Zasady komentowania: bez anonimowych komentarzy

Do wahających się



Wszyscy wiemy, jak poważnie zmieniło się nasze życie w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy, właściwie prawie już dwóch lat. Jak już na początku straszono, nie wygląda na to, byśmy mogli się spodziewać rychłego odgórnego powrotu do normalności. Tym ważniejsze jest własne zadbanie o normalność, zwłaszcza w dziedzinie religijnej i kościelnej. A jest to szczególne wyzwanie dla tych, którym akurat w tym czasie przypadło podejmować decyzje życiowe.

Paradoxalnie obecna sytuacja może być szansą pod względem religijnym. Skoro władze państwowe i międzynarodowe wydają się prześcigać w narzucaniu swoim "obywatelom" absurdalnych i wręcz nieludzkich sankcyj, a władze kościelne potulnie im wtórują, bądź przynajmniej ulegają, to jakie to ma znaczenie dla życia wiary w wymiarze indywidualnym i społecznym? Czyż nie stawia to pod znakiem zapytania wiarygodności Kościoła, czy przynajmniej jego hierarchii?

Rzeczywiście wiarygodność Kościoła w znaczeniu hierarchii znajduje się w poważnym kryzysie od ponad pół wieku, mianowicie od czasu tzw. reform po Soborze Watykańskim II. Skoro praktyka w głównej, uroczystej dziedzinie kościelnej, jaką jest liturgia, doznała radykalnych zmian, które są zaprzeczeniem dotychczasowej liturgii Kościoła, a w praktyce wręcz podważają prawdy wiary, to nie należy się dziwić, że przynajmniej w powierzchownym postrzeganiu pojawia się pytanie o zachowanie i trwanie tożsamości, tym samym o podstawy wiarygodności. Wprawdzie żaden dokument soborowy ani posoborowy nie podważa wprost prawd wiary katolickiej, jednak w wyniku zarówno braku jasności i precyzji doktrynalnej jak też praktyki - dość wyraźnie odbiegającej od prawd wiary katolickiej - doszło do zapaści w świadomości i wyznawaniu tej wiary. Odwrócenie się mas od Kościoła, co widać w krajach zarówno zamożnych jak też ubogich, oraz drastyczny spadek zainteresowania młodych ludzi drogą życia w stanie duchownym i zakonnym - to jedynie symptomy zapaści wiarygodności Kościoła, zwłaszcza jego hierarchii. 

Rozwiązaniem z całą pewnością nie jest ani dalsze pomieszanie doktrynalne, ani dalsze praktyczne odchodzenie od prawd wiary katolickiej na rzecz mglistej pseudoreligii "ekumenicznej", ani przymilanie się modnym - a narzucanym przez globalne ośrodki władzy finansowej, medialnej i politycznej - trendom i postępującej demoralizacji. Dostrzega to zwłaszcza młode pokolenie, dokładniej ta jego część, która szuka prawdy i dąży do ideałów. Dlatego właśnie akurat młode pokolenie odkrywa i czuje pociąg do tradycyjnego - jasnego i spójnego nauczania Kościoła, oraz jego tradycyjnej liturgii, która konsekwentnie stosuje i wyraża prawdy wiary katolickiej. I dlatego właśnie w ostatnich latach i miesiącach nastąpiło uderzenie nie tylko w liturgię tradycyjną - której przecież nie można zniszczyć - co raczej w młode pokolenie świeckich katolików i duchownych, a to przez brutalne ograniczenie dostępu do sprawowania i uczestniczenia w tej liturgii, która jest nośnikiem czystej, nieskażonej prawdy i pobożności katolickiej. 

Nie będę się tutaj rozwodził o stanie umysłu i serca osób, które te ciosy zamierzyły i wykonały. Każdy zainteresowany ma dość materiału do analiz, reflexji i wniosków. Można się dziwić jedynie, że te osoby w swoim zacietrzewieniu wydają się nie zauważać problemu swojej wiarygodności. Wszak na tym punkcie szczególnie wrażliwi są ludzie młodzi, którzy pragną i szukają autentycznych autorytetów, nie krętaczy, zwodzicieli i oszustów. Pobłażliwością dla słabości czy wręcz dla rozwiązłości - jak to ma miejsce w gadaninie o miłosierdziu, czułości itp. - dają się przekupić i przyciągnąć jedynie osobowości słabe i nadpsute. Zdrowe osobowości kierują się ku prawdzie i realizują się w wyzwaniach, nawet jeśli są wymagające. Dlatego właśnie możni tego świata - niestety w kolaboracji z wieloma przedstawicielami hierarchii Kościoła - usiłują jak najwcześniej zgasić czy przynajmniej stłumić zdrowy idealizm u dzieci i młodzieży przez rozwiązłość, wskutek tzw. edukacji sexualnej i wszechobecnej pornografii. Czyż sytuacja jest beznadziejna?

Nie jest. Dowodem jest prawda, że Pan Bóg w każdym czasie i w każdej sytuacji działa, wzbudza i powołuje ludzi, których zadaniem jest odnowa duchowa - Kościoła i społeczeństw. Tak też jest bez wątpienia obecnie. Sam tego doświadczam, gdy zwracają się do mnie ludzie młodzi spragnieni zarówno czystego nauczania prawd wiary katolickiej, jak też porady duchowej zgodnej z tymi prawdami. Wprawdzie różnie się toczą ich losy. Jak to zwykle bywa w życiu duszpasterza, przeważnie służy się komuś tylko na pewnym etapie jego drogi życiowej. Duszpasterz nie zatrzymuje dla siebie, bo ma służyć bliźnim, nie sobie. 

Dlatego zwracam się tutaj do tych, którzy rozważają pójście drogą powołania kapłańskiego czy zakonnego, zwłaszcza do wahających się. Nie wiem, czy będąc w ich sytuacji miałbym odwagę pójść drogą powołania. W czasie mojej decyzji - a było to ponad 30 lat temu - zaufanie do hierarchii i do Kościoła nie było tak trudne jak obecnie. Jednak z drugiej strony, nie znałem wówczas czystości, wspaniałości i wzniosłości tradycyjnego nauczania Kościoła i jego liturgii. Wtedy nie było internetu, a o Tradycji Kościoła milczały stanowczo także media katolickie. O tyle teraźniejsze młode pokolenie jest w sytuacji o wiele lepszej, choć ma też wiele więcej opcyj życiowych do wyboru. 

Myślę, że obecny czas tzw. pandemii jest w pewnym sensie łaską. Pobudzone w tym okresie nastroje apokaliptyczne - choć zwykle dość płytkie i pochopne - są normalną reakcją na widmo globalnego zagrożenia, nawet jeśli jest to oszustwo, którego właściwe cele nie są do końca jasne. Jeśli czeka nas era niebywałego w dziejach ludzkości i świata zniewolenia, to tym bardziej wezwane do działania są jednostki światłe, szlachetne i odważne. Takich nie brakuje także obecnie, mimo wszystko. A w sytuacji zagrożenia wartości moralnych, lecz także egzystencjalnego tym bardziej aktualne i pilne jest zaangażowanie w dziedzinie duchowej, w zbawienie dusz. 

Niniejszym zwracam się właśnie do tych, którzy dostrzegają taką potrzebę. Zdaję sobie sprawę, że akurat takie osoby - w swojej skromności - nie czują się trafnie opisane chlubnymi przymiotnikami. Dlatego wyjaśniam: Jeśli

- dostrzegasz i rozumiesz, że w kryzysie Kościoła i cywilizacji ratunkiem jest powrót do czystej, nieskażonej doktryny i praktyki katolickiej zwłaszcza w liturgii,

- pragniesz mieć swój udział w tej oczyszczającej odnowie Kościoła i cywilizacji, oraz

- jesteś gotowy (gotowa) poświęcić swoje siły i zdolności, nawet swoje życie, dla tego dzieła ku chwale Bożej i zbawieniu dusz

to właśnie do Ciebie kieruję te słowa zachęty i utwierdzenia w dobrych i szlachetnych zamiarach. 

Być może, a nawet prawdopodobnie nosisz w sobie wątpliwości, może nawet niepewność i lęk, także wskutek świadomości swoich niedoskonałości i słabości. Pamiętaj, że Pan Jezus nie przyszedł powołać doskonałych, lecz grzeszników (Mt 9, 12). 

Św. Franciszek Salezy powiedział (źródło): 


"Wielu ludzi się myli, uważając, że osoby ślubujące doskonałość już nie mogą upadać w niedoskonałości, zwłaszcza osoby zakonne. Jednak zakony nie są po to, żeby gromadzić osoby doskonałe, lecz osoby, które mają odwagę dążyć do doskonałości". 

Zachowuj przede wszystkim czystość woli i zamiarów, czyli motywację płynącą z miłości Boga i bliźniego. Reszty dokona Pan Bóg i będziesz zdziwiony (zdziwiona) potęgą Jego przemieniającej łaski. 

Na koniec zalecenia konkretne praktyczne:

1. Dbaj o życie duchowe, czyli modlitwę i przyjmowanie sakramentów, zwłaszcza Spowiedzi i Komunii św. Cenne jest tutaj trzymanie się liturgii tradycyjnej we wszystkich sakramentach i sakramentaliach, na ile to możliwe, gdyż jest to niezawodna szkoła modlitwy także osobistej oraz zdrowego i dojrzałego życia duchowego. 

2. Do wytrwania i postępu w dobrem potrzebna jest duchowa opieka doświadczonego duszpasterza, który jest bezwzględnie wierny odwiecznemu nauczaniu Kościoła, a nie nowinkom ostatnich dziesięcioleci. 

3. Rozwijaj swoją wiedzę oraz intelekt przez właściwą lekturę, zwłaszcza religijną, ale nie tylko. Sięgaj przede wszystkim do klasyków myśli katolickiej, zwłaszcza do pism świętych, do których sięgały pokolenia katolików. To Cię wyposaży w zdrowe i trzeźwe myślenie, niezbędne do właściwej oceny wszelkich nowości, czyli rozeznania - odzielenia ziarna od plew, którymi jesteśmy nachalnie karmieni odgórnie, zarówno w szkołach i na uczelniach, jak też ostatnimi czasy niestety nawet w dziedzinie kościelnej.

4. Zatroszcz się o swoich bliźnich, pouczając ich w prawdzie katolickiej, jeśli trzeba, także upominając. Ta troska wymaga zwykle tworzenia spotkań i kręgów edukacji oddolnej, aczkolwiek pod opieką kogoś dysponującego odpowiednim wykształceniem zwłaszcza w dziedzinie teologii. 

Te zalecenia możesz stosować już tu i teraz, nawet będąc jeszcze uczniem czy studentem. Poznasz wtedy zarówno trud jak też piękno i radość płynącą z zaangażowania dla chwały Bożej i zbawienia dusz. Jeśli Pan Bóg zechce, to da Ci w odpowiednim czasie usłyszeć wezwanie i poznać powołanie. Wystarczy Twoja wielkoduszna gotowość, a On dokona reszty. 


---
Wersja do słuchania i subskrybowania:


"Doświadczenie bliskiej śmierci" czyli daleko idąca ignorancja x. Wiktora Szponara


W ostatnich latach pewną popularność - i zapewne także sukces biznesowy - zyskał x. Wiktor Szponar z Archidiecezji Gdańskiej, a to dzięki tematowi, który jest bardzo chodliwy od kilku dekad, mianowicie tzw. śmierci klinicznej oraz doświadczeń z tym fenomenem związanych czy około tego fenomenu (NDE czyli "near death experience"). Sam x. Szponar przedstawia się jako pionier podejmowania tej kwestii ze strony katolika i duchownego katolickiego. Opublikował już dwie książki w związku z tym i zapowiada trzecią. Chwali się przy tym, że zdobył od władzy kościelnej "imprimatur" oraz "nihil obstat", czyli pozwolenie na publikację. Przyznaje się także do tego, że przed wstąpieniem do seminarium duchownego zajmował się dziennikarstwem. To jest o tyle istotne, że książki są właściwie dziennikarskie, nie teologiczne, choć mają otoczkę niby teologiczną. Autor chwali się przy tym znajomością dzieł św. Tomasza z Akwinu, św. Teresy z Avila, św. Katarzyny ze Sjeny, a  nade wszystko "Dzienniczka" s. Faustyny Kowalskiej, przy czym - wobec treści przez niego prezentowanych - jedynie ta ostatnia znajomość wygląda na rzeczywistą i wiarygodną. 

Należy zacząć od tego, że x. Szponar miesza podstawowe pojęcia jak śmierć kliniczna, śmierć mózgu, a zwłaszcza śmierć w znaczeniu filozoficzno-teologicznym, które to pojęcie jest mu widocznie zupełnie nieznane, mimo że regularnie chwali się znajomością pism św. Tomasza z Akwinu. Nawet jego rozumienie śmierci biologicznej - co przedstawia jako przejście od definicji krążeniowo-respiracyjnej do pojęcia tzw. śmierci mózgu (źródło tutaj) - jest najwyżej dyletanckie i z całą pewnością nienaukowe, lecz zaczerpnięte z kłamliwej ideologii przemysłu transplantacyjnego. Skoro ktoś w elementarnych pojęciach ma solidnie pomieszane i brakuje mu zasadniczej wiedzy, to oczywiście nie można się spodziewać rzetelnego potraktowania tematu. 

Nie lepiej jest z jego wiedzą teologiczną. Otóż uparcie twierdzi on, że nie ma dowodów na istnienie Boga, oraz że Pismo św. - bez choćby wzmianki o Tradycji Kościoła - jest źródłem prawd wiary. 

Nie wiem, w jaki sposób x. Szponar szukał i zbierał "świadectwa" osób, które rzekomo przeżyły NDE, jak do nich dotarł i jak weryfikował ich słowa. Załóżmy, że przynajmniej w tym wykazał się rzetelnością przynajmniej dziennikarską, gdyż ona wystarczy w tego typu przedsięwzięciach. Problem polega na tym, że x. Szponar traktuje owe świadectwa jako źródło teologiczne, nawet pretendując do roli "głosu Kościoła" w tej kwestii. Głównym jego argumentem jest powszechność  geograficzna, kulturowa, a nawet religijna "doświadczeń bliskiej śmierci" według określonego schematu, co ma pozwolić na kwalifikację wykraczających ponad sferę subiektywnych i tym samym niesprawdzalnych przeżyć. Wspomina wprawdzie, że tego typu "przeżycia" były pierwotnie popularyzowane przez ludzi powiązanych z ezoteryką, jednak nie wyciąga z tego odpowiednich wniosków, za to domagając się od czytelników przyjęcia na wiarę podawanych przez niego "świadectw". 

Poważnym błędem jest także utożsamianie tych przeżyć z przejściem do wieczności czyli ponadczasowości. W ten sposób x. Szponar tłumaczy to, że bogate treściowo przeżycia w stanie "śmierci klinicznej" wydarzyły się - mierząc po naszej stronie, czyli stronie czasowej - w czasie zaledwie kilkudziesięciu sekund. Także tutaj widać daleko idące skutki pomieszania pojęć czyli braku ustalenia momentu i stanu śmierci. 

Otóż haniebna dla teologa jest nie tylko ignorancja stanu badań naukowych w temacie, o którym się wypowiada, mianowicie co do biologicznej definicji śmierci, zupełnie bezkrytycznie zakładając tzw. teorię śmierci mózgu. Nie do przyjęcia jest już brak choćby wzmianki o śmierci w znaczeniu teologicznym, czyli o odłączeniu duszy duchowej od ciała, które to odłączenie jest w porządku naturalnym zawsze i bez wyjątku nieodwracalne. Oznacza to, że - zresztą zgodnie z samą nazwą NDE - dane osoby nie przeżyły własnej śmierci lecz mogły doświadczyć jedynie bliskości swojej śmierci. 

Podsumowując: książki x. Szponara nie mają wartości nawet dziennikarskiej, gdyż nie respektują elementarnej wiedzy zarówno biologiczno-medycznej jak też filozoficzno-teologicznej. To są najwyżej narzędzia - i to dość niskiej jakości - zarabiania na chodliwym temacie, a to kosztem powagi stanu kapłańskiego i zwykłej uczciwości intelektualnej. 

Nie oznacza to, że nie należy zajmować się tym tematem z pozycji katolickiej. Pozycja katolicka jednak zawsze wymaga elementarnej rzetelności metodologicznej i merytorycznej. Tego kryterium pisanina x. Szponara niestety nie spełnia. 

W sumie wygląda na to, że te opowiadania o doświadczeniu bliskiej śmierci są na usługach przemysłu transplantologicznego, który w głównej mierze - zwłaszcza gdy chodzi o narządy nieparzyste - polega na mordowaniu ludzi z orzeczeniem rzekomej "śmierci mózgu". Skoro ci rzekomi powrotnicy z progu śmierci tak pięknie i błogo wspominają tamte przeżycia i niechętnie wracali do życia, to zabicie ich - oraz innych ludzi znajdujących się w takiej sytuacji - nie jest zbrodniczym zabiciem lecz spełnieniem ich pragnienia pewnego szczęścia. Zapewne dlatego branża "medyczna" chętnie się dzieli z x. Szponarem doświadczeniami tych swoich pacjentów. 

Ten przykład ukazuje, jak kiepski, wręcz haniebnie niski jest obecnie poziom edukacji w seminariach duchownych, skoro w takim stanie intelektualnym wypuszczany jest ktoś jeszcze w miarę inteligentny, aczkolwiek sprytniejszy w biznesie paradziennikarsoim niż w solidnej wiedzy choćby nawet teologicznej. Niestety odbywa się to kosztem zbawienia dusz. Skoro każdy, niezależnie od stanu duszy, ma takie piękne przeżycia u progu wieczności - a według x. Szponara już za tym progiem, co jest oczywiście kłamstwem - to zalatuje to dość wyraźnie negacją istnienia piekła, a nawet sądu Bożego. Nie przypadkowo x. Szponar tak nachalnie promuje równocześnie faustyno-sopoćkizm. W sumie kółko się zamyka, co nie powinno dziwić. 

Różne "duchowości" a pobożność katolicka


Określenie oraz pojęcie "duchowość", dość popularne w przestrzeni kościelnej w okresie mojej młodości, w ostatnich latach - akurat za pontyfikatu Franciszka - dość wyraźnie straciło na popularności, a to na korzyść innych forsowanych odgórnie haseł jak "duszpasterskość", a ostatnio "synodalność". Zmniejszenie częstotliwości występowania w żargonie kościelnym nie oznacza jednak zaniku problematyki, ani rzeczywistości. Warto pamiętać, że "teologia duchowości" (theologia spiritualis) jako akademicka dziedzina teologiczna jest dość młodą specjalnością, gdyż liczącą dopiero około 100 lat. Za jej założyciela uchodzi powszechnie dominikanin o. Reginald Garrigou-Lagrange, od 1917 roku pierwszy profesor tak nazwanej katedry teologicznej na rzymskim uniwersytecie Angelicum. To pod jego opieką młody polski kapłan Karol Wojtyła przygotowywał swoją pracę doktorską (co do losu tej pracy oraz doktoratu x. Wojtyły przez długie lata krążą sprzeczne i fałszywe informacje). Związek z życiorysem późniejszego papieża jest o tyle istotny, że to za jego pontyfikatu nasilił się - choć nie powstał - problem, który tutaj chcę poruszyć. 

Pierwotnie rozróżniano nurty "duchowości" według poszczególnych mistrzów teologii w tej dziedzinie oraz według założycieli zakonów. Tak mówiło się o duchowości augustiańskiej, benedyktyńskiej, dominikańskiej, franciszkańskiej, ignacjańskiej, karmelitańskiej itd. Wraz z pojawieniem się w przestrzeni kościelnej w okresie od Vaticanum II różnych tzw. ruchów, zaczęto stosować to pojęcie do poszczególnych rodzajów czy organizacyj. Są autorzy - zwykle moderniści - którzy widzą analogię czy wręcz tożsamość między rolą nowo powstałych zakonów w historii Kościoła z jednej strony, a obecną funkcją "ruchów". Problem jest oczywiście złożony. Z jednej strony pewne podobieństwa są niezaprzeczalne, jednak tym bardziej oczywiste są istotne, nawet kluczowe i fundamentalne różnice, na które należy zwrócić uwagę. Te różnice to głównie: 
- klerycki bądź przynajmniej regularny charakter zakonów w znaczeniu życia wspólnotowego uregulowanego daną regułą (względnie konstytucjami)
- śluby zakonne
- zatwierdzenie przez Stolicę Apostolską czyli nadzór administracyjny. 
Te aspekty tutaj pominę. Wymagają one dokładniejszego studium kanonicznego. Ograniczę się do zarysowania problematyki obecnej w praktyce duszpasterskiej oraz koniecznych uwag z punktu widzenia dziedziny jaką jest teologia duchowości. Omówię główne typy, oczywiście w skrócie, zwracając uwagę na istotne cechy - zalety, wady i niebezpieczeństwa. Oczywiście granice między nimi są dość płynne, nierzadko różne typy łączą się i przenikają w jednej osobie, rodzinie czy środowisku. Jednak dominujące właściwości można wyróżnić i scharakteryzować. 


1. Novusizm pospolity 

Chodzi o większość obecnych katolików, których wiara i praktyki religijne bazują i zasadniczo ograniczają się do tego, co ogólnie prezentuje i oferuje przeciętna parafia Novus Ordo. Ich znajomość wiary i życia Kościoła zasadniczo polega na tym, czego niegdyś się nauczyli na lekcji religii, co słyszą na kazaniach i czego dowiedzą z mediów, którym ufają. Obecnie prawie wszyscy - z nielicznymi wyjątkami w bardzo podeszłym wieku - są wychowani i ukształtowani przez "reformy" tzw. posoborowe, które oni zasadniczo bezkrytycznie przyjmują, czy to z braku głębszego namysłu, braku zainteresowania czy też w dobrodusznej naiwności. Są tutaj bardzo różne nurty: jedni są szczerze pobożni i mają poglądy prawicowe, inni uważają się za inteligentniejszych od motłochu i mają poglądy liberalne a nawet lewackie. Ci ostatni to są tzw. katolicy postępowi, reprezentowani głównie w pseudoliberalnych środowiskach postkomunistycznych. Natomiast bardziej prawicowi czy przynajmniej patriotyczni novusowcy są zorientowani głównie na PiS i tym samym na środowisko radiomaryjne w różnym stopniu intensywności. Poziom intelektualny novosowca jest więc bardzo różny, także intensywność praktyk religijnych oraz poglądy polityczne. Jest więc dość oczywiste, że fundament religijny czyli religia Novus Ordo nie daje ani solidnej formacji intelektualnej, ani moralnej, ani pobożnościowej, czego dowodem jest głosowanie przez około połowę katolików tego typu na polityków o poglądach niekatolickich czy wręcz antykatolickich. 


2. Blachnicyzm ("oaza", "ruch światło życie", "domowy kościół")

Chodzi o organizacje założone przez x. Franciszka Blachnickiego, który w okresie komunizmu był jedynym promowanym przez hierarchię kościelną i tolerowanym przez komunistów przywódcą duszpasterstwa młodzieży. Wzorując się na głównie niemieckojęzycznym, lewackim tzw. ruchu liturgicznym drugiej fali (datowanym od 1922 roku, gdy to austriacki augustianin Pius Parsch zaczął celebrować Msze św. tzw. ludowe, czyli ze śpiewem po niemiecku i z ustawieniem celebransa w kierunku ludu, a z czasem zasłynął także z opowiadania się za współpracą z nazistami). Blachnicki dość otwarcie zaliczał swoją działalność do tegoż "ruchu liturgicznego", wprowadzając nowinki liturgiczne już w latach 50-ych, czyli na długo przed "soborem". Istotą jego działalności były:
- tzw. materiały formacyjne, indoktrynujące modernistycznie, zwłaszcza pod pozorem krzewienia znajomości Pisma św. z pominięciem katechizmu,
- nowinki liturgiczne jak używanie gitar podczas liturgii i Komunia na stojąco, a z czasem także inne dziwactwa jak dziewczyny "lektorki". 
Blachnicki był tym, który nie tylko był pionierem rewolucji teologiczno-liturgicznej przez "soborem", lecz także skrajnym realizatorem nowości "posoborowych", z trudem hamowanych przez większość biskupów polskich. Hamulcowym był zwłaszcza kardynał Wyszyński, co wynikało bardziej z taktyki niż z przekonania o szkodliwości tychże nowinek. Otwartym obrońcą i promotorem działalności x. Blachnickiego był kardynał Wojtyła. 
Mówiąc najogólniej, blachnicyzm jest skrajnym novusizmem. Dotyczy to zarówno działalności samego Blachnickiego jak też jest następców w kierowaniu ruchem po jego wyjeździe do Niemiec i potem śmierci, mimo pewnych niuansów, które tutaj można pominąć. 
W "duchowości" blachnicyzmu czy ogólniej "oazowej" należy wyróżnić następujące istotne cechy:
- mniej czy bardziej ukrywana niechęć do "Kościoła przedsoborowego" wraz prawdami wiary i liturgią tradycyjną
- modernistyczno-protestantyzująca teologia i to już w metodologii, gdyż polegająca na protestanckim traktowaniu Pisma św., czyli w oderwaniu od Tradycji Kościoła, a w powiązaniu najwyżej z nauczaniem "soboru" i "posoborowym"
- pozytywistyczne i zarazem obłudne traktowanie liturgii, czyli mentalność trepa w stosowaniu Novus Ordo, tzn. wykorzystanie wszelkich furtek do forsowania coraz dalej idących nowinek
- emocjonalność czyli przeżyciowość w sprawach wiary, w połączeniu z zarówno ignorancją prawd katechizmowych jak też zarażeniem mentalnością protestancką, konkretnie irracjonalizmem w religijności. 
Owszem, zdarzają się wyjątki co do poszczególnych elementów duchowości, zależnie od diecezji czy opieki danego duszpasterza. W okresie komunizmu do "oazy" trafiali wszyscy, którym nie wystarczył szary i płytki repertuar zwykłej parafii, a szukali więcej. To było perfidnie wykorzystywane przez x. Blachnickiego - przy poparciu najbardziej wpływowych hierarchów - do zainfekowania Kościoła w Polsce mentalnością skrajnie modernistyczną, czego dowody mamy obecnie głównie w postaci hierarchii, wywodzącej się głównie czy nawet niemal wyłącznie z blachnicyzmu. 


3. Pseudocharyzmatyzm ("odnowa w Duchu Świętym")

Tzw. odnowa w Duchu Świętym, która jest niby katolicką gałęzią protestanckiego tzw. pentekostalizmu, została zaszczepiona w Polsce akurat za sprawą głównie x. F. Blachnickiego, choć nie tylko. Jest to wersja duchowości jeszcze bardziej oddalona od katolicyzmu, aczkolwiek jest pewną konsekwencją blachnicyzmu, nawet jeśli tegoż wyznawcy nie są chętni do przyznania tego. 
W pseudocharyzmatyźmie do wręcz absurdalnej skrajności posunięte są następujące cechy:
- biblicyzm i do skrajnie antyracjonalny i antyteologiczny
- dystans, a nawet mniej czy bardziej ukryta wrogość wobec prawdy wiary katolickiej oraz samej instytucji Kościoła (powołując się na nauczanie Kościoła tylko wtedy i o ile służy to ich interesom)
- emocjonalizm doprowadzony do skrajności w praktykach i zjawiskach typowych dla tzw. trzeciej fali czyli tzw. "Toronto blessing". 
Te cechy należące do sfery quasi teologicznej są przeniknięte dogłębnym i wręcz nawykowym zakłamaniem, które oczywiście najdobitniej wskazuje na ducha, który tym kieruje i rządzi. To zakłamanie jest tak głębokie i zarazem subtelne, że osoby związane z pseudocharyzmatyzmem kłamią i oszukują nagminnie i wręcz odruchowo, prawdopodobnie nawet nie do końca zdając sobie z tego sprawę, to znaczy w jakiś sposób wierząc w swoje kłamstwa. Jest to pewien mechanizm na poziomie psychiki: nie liczą się fakty, nie liczy się rzeczywistość i stan obiektywny, lecz własne przeżycia i samopoczucie, zwłaszcza przeświadczenie o swojej doskonałości i pobożności. Dla utrzymania tego poczucia gotowi są zaprzeczyć prawdzie, a prawda ich właściwie nie interesuje, o ile mogła by zaburzyć świat przeżyć zwłaszcza grupowych w ramach praktyk pseudocharyzmatycznych, które ostatecznie także polegają na pozorach i oszukiwaniu. 
Owszem, zdarza się, że osoby zaangażowane w tę "duchowość" z czasem doznają otrzeźwienia i odchodzą z niej, niekiedy nawet zbliżając się do Tradycji Kościoła. Warunkiem koniecznym jest jednak zachowanie przynajmniej resztek trzeźwego myślenia i wierzenia po katolicku, oraz odwaga przyznania się do błędu, czyli stawianie prawdy ponad fałszywym poczuciem własnej wartości. 
Oprócz głównego nurtu, pozostającego w ścisłym związku ze swoimi pierwotnymi korzeniami, czyli z protestanckim pentekostalizmem, są w pseudocharyzmatyźmie odmiany zbliżone do pobożności katolickiej, czyli praktykujące zarówno kult eucharystyczny jak też marijny, jak "wspólnota Emmanuel", "nowa droga" ("Chemin neuf") czy medjugorjanizm (będzie o tym osobno). W tego typu gałęziach jest wprawdzie więcej z duchowości katolickiej, jednak w różnym stopniu, w zależności od środowisk i osób. 


4. Kikonizm ("droga neokatechumenalna")

Ruchem jakby równoległym, również powstałym w latach 60-ych ubiegłego wieku, jest organizacja założona przez hiszpańskiego malarza o nazwisku Francisco José Gómez-Argüello Wirtz, znanego obecnie jako Kiko. Zbędne jest powtarzanie ogólnie dostępnych informacyj, zwłaszcza oficjalnej propagandy tej sekty czy jej fanów. Zwrócę uwagę na szczególnie brzemienne w skutki znamiona: 
- Przywódcami zarówno całości czyli centrali jak też oddziałów lokalnych są świeccy - tzw. katechiści, a duchowni są praktycznie tylko na ich usługach. To "katechiści" nauczają i prowadzą. W zamian duchowni otrzymują wszelakie wsparcie quasi rodzinne. Już ten istotny element, zupełnie oficjalny, świadczy o dogłębnie niekatolickiej istocie tej organizacji. 
- Sekta ma swoje rytuały, po pierwsze oparte na herezji, czyli odejściu od wiary katolickiej, a po drugie służące tworzeniu i umacnianiu tożsamości grupowej. Za pontyfikatu Benedykta XVI podejmowane były próby skorygowania tych obrzędów w kierunku ich zgodności z Novus Ordo. Jednak abdykacja przerwała ten proces, co wyjaśnia też zachwyt sekty pontyfikatem Franciszka.
- Również istotnym elementem jest pierwszeństwo życia sekty ponad życiem rodzinnym. Wyrazem tego są dwa przykłady: 1. Rodzice mający nawet małe dzieci zostawiają je pod opieką innej osoby, żeby uczestniczyć w tzw. konwiwencjach, czyli spotkaniach grup sekty. 2. Gdy wierchuszka tak zadecyduje, to rodzice wraz z dziećmi wyruszają na "misję" nawet do bardzo dalekich krajów, co ma poważne negatywne skutki dla psychiki i rozwoju dzieci, które są wyrywane ze swojego zwykłego środowiska, ze swojej społeczności, i zmuszane są do porzucenia swoich relacyj społecznych w imię interesu sekty. 
- Tajemniczość jest także istotną cechą kikonizmu. Przez dziesięciolecia materiały robocze, które służyły nauczaniu przez "katechistów", były trzymane w tajemnicy także przed władzami kościelnymi. Wygląda na to, że wprawdzie pod koniec pontyfikatu Jana Pawła II doszło do jakby udostępnienia tych materiałów w celu zbadania teologicznego, jednak nie jest to wersja pierwotna i pełna, co oznacza, że sekta oszukuje nawet Stolicę Apostolską. 
- Poniekąd pozytywnym elementem jest zachęcanie do wielodzietności, co jednak oczywiście także ma służyć interesowi sekty jako zapewnianie nowych członków wychowanych od początku przez sektę. 
- Jak w każdej sekcie, kładziony jest nacisk na silne, uzależniające więzi wewnętrzne. Są jednak granice tej więzi, gdyż warunkiem jest zarówno bezwzględna wierność jak też dobro sekty. Gdy powikłania życiowe czy to osobiste czy rodzinne, nawet nie natury moralnej czy religijnej lecz np. finansowe czy polityczne zagrażają choćby reputacji "drogi neokatechumenalnej", wówczas dana osoba doznaje nie tylko braku pomocy lecz wręcz odwrócenia się od niej. 
W rezultacie sekta produkuje osobowości przeważnie dobrze zsocjalizowane rodzinnie, jednak z poważnymi deficytami pod względem doktryny, a nierzadko też moralności w zakresie wykraczającymi poza interes sekty. 


5. Escribizm ("opus Dei")

Tak się składa, że ojczyzną tej sekty jest także Hiszpania, a założona została już dekady przed Vaticanum II (oficjalna data to 2.X.1928). Podczas gdy kikonizm jest skierowany do środowisk lewackich i warstw niższych, to escribizm celuje zasadniczo w inteligencję i warstwy wpływowe. 
Założycielem jest Josemaria Escriba, który w ramach dodawania sobie prestiżu zmienił nazwisko na jakby arystokratyczne Escrivá de Balaguer (więcej tutaj). Znany był z hochsztaplerstwa: podawał, że zdobył trzy doktoraty, a brak jest dowodów na choćby jeden, aspirował do godności biskupiej (osiągnął to dopiero jego następca w przywództwie organizacji), lubował w luxusie, dla którego wyzyskiwał swoich zwolenników. Nie bezpodstawne wydają się zarzuty o stosowanie narkotyków na najwyższych szczeblach (więcej tutaj). Całkowicie pewna jest natomiast powszechność nikotynizmu zarówno w najwyższych kręgach kierowniczych "opus Dei" jak też w niższych. Organizacja ta składa się z czterech integralnie powiązanych części: 1) tzw. numerariusze, czyli żyjący domach organizacji w celibacie świeccy pracujący czy to w zawodach świeckich też wyłącznie wewnątrz organizacji, 2) kapłani należący do tzw. stowarzyszenia kapłańskiego św. Krzyża, rekrutujący się wyłącznie z numerariuszy, 3) tzw. supernumerariusze, czyli świeccy żyjący rodzinach, 4) kapłani diecezjalni współpracujący z organizacją, głównie przez wsparcie finansowe, zresztą podobnie jak supernumarariusze. Kuriozum, zresztą sprzecznym z naturą i ustrojem Kościoła jest fakt, że przełożonymi placówek organizacji są wyłącznie świeccy numerariusze i to im podlegają kapłani. Taka struktura oczywiście nie jest przypadkowa i okazuje charakter i naturę tej organizacji: ma ona właściwie cel świecki czyli zapewnienie wpływów organizacji w dziedzinie świeckiej, a kapłani są jedynie narzędziem pomocniczym ku temu. Zasadą naczelną jest spójność struktury i posłuszeństwo jej, a temu celowi podporządkowana jest sfera duchowa, zwłaszcza kierownictwo duchowe. Od członków wymagane jest bezwzględnie poddawanie się wyłącznie kierownictwu duchowemu w ramach organizacji. Jest wiele głosów świadczących nawet o łamaniu tajemnicy spowiedzi w interesie organizacji. Sam jako kleryk i młody kapłan doznałem wielokrotnego werbunku ze strony "OD", na decydującym etapie dość jednoznaczne nalegano, żebym się spowiadał u ich kapłanów oraz poddał się ich kierownictwu duchowemu. Gdy te starania okazały się bezskuteczne, całkowicie zerwano kontakt i traktowano mnie jako zupełnie obcego. Tym niemniej lata doświadczeń z nimi dały mi dość dobrze poznać charakter tej organizacji. 
Są to ludzie generalnie starannie wykształceni, starający się też zachować ortodoxję katolicką, jednak unikając jakiejkolwiek konfrontacji z modernizmem czy choćby najdelikatniejszej krytyki. To wyjaśnia ich kariery w hierarchii, szczególnie rozwinięte za pontyfikatu Jana Pawła II. 
Jedną z naczelnych zasad jest tajemność czyli skrzętne ukrywanie członkostwa tzw. supernumerariuszy. 
Duchowość członków jest wybitnie sekciarska, gdyż polega ona na zupełnej kontroli członków i na bezwzględnym wyzysku. Interes sekty jest najwyższą wartością. Równocześnie są dość wiarygodne świadectwa o lenistwie i rozpuście - z narkotykami włącznie - na najwyższym poziomie kierowniczym tej organizacji. 


6. Giussanizm ("communione e liberazione")

Ta organizacja jest dotychczas mało znana w Polsce. Swe powstanie i rozwój zawdzięcza działalności włoskiego kapłana Luigi Giussani. Organizacja zawiązała się najpierw jako duszpasterstwo studentów w ramach Akcji Katolickiej. Ponieważ jednak x. Giussani nie podzielał skrętu lewackiego dominującego w latach 60-ych, a równocześnie trzymał się linii Vaticanum II, gromadził wokół siebie także duchownych. Jego linia była zbieżna z poglądami i działalnością późniejszego kardynała J. Ratzinger'a, choć działalność rozwijała się głównie we Włoszech. Miałem z tym środowiskiem styczność jedynie jako czytelnik miesięcznika 30Giorni, które de facto było jego organem. W latach 90-ych podejmował on nie tylko ogólne promowanie poglądów ratzingeriańskich lecz także pewnej wolności dla liturgii tradycyjnej i pewnej otwartości na szeroko rozumiany "tradycjonalizm". Już wtedy jednym z głównych redaktorów piszących był tam Andrea Tornielli, zaangażowany przez ówczesnego naczelnego, polityka zdradzieckiej "chadecji" i byłego wielokrotnego premiera rządu włoskiego Giuglio Andreotti'ego. Jednak sławny stał się Tornielii dopiero za pontyfikatu Franciszka, gdzie trafił do wąskiego grona świeckich przyjaciół dziennikarzy, a nawet stał się poniekąd szefem nadwornej propagandy kultu osoby Bergoglio. Osobiście byłem tym faktem zaszokowany, kojarząc tego dziennika właśnie z 30Giorni, którego byłem abonentem przez szereg lat. W końcu jednak zrozumiałem, że nie powinienem się dziwić. Przypomniałem sobie, że już w latach 90-ych pewien starszy kapłan znający kręgi okołokościelne nazwał Andreotti'ego masonem, co mnie wówczas dziwiło. Natomiast abstrahując od kwestii spisku masońskiego, myślę, że powiązania są głębsze. Otóż środowisko x. Giussani'ego i on sam dość wyraźnie propagował teologię z nurtu augustiańskiego, co go zresztą łączyło z profesorem i późniejszym kardynałem Ratzingerem. Nie byłoby w tym oczywiście nic złego, gdyby faktycznie nie oznaczało zgubnego zawężenia horyzontu teologicznego czy wręcz porzucenia wyważonej teologii scholastycznej i tomistycznej. Nie pomniejszając głębi i zasług myśli św. Augustyna, należy zauważyć, że była ona - i nadal jest - wykorzystywana przez modernistów do demontażu myśli tomistycznej w świadomości, doktrynie i życiu Kościoła, co musi mieć poważne konsekwencje nie tylko już na poziomie metody teologicznej, co z kolei musi prowadzić także do zapaści merytorycznej. Oczywiście nie twierdzę, że nie warto poznawać i studiować teologii św. Augustyna. Twierdzę natomiast, że nie daje ona wystarczającego wyposażenia w zwalczaniu błędów i herezyj, zwłaszcza współczesnych. To właśnie wyjaśnia posługiwanie się nią - aczkolwiek w sposób dość obłudny i perfidny - przez modernistów. O ile właśnie ten rodzaj teologii kształtuje i wyznacza "duchowość" ruchu x. Giussani'ego, o tyle stanowi to jego siłę i zarazem słabość. Więcej - czyli praktycznych konsekwencyj - nie jestem w stanie powiedzieć o tym środowisku, gdyż go po prostu bliżej nie znam. 


7. Fokolaryzm ("foccolarini", "opus Mariae")

Ta organizacja jest o tyle ciekawa, że za jej założycielkę uchodzi włoska niewiasta Chiara Lubich. Jako 23-latka podczas II wojny światowej powzięła myśl, którą następnie rozwijała przy udziale 3 mężczyzn: włoskiego księdza Pasquale Foresi, niemieckiego księdza Klaus'a Hemmerle (który potem został biskupem Akwizgranu) oraz włoskiego polityka Igino Giordani. Lubich, pochodząca z północnych Włoch, od młodości była związana z pobliskim szwajcarskim opactem benedyktyńskim w Einsiedeln. Jako młoda niewiasta złożyła prywatny ślub czystości oraz poświęciła się jako osoba świecka tworzeniu swojej organizacji. Wspierał ją wspomniany polityk związany z chadecją, oraz wspomniani duchowni. Jej główną ideą była jedność między ludźmi ponad podziałami religijnymi. Działalność była i nadal jest adresowana zasadniczo do kręgów inteligenckich i politycznych. Deklarowana "marijność" polega nie na tradycyjnych katolickich praktykach, lecz na bliżej niezdefiniowanym "duchu", gdzie nie występuje ani wyraźny kult Najświętszej Matki, ani nawet kult Jezusa Chrystusa. Owa "duchowość" sprowadza się do powszechnego braterstwa rozumianego ekumaniacko i sprowadzającego się do indyferentyzmu religijnego. Skrzętnie unika się tematyki religijnej i teologicznej, skupiając się na tworzeniu wspólnot ponad tradycyjnymi podziałami służących formowaniu specyficznym elit intelektualnych, gospodarczych i politycznych w imię budowania nowej, globalnej rzeczywistości społeczno-politycznej. Musi się to oczywiście wiązać z pogardą i rugowaniem poglądów rdzennie katolickich, czyli rozumienia Kościoła katolickiego jako jedynej prawdziwej religii. Odbywa się to niby we wierności doktrynie Kościoła, której nie zwalcza się wprost. Unika się wszelkich kontrowersyjnych kwestij czy to wewnątrzkościelnych czy międzyreligijnych. Jedynym wrogiem jest wyjątkowość katolicyzmu. W łonie tego ruchu z założenia mają czuć się dobrze nie tylko katolicy, lecz także wszelkiej maści schizmatycy i heretycy, a nawet wyznawcy obcych kultów i ateiści. Jest to nic innego jak praktyczna realizacja "chrześcijaństwa praktycznego" - oczywiście specyficznie rozumianego - czyli słynnego rahnerowskiego "anonimowego chrześcijaństwa". Być może jest w tym pewna doza dobrej woli w znaczeniu zamierzenia unikania konfliktów i wojen. Jest to jednak przynajmniej naiwne, gdyż polegające na zakłamaniu i przynajmniej praktycznej negacji prawdy, że tylko Jezus Chrystus daje prawdziwą jedność rodzajowi ludzkiemu i prawdziwy pokój. Budujące na tej negacji ludzkie dążenia i starania muszą wcześniej czy później upaść jak każda utopia. Wyznawcy i zwolennicy fokolaryzmu są podobnie wybitni w obłudzie jak inne sekty wewnątrzkościelne. Fałszywa ideologia przenikająca ich umysły powoduje bezwzględność, nawet wręcz okrucieństwo wobec tego, co jest rdzennie katolickie. Są więc mili tylko wobec siebie nawzajem i wobec tych, którzy nie sprzeciwiają się ich ideologii, w imię której są gotowi działać wbrew prawdzie i zwykłej ludzkiej przyzwoitości. 


8. Objawienizm

Specyfiką czasu od Vaticanum II jest niebywały wzrost zainteresowania wśród pobożnych (subiektywnie) katolików objawieniami prywatnymi. Wygląda na to, że także liczba i częstotliwość rzekomych objawień prywatnych także pokaźnie wzrosła. To jest poniekąd paradoxalne, ale jednak właściwie zrozumiałe. Wyzucie liturgii i w ogóle życia kościelnego zarówno z głębi religijnej jak też z harmonijnego współgrania uczuć religijnych z rozumem musiało prowadzić do szukania irracjonalnych przeżyć na dzikich manowcach. Wiele też wskazuje na to, że nadzwyczajne fenomeny były także programowo preparowane i promowane, zapewne z różnych powodów. 
Obecnie można wyróżnić trzy główne nurty powiązane ze szczególnie popularnymi objawieniami prywatnymi, odpowiadające zresztą różnym choć nierzadko nakładającym się orientacjom religijnym:
- fatimizm
- medjugoryzm
- faustyno-sopoćkizm
Fatymizm stał się bardzo popularny w najbardziej konserwatywnych środowiskach katolickich. Ma to związek zarówno z globalną sytuacja polityczną, mianowicie z expansją komunizmu po II wojnie światowej, jak też z zapaścią życia kościelnego po Vaticanum II. Jego wyznawcami są zwykle katolicy konserwatywni, gorliwi, lecz jednak o tyle naiwni i prostoduszni, że traktują wszystko poważnie, co w przeróżnych publikacjach podawane jest jako "orędzie fatimskie" bez rozróżnienia między tym, co zostało uznane przez władze kościelne - czyli objawienia od maja do października 1917 r. - a tym, co zostało opublikowane dopiero końcem laty 30-ych do 40-ych jako rzekome wspomnienia s. Łucji. Pewien rozłam dokonał się w łonie fatymizmu w związku z badaniami naukowymi co do tożsamości zakonnicy przedstawianej światu od drugiej połowy lat 60-ych jako s. Łucji, czyli z dowodami świadczącymi o tym, że nie może to być s. Łucja znana do lat 30-ych. W "duchowości" fatimskiej mieszają się więc różne tendencje: zarówno powaga wiary i gorliwości, lęk przed zagrożeniem komunizmem sowieckim i wojną światową, ale też naiwność i brak krytycyzmu typowego dla katolickich umysłów. 
Przeciwieństwem jest tutaj medjugoryzm w tym znaczeniu, że te fałszywe objawienia "Gospy" dość wyraźnie z założenia mają być - i faktycznie są - konkurencją dla objawień z Fatimy. Zamiast wezwania do pokuty Gospa głosi pokój i wzywa do posłuszeństwa sobie. Owszem, wzywa też do modlitwy i postu, jednak milczy o nawróceniu i naprawie życia. Główne cechy wpajane jej wyznawcom to ckliwość i zakłamanie, aczkolwiek są też tacy, którzy szczerze się modlą, miłują Matkę Bożą i poprawiają swoje życie. Jednak powszechną i naczelną cechą pozostaje wybitnie irracjonalne zacietrzewienie i całkowite odrzucenie z góry wszelkiej racjonalnej krytyki czy choćby wątpliwości. Regularna jest też nienawiść czy przynajmniej pogarda dla tych, którzy podchodzą krytycznie. Są to zresztą znamiona typowe dla tzw. charyzmatyzmu, czyli gałęzi protestanckiego pentekostalizmu zainstalowanej w łonie Kościoła. 
Niejako pośrednią odmianą objawienizmu - aczkolwiek znacznie bliższą medjugoryzmowi - jest faustyno-sopoćkizm, czyli ruch związany z s. Faustyną Kowalską i x. Michałem Sopoćką. Jest to jednak z najmłodszych odmian objawienizmu i zarazem najbardziej nachalnie promowana czy wręcz forsowana odgórnie począwszy od pontyfikatu Jana Pawła II. Także tutaj dominuje ckliwość i brak choćby podstawowego krytycyzmu. Zachowuje się wprawdzie pewne pozory konserwatyzmu kościelnego, mianowicie w wersji wojtyliańskiej. Jednak mentalność i zachowanie jest niemal identyczne z medjugoryzmem, jedynie z tą różnicą, że w ścisłej jedności z wojtyliańskim establishmentem kościelnym, aczkolwiek w sprzeczności z nauczaniem i dyscypliną Kościoła przed Janem Pawłem II, nawet z episkopatem polskim, który aż do lat 70-ych dość jednoznacznie krytycznie a nawet wręcz negatywnie odnosił się do s. Faustyny i x. Sopoćki, zresztą tak samo jak Stolica Apostolska. Tak więc rdzeniem faustyno-sopoćkizmu jest podstępna i subtelna negacja katolickiej teologii dogmatycznej i duchowości. Katechizm katolicki i pisma świętych Doktorów Kościoła i mistyków zostają wyparte i zastąpione przez "Dzienniczek", a różaniec święty - potężna modlitwa zalecana przez szerze świętych i papieży - jest wypierany i zastępowany przez "koroneczkę". Także tutaj rozumna pobożność katolicka rugowana jest i zastępowana ślepym zaufaniem do wszystkiego, czego dokonał Jan Paweł II, nawet kosztem prostych prawd katechizmowych. 


9. Parajezuityzm

Od około lat 80-ych jezuici najpierw na tzw. Zachodzie, a za niedługo po tym także w Polsce zaczęli prowadzić tzw. rekolekcje ignacjańskie - czyli ćwiczenia duchowe niby według metody założyciela swojego zakonu św. Ignacego z Loyoli - dla świeckich. Z tej działalności wyłoniły się kręgi świeckich - akurat głównie niewiast, ale nie tylko - które w jakimś stopniu poddawały się wpływowi nie tyle rdzennej duchowości ignacjańskie lecz bardziej ideologii propagowanej przez jezuitów modernistycznych. Główne cechy tej mentalności to subiektywizm i relatywizm, a to powiązany ze swoistym uzależnieniem od jezuitów, których kierownictwu duchowemu te osoby się powierzały. Ma to dość proste przełożenie na poglądy wewnątrzkościelne, a także polityczne - oczywiście lewackie - aczkolwiek zwykle nie wyrażane wprost, nawet wręcz ukrywane. Już z założenia jest to myślenie o sobie quasi elitarne, hodowane dość sprytnie przez opiekunów duchowych ku stanowieniu dla nich bazy socjologicznej i tym samym jakby zwrotnego wsparcia. Z pozoru te osoby niby nie mają żadnych poglądów, zwłaszcza w sprawach kontrowersyjnych. W rzeczywistości jednak zasadniczo lgną do wszelkiej maści lewactwa, co się nasiliło za pontyfikatu Franciszka, choć równocześnie unikają konfrontacji i merytorycznej dyskusji, uciekając we wrażenia, odczucia, potrzeby, przeżycia itp. Nie muszę udowadniać, że nie ma to wiele wspólnego ze rdzenną, autentyczną duchowością ignacjańską, która jest ukierunkowana na obiektywizm. Nie dziwi więc, że ten zakon cierpi nie tylko na zapaść powołań także w Polsce, lecz także na skandaliczne odejścia członków już po święceniach i to nawet z dość długim stażem. Wybujałe ekumaniactwo i wręcz rażące zbliżenie do protestantyzmu - czego częstym wyrazem jest promowanie pseudocharyzmatyzmu, kikonizmu, a nawet medjugoryzmu - musi prowadzić do choćby intuicyjnego zauważenia niespójności z wiarą katolicką i prawdziwą tożsamością Kościoła, która zawsze jest fundamentem autentycznych powołań. 


10. Paradominikanizm

Z  zakonem dominikanów sprawa wygląda o tyle podobnie, że rozkład wewnętrzny tego zakonu i tym samym poważnego wypaczenia prowadzonego przezeń duszpasterstwa również sprowadza się do ekumaniactwa i protestantyzacji. 


11. Parakarmelitanizm


12. "Tradycjonalizm" (lefebvrianizm, williamsonizm, sedewakantyzm, indultyzm)


Sprawa Heleny Kmieć czyli kumoterstwo "świętościowe"



Sprawa jest forsowana dość mocno od kilku lat, od momentu śmierci tej młodej niewiasty. W maju 2024 r. wszczęto proces beatyfikacyjny. Istotną okolicznością wydaje się fakt, że jest blisko powiązana rodzinnie z biskupem pomocniczym Archidiecezji Krakowskiej, Janem Zająca, który jest stryjem jej macochy (jej matka wcześnie zmarła, ojciec ożenił się ponownie). Sprawę gorliwie forsują także salwatorianie, z których "wolontariatem misyjnym" Helena było blisko związana przez ostatnie lata życia. Jak łatwo można się dowiedzieć w internetach, zmarła tragicznie w wyniku morderstwa jako 26-latka w roku 2017 (ur. 1991). Morderstwo nastąpiło w Boliwii, gdzie znalazła się jako "woluntariuszka misyjna" wraz z drugą koleżanką z Polski. Wyjechały tam by pomagać siostrom służebniczkom w urządzaniu przedszkola. Nie był to pierwszy wyjazd "misyjny" Heleny, gdyż poprzednio przebywała 2 miesiące w Afryce, w Zambii, a także na pobytach wakacyjnych w krajach europejskich. Istotne okoliczności śmierci nie są jasne. Na filmie dostępnym na yt (tutaj, nagrane zostało 2 dni przed śmiercią Heleny) pokazany jest dom, gdzie mieszkały wolontariuszki. Widać kraty na oknach budynku. Tajemnicze jest, jak morderca dostał się do budynku. Oficjalna wersja głosi, że włamała się żeby ukraść butlę z gazem. W nocy towarzyszka Heleny usłyszała wrzask, a następnie znalazła zakrwawioną Helenę oraz uciekającego sprawcę. Morderca po schwytaniu przyznał się do winy i został skazany w uproszczonym procesie, co oznacza, że nie zbadano szczegółowo okoliczności zajścia. To budzi wątpliwości. Tym bardziej, że z jednej strony podawana jest wersja taka, iż morderca został przez nią przyłapany przypadkowo, gdy wstała w nocy, żeby napić się wody, z drugiej strony jednak poświadczone jest, że została zamordowana w swoim pokoju (tutaj). Wygląda więc na to, że mamy do czynienia z krętactwem i tym samym, coś jest ukrywane przed opinią publiczną. 

Od tego zdarzenia zaczęto natychmiast budować i promować narrację o rzekomej świętości Heleny. Być może - i wiele na to wskazuje - była osobą wszechstronnie uzdolnioną i powszechnie lubianą. Taka opinia jest szczególnie zrozumiała w tych tragicznych okolicznościach, gdy młoda i chyba szlachetna kobieta pada na obczyźnie ofiarą absurdalnej zbrodni. Wstrząs i współczucie na pewno sprzyjają uwielbieniu dla takiej osoby. Osobną sprawą jest interes osób w to zaangażowanych. 

Z życia prywatnego wiadomo, że Helena był z zawodu stewardessą z dwuletnim doświadczeniem w zawodzie. Miała "chłopaka" Michała, z którym planowała wspólną przyszłość (zaręczyny były planowane za kilka miesięcy, po powrocie do Polski). Jej motywacja do zaangażowania w "wolontariacie misyjnym" mogła mieć także komponent altruistyczny, lecz nie tylko. Od lat licealnych pociągały ją inne kraje. Zapewne dlatego wybrała zawód stewardessy. W "wolontariacie misyjnym" mogła połączyć zamiłowanie do przygód z religijnością, może też z pewnym altruizmem czyli chęcią bezinteresownej pomocy. 

Kobieta młoda, ładna, miła, zdolna, pobożna. I tragiczny koniec, który obecnie przekształcany jest w wynoszenie na ołtarze. W czym jest problem? 

Są dwa zasadnicze problemy. Pierwszy problem jest bliższy i węższy, mianowicie kwestia zapewnienia bezpieczeństwa młodym woluntariuszkom w dalekim, obcym kraju. Siostry służebniczki nie przygotowały im zakwaterowania w swoim domu zakonnym, lecz w budynku przedszkola i to widocznie bez odpowiedniego zabezpieczenia i opieki. To jest kardynalny i wręcz karygodny błąd. Nasuwa się tutaj pytanie, czy ktokolwiek ustanawia standardy zwykłego, elementarnego bezpieczeństwa dla "wolontariuszy misyjnych" i pilnuje ich przestrzegania. Zwłaszcza, że w tym wypadku młoda kobieta nie została zamordowana na ulicy lecz w miejscu zakwaterowania, gdzie była widocznie zupełnie bezbronna. Czy organizatorzy wyjazdu oraz gospodarze na miejscu - czyli siostry służebniczki dębickie - czują się odpowiedzialni moralnie za zaistniałą sytuację bądź przynajmniej powinni mieć wyrzuty sumienia? Być może, aczkolwiek raczej tylko po cichu. Czy to jest obecnie powód do forsowania zadośćuczynienia pośmiertnego dla Heleny oraz dla jej rodziny i przyjaciół? Być może. 

Drugi problem jest szerszy, głębszy i nadrzędny. Chodzi o sam pomysł "wolontariatu misyjnego" świeckich, praktycznie młodzieży, która jest zwykle porywcza, idealistyczna, żądna przygód, a przy tym często mało rozważna, mimo dobrej woli. Otóż pomysł oraz instytucja "wolontariatu misyjnego" pojawiła się na tzw. Zachodzie w latach 80-ych ubiegłego wieku, gdy stało się oczywiste, że nagła zapaść powołań duchownych i w tym misyjnych nie jest zjawiskiem chwilowym, lecz na trwale związanym z "reformami soborowymi". Po typowo zwodniczym hasłem aktywizacji świeckich, a poniekąd także w cichej nadziei zwerbowania ewentualnych powołań, zgromadzenia misyjne zaczęły wysyłać na tzw. "doświadczenie misyjne" zarówno swoich alumnów przed święceniami jak też młodzież świecką. Nadzieje na impuls czy ożywienie powołań się oczywiście nie ziściły. Raczej wręcz przeciwnie. Konfrontacja z brutalną rzeczywistością misyjną w połączeniu z brakiem zarówno dojrzałej motywacji jak też dojrzałego przygotowania musiała doprowadzić bardziej do rozczarowania, zniechęcenia i porzucenia jakichkolwiek ideałów co najwyżej oprócz lewackiej indoktrynacji. Do Polski ten pomysł dotarł oczywiście ze znacznym opóźnieniem, a przy tym wraz z durną naiwnością i zaślepieniem na efekty tego typu experymentów wypróbowanych w praktyce krajów zachodnich. 

Tutaj także problem jest głębszy, gdyż dotyczy zapaści teologicznej i duchowej już w łonie samych zgromadzeń zakonnych, zwłaszcza misyjnych. Gdy zamiast nauczania katolickiej apologetyki i misjologii w celu krzewienia wiary katolickiej i uświęcania przez sakramenty, wtłacza się do głów młodzieży świeckiej i duchownej bzdety o ekumenizmie, dialogowaniu, budowaniu wspólnoty itp. to trzeba być zupełnie zaczadzonym choćby nawet umysłowo, by nie dostrzec związku z brakiem powołań, tudzież z nastawieniem na jedynie przygodę czy najwyżej kilka miesięcy "wolontariatu" dla budowania własnego samopoczucia i chlubnych wspomnień. 

Piszę to z całą odpowiedzialnością jako były członek zgromadzenia misyjnego, który poznał tę rzeczywistość od wewnątrz. Szczególnie tragiczne są przypadki nieco starszych moich byłych współbraci czy rówieśników. Owszem, są tacy, którzy przez lata wiernie trwają w posłudze misyjnej. Więcej jest jednak takich, co wpierw pełni entuzjazmu nie mogli się doczekać wyjazdu na misje, a już po niewielu latach sfrustrowani i zagubieni wewnętrznie uciekli do Europy czy nawet do Polski, udając zasłużonych weteranów misyjnych, nadrabiając swoje komplexy przez bieganie z brodą i w białej misyjnej sutannie (której na misjach może nawet nigdy nie zakładali). Pustka duchowa, którą zawsze owocuje brak rozumnej wiary opartej na zdrowej teologii, jest przykrywana pozorami. 

Tak więc ostatecznie Helena Kmieć jest ofiarą wypaczonego systemu modernistycznego, który teraz chce z niej zrobić świętą, by siebie usprawiedliwić i quasi kanonizować. Prosty przykład: Gdyby do prac i zadań, dla których wysyła się z Polski (czy z innych krajów, aczkolwiek w krajach zamożniejszych chętniej do takich przygód młodzieży praktycznie już nie ma) żądną "pobożnych" przygód młodzież, zainwestowano w kształcenie i zatrudnienie młodzieży na miejscu, to by skutki i owoce były trwałe i autentyczne. Helena ze swoją towarzyszką zaczęły swoje "misje" malowaniem pomieszczeń i myciem okien. Docelowo miały też pomagać w opiece nad dziećmi, co jest o tyle absurdalne, że przecież dopiero uczyły się języka, więc nawet bawić się nie były w stanie z dziećmi w sposób rozsądny, a pobyt ich miał trwać 6 miesięcy, czyli okres, w którym tylko geniusze są w stanie dobrze opanować język. Oczywiście nie wyklucza to nawiązania jakiejś emocjonalnej więzi z dziećmi, które przecież szybko się przywiązują się do osób, które okazują im serdeczność, nawet przy brakach komunikacyjnych. Czy ktoś pomyślał w ogóle o dzieciach, które po pół roku oswajania się i zbudowania serdecznej więzi skazane są na pożegnanie i rozstanie? Czy kierujący "wolontariatem" w ogóle biorą pod uwagę, jak czują się dzieci, czy nawet choćby dorośli, którzy traktowani są przez "wolontariat" jako tymczasowe "doświadczenie", jako przygoda, bez jakichkolwiek zobowiązań? Czyż to nie jest przejaw - jeden z wielu - mentalności i stanu ducha narcystycznego, starokawalerskiego, nawet wręcz perwersyjnego, jako że dla własnych przeżyć i jakieś poczucia własnej wartości traktuje się tych biednych ludzi jak środek czy przynajmniej okazję dla własnych "doświadczeń" i wspomnień? 

Wygląda na to, że uwielbienie dla "Helenki" ma na celu nie tylko pocieszenie jej rodziny dotkniętej tragedią, lecz także apoteozie fałszywej idei i fałszywej praktyki, której ona stała się ofiarą. Jest to jeden z wielu przejawów zwyrodnienia umysłowego, duchowego i moralnego, zżerającego życie Kościoła od wewnątrz. Fałsz zawsze rujnuje i zabija, choć skrycie, a nieuchronnie. Zakłamanie w sprawie Heleny Kmieć jest widoczne już w odniesieniu do ustaleń co do prostych faktów. Tym bardziej zakłamany jest kult, w którym tragicznie zmarła ładna i miła dziewczyna wykorzystywana jest dla fałszywej ideologii modernistycznej. 

Helena Kmieć jest ofiarą fałszywej ideologii pseudomisyjnej, ponieważ jej powołaniem było albo poświęcenie się pracy misyjnej w stanie zakonnym, albo założenie rodziny i tym samym rezygnacja z przygód pseudomisyjnych. Oby jej los był ostrzeżeniem i posłużył ku opamiętaniu się tych, którzy deprawują młodzież, narażając jej zdrowie i życie w tego typu z gruntu fałszywych - choć być może subiektywnie szlachetnych - przygodach. 

Na koniec jeszcze o samym procesie beatyfikacyjnym (i w przyszłości kanonizacyjnym). Otóż tradycyjnie były stosowane dość jasne kryteria kryteria w tego typu kwestiach. Oto one:

1. Osoba zmarła w opinii świętości. Dotyczy to nie tylko jej życia, lecz także, a nawet zwłaszcza momentu śmierci. O momencie śmierci wiadomo tylko tyle, że towarzyszka Heleny usłyszała przerażający krzyk. Jest on oczywiście zrozumiały w tego typu sytuacji. Jednak to sprawia wątpliwość co do ustalenia stanu duchowego Heleny w momencie śmierci, a przynamniej niemożliwość ustalenia tego stanu. Kluczowe jest, czy świadomie umierała i czy przebaczyła swojemu mordercy. Tego się nie dowiemy i to jest pierwszym i decydującym czynnikiem wykluczającym wszczęcie procesu beatyfikacyjnego. Owszem, na podstawie życia Heleny można domniemywać co do jej stanu duchowego, lecz domniemanie nigdy w Kościele nie było wystarczającą podstawą do stwierdzenia spełnienia kluczowego warunku jakim jest chrześcijańska postawa w obliczu śmierci. 

2. Kult spontaniczny i trwały tej osoby. Ten warunek z całą pewnością nie jest spełniony. Nie wolno mylić spontanicznego kultu z miłymi, choćby nawet wzruszającymi wspomnieniami o danej osobie, zwłaszcza w obliczu tragicznej śmierci, która naturalnie wzbudza współczucie. Kult osoby Heleny jest profesjonalnie i nachalnie forsowany zarówno przez jej rodzinę, do której należy biskup pomocniczy krakowski, jak też przez salwatorianów, którzy powinni czuć się winni tego, że wysłali młodą kobietę - i nadal wysyłają młodych ludzi - na tego typu sytuacje. Istotne jest także, że tradycyjnie Kościół czekał przynajmniej 50 lat od śmierci danej osoby, właśnie po to, by nie ulegać uczuciom rodziny, przyjaciół, czy jakimkolwiek naciskom bądź manipulacjom. Owszem, zdarzały się w historii Kościoła wyjątki, ale to były zupełnie wyjątkowe przypadki, które nigdy nie budziły wątpliwości. I wówczas nie było internetu ani innych massmediów. Spontaniczny kult wynikał przede wszystkim, a z czasem niemal wyłącznie na doświadczeniu łask przypisywanych wstawiennictwu danej osoby. W każdym razie w sprawie Heleny Kmieć nie może być obecnie mowy o spontanicznym, czyli przez nikogo niesterowanym kulcie. 

Wobec tych faktów wszczęcie procesu beatyfikacyjnego nie ma wystarczających podstaw teologicznych, a z całą pewnością nie jest zgodne z tradycyjnymi zasadami Kościoła w takich sprawach.

Komuś widocznie bardzo zależy na forsowaniu kultu Heleny Kmieć, być może nawet w dobrej intencji. Dobre intencje nie mogą jednak zastąpić prawdy, która jest fundamentem powagi Kościoła i jego wiarygodności. 

Powyższe warunki są jedynie wstępne. Dopiero po ich spełnieniu można prowadzić dwa następne etapy:

3. Proces o heroiczności cnót, czyli wykazanie u danej osoby teologalnych cnót wiary, nadziei i miłości i to w stopniu heroicznym, czyli nie tylko ponadprzeciętnym lecz wybitnym, przy czym istotny jest także moment śmierci, a nie tylko życie danej osoby przed śmiercią. Tego momentu nie można zbadać, co stanowi znów poważną przeszkodę. Bez pozytywnego wyniku tego procesu nie można przystąpić do etapu następnego, czyli 4. 

4. Proces o cudach za wstawiennictwem danej osoby. Nowe prawo procesowe wprowadzone przez Jana Pawła II nie tylko usunęło urzędową krytykę opinii postulatora i materiałów przedłożonych przez niego (czyli funkcję promotor iustitiae, zwanego potocznie "advocatus diaboli"), lecz także zredukował o połowę liczbę wymaganych cudów. Według obecnego prawa wystarczy jeden cud do beatyfikacji, co jest chociażby o tyle problematyczne, że orzekanie o cudzie odbywa się jedynie z pewnością moralną (certitudo moralis), która jest najsłabszym stopniem pewności. Z powodu natury tej pewności tradycyjnie były wymagane przynajmniej dwa cudy, co zapewniało znacznie wyższy stopień pewności tzn. podwojoną pewności moralną. 

Jaki obowiązek mieli Ulmowie?

 

Nie milknie dyskusja w sprawie rodziny Ulmów (pisałem w temacie już kilkakrotnie: tutaj, tutaj, tutaj, tutaj, tutaj). Ostatnio znany polityk, były marszałek sejmu z ramienia PiS, Marek Jurek zaatakował posła Grzegorza Brauna, konkretnie tegoż wypowiedź z mównicy sejmowej uzasadniającą votum separatum od decyzji uchwały o ogłoszeniu roku Ulmów (tutaj). 

M. Jurek dopuszcza się niestety szeregu manipulacyj, tudzież oddziaływania na emocje, bez jakichkolwiek podstaw czy to w uniwersalnej etyce, czy nawet w katolickiej teologii moralnej. 

Główne jego zdanie brzmi:

"Zdaniem posła Brauna obowiązkiem Wiktorii i Józefa Ulmów było więc w czasie wojny odmawiać schronienia Żydom, a może nawet innych ryzykowanych form materialnej pomocy."

Po pierwsze, G. Braun nic takiego nie powiedział. Czym innym jest powiedzenie, że pierwszorzędnym obowiązkiem rodziców jest ochrona życia swoich dzieci, a czym innym, że obowiązkiem jest odmówić schronienia obcym. Owszem, w tym wypadku obowiązek ochrony życia swoich dzieci wymagał odmówienia udzielenia schronienia żydom. Jednak to nie odmowa schronienia jest przedmiotem obowiązku, lecz ochrona własnych dzieci. Odmowa schronienia wynika z pierwszorzędnego obowiązku, wynikającego z obowiązku rodzicielskiego, który jest nadrzędny wobec obowiązku co do innych ludzi. 

Następnie M. Jurek przytacza film "Milczenie", który dotyczy historii pewnego misjonarza jezuity w Japonii w XVII w., który popełnia apostazję dla ratowania życia chrześcijan. Ciągnąc swoją myśl dalej, wskazuje na żołnierzy polskiego podziemia w okresie walki z okupantem niemieckim, którzy narażali życie swoje i swoich rodzin. Zawartą w tych porównaniach swoją zdumiewającą "logikę" uzasadnia tym, że "założeniem Polaków ratujących Żydów (ten zbiór zazębia się przecież z tym drugim, zbrojnie podziemnym) też nie było narażanie bliskich, ale dzielenie się życiem z tymi, dla których pomoc stawała się warunkiem przeżycia". No cóż, to jest piękne, wręcz poetyckie ujęcie. Problem w tym, że popełnia zasadnicze pomieszanie i przekłamanie. Równie dobrze, a właściwie słuszniej należy powiedzieć, że tutaj żydzi podzielili się swoją śmiercią, a Ulmowie przyjęli to podzielenie się dla siebie i dla swoich dzieci, do czego nie mieli moralnego prawa, a nawet postąpili wbrew moralnemu obowiązkowi ochrony życia swoich dzieci. 

Otóż Ulmowie nie stali przed alternatywą: albo życie swoje i bliskich, albo wyznawanie wiary. Wręcz przeciwnie. Ochrona życia swoich dzieci była ich świętym obowiązkiem wynikającym z prawa naturalnego i z rodzicielstwa na mocy sakramentu małżeństwa. Na jakiej podstawie M. Jurek twierdzi, jakoby wiara katolicka wymagała udzielenia schronienia żydom kosztem życia swojego i swoich dzieci, pozostaje zagadką. Z całą pewnością takiej podstawy nie ma ani w żadnym orzeczeniu Magisterium Kościoła, ani w całej katolickiej teologii moralnej. 

Podobnie jest z chwytem w postaci przywołania przykładu żołnierzy podziemia, którzy w narracji romantyczno-sanacyjnej wystylizowani zostali niemal na świętych czy przynajmniej męczenników. Także w ich sprawie ani Magisterium Kościoła, ani katolicka teologia moralna nie daje żadnych podstaw do pozytywnej oceny walki niezgodnej z katolicką doktryną tzw. wojny sprawiedliwej. Oczywiście, walka z niemieckim okupantem z całą pewnością zasadniczo była wojną sprawiedliwą o tyle, o ile jej celem była walka o niepodległe państwo chroniące prawo naturalne. Jednak cel nie jest - według katolickiej teologii moralnej - jedynym warunkiem wojny sprawiedliwej. Istotnym warunkiem jest także adekwatność zastosowanych środków. Skrajnym przykładem jest tzw. powstanie warszawskie, które należałoby nazwać rzezią warszawską, urządzoną na zamówienie dowódców Armii Krajowej. Otóż z całą pewnością nie spełniało ono kryteriów wojny sprawiedliwej, a to z tego powodu, że jego przewidywalnym skutkiem nie było wywalczenie niepodległego państwa, lecz jedynie śmierć rzeszy Polaków, zwłaszcza młodych, co na dziesięciolecia osłabiło naród i przyczyniło się do zapaści kulturowo-cywilizacyjnej, która miała miejsce w erze komunizmu. To samo należy powiedzieć o każdej innej tego typu walce z okupantem, także o tzw. żołnierzach wyklętych. Bowiem istotnym warunkiem sprawiedliwości walki jest adekwatność do celu, czyli zastosowanie środków, które prowadzą do celu, jakim jest niepodległość państwowa dla ochrony życia obywateli. Innymi słowy: nie wystarczy zginąć w walce o niepodległość. Moralna ocena danej walki zależy od dostosowania środków. Mówi o tym także sam Pan Jezus (Łk 14,31-32). Jeśli nie ma wystarczających środków militarnych do pokonania wroga, wówczas walka zbrojna z nim jest sprzeczna z warunkami wojny sprawiedliwej i niemoralna, a wobec tego walkę należy prowadzić innymi środkami niż militarne (skoro ich nie ma, przynajmniej w adekwatnej ilości), czyli kulturowo, duchowo, cywilizacyjnie. 

M. Jurek miesza zupełnie, gdy retorycznie pyta, dlaczego G. Braun "nie piętnuje – w imię nienarażania rodziny – obowiązków wobec wiary czy Ojczyzny?". Tutaj znów błędnie zakłada, po pierwsze jakoby istniała sprzeczność między obowiązkiem wobec rodziny, a wobec wiary i Ojczyzny, a po drugie jakoby udzielenie schronienia żydom było obowiązkiem wynikającym z wiary. Obydwa założenia są fałszywe. Były marszałek sejmu, uważający się zresztą za katolika, widocznie nie rozumie katolickiej nauki społecznej, której główną zasadą jest subsydiarność. Oznacza ona, że prawa i obowiązki wobec państwa i narodu zaczynają się i kończą tam, gdzie jest dobro podstawowej komórki społecznej, jaką jest rodzina. Innymi słowy: celem, sensem i racją bytu obowiązku wobec narodu i ojczyzny jest dobro rodziny. Jeśli coś godzi w rodzinę, to godzi także w naród i państwo. Przykładem są rozwody, rozwiązłość, związki jednopłciowe itp. Na przykładzie wojennym: jeśli przewidywalnym skutkiem walki partyzanckiej była śmierć ojca rodziny (czy młodzieńca będącego potencjalnym ojcem rodziny polskiej) bez jakiejkolwiek wymiernej korzyści dla rodziny, narodu i państwa, to była to walka niemoralna z katolickiego punktu widzenia, nawet jeśli od dziesięcioleci, może nawet stuleci wpajany jest nam kult tego typu zachowań jako rzekomo bohaterskich i patriotycznych. 

Zaś w kwestii postawy Ulmów regularnie zapomina się, że wynikająca z wiary etyka katolicka nie polega na uczuciach, lecz na cnotach. Pierwszą cnotą kardynalną jest sprawiedliwość, a ona wymaga przestrzegania porządku powinności. Nawet jeśli Ulmowie w swojej decyzji byli powodowani szlachetnym współczuciem dla żydów, to jednak nie mieli moralnego prawa działać wbrew rodzicielskiemu obowiązkowi ochrony życia własnych dzieci. 

Dowodem jest chociażby fragment jednego z klasycznych podręczników teologii moralnej, słynnego dominikanina (D. Prümmer, Manuale Theologiae Moralis, t. I):


Jak widać, Doktor Kościoła podawany przez papieży jako mistrz i wzór uprawiania teologii, św. Tomasz oraz praktycznie wszyscy teologowie katoliccy jednoznacznie uczą, że w sytuacji zagrożenia życia członkowie rodziny - jak rodzice, mąż, żona i dzieci - mają pierwszeństwo przed innymi bliźnimi. 

Swój bełkotliwy wywód M. Jurek oczywiście doprowadza do zarzutu antysemityzmu, co już zupełnie demaskuje poziom intelektualny tego textu. Nie chcę pełnić roli adwokata G. Brauna, tutaj on sam powinien się bronić, jeśli uzna za stosowne. Radzę natomiast panu M. Jurkowi, by się najpierw douczył, zanim się wypowie w kwestiach, o których właściwie powinien mieć choćby ogólne pojęcie, czego tutaj niestety nie wykazuje. A już zupełnie niemoralne jest łajanie kijem antysemityzmu z pozycji własnej ignorancji. 


Ulmowie - zderzenie systemów etycznych

 


Sprawa rodziny Ulmów nadal nie została dostatecznie teologicznie najaśniona. Nie sprzyja temu napędzany odgórnie - zarówno politycznie jak też kościelnie - entuzjazm. W sprawie, o jej głównych aspektach na kanwie beatyfikacji już się wypowiadałem (tutaj i tutaj). Teraz jeszcze tytułem uzupełnienia i dopowiedzenia. 

Ujmując skrótowo, mamy do czynienia ze zderzeniem różnych, nawet sprzecznych systemów etycznych, zarówno w fakcie śmierci Ulmów jak i w obecnej dyskusji, która jest niestety dość płytka i śladowa. 

Po pierwsze chodzi o etykę zabójców, czyli niemieckich oprawców wraz z ich poplecznikami, czyli donosicielem i wykonawcami. Upraszczając, jest to etyka powinności. Dlatego właśnie komendant Dieken miał nieposzlakowaną reputację w Niemczech, zarówno u swojej rodziny, jak też w społeczności lokalnej i w państwie niemieckim nawet po wojnie. W ramach tej etyki, on jedynie wypełnił swój obowiązek nałożony przez państwo hitlerowskie, jego przepisy, bez względu na obiektywne normy moralne w znaczeniu prawa naturalnego. Oczywiście już samo takie podejście jest wysoce niemoralne i dlatego doprowadziło do zabicia Ulmów. Jest wysoce niemoralne, choć zrozumiałe w kategoriach etyki właściwej dla protestantyzmu, gdzie brakuje odniesienia do prawa naturalnego, czyli poznawalnych rozumowo norm moralnych. 

Z drugiej strony mamy etykę reprezentowaną de facto przez Ulmów, przez ich postawę, choć oni sami najprawdopodobniej działali spontanicznie, bez głębszej reflexji etycznej w znaczeniu etyki katolickiej. Ta postawa jest określana przez fanów jako heroiczna miłość bliźniego, przy czym nie trudno zauważyć, że miłość jest tutaj redukowana dla współczucia i litości, czyli do poziomu emocjonalnego, afektywnego, który jest zawsze subiektywny, wybiórczy i zmienny. Równocześnie są poświadczone ślady pewnej reflexji u Józefa Ulmy, którego słowa są cytowane: "to też są ludzie". Jest to oczywiście zdanie samo w sobie racjonalne. Jednak w kontekście sprawy nie wyczerpujące tej kwestii i mylące. Wszak jeśli by ktoś - w przeciwieństwie do Ulmów - odmówił udzielenia schronienia żydom, to by nie wynikała z tego bynajmniej negacja ich człowieczeństwa i prawa do życia. Dlatego cytowanie tego zdania Józefa jako rzekomego uzasadnienia jego decyzji jest rodzajem szantażu emocjonalnego, niegodnego merytorycznej dyskusji. Można przypuścić, iż Józef współczuł żydom szukającym schronienia. Równocześnie pewne jest, że nie przyjął ich zupełnie bezinteresownie, gdyż pomagali mu w pracy, co oczywiście nie jest zdrożne, gdyż wymagała tego sprawiedliwość, skoro dawał im dach nad głową i utrzymanie. Nie jest jednak możliwe obecnie rozeznanie, na ile decyzja była altruistyczna, a na ile wyrachowana. Wszak schronieni żydzi należeli do zamożnych i mogli obiecywać odpowiednią rekompensatę, co także mogło mieć wpływ na decyzję Ulmów. 

Należy wziąć też pod uwagę osobowość Józefa. Znany był zarówno ze różnorakiej aktywności i przedsiębiorczości, jak też z wesołego usposobienia, które zapewne oznaczało ogólną postawę optymizmu. Wiadomo, że nie był jedynym, który ukrywał u siebie żydów, a równocześnie nie zachowywał takich samych środków ostrożności, gdyż ukrywani wychodzili z domu, pracowali w polu, nawet chodzili do sąsiada Ukraińca, któremu powierzyli swój majątek, co okazało się skrajnie ryzykowne i prowadzące do końcowej tragedii. Te fakty świadczą o braku podejścia zdroworozsądkowego, czyli o przeroście litości nad rozumnością. Tego oczywiście nie można pogodzić z katolickim pojęciem miłości, gdzie nie ma żadnej sprzeczności z rozumnością i obiektywnym porządkiem dóbr. 

Jest to oczywiste zwłaszcza wobec braku uwzględnienia obowiązku ochrony własnych dzieci. Zapewne Ulmowie kochali swoje dzieci, to nie ulega wątpliwości. Czy zastanawiali się nad ryzykiem, które podjęli przez udzielenie schronienia innym ludziom? Najbardziej prawdopodobne jest, iż optymistycznie zakładali, że uda im się pomyślnie udzielać schronienia. Skąd czerpali tą pewność, będącą właściwie zuchwałością? Trudno powiedzieć. Być może liczyli na tolerowanie przez okupantów. Są świadectwa mówiące o tym, że Ulma dostarczał Niemcom skóry - wyprawiane przez siebie z pomocą ukrywanych żydów - czyli pracował dla nich. Czy naiwnie zakładał, że uda się tak przetrwać okupację? W chwili przyjęcia (koniec 1942 r.) nic nie wskazywało na rychły koniec okupacji, więc optymizm nie miał racjonalnego uzasadnienia. Jak Ulma wyobrażał sobie przyszłość swojej rodziny w takiej sytuacji? Czy myślał o tym? Póki co nie ma danych w tej kwestii. W każdym razie nic nie wskazuje na taką reflexję. Tak więc w świetle obecnych danych wygląda na to, że działał w ramach okrojonej etyki powinności, czyli uważając, że wypełnia swoją powinność wobec żydów proszących o pomoc, bez odniesienia do prawa naturalnego, czyli odpowiedniego uwzględnienia obowiązków rodzicielskich. Jak to godził z troską o bezpieczeństwo swoich dzieci, nie sposób stwierdzić. Prawdopodobnie nie rozważał tej kwestii. Wrodzony optymizm i pewność siebie sugerowała może nawet brak reflexji. A to oznacza działanie w odruchu nierozważnej litości, być może, a nawet prawdopodobnie z domieszką interesowności (gdyż marzył o gospodarowaniu na większą skalę). Tak więc Józef albo nie wziął wystarczająco pod uwagę swojego obowiązku wobec dzieci, albo litość dla żydów i chęć aktywności gospodarczej wzięła górę nad poczuciem obowiązku rodzicielskiego. Obydwa przypadki świadczą o braku chrześcijańskiej cnoty miłości w stopniu heroicznym, gdyż ta miłość nigdy nie poświęca życia jednych osób dla ratowania innych, zwłaszcza gdy chodzi o życie własnych dzieci, ponieważ dochodzi tutaj obowiązek rodzicielski. 

W końcu jest kwestia etyki żydów ukrywanych przez Ulmów. Etyka żydowska jest skoncentrowana na narodzie: dobre jest to, co służy narodowi wybranemu, a złe jest to, co mu nie służy. Jest to więc rodzaj etyki nazistów, która była powodem zamordowania Ulmów. Należy powiedzieć, że poproszenie o ukrycie u rodziny wielodzietnej było wysoce nieetyczne w świetle obiektywnych norm etycznych, mimo że jest zrozumiałe psychologicznie i w ramach etyki żydowskiej. 

Zwolennicy kultu Ulmów powołują się na dowartościowanie rodziny wielodzietnej, także podkreślenie godności dziecka nienarodzonego. Nie wiem, czy te osoby zdają sobie sprawę, że albo bezmyślnie plecą bzdury, albo umyślnie próbują robić ludziom kisiel z mózgów. Jak stawianie życia żydowskich sąsiadów ponad życiem własnych dzieci może być dowartościowaniem tego ostatniego, zwłaszcza gdy jest podawane jako wzór godny podziwu i naśladowania?  

Na czym więc polega etyka katolicka, chrześcijańska? W przeciwieństwie do protestanckiej etyki powinności (etyki deontologicznej), której odmianą jest etyka żydowska, także do etyki emocjonalno-subiektywistycznej, której przykładem są Ulmowie (przy braku odpowiedniej reflexji, gdyż byli prostymi ludźmi), oraz do etyki sytuacyjnej, która jest obecnie regularnie głoszona przez zwolenników kultu Ulmów (takie były czasy, nie było czasu na ważenie powinności), etyka katolicka jest etyką cnót. A to oznacza jedność i harmonijną całościowość sprawności w dobrem. Chodzi o harmonijną jedność cnót kardynalnych jak i teologalnych. W jej ramach nadprzyrodzona cnota miłości nigdy nie może być w sprzeczności np. z kardynalną cnotą sprawiedliwości. Innymi słowy: brak cnoty sprawiedliwości wobec swoich dzieci, które mają prawo do ochrony przez rodziców, jest nie do pogodzenia z cnotą miłości, zwłaszcza w stopniu heroicznym. 

Tak więc wbrew pozorom i oficjalnej wszechstronnej propagandzie sprawa Ulmów nie jest wcale oczywista etycznie, ani moralnie, ani teologicznie. Oby stała się okazją od pogłębionej refexji. 

O powinności małżeńskiej raz jeszcze czyli Sz. Bańkowych FSSPX bredzeń ciąg dalszy


Słynna gwiazda internetowa stehlinizmu ciągnie temat swojego wystąpienia w kwestii powinności małżeńskiej, broniąc się przed krytyką, wymachując podręcznikiem austriackiego dominikanina Dominika Prümmer‘a, oraz wygrażając pozwami sądowymi. Oto zasadnicza część:


Jak widać i słychać, nie ma tutaj istotnej korekty poprzedniego bełkotu a jedynie wymachiwanie książką i dalsza sieczka słowna, tak jakby on nie przeczytał (a może nie zrozumiał) z podręcznika Prümmer‘a nic więcej niż jedno zdanie i to błędnie, skoro grzech nazywa karą. 

Owszem Prümmer mówi, i to całkiem słusznie, że małżonkowie są zobowiązani sobie wzajemnie do powinności małżeńskiej (debitum coniugale), gdy jedno z nich o nią prosi rozumnie oraz z powagą (rationabiliter et serio), oraz że to zobowiązanie może zachodzić także pod grzechem ciężkim, oczywiście gdy spełnione są odpowiednie warunki. 


Tę zasadę autor wyjaśnia na przykładzie wyjątków. 

Pierwszym wyjątkiem jest sytuacja, gdy proszący czy prosząca o spełnienie powinności małżeńskiej jest winny cudzołóstwa, czyli popełnił(a) zdradę małżeńską. W takiej sytuacji strona niewinna może bez grzechu odmówić współżycia. 

Drugim wyjątkiem jest sytuacja, gdy sąd orzekł trwałe rozdzielenie małżonków (separację). 

Trzeciego rodzaju sytuacja jest podana w samej zasadzie i podana jest w określeniach "rationabiliter" oraz "serio":



Te warunki są istotne i niezbędne. Wykluczają one bowiem domaganie się czy prośbę o współżycie jedynie z pożądliwości, czyli bez gotowości i pragnienia poczęcia potomstwa czy przynajmniej okazania miłości i przywiązania. Małżonkowie bowiem nie przysięgali sobie usług sexualnych czyli służenia sobie do zaspokojenia popędu, lecz bycie dla siebie wzajemnie towarzyszami życia.

Małżonka może też bez grzechu odmówić współżycia tymczasowo, gdy współżycie w danym momencie stanowi dla niej uciążliwość czy w przypadku gdy urodzenie dziecka byłoby bezpośrednim zagrożeniem dla jej życia. Do tych uciążliwości usprawiedliwiających odmowę aktu nie należą zwykłe trudy macieństwa i wychowania choćby nawet licznego potomstwa, a nawet obawa przed chorym potomstwem czy poronieniem (chodzi oczywiście o potencjalne poronienie dziecka, które jeszcze nie zostało poczęte). Warunkiem jest oczywiście zdolność i gotowość do wyżywienia następnego potomstwa. 

Ma też prawo - ale nie musi - odmówić wtedy, gdy mąż chce ją wykorzystać do aktu onanistycznego czyli niepełnego. 

Istotne są także dwie następne zasady moralne w tej kwestii:


Wedle zasady drugiej nie ma samoistnego obowiązku proszenia o spełnienie powinności małżeńskiej, jednak taki obowiązek może wynikać przypadłościowo z miłości małżeńskiej. To znaczy: małżonkowie mają prawo prosić o spełnienie powinności małżeńskiej, ale nie są zobowiązani do korzystania z tego prawa. Gdy np. współmałżonkowi grozi z powodu braku współżycia grzech nieczystości czy też osłabienie miłości małżeńskiej, wówczas miłość wymaga starania się o spełnienie powinności małżeńskiej.

Trzecia zasada jest niemniej istotna dla zrozumienia logiki katolickiego nauczania w tej kwestii. Według niej małżonkowie mogą za obopólną zgodą powstrzymywać się od aktów małżeńskich czy to tymczasowo czy trwale. Tymczasowa wstrzemięźliwość może służyć pogłębianiu i umacnianiu więzi duchowej małżonków. Natomiast wstrzemięźliwość stała może stanowić poważne niebezpieczeństwo dla wierności małżeńskiej, zwłaszcza w młodszym wieku.