą od tamtego czasu nadal pompuje emocjonalnie i też finansowo. Dlatego właśnie Zieliński nawet nie próbuje i widocznie stanowczo nie chce - przynajmniej publicznie - zinterpretować tego "przeżycia" rozumowo:


Skoro on tak zdecydowanie blokuje trzeźwe, racjonalne podejście do sprawy, to ma w tym zapewne jakiś interes. I chyba nie tylko on. 


15. 

Mysior usiłuje przygwoździć i skompromitować adwersarza: 


Zieliński jest widocznie podenerwowany, lecz na tyle wytresowany na bezczelność, że odpowiada pytaniem, sugerując ignorancję rozmówcy. Tutaj Mysior popełnił kardynalny błąd, nie domagając się wskazania na konkretny cytat czy przynajmniej dokument Vaticanum II, który by zaprzeczał, iż protestanci są heretykami. Widocznie "człowiek rozumny" z Sopotu jest tak zaczadzony propagandą lefebvriańską, że wierzy na słowo także Zielińskiemu. Ten ostatni oczywiście wije się i skręca, by nie odpowiedzieć na pytanie, prezentując za to zarówno przekręcone jak też urojone wypowiedzi soboru. Jeśli by rzeczywiście znał tegoż dokumenty, zwłaszcza odnoszące się do tak istotnej dla niego kwestii, to byłby w stanie przynajmniej znaleźć w internecie odnośne dokumenty i wskazać konkretnie cytaty. Dla każdego trzeźwo myślącego, zwłaszcza dla choćby średnich lotów teologa, jest dość jasne, iż fakt działania Ducha Świętego u wyznawców fałszywych kultów wcale nie zaprzecza temu, że są to fałszywe kulty czy herezje. Duch Święty działa w każdym człowieku, także w heretyku, poganinie czy najgorszym zbrodniarzu, a to po to, by go doprowadził do nawrócenia na prawdziwą wiarę i zmianę życia. 

16.

Zieliński ma kłopot także z prostym pytaniem prowadzącego debatę:


Także tutaj Zieliński unika odpowiedzi na zadane pytanie, aczkolwiek tym razem w taki sposób, że dość wyraźnie ukazuje, że nie myśli zgodnie nawet z nauczaniem Vaticanum II. Mysior znów go próbuje przygwoździć, lecz znów nieudolnie, a powinien się stanowczo domagać wskazania na konkretne dokumenty. No i sam powinien wiedzieć, że istnieje deklaracja "Dominus Jesus" z 2000 r., która dość wyraźnie mówi, że wspólnoty protestanckie nie są Kościołami. Zieliński natomiast - ponownie z typowym tupetem wskazując na swój rzekomy autorytet jako studenta teologii - dość widocznie wyznaje herezję, jakoby wszyscy powołujący się na Jezusa Chrystusa należeli do Kościoła Chrystusowego. 
Mysior próbuje się ratować - tym razem słusznie - wyznaniem wiary w to, co wyczytał w pisemkach lefebvriańskich:


I pozostaje uparty wobec już prawie płaczącego z rozpaczy Zielińskiego, ale nie do końca:


Zieliński unika określenia "herezja" jak diabeł święconej wody, mimo że to pojęcie jest jasno podane i zdefiniowane zarówno w Kodexie Prawa Kanonicznego jak też w Katechizmie Kościoła Katolickiego. Tym samym mamy tutaj dowód na to, że Zieliński nie jest w zgodzie nawet z tymi podstawowymi źródłami struktur Novus Ordo, czyli sam jest heretykiem. 
Skoro Zieliński "podziwia" wiarę protestanta, to ma ewidentnie niekatolickie rozumienie wiary, czyli odrzuca choćby definicję wiary również podaną w Kodexie Prawa Kanonicznego i Katechizmie Kościoła Katolickiego. 
Te wypowiedzi są wystarczającym powodem do skierowania zarówno do Arcybiskupa Warszawskiego jak też do rektora uczelni, na której "studiuje" Zieliński, sprzeciwu co do przyznania Zielińskiemu tytułu magistra teologii katolickiej. Ktoś z tak niekatolickimi, wprost sprzecznymi z nauczaniem Kościoła poglądami, nie powinien zostać dopuszczony nawet do studiowania teologii, o ile do tego dopuszczenie niezbędne jest przedłożenie opinii własnego proboszcza co do wiary i obyczajów. 
Zieliński jakieś strzępy wie, ale jednak kłamie, gdyż czegoś takiego nie ma w żadnym oficjalnym dokumencie Magisterium:


Mysior niestety znów nie domaga się wskazania na konkretny dokument. Gdyby się domagał, to by się na pewno okazało, że Zieliński nie jest w stanie wskazać, a by jedynie próbował się jakoś wykręcić. 
On kłamie też w tym sensie, że sugeruje, jakoby nauczanie o możliwości zbawienia dla heretyków było nowością. Wszak w teologii katolickiej od dawna istnieje pojęcie "fides implicita", czyli niewyraźnego wyznawania wiary. Zachodzi ono wtedy, gdy ktoś bez własnej winy nie zna wiary katolickiej i tym samym jej nie odrzuca, a żyje według prawdy czy jej elementów, które przynależą do wiary katolickiej. Właśnie według tej zasady można zasadniczo przyjąć, że niekatolik szczerze wyznający choćby nie w pełni to, w co wierzy Kościół katolicki, może dostąpić zbawienia, o ile nie odrzuca zupełnie wiary Kościoła. Tym niemniej nie jesteśmy w stanie określić, których przypadków czyli konkretnych osób to dotyczy, ponieważ tylko Pan Bóg zna stan duszy człowieka w momencie śmierci i sądzi sprawiedliwie. 


c. d. n.


Judeo"chrześcijaństwo" Marka Jurka


Znajomość późniejszych losów niegdysiejszych znajomych bywa niekiedy bardzo przykra. Zwłaszcza wtedy, gdy z wiekiem nie pojawia się przyrost wiedzy i moralności, lecz raczej fakty, które bynajmniej nie świadczą o takim przyroście (nawet jeśli nie są one zupełnie zaskakujące). 

Marek Jurek mówi ostatnio o sobie, że nie jest czynnym politykiem. Jednak od pewnego czasu, mniej więcej od roku, pojawia się publicznie chyba tylko w jednej tematyce. Chodzi o głośny "manifest 16-tu", który jest aktem szczególnie haniebnym (więcej tutajtutaj, tutaj, tutaj), a także o wydarzenie nowsze, mianowicie o polemikę ze znanym historykiem i jutjuberem Piotrem Zychowiczem w kwestii wojny w Palestynie. 

Nie wchodząc w szczegóły dyskusji tych panów, która jest swoją drogą godna uwagi, zwłaszcza z powodu wiedzy i argumentów Zychowicza, zwrócę uwagę na dwa główne "argumenty" ze strony Jurka, które nie zostały odpowiednio potraktowane ani przez tego pierwszego, ani przez prowadzącego debatę Igora Janke. 

Po pierwsze, Jurek przyrównuje powstanie państwa izraelskiego do kolonizacyj, które miały miejsce w różnych okresach historii aż do XIX wieku. Jest to dość zdumiewające, gdyż świadczy albo o ignorancji historycznej, albo o zakłamaniu, albo o jednym i drugim. Jurek widocznie utożsamia kolonizację z podbojem czyli okupacją obcego terytorium należącego do innej społeczności czy wręcz innego państwa. A jednak jest sporo przykładów historycznych na błędność tego utożsamiania. Mamy przecież kolonie greckie w basenie Morza Śródziemnego, mamy kolonizację Europy Wschodniej przez Polaków i Niemców, a przedtem Niemcy osiedlali się na terenach polskich nie po to, żeby przyłączyć te z ziemie do Rzeszy czy żeby stworzyć tutaj państwo niemieckie, lecz się asymilowali i wnosili swój wkład w rozwój gospodarczy i kulturowy. Podobnie czyniła szlachta polska na Kresach. Owszem, są też inne przykłady, które, choć nazywane kolonizacją, były właściwie okrutnym, niszczycielskim i śmiertelnym dla rodzimych ludów i kultur podbojem, jak zwłaszcza w Ameryce Północnej ze strony protestantów i też żydów przybyłych z Europy. Historyk, a nawet każdy choćby średnio wykształcony człowiek ma obowiązek rozróżniania faktów i pojęć. Tak więc nazwanie tego, co się dzieje od pierwszej połowy XX w. w Palestynie, "kolonizacją" jest dość podłą manipulacją. 

Po drugie, Jurek odnosząc się do wskazania przez Zychowicza na ewidentne zbrodnie popełniane przez wiadome państwo położone w Palestynie, odpowiada, że przecież chodzi o wojnę. Zakładając, że jako historyk i podający się za katolika ma choćby blade pojęcie co do katolickiego nauczania o wojnie sprawiedliwej, nie pojmuję, jak można tak bezczelnie oszukiwać publiczność. Otóż nauczanie katolickie podaje dość wyraziste warunki, które muszą być spełnione, by dana wojna - czyli konkretnie stosowane środki w konflikcie zbrojnym - mogła zostać uznana za sprawiedliwą czyli moralnie godziwą. Są to przede wszystkim:

- przyczyną konfliktu musi być poważne naruszenie zasad sprawiedliwości na poziomie ogólnoludzkim, czyli mówiąc współcześnie naruszenie praw człowieka w skali społecznej, masowej, 

- wyczerpane zostały środki pokojowe mające zaradzić temu naruszeniu i pozostaje jedynie starcie zbrojne,

- środki zbrojne stosowane w starciu muszą być współmierne i adekwatne do celu, jakim jest przywrócenie porządku sprawiedliwości (takim środkiem z całą pewnością nie jest zabijanie ludności cywilnej czy zabór terytorium należącego do niej).

Katolik wie też, że nie chodzi tutaj o specyficznie katolicką doktrynę, nawet jeśli de facto jest ona nauczana głównie czy niemal wyłącznie przez Kościół, lecz o zasady wynikające z prawa naturalnego, które jest poznawalne rozumowo bez konieczności odwołania się do Bożego Objawienia czyli prawd wiary katolickiej. 

Nasuwa się pytanie, co doprowadziło M. Jurka do takiego stanu umysłowo-moralnego. Można się domyślać. Sapienti sat. 

Dlaczego Kościół sprzeciwia się kremacji?


Po krótce:

1. Kościół nigdy nikogo nie palił na stosie. Czyniła to owszem władza świecka, nie władze kościelne. To jest elementarz historii, wbrew fałszywej antykościelnej propagandzie uprawianej przez wszelkiej maści lewactwo i debilstwo. A stosy płonęły akurat przede wszystkim w państwach protestanckich, czyli dość długo po średniowieczu.

2. Chodzi o karę znaną już w starożytności, która miała po pierwsze zadań okrutne cierpienie skazańcowi, po drugie miała go upokorzyć, a po trzecie miała zapobiec kultowi przy jego grobie.

3. Kremacja jest czymś innym, mianowicie z takim sposobem obchodzenia się z ciałem osoby zmarłem, że wyraża to mniej więcej określone wyobrażenie o tym, co dzieje się po śmierci, a wiąże się to zwykle z wiarą w reinkarnację, czyli wędrówkę dusz. Kremacja ma jakby pomóc duchowi człowieka w wyzwolenia się z ciała. Co jest oczywiście fałszywe i absurdalne. Nowożytna masoneria uczyniła kremację jednym ze swoich głównych postulatów, mianowicie jako manifestacja odrzucenia wiary w zmartwychwstanie ciał.

Dlaczego Kościół modli się za dusze zmarłych?


Jednym z najbardziej haniebnych nowości wprowadzonych przez tzw. reformę liturgii po Vaticanum II jest zamiana modlitwy za dusze zmarłych przez modlitwę za zmarłych

Należy zacząć od tego, za kogo jest to modlitwa. Otóż według wiary Kościoła modlimy się za dusze, które przebywają w czyśćcu, czyli odbywają oczyszczającą karę doczesną przed przejściem do wiecznej szczęśliwości. Modlitwa Kościoła, w tym także odpusty, przyczyniają się do skrócenia tych kar, czyli pomagają duszom w rychłym wejściu do nieba. O tym właśnie mówią wszystkie modlitwy za zmarłych, przynajmniej te tradycyjne. Natomiast nowe, "zreformowane" modlitwy za zmarłych nie tylko zaciemniają właściwy, zgodny z wiarą katolicką cel i sens tych modlitw, lecz systematycznie pozbawione są słowa i pojęcia duszy, co sprawiło, iż - jak twierdzą zwolennicy i apologeci tego posunięcia - teraz mamy się modlić za "całego człowieka", nie tylko za jego duszę. To zdanie, niby zrozumiałe, jest właściwie fałszywe i to bardzo. 

Po pierwsze, wyrugowanie modlitwy za dusze zmarłych oznacza de facto zanegowanie katolickiego pojęcia śmierci, katolickiej antropologii, a ostatecznie katolickiej eschatologii. Według antropologii, która jest działem nauki o dziele stworzenia, człowiek składa się z czynnika materialnego czyli ciała oraz z czynnika duchowego czyli duszy. Istotą śmierci jest oddzielenie duszy od ciała, co powoduje jego obumieranie i rozkład. Moderniści lubują się w akcentowaniu prawdy o zmartwychwstaniu, często nawet nie odróżniając między Zmartwychwstaniem Jezusa Chrystusa a zmartwychwstaniem ciał na Sąd Ostateczny (stąd się bierze rugowanie koloru czarnego oraz śpiewanie pieśni wielkanocnych na pogrzebach). Niektórzy mało rozgarnięci głoszą z dumą, że do tego właśnie odnoszą się "zreformowane" modlitwy, co jest to akurat dość absurdalne, ponieważ zmartwychwstanie ciał na Sąd Ostateczny dotyczy wszystkich ludzi, więc modlitwa o zmartwychwstanie jest zupełnie debilna i nie do pogodzenia z wiarą katolicką. Po co prosić Pana Boga o coś, co nieuchronnie nastąpi? Bez sensu jest także ograniczenie modlitwy do tych zmarłych, którzy mają pójść do nieba, gdyż wyrok już zapadł na sądzie po śmierci i żadna modlitwa nie jest w stanie tego wyroku zmienić. 

W końcu modlitwa za zmarłych zamiast za dusze zmarłych oznacza przynajmniej zaciemnienie i zatarcie prawdy wiary o czyśćcu, czyli zbliżenie do heretyków protestanckich i wschodniackich, oraz sprowadzenie obrzędów pogrzebowych i żałobnych do wspominania zmarłych, zamiast modlitwy o skrócenie kar czyśćcowych. Jest to więc także duchowa zbrodnia na duszach w czyśćcu przez pozbawianie ich modlitw, których potrzebują, a których nie otrzymują wskutek systemowego - jako że "liturgicznego" - osłabienia wiary w czyściec, bądź przynajmniej we właściwy sens i wagę modlitwy za dusze zmarłych. 

Pielgrzymka "ludu Summorum Pontificum"


Tak się złożyło, że w tym roku - Roku Jubileuszowym - mogłem po 7 latach ponownie wybrać się do Wiecznego Miasta. Od pewnego czasu kusiła mnie ta słynna pielgrzymka tradycyjna, sprawowana od 2012 roku. W bieżącym roku, oprócz Jubileuszu, doszła ciekawość co do zmiany na tronie Piotrowym, a także potrzeba badań naukowych w jednym z archiwów. 

Zaczęło się w piątek 24.X. referatami dorocznego spotkania pod nazwą "Pokój liturgiczny", organizowanego przez "Międzynarodowe Stowarzyszenie Summorum Pontificum" (więcej tutaj), które także organizuje pielgrzymkę. Referaty w tym roku były dość bogate i różnorodne, choć zasadniczo praktyczno-duszpasterskie, omawiające czy to osobiste drogi do liturgii tradycyjnej oraz inicjatywy lokalne, czy też doświadczenia wiernych w różnych krajach z władzami kościelnymi. Organizatorzy dobrze zadbali o tematy i prelegentów. Aula na terenie zakonu augustianów tuż obok Placu św. Piotra wypełniała się dopiero stopniowo w ciągu dnia. Już wtedy spotkałem dawnych znajomych z Niemiec, Francji i Polski. Widać było zarówno trwanie sprawy od początków mojej znajomości z tymi środowiskami przed 30 laty, jak też żywotność, rozwój i młodość, gdyż sporą część uczestników stanowili młodzi ludzie także poniżej 30tki. Referaty były tłumaczone symultanicznie na główne języki europejskie, więc każdy, kto zna przynajmniej angielski, mógł korzystać. 

Wieczorem tego samego dnia odbyły się nieszpory pontyfikalne celebrowane przez przewodniczącego Włoskiej Konferencji Biskupów, kardynała Matteo Zuppi. Pochodzi on właściwie z lewackiego środowiska tzw. wspólnoty Sant Egidio, jednak darzy sympatią liturgię tradycyjną, której sprawowania się nauczył jeszcze jako biskup pomocniczy diecezji rzymskiej. Podczas celebracji i kazania widać było jego życzliwość dla nas. Symbolicznym gestem był braterski uścisk z kardynałem Raimond'em Burke, którzy uczestniczył będąc w chórze (prezbiterium). 

Głównym punktem programu była oczywiście uroczysta procesja do bazyliki św. Piotra na Watykanie oraz Msza św. pontyfikalna przy ołtarzu Katedry Apostoła. Już podczas procesji widać było, że liczba uczestników znacznie przerasta oczekiwania organizatorów. Jeszcze bardziej stało się oczywiste po wejściu do bazyliki, która była przygotowana na celebrację papieską w dzień następny (zamknięte sektory z krzesłami). Zdecydowana większość wiernych nie miała miejsc siedzących, właściwie prawie wszyscy. Porządkowi bazyliki niestety nie pozwalali im użyć krzeseł przygotowanych na dzień następny, co świadczy o traktowaniu katolików tradycyjnych przez władze bazyliki. 

Zabrakło nawet krzeseł w prezbiterium dla duchowieństwa i dlatego spora część musiała zająć miejsca w ławkach dla świeckich. Tutaj pojawił się dość znamienny zgrzyt. Otóż grupka kilku przebierańców z polskojęzycznej ekipy "ars przebierandi" (więcej tutaj) weszła do prezbiterium na miejsca przygotowane w prezbiterium dla duchowieństwa, mieszając się między kleryków. Niestety umożliwił im to x. Jan Andrzejewski IBP, który pełnił funkcję quasi podceremoniarza, zresztą wystrojony dość dziwacznie w czerwoną kokardkę:


Znaczenie czerwonej kokardki może być wielorakie: tutaj i tutaj. Ciekawe, w który zabobon wierzy x. Andrzejewski i jego kolesie z ars przebierandi. 

Oczywiście nie zareagował odpowiednio na bezczelne zachowanie Olszyńskiego i Walczaka, choć powinien był pilnować, by coś takiego nie miało miejsca. Widocznie ma on jakiś jakiś układ z przebierańcami bądź wspólne interesy. Różne domysły są możliwe. W każdym razie nie wykazał ani dbałości o proste zasady Kościoła, pozwalając nie tylko na to, że świeckie typy z "ars przebierandi" paradowały w procesji w przebraniu duchownych, lecz także na to, że bezczelnie zajmowali miejsca w prezbiterium przygotowane dla duchownych i dopiero moja interwencja spowodowała usunięcie ich z tych miejsc dla umieszczenia tam księży. Przebierańcy oczywiście nie wpadli na pomysł, żeby ustąpić miejsca, ani sam Andrzejewski, co świadczy zarówno o braku kompetencji jak też o braku odpowiedniego charakteru. Taka babska (za przeproszeniem dla bab) postawa pasuje zresztą do takich typów jak Olszyński i Walczak. Te typy swoimi chorymi, niekatolickimi pomysłami hańbią już nawet takie katolickie wydarzenie, wykorzystując z jednej strony niewiedzę organizatorów co do tego, kim oni są, a z drugiej brak kompetencji i zniewieścienie swojego koleżki z IBP z czerwoną kokardką.

Ekipa z Polski była owszem większa, gdyż przewodził "kapelan" - mianowany przez Olszyńskiego - załogi "ars przebierandi" z narcystyczno-starokawalerską bródką, a towarzyszyła też słynna chłopo-kobieta jak zwykle w zwyrodniałym stroju:



Jeśli to ma być katolicyzm tradycyjny w Polsce, to wieje zgrozą. Chwała Bogu ta ekipa, choć głośna, bardzo widoczna medialnie i ciesząca się poparciem wrogów Kościoła i modernistów, nie jest reprezentatywna, bo nie jest normalna nawet na warunki polskie. 

Na koniec jeszcze jedna nieco szersza uwaga. Ponieważ zostałem w Rzymie potem jeszcze kilka dni w celu badań archiwalnych, zamierzałem też pójść na audiencję generalną w środę. Gdy ponad godzinę przed rozpoczęciem audiencji zbliżałem się do Watykanu od strony Via Aurelia, spotkałem około kilometrową kolejkę ludzi czekających wzdłuż muru watykańskiego na wejście przez kontrolę bezpieczeństwa. Nie widząc szans dla siebie, poszedłem dalej w kierunku Placu św. Piotra. Okazało się, że plac już był całkowicie wypełniony ludźmi, a kolejki były kierowane na Via della Conciliazione, czyli tylko z widokiem na bazylikę św. Piotra. Takich tłumów Watykan chyba jeszcze nie widział w całej swej historii, nawet w roku jubileuszowym 2000, gdyż wtedy też byłem w Rzymie akurat na Boże Narodzenie. Co to oznacza? Oczywiście najpierw oznacza to, że więcej ludzi stać na przyjazd do Rzymu. Widać, że większość przyjeżdża spoza Europy, mianowicie z obydwu Ameryk. Równocześnie jest też efekt nowego papieża, gdyż każdy nowy przyciąga więcej ludzi na początku. Od studenta, którego spotkałem potem w samolocie dowiedziałem się, że w Rzymie na uniwersytetach kościelnych jest wyraźnie wzmożony napływ zwłaszcza studentów z Ameryki Północnej. To jest także efekt Leona. Czy to dobrze? Będzie zależało, w jakim kierunku Leon XIV poprowadzi Kościół. Póki co widać przede wszystkim, że stara się o jedność, czyli zarówno kontynuowanie linii Franciszka jak też ostrożne otwarcie na linię Benedykta XVI i Jana Pawła II. Popularność wśród tłumu jest poważnym wzmocnieniem jego pozycji i zarazem szansą na silne rządy z własną linią. Jaka to będzie linia, okaże się. Trzeba się żarliwie modlić. 

Moi święci



Chyba mam wyjątkowe szczęście, bo Pan Bóg postawił na mojej drodze życiowej sporo osób, które mogę prywatnie uważać za święte, choć przypuszczalnie nie zostaną oficjalnie ogłoszone przez Kościół jako takie (przy okazji dodam, że do takiego ogłoszenia konieczny jest nie tylko spontaniczny i długotrwały kult okazywany takiej osobie lecz także wszczęcie procesu kanonicznego, co może uczyć tylko władza kościelna na prośbę wiernych). 

Mam problem z kolejnością ich przedstawienia, ponieważ w różnej kolejności pojawiały się w moim życiu, przez różny okres czasu je znałem, z różną intensywnością, i w różnej kolejności odchodziły z tego świata. Dlatego nie przedstawię ich ani chronologicznie, ani systematycznie według hierarchii ważności, lecz w porządku spontanicznym. 

Zacznę od mojej babci Katarzyny. Urodzona w 1909 r., straciła swoją mamę gdy miała 4 latka. Wraz ze swoją młodszą o 2 lata siostrą była wychowywana przez ojca i siostrę mamy. Ojciec też wkrótce zmarł, więc Kasia musiała wcześnie zacząć pracować u obcych ludzi na roli. Jej siostra Józefa po ukończeniu kilku klas szkoły powszechnej wyjechała do pracy do Krakowa. W roku 1935 babcia pobrała się z moim dziadkiem Bronisławem, który był rok od niej młodszy. Z zawodu był kowalem, co wówczas oznaczało status porównywalny do mechanika samochodowego obecnie, czyli niewielkie, ale względnie dobre zarobki. Nie mieli własnej ziemi, lecz pracowali na polach w dzierżawie, co dawało skromne, ale wystarczające utrzymanie. Hodowla własnych dwóch krów, dwóch świń i drobiu zapewniała rodzinie wyżywienie. Dziadek pracował głównie w kuźni, babcia w domu, oborze i w polu. To byli ludzie prości, dobrzy i szlachetni na sposób, jaki w takim stopniu w moim życiu bardzo rzadko spotkałem. Kochali się dojrzale, rozumnie i zarazem wspaniałomyślnie, odznaczali się wyjątkowym zdrowym rozsądkiem, a przy tym też autentyczną, trzeźwą pobożnością, choć do kościoła chodzili zasadniczo tylko w niedziele i święta. Świadomie pamiętam ich od czasu, gdy byli mniej więcej w moim obecnym wieku. Mieszkaliśmy tuż obok, na jednym podwórzu. Porównując ich ciężką pracę, którą wykonywali jeszcze przez dziesięciolecia, z własną kondycją obecną, mogę jedynie podziwiać ich siły, samozaparcie i ofiarność. Szczególnie podziwiam babcię. Jej życie było naznaczone cierpieniem od maleńkości aż właściwie do końca, co miało związek także z jej najmłodszym dzieckiem Władziem, który przy porodzie w warunkach domowych doznał urazu głowy i jest niepełnosprawny (o nim będzie jeszcze niżej), a to u ludzi złych regularnie wyzwala podłą dokuczliwość, której ona jako matka często była świadkiem, oczywiście w bólu serca, który też mi dane było zauważyć. Mimo życia przepełnionego cierpieniem, trudem i ciężką pracą babcia była dogłębną dobrocią, szlachetnością, ale też odwagą i stanowczością, gdy chodziło o sprawy zasadnicze i ważne. Razem z dziadkiem zawsze wcześnie zaczynali dzień od pacierza i pacierzem z dziesiątką różańca kończyli. Byli naturalnie radośni, mieli poczucie humoru płynące z czystego serca. Nigdy nikogo nie obmawiali, nikogo nie krytykowali, z nikim się nie kłócili. Mieli swoje zasady, wiedzieli swoje i tego się trzymali. Babcia z oburzeniem i upomnieniem reagowała wtedy, gdy była świadkiem mówienia źle o księżach i zakonnicach. Wówczas stanowczo ucinała temat, a jeśli było konieczne to po prostu odchodziła od takiego towarzystwa. Swoje skromne pieniądze zarabiała na sprzedaży mleka od swoich krów, co było jej jedynym dochodem. Choć nam się znacznie lepiej powodziło, dzieliła się z nami tym, co miała ze swojego gospodarstwa. Mimo zmęczenia całym tygodniem pracy piekła nam w soboty wieczorem ciasto drożdżowe z kakao, co było jej specjalnością. Czasem wieczorem po pracy przychodziła do nas niby po to żeby na chwilę popatrzeć w telewizor (przed którym po chwili po prostu zasypiała ze zmęczenia), a właściwie po to, żeby nas zobaczyć, przynosząc czy to jajka, czy ser, śmietanę czy jakieś inne przysmaki. Tak sobie teraz myślę, że to był anioł w ludzkiej postaci. Nigdy nie wypowiedziała wulgarnego czy złego słowa, a zło jej wyrządzane - czy to w słowach czy w czynach - znosiła w milczeniu z bólem widocznym na twarzy. Gdy się dowiedziała, że wybieram się do dalekiego seminarium zakonnego, z swoistą dobrotliwą stanowczością usiłowała mi nakazać, żebym jednak wstąpił do seminarium przemyskiego. Gdy potem wyjeżdżałem na studia do Austrii, była szczerze zasmucona mówiąc: "po co ty tam pojedziesz, tam mówią po niemiecku". Po śmierci mojego taty, gdy byłem na studiach a potem klerykiem, babcia i dziadziu dzielili się ze mną skromnymi dolarami, które okazyjnie (zwykle tylko na święta) dostawali od swojego syna z USA. Babcia zmarła niespodziewanie 18 stycznia 1991 r., a dowiedziałem się o tym dopiero przez telegram, który otrzymałem w dniu pogrzebu, więc nie mogłem przyjechać. Przyjechałem dopiero na ferie semestralne w lutym. Gdy odwiedziłem wtedy dziadzia, rozpłakał się rzewnie, czego wcześniej nigdy u niego nie widziałem. Zaczął mówić o babci z miłością i bólem rozłąki. Potem gdy przyjechałem na swoje prymicje, wzruszył się podobnie, mówiąc: "ależ babcia by się cieszyła". To jest dla mnie postawa prawdziwego męża - wczucie się w małżonkę, myślenie o jej odczuciach i przeżyciach. Dlatego moi dziadkowie są mistrzami małżeństwa i to w znaczeniu jak najbardziej konserwatywnym i katolickim. Babcia zwykle mówiła o dziadku określeniem "mój pan", co było połączeniem szacunku i miłości. Dziadek po śmierci babci mówił o niej "moja rybcia", choć takiej czułości u niego za życia babci nie zauważyłem. Nigdy się nie kłócili, dziadek nigdy nawet nie podniósł głosu na babcię, ale babcia wyczuwała jego nastroje nawet bez słów i cierpiała, gdy coś dziadkowi doskwierało. Ona dla mnie jest świętą, choć nie potrafię tego ująć w kategoriach hagiograficznych. 

Podobnie moje powiedzieć o jej siostrze Józefie. To ona właśnie, będąc już na rencie zdrowotnej, pomagała mojemu tacie, gdy mama była na zarobku w USA. Ciocia Józia była panią miastową z Krakowa, mieszkała blisko rynku przy ul. Brackiej. To od niej po raz pierwszy usłyszałem o kardynale Wojtyle, którego bardzo ceniła, jak zresztą generalnie wszystkich duchownych. Z temperamentu była inna niż babcia Kasia, jednak wspólne miały dobroć serca, wspaniałomyślność, zdrowy rozsądek i szczerą, prawdziwą pobożność. Ciocia nie miała swoich dzieci, a tym bardziej okazywała nam serce. Czytała nam książki, opowiadała różne ciekawe historie, przywoziła czekoladki z Krakowa, których na co dzień nie mieliśmy, zabierała nas do siebie na kilka dni na wakacjach. Tak samo jak jej starsza siostra reagowała zawsze stanowczo na mówienie źle o osobach duchownych. Ze swojej strony nigdy nikogo nie obmawiała. Pamiętam tylko dobrotliwe quasi humorystyczne docinki jej starszej siostry, co wynikało z różnic kulturowych, które zaszły między nimi. Podczas gdy babcia pozostała z wyglądu zwykłą chłopką, która nie wychodziła z domu bez chustki na głowie, miastowa Józia przyjeżdżała z fryzurą i lekko pomalowana, jak przystało na mieszczankę. W sercu pozostawały jednak szczerze kochającymi się siostrami, gotowe do poświęceń dla siebie. Ciocia Józia zmarła dość młodo, gdy miałem 14 lat, też nagle, we śnie, w dzień po Środzie Popielcowej. Żyła stale w łasce uświęcającej, chodziła chyba nawet codziennie do kościoła, nie mając obowiązków rodzinnych i zawodowych. Pamiętam, że gdy przyjeżdżała do nas, to zawsze pomagała mojej mamie w kuchni. Chciała służyć, nie być obsługiwaną. Podobno szczególnie mnie lubiła. Gdy ją sobie przypominam, to myślę, że właśnie takie dusze idą do nieba, bo także u niej widać było czyste serce, oczyszczone w ogniu cierpienia i wiary. 

W tym miejscu wypada mi powiedzieć o jedynym świętym żyjącym, którego znam. Chodzi o mojego niepełnosprawnego wujka Władzia, syna babci Kasi. Urodził się, jak wspomniałem, z urazem głowy przy porodzie w ciężkich pierwszych latach powojennych. Moja pamięć o nim sięga czasu, gdy mnie woził na wózku, lubił przytulać i całować. On lubił i lubi wszystkie dzieci, a to z wzajemnością. Mimo niepełnosprawności mózgowej i w mowie Władziu ma swoistą i szczególną inteligencję oraz intuicję. Stworzył jakby swój język łączący elementy słów i gestów. Wypowiada tylko niektóre słowa i imiona w całości, mianowicie tylko proste, ale nie wszystkie. Większość nazw zastępuje gestami i to bardzo spostrzegawczo, inteligentnie i celnie. Np. mojego brata, który był technikiem dentystycznym, nazywał wskazując ręką na zęby. Przy odróżniał ten gest od nazywania dentysty, bo dentystę oznaczył gestem wiercenia palcem w zębach. Mnie natomiast, odkąd jestem księdzem, oznaczył gestem wskazującym na stułę. Jakiś czas po święceniach emerytowany już wówczas proboszcz rodzinnej parafii zwrócił mi uwagę, że Władziu jeszcze nie był u pierwszej Komunii św., oraz zasugerował, żebym go do tego przygotował. Nie chcąc działać samodzielnie, powiedziałem o tym wówczas aktualnemu proboszczowi (obecnie już nieżyjącemu), który zareagował sceptycznie, nawet "dyplomatycznie" negatywnie, argumentując, że Władziowi wystarczy kiedyś namaszczenie chorych. Władziu w swojej bystrości w jakiś sposób, chyba będąc świadkiem mojej rozmowy z mamą, zauważył, że sprawa się toczy, po czym ciągle mi po swojemu - wskazując na ucho i na język - przypominał, że chce się wyspowiadać i przyjąć Komunię św. Dopiero po latach, po zmianie proboszcza, nowy proboszcz około 20 lat temu w zaufaniu do mnie i rodziny wyraził zgodę na to, żebym wyspowiadał Władzia i udzielił mu Komunii św. Od tej pory, przy przyjeżdżałem do domu rodzinnego, zawsze upominał się o spowiedź i Komunię św. Ogólnie on bardzo lubi chodzić do kościoła. Z moją mamą odmawiał pacierz, oczywiście po swojemu, choć akurat modlitwy pacierzowe potrafi wypowiedzieć nadzwyczaj wyraźnie. Zadziwiające jest to, że jedynym zdaniem, które potrafi powiedzieć niemal zupełnie normalnie, choć w sposób nieco dziecinnie zmiękczony, są słowa: "Matko Boska nie opuszczaj nas". Byłem wielokrotnie świadkiem tego, że zupełnie spontanicznie, ale odpowiednio do sytuacji, zwykle w kontekście modlitwy, wypowiadał sam ze siebie te właśnie słowa. Ogólnie Władziu jest bardzo kontaktowy i ciekawski, lubi zagadywać ludzi, pyta po swojemu, próbuje nawiązać rozmowę, aczkolwiek nie z każdym, bo widocznie na swój sposób, ale zawsze trafnie wyczuwa, jak ktoś zareaguje, to znaczy czy jest szansa na rozmowę. Oczywiście ludzie różnie reagują na Władzia, podłe osoby mu dokuczają, wyszydzają, i może nawet nie są świadomi tego, że Władziu to odczuwa, że nie jest głupi. Ma dobre serce i lubi pomagać. Gdy przyjeżdżałem i chodziliśmy do kościoła z moją walizką mszalną, Władziu zawsze brał tę walizkę do zaniesienia, traktując to jako swój żelazny obowiązek serca, mimo że w jego wieku droga pod górkę z walizką nie była łatwa. A odkąd zaczął przyjmować Komunię św. widać było u niego swoistą przemianę duchową. Stał się spokojniejszy, bardziej rozważny, ale też bardziej empatyczny i wrażliwy, choć właściwie zawsze był przyjazny i po swojemu rozumny. Po prostu nastąpił rozwój osobowości, mimo już podeszłego wieku. Częściowo ma to związek zapewne z tym, że zaczął uczęszczać do ośrodka dla niepełnosprawnych utworzonego w sąsiedniej parafii kilka lat po jego pierwszej Komunii św. Władziu bardzo lubi tam być, bo jest bardzo towarzyski i jest tam bardzo lubiany. Kierownik prowadzący ten ośrodek chwali, że Władziu daje im tam dużo ciepła emocjonalnego. Władziu lubi pogadać po swojemu z każdym, kto go nie odrzuca, a swoją sympatię lubi wyrażać przytulaniem, którym chętnie darzy także nowo poznane osoby, które uzna za godne tego. Szczególnie wzruszające było, gdy przytulał i głaskał moją mamę, gdy umierała. Władziu wprawdzie nie potrafi płakać (wynika zapewne z uszkodzenia mózgu), ale okazuje smutek i ból na swój sposób słowami "o Jezu o Jezu" trzymając się za serce. On jest pewnym sensie jak dziecko i takim pozostanie. Gdy czasem nie był posłuszny mojej mamie, to potem przepraszał, przytulając i mówiąc "ja już nie". Jestem pewny, że on czuje, myśli i rozumie o wiele więcej, niż potrafi okazać. I też na pewno odczuwa bardziej ból i cierpi niż zwykle się wydaje. Właśnie to przez wielu, może nawet przez wszystkich niedostrzegane i nierozumiane cierpienie jest tym, co strzeże niewinności jego serca, przejawiającej się w pogodzie ducha, otwartości na ludzi, dobroci i czułości. Władziu ze swoją specyficzną inteligencją, która wskutek niepełnosprawności nie mogła się rozwinąć do normalnego samodzielnego życia, uważany był i jest zwykle za nieszczęście dla rodziny. Jednak jestem pewien, że pod względem duchowym on jest największym szczęściem i bardzo cennym skarbem dla rodziny i otoczenia, oczywiście tylko dla tych, którzy dostrzegają jego duchową wartość i piękno.

W swoim życiu spotkałem też moim zdaniem święte osoby w środowisku duchownym, dokładnie zakonnym. Było to akurat dwóch braci zakonnych, werbistów. Imienia pierwszego z nich nawet nie pamiętam. To był starszy, schorowany brat na furcie domu zakonnego w Nysie. Szczupły, skupiony, zawsze trzymał w ręku różaniec, siedząc na furcie, a zawsze uprzejmie odpowiadał, gdy został zagadnięty. Nie był gadatliwy, co stanowiło wyjątek wśród werbistów. Tak mnie zaciekawiła jego postać, że zrobiłem z nim wywiad do gazetki kleryckiej. Pamiętam jego życzliwy uśmiech, gdy odpowiadał na moje pytania, a opowiadał nie tyle o sobie co o przeszłości domu misyjnego i zgromadzenia werbistów. Drugim werbistą, którego uważam za świętego, był tym razem brat zakonny w Austrii, dokładnie słynny ze swojej kompetentnej i zarazem serdeczne opieki pielęgniarz zakonnego piętra dla chorych, brat Beda Matuschka. Wtedy, końcem lat 80ych, w domu misyjnym mieszkała prawie setka zakonników, w tym kilkudziesięciu emerytowanych i schorowanych misjonarzy z całego świata, przynajmniej kilku obłożnie chorych. Tymi właśnie opiekował się brat Beda, ale także każdym zakonnikiem, który trafił na oddział dla chorych. Ja miałem jeden raz taką przyjemność, gdy po usunięciu zęba złapałem jakąś infekcję i podobno byłem w poważnym stanie z wysoką gorączką, choć tego nie pamiętam, a powiedziano mi o tym, gdy z tego wyszedłem. Brat Beda, wówczas już pod 80tkę, był nie tylko świetnym fachowcem medycznym o wiedzy chyba nawet większej niż niejeden lekarz, lecz także wzorowym zakonnikiem o szczerej, autentycznej i trzeźwej pobożności. Był on jednym z niewielu wówczas, którzy stanowczo trzymali się przyjmowania Komunii św. wyłącznie do ust. Z tego też powodu darzył mnie sympatią. Gdy odchodziłem od werbistów, powiedział mi na pożegnanie: "zostań takim, jakim jesteś". To był wyraz sympatii, uznania, zachęty i też dalszej łączności duchowej w modlitwie. W swojej cichej, pokornej służbie, wykonywanej zawsze z autentycznym, ciepłym uśmiechem na twarzy, przewyższał duchowo większość a może nawet wszystkich niby wykształconych, a zarozumiałych, nawet heretyckich profesorów zamieszkujących tamten dom. A miał poważanie u wszystkich, właśnie dzięki swojej kompetencji medycznej, choć był tylko pielęgniarzem, i też mimo tego, że należał do mniejszości pogardzanej, poniżanej i wyszydzanej przez modernistyczno-heretycką większość mieszkańców domu. 

Na koniec jeszcze dwa żeńskie przykłady świętości. Pierwszy to siostra zakonna z zgromadzenia Benedyktynek od Wieczystej Adoracji, s. Gertruda. Poznałem ją podczas praktyki duszpasterskiej w roku diakońskim. Ponieważ parafia nie dysponowała wówczas mieszkaniem dla mnie, umieszczono mnie w domu zakonnym na terenie parafii, gdzie siostry prowadziły dom dziecka dla dzieci niepełnosprawnych. S. Gertruda była wtedy już obłożnie chora, tzn. już kilkanaście lat przedtem zdiagnozowano u niej nowotwór w stanie terminalnym, nie nadającym się do jakiegokolwiek leczenia. Siostra żyła z tą diagnozą w sumie około 20 lat. Jednak mogła się poruszać jedynie na wózku inwalidzkim. Ponieważ wówczas jeszcze nie było windy w ich domu, nie mogła schodzić do kościoła na oficjum, Mszę św. i adorację, lecz przynoszono jej Komunię św. do celi. Proboszcz z wygodnictwa wyznaczył do tego zadania jedną ze współsióstr. Siostry były jednak na tyle pobożne i rozsądne, że zapytały mnie, gdy u nich zamieszkałem, czy mógłbym przejąć Komunię św. dla chorej s. Gertrudy i potem też jeszcze dla jednej starszej pani, która mieszkała w pobliżu. Oczywiście chętnie się zgodziłem i stąd się wzięła znajomość i zażyłość z tą wspaniałą osobą. Mimo tego, że poważnie cierpiała, była zawsze autentycznie uśmiechnięta, zawsze pogodna, bardzo uprzejma i wręcz uniżona wobec mnie jako młokosa duchownego. Cieszyła się z każdych odwiedzin także poza udzielaniem jej Komunii św., ale nigdy nie zatrzymywała, nie chciała zajmować czasu. Swój czas wypełniała nie tylko modlitwą, ale także pracą polegającą na wykonywaniu ręcznie rysowanych kartek świątecznych, imieninowych i na inne okazje, także na indywidualne przywitanie gości. Dodawała też krótkie rymowane życzenia. Do tego zawsze zapewniała o modlitwie za mnie i za innych księży. Widać było u niej czystość serca i umiłowanie Pana Jezusa, zwłaszcza podczas przyjmowania Komunii św. Nie była to poza, gdyż w zwykłym kontakcie promieniowała dobrocią, uwagą i szacunkiem. 

Ostatni przykład, który mi teraz przychodzi na myśl, to niewiasta świecka z Wiednia, pani Johanna. Była rówieśniczką mojej mamy. Pochodziła z wiejskich okolic na południe od Wiednia, niedaleko granicy z Węgrami, z prostej rodziny rolniczej. Była nieślubnym dzieckiem. Jej matka wyszła potem za mąż (chyba za kogoś innego) i miała jeszcze syna. Johanna jako młoda dziewczyna wyjechała do Wiednia, skończywszy w rodzinnych stronach jedynie szkołę powszechną, o ile mi wiadomo. W stolicy pracowała jako służąca i to chyba od razu przy parafii, a opiekowała się także samotnymi osobami. Wynikało to z jej temperamentu. Życie na wsi było dla niej zbyt ciasne, także z tego powodu, że jako dziecko nieślubne była piętnowana i wyszydzana (to były lata, gdy moralność katolicka była jeszcze poważana). Nie szukała jednak łatwego życia czy przyjemności, lecz pozostała szczerze pobożna i poświęciła swoje życie jako zadośćuczynienie za grzech rodziców. Nie czyniła tego z żalu, złości, zgorzknienia czy zakompleksienia, lecz z szacunku i miłości dla Pana Boga. Dowodem tego jest jej życie, o którym zresztą mi nie opowiadała, lecz dowiedziałem się pewnych fragmentów jedynie przy okazji i pośrednio. Poznałem ją w pierwszym roku po święceniach. Mniej więcej na wiosnę zaczęła się pojawiać na moich Mszach św. w kościele parafialnym we Wiedniu, gdzie posługiwałem. Była wtedy już na wózku inwalidzkim, którym była przywożona przez różne osoby. Którymś razem podszedłem do niej po Mszy św., gdy jeszcze trwała na modlitwie, dając jej mój obrazek prymicyjny. Poprosiła o błogosławieństwo i powiedziała coś z charakterystycznym dla niej poczuciem humoru, ale nie pamiętam dokładnie, co to było, choć wiem, że byłem zaskoczony takim nastrojem u osoby tak zniekształconej zewnętrznie i cierpiącej. Jakiś czas potem przez znajomego, który ją przywiózł do kościoła, poprosiła mnie na kilka słów i zapytała, czy może mnie zaprosić w niedzielę na obiad, przy czym dodała, że chodzi o pobliską restaurację (okazało się potem, że prowadzoną przez jej kuzynkę). Tak się poznaliśmy, także z panem Helmutem, który ją zwykle przywoził, a okazał się nie jej mężem, lecz serdecznym znajomym z młodości. Obydwoje pochodzili z duszpasterstwa prowadzonego przez słynnego jezuitę, autora książki o obozie w Dachau, o. Johannes'a Lenz'a (więcej tutaj). O szczegóły z ich życia nie wypytywałem. To Johanna przewodziła rozmowom i dyktowała tematy, nie bardzo wypadało mi rozpytywać ponad to, co dotyczyło aktualnych spraw duszpasterskich i kościelnych. W każdym razie było też następne zaproszenie na obiad. I tak podczas rozmowy, gdy byłem znów bardziej odpytywanym niż przewodzącym rozmowie, nagle pani Johanna powiedziała: "ksiądz potrzebuje auta". Popatrzyłem na nią zmieszany, nie wiedząc o co chodzi. Od lat jeździłem po Wiedniu rowerem, do Polski pociągiem bądź autobusem. Nie planowałem posiadania auta, wcale mnie do tego nie ciągnęło. Zresztą wtedy tego nie potrzebowałem. Johanne powtórzyła: "ksiądz potrzebuje auta i ja księdzu kupię". Popatrzyłem na nią z jeszcze większym zmieszaniem i niedowierzaniem, podejrzewając kolejny z jej mile podstępnych żarcików. Tym razem jednak minę miała poważną i stanowczą. Dodała: "dam księdzu pieniądze, a ksiądz kupi sobie auto, byle tylko nie używane, lecz nowe". Odpowiedziałem nadal nie bardzo wiedząc, co mam o tym sądzić, że właściwie nie potrzebuję auta. Nigdy nie miałem auta, radziłem sobie bez. Zdałem prawko gdy miałem 16 lat i od tego czasu jedynie rzadko okazyjnie używałem czyichś pojazdów. Lekko przerażały mnie koszty utrzymania i exploatacji. Z drugiej strony wiedziałem, że niektórzy koledzy dostali auta na prezent prymicyjny, przynajmniej jeden od parafii, gdzie miał praktykę diakońską. Wtedy w Austrii ksiądz bez auta był rzadkością, już wielu kleryków miało swoje auta bądź pożyczone od rodziców. Nadal nie bardzo rozumiałem, o co jej chodzi, i już nie podejmowałem tematu. W następnych miesiącach, przy końcu roku szkolnego okazało się, że będę przeniesiony na wieś w okolicy Wiednia, gdzie rzeczywiście samochód był przydatny, choć nie konieczny. Wówczas Johanna wróciła do tematu i wskazała, co i jak robimy. Dodała, że będzie mi też opłacać koszty utrzymania auta. Wtedy też wyjaśniła mi sprawę bliżej. W międzyczasie bywałem już też u niech w mieszkaniu, które mi chciała pokazać. To było niewielkie, dwupokojowe mieszkanie w jednej ze starych kamienic Wiednia na piętrze, bez łazienki, bez ciepłej wody, z ubikacją wspólną dla całego piętra w klatce schodowej. Wówczas to nie był wyjątek, ale też już nie reguła w stolicy Austrii. Sądząc po jej bardzo skromnym standardzie życia nigdy bym nie uwierzył, że Johanna dysponuje jakąkolwiek większą sumą. Ona widziała moje zdziwienie i mi wyjaśniła. Otóż jeszcze jako młodsza i sprawna osoba opiekowała się starszą bezdzietną kobietą, za którą zresztą już zamawiała u mnie Msze św. Ta kobieta zostawiła jej w testamencie swój majątek na książeczkach oszczędnościowych. Potem Johanna zresztą chciała zostać pochowana w tym samym grobie co ta starsza kobieta. Wszystkie odziedziczone środki Johanna przeznaczała na Msze św. i na cele charytatywne, nie biorąc niczego dla siebie. Próbowałem ją wielokrotnie namówić, żeby sobie za te pieniądze wzięła jakieś bardziej odpowiednie mieszkanie z łazienką i z windą, skoro już jej wychodzenie z domu było swoistą przygodą (trzeba było ją znosić w koszyku z piętra na parter do wózka, bo nie tylko nie było windy, lecz schody nie nadawały się do zjeżdżania wózkiem). Stanowczo odmawiała, mówiąc, że w tym mieszkaniu dobrze się czuje i że i tak już długo nie pożyje, więc nie chce przeprowadzki (a zmarła w 2013 r., czyli 19 lat po tej historii z autem). Powiedziała wtedy i potem jeszcze często powtarzała: "nasz Zbawiciel powiedział: więcej szczęścia jest w dawaniu niż w braniu". To była kwintesencja jej prostej, szczerej i dogłębnej wiary. Równocześnie nie było tak, że mnie czy kogokolwiek rozpieszczała, pomagając też wielu rodzinom wielodzietnym. Wymagała przede wszystkim od siebie, ale także innym stawiała wymagania. Co jakiś czas przypominała mi o codziennym różańcu, napominając, żebym mówił wszystkie 3 części. Nie spodobało jej się, że z czasem zacząłem niekiedy opuszczać część świętych wymienianych w Kanonie Rzymskim, i mnie wtedy skarciła. Regularnie dopytywała się, jak mi idzie praca doktorska. Gdy jej w końcu przywiozłem exemplarz wydany drukiem, zaczęła mnie z humorem tytułować. Odpowiadałem jej wtedy pasująco do jej poczucia humoru tytułem "pani profesor", co zresztą było szczere z mojej strony, ponieważ sporo się od niej nauczyłem. Wybuchała na to śmiechem, ale często mnie prowokowała, żebym wypowiadał to tytułowanie. Przez ostatnie 11 lat jej życia mieszkałem w Monachium i nie często mogłem ją odwiedzać. Niekiedy robiła mi wyrzut, że rzadko telefonuję, a ona potrzebuje kapłańskiego błogosławieństwa. To było rzeczywiście zaniedbanie z mojej strony, którego teraz żałuję. Nie chciałem zaniedbywać, raczej uważałem to za mało znaczące, nie będąc świadomym, jak bardzo oczekiwała błogosławieństwa choćby przez telefon. Gdy końcem kwietnia 2013 r. poinformowano mnie, że zesłabła w domu i musiała zostać przewieziona do szpitala, udało mi się pojechać do Wiednia. Odwiedziłem ją w szpitalu. Wiedziała, że się ze mną żegna. Powiedziała: "przepraszam za wszystko, ksiądz nie miał ze mną łatwo". Na pogrzeb już nie mogłem przyjechać. 

Tyle po krótce o osobach, które mi przychodzą na myśl z związku ze świętem Wszystkich Świętych. Może jeszcze będzie mi się coś przypominało i będę uzupełniał. Z wdzięczności dla Pana Boga, który mnie - i nie tylko mnie - obdarzył tymi osobami.