(napisane w kwietniu 2020)
10 kwietnia 2019 r. odszedł do wieczności mój serdeczny przyjaciel Witold. Zmarł na chorobę nowotworową około 10 miesięcy po jej zdiagnozowaniu. W ostatnich 20 latach z powodu dzielącej odległości widywaliśmy się bardzo rzadko i tylko okazyjnie, średnio co kilka lat. Tak się złożyło, że w miesiącach przed jego odejściem spotkaliśmy się aż dwa razy. Gdy byłem akurat następny raz w Polsce, Witek zmarł i dlatego mogłem, a właściwie miałem zaszczyt prowadzić jego pogrzeb. Jako najdłużej i najbliżej go znający z obecnych kapłanów, wygłosiłem też kazanie, które mimo bólu i współczucia z rodziną było dla mnie okazją do przemyślenia jego życia zakończonego na ziemi. Także rok po pogrzebie to życie wydaje mi się tak świeże, iż ciągle mam w pamięci powiedziane wtedy kazanie. Obiecałem przyjaciołom obecnym na pogrzebie (niektórzy podobno czytują tego bloga), że je opublikuję. Spełniam tę obietnicę ze sporym opóźnieniem, ale z tą samą treścią, którą przez rok nosiłem w sobie, i z nie mniejszym przejęciem.
Witek był właściwie kolegą szkolnym mojego zmarłego brata, natomiast młodsza siostra Witka, Basia, jest moją koleżanką szkolną. Znaliśmy się od ministrantów, ale tylko przelotnie. Drogi się rozeszły wraz z pójściem na studia i do seminarium. Spotkaliśmy się znowu w sposób dość nieoczekiwany, gdy kilka lat po święceniach przyjeżdżałem do Polski na zaproszenie środowisk tzw. indultowych. Okazało się, że mieliśmy nowych wspólnych znajomych, gdyż Witek dzięki studiom był zaprzyjaźniony z ludźmi tych środowisk, głównie z Lublina. Zdarzało się, że towarzyszył mi w podróży, a właściwie szukał do tego sposobności, gdyż interesował się liturgią tradycyjną i zaczął się uczyć służenia. Był też zaangażowany w działalność społeczno-polityczną, a to w specyficzny sposób, gdyż nigdy nie miał ambicyj politycznych w sensie startowania w wyborach czy stanowiska. Chcąc streścić moją znajomość jego osobowości i życia, także na podstawie tego, co się dowiedziałem od jego rodziny i przyjaciół, mogę podać trzy zasadnicze rysy.
Szukanie Boga
Witek był, gdy go poznałem wśród ministrantów, zwykłym chłopcem, zawsze miłym, z poczuciem humoru, łatwo się uśmiechającym, ale równocześnie z powagą w sprawach zasadniczych i świętych. Nie była to żadna poza, lecz naturalne zachowanie wyrażające wnętrze, bez cienia wyrzutów, choć równocześnie wymagające wobec siebie i innych. Jako student i jeszcze sporo lat po studiach, zanim się ożenił, przemierzył autostopem Europę wzdłuż i wszerz, nawiedzając sanktuaria katolickie, chyba aż do Fatimy włącznie. Pielgrzymował sam. Nie było to włóczęgostwo czy szukanie przygód, lecz wypływało z motywycji duchowej. Widać to było w jego zachowaniu, nacechowanym szczerą, gorliwą, trzeźwą, nie narzucającą się, całkiem skromną i pogodną pobożnością.
Charakterystyczny jest następujący epizod: Będąc końcem lat 90-ych na południu Francji na rekolekcjach w tradycyjnych klasztorze w Le Barroux, wyszedłszy po kolacji na spacer do ogrodu przed klasztorem nagle zobaczyłem na ławce leżącą z plecakiem pod głową znajomą postać - właśnie Witka. Gdy nie kryjąc zaskoczenia, zapytałem, jak się tutaj znalazł i co robi, powiedział, że dowiedziawszy się, iż jestem w tym czasie w klasztorze, wybrał się z Polski autostopem, żeby skorzystać ze sposobności poznania klasztoru tradycyjnego. W międzyczasie nasze spotkanie zauważył ojciec zajmujący się gośćmi. Z nieukrywanym zdziwieniem, zapytał mnie, kto to jest, wprawiając nas obydwu w zakłopotanie. Gdy mu wyjaśniłem, zaoferował Witkowi kolację i pokój, na co Witek odpowiedział, że on tu tylko na ławce chciał przenocować, pójść rano na Mszę św. i potem pojechać dalej. Ojciec się uśmiechnął i z pogodną gościnnością stanowczo podtrzymał zaproszenie, z którego Witek jednak skorzystał, ze skromnością i wdzięcznością.
Prostota, na sposób dziecka łączyła się u niego z naturalną i głęboką powagą, zarazem z męską delikatnością, poczuciem humoru i stałą życzliwości wobec innych. Nigdy nie zauważyłem u niego choćby cienia pretensjonalności czy gniewu, choć bardzo jasno dostrzegał też zło, wady ludzi i problemy. Potwierdził to jeden z przyjaciół, który go znał od czasu studiów. Witek także będąc z nim i jego rodziną na wakacjach codziennie uczęszczał na Mszę św., nawet jeśli oznaczało to dojazd autobusem do odległego kościoła i tym samym stratę pół dnia, podczas gdy inni do późna spali czy wylegiwali na plaży. We właściwy sobie, humorystyczno-poważny sposób zachęcał tego przyjaciela: "A koleżka był już dzisiaj na Mszy św. czy koleżka tylko niedzielny?".
Gdziekolwiek był, czy u siebie czy na wyjeździe, codziennie uczęszczał na Mszę św. i przystępował do Komunii św. Nie pamiętam, by kiedykolwiek uczestniczył bez Komunii św. Przy tym miał bardzo wrażliwe sumienie, nie będąc ani skrupulantem, ani pobożnisiem z przerostem uczuć. Nigdy nie mówił ani o swoim życiu duchowym, ani o praktykach. Miał pobożność prostą, trzeźwą i męską, bez exaltacji i pretensjonalności. Nigdy nie czynił niczego na pokaz, ale też nie wstydził się wiary i pobożności. Żył nią po prostu. Widać było szczerość, gdy się modlił, gdy przyjmował Komunię św., czy chociażby gdy znaczył na sobie znak krzyża czy całował krzyż przy wejściu do kościoła. Było to dla niego tak naturalne, że nie zwracał tym na siebie uwagi. Nie wydłużał czasu modlitwy, ale był zawsze skupiony, a równocześnie był sobą, bez cienia sztuczności czy pozy.
Od jego małżonki Teresy dowiedziałem się, że w każdej kurtce i płaszczu miał różaniec, żeby nie wychodzić bez niego gdziekolwiek. Rzeczywiście pamiętam, że patrząc z odległości, gdy szedł sam swoim typowym energicznym jakby wojskowym krokiem, można było zauważyć, że odmawiał różaniec, dyskretnie, bez pokazywania na zewnątrz.
Jego śp. Mama (zmarła ok. 4 miesiące przed nim również na bardzo bolesną chorobę nowotworową), wiedząc w latach 90-ych o moim kontakcie z Witkiem, sugerowała, żebym wpłynął na niego. Ponieważ był już znacznie po 30-tce, nalegała, żeby albo się ożenił, albo wstąpił do seminarium. Widząc jego pobożność już podczas podróży ponad 20 lat temu, zapytałem go kiedyś, czy nie chce pójść do seminarium. Odpowiedział prosto i zdecydowanie, że chce założyć rodzinę i mieć dużo dzieci. Późno się ożenił, mając prawie 40 lat. Wtedy już od dawna prowadził intensywne życie duchowe, a także pochłaniającą siły i czas działalność społeczną. Żył już wtedy życiem głębszym i wyższym, ponaddoczesnym, choć aktywnie w doczesności, z nogami na ziemi. Pragnienie założenia rodziny ziściło się w inny sposób, gdyż wraz z małżonką prowadzili przez lata rodzinny dom dziecka, dopóki wystarczało im sił. Tutaj przejawił się drugi zasadniczy rys osobowości Witka.
Serce czyste
Witek żył pobożnością, nie mówiąc o niej w znaczeniu własnego życia duchowego. Rozmawialiśmy natomiast często o sprawach Kościoła i społeczno-politycznych. Na sprawy doczesne spoglądał jasno i trzeźwo, z klarownym rozpoznaniem, co do którego nie musieliśmy uzgadniać poglądów, a równocześnie z troską i wolą działania. Dla niego liczyło się zbawienie dusz. Chciał służyć w sprawach codziennych i drobnych. To od niego dostałem mszalik łacińsko-polski, który nadal mi służy do czytań po polsku we Mszy św. Nie będąc zamożnym, kupował i dawał, gdzie widział jakąś potrzebę. Ofiarował swój czas. Dzielił się tym, co miał, nie zważając na to, czy będzie miał coś jeszcze dla siebie. Pomagał bardzo chętnie, nie narzucając się, z prostotą i dobrocią.
Jeszcze w ostatnich tygodniach życia, gdy był już poważnie osłabiony chorobą, podczas ferii zimowych w lutym 2019, przyjechał do rodziny, żeby zabrać swoich siostrzeńców na narty, dając im ostatnie ludzkie wyrazy życzliwości i opieki na sposób ojcowski. Przyjechał też ze względu na swojego ojca, żeby pobyć z nim, pocieszając po śmierci mamy.
Wtedy właśnie spotkaliśmy się po raz ostatni. Przychodził na Mszę św., choć z powodu osłabienia nie mógł już służyć.
Wielkość jego serca, czystego, skromnego i zarazem gorliwego w miłości Boga i bliźniego, miała także szerszy wymiar.
Serce szerokie
Jak już wspomniałem, Witek żył także sprawami społeczno-politycznymi - czytał, nawiązywał kontakty i udzielał się. Przy tym nie szukał dla siebie posady, exponowanego stanowiska czy popularności. Jego zaangażowanie było zarówno duchowo-intelektualne, jak też czynne, konkretne. O szczegółach tego, co robił w tej dziedzinie, niewiele wiem. Więcej mogą opowiedzieć przyjaciele i znajomi, z którymi współpracował, poświęcając swój czas, siły i też środki. Może oni przekażą potomności swoje świadectwa. Obecność pocztów sztandarowych podczas pogrzebu jest świadectwem docenienia tego, kim był dla środowiska patriotycznego i co zdziałał, mimo że póki co nie można się chlubić wynikami w znaczeniu sukcesów w wyborach.
Wiem jednak tyle, że mogę powiedzieć: Gdyby więcej było ludzi zaangażowanych w politykę na sposób, którego przykładem jest Witek, mianowicie w twardej i zupełnie bezinteresownej działalności na co dzień, to by dogłębnie została przemieniona rzeczywistość społeczno-polityczna w Polsce.
Na koniec pozostaje mi jeszcze raz wspomnieć moje ostatnie spotkanie z Witkiem w lutym ubiegłego roku. Przywiózł wtedy ze sobą podręczniki do nauki łaciny i prosił mnie, żebym przerobił z nim kilka lekcyj. Oczywiście cieszyłem się z tego, że ma chęć do nauki języka Kościoła i że widocznie ma dość sił fizycznych i duchowych mimo ciężkiej i nieuleczalnej - patrząc po ludzku - choroby. Jednak zdając sobie sprawę z sytuacji, trochę się dziwiłem, i wolałem mu mówić o naturalnych metodach leczenia nowotworów, żeby zastanowić się, jak mogę mu pomóc. Z typową prostotą, skromnością i dobrocią i zarazem stanowczością Witek zakończył temat leczenia, mówiąc, że nie chce, by choroba była główną treścią jego życia. Gdy powróciliśmy do tematu łaciny, widocznie zauważając moje niedowierzanie, podał mi uzasadnienie, które znowu w charakterystyczny dla niego sposób łączyło powagę i poczucie humoru. Powiedział: "Po to się uczę łaciny, żeby być gotowym do nieba". Zaniemówiłem wtedy, gdyż z jednej strony cieszyłem się jego nie gasnącą, a nawet wzmożoną miłością do liturgii tradycyjnej i także optymizmem, jednak z drugiej smuciła myśl o pożegnaniu. Ze łzą w oku i równocześnie z uśmiechem wspominam te słowa. Mogę tylko wyobrazić sobie Jego udział w liturgii nieba. On już za życia do niej pasował.
Na zdjęciu powyżej:
Cmentarz w Kielcach, na którym spoczywa ciało Witolda.
Na prośbę małżonki Teresy, zaproponowałem następujący napis po łacinie na jego grobie, moim zdaniem trafnie odpowiadający stanowi Jego duszy:
"Paratum est cor meum, Deus, paratum cor meum".
Są to słowa z Psalmu 107: "Gotowe jest serce moje, Boże, gotowe serce moje".
W imieniu swoim, także rodziny i przyjaciół Witka, proszę o modlitwę za Jego duszę.
Osobiście uważam go za świętego i mogę przyznać, że proszę Go o wstawiennictwo.
Jego odejście jest bolesne, podobnie jak innych bliskich mi osób w ostatnich latach (mojego serdecznego przyjaciela Cyrusa, siostrzeńca Jakuba). Należy on do tych, o których można powiedzieć, że dobry Pan Bóg zabiera do siebie najlepszych, najdoskonalszych. Widocznie dlatego, że będąc w niebie tym więcej mogą uczynić dla nas, którzy przebywamy jeszcze "in hac lacrimatum valle".
Pamięć o nich niech będzie pociechą i motywacją do naśladowania. Z myślą o gotowości, do której także jesteśmy wezwani. Niech nam to przypomina chociażby ten śpiew ze skarbca Kościoła.
Witek był właściwie kolegą szkolnym mojego zmarłego brata, natomiast młodsza siostra Witka, Basia, jest moją koleżanką szkolną. Znaliśmy się od ministrantów, ale tylko przelotnie. Drogi się rozeszły wraz z pójściem na studia i do seminarium. Spotkaliśmy się znowu w sposób dość nieoczekiwany, gdy kilka lat po święceniach przyjeżdżałem do Polski na zaproszenie środowisk tzw. indultowych. Okazało się, że mieliśmy nowych wspólnych znajomych, gdyż Witek dzięki studiom był zaprzyjaźniony z ludźmi tych środowisk, głównie z Lublina. Zdarzało się, że towarzyszył mi w podróży, a właściwie szukał do tego sposobności, gdyż interesował się liturgią tradycyjną i zaczął się uczyć służenia. Był też zaangażowany w działalność społeczno-polityczną, a to w specyficzny sposób, gdyż nigdy nie miał ambicyj politycznych w sensie startowania w wyborach czy stanowiska. Chcąc streścić moją znajomość jego osobowości i życia, także na podstawie tego, co się dowiedziałem od jego rodziny i przyjaciół, mogę podać trzy zasadnicze rysy.
Szukanie Boga
Witek był, gdy go poznałem wśród ministrantów, zwykłym chłopcem, zawsze miłym, z poczuciem humoru, łatwo się uśmiechającym, ale równocześnie z powagą w sprawach zasadniczych i świętych. Nie była to żadna poza, lecz naturalne zachowanie wyrażające wnętrze, bez cienia wyrzutów, choć równocześnie wymagające wobec siebie i innych. Jako student i jeszcze sporo lat po studiach, zanim się ożenił, przemierzył autostopem Europę wzdłuż i wszerz, nawiedzając sanktuaria katolickie, chyba aż do Fatimy włącznie. Pielgrzymował sam. Nie było to włóczęgostwo czy szukanie przygód, lecz wypływało z motywycji duchowej. Widać to było w jego zachowaniu, nacechowanym szczerą, gorliwą, trzeźwą, nie narzucającą się, całkiem skromną i pogodną pobożnością.
Charakterystyczny jest następujący epizod: Będąc końcem lat 90-ych na południu Francji na rekolekcjach w tradycyjnych klasztorze w Le Barroux, wyszedłszy po kolacji na spacer do ogrodu przed klasztorem nagle zobaczyłem na ławce leżącą z plecakiem pod głową znajomą postać - właśnie Witka. Gdy nie kryjąc zaskoczenia, zapytałem, jak się tutaj znalazł i co robi, powiedział, że dowiedziawszy się, iż jestem w tym czasie w klasztorze, wybrał się z Polski autostopem, żeby skorzystać ze sposobności poznania klasztoru tradycyjnego. W międzyczasie nasze spotkanie zauważył ojciec zajmujący się gośćmi. Z nieukrywanym zdziwieniem, zapytał mnie, kto to jest, wprawiając nas obydwu w zakłopotanie. Gdy mu wyjaśniłem, zaoferował Witkowi kolację i pokój, na co Witek odpowiedział, że on tu tylko na ławce chciał przenocować, pójść rano na Mszę św. i potem pojechać dalej. Ojciec się uśmiechnął i z pogodną gościnnością stanowczo podtrzymał zaproszenie, z którego Witek jednak skorzystał, ze skromnością i wdzięcznością.
Prostota, na sposób dziecka łączyła się u niego z naturalną i głęboką powagą, zarazem z męską delikatnością, poczuciem humoru i stałą życzliwości wobec innych. Nigdy nie zauważyłem u niego choćby cienia pretensjonalności czy gniewu, choć bardzo jasno dostrzegał też zło, wady ludzi i problemy. Potwierdził to jeden z przyjaciół, który go znał od czasu studiów. Witek także będąc z nim i jego rodziną na wakacjach codziennie uczęszczał na Mszę św., nawet jeśli oznaczało to dojazd autobusem do odległego kościoła i tym samym stratę pół dnia, podczas gdy inni do późna spali czy wylegiwali na plaży. We właściwy sobie, humorystyczno-poważny sposób zachęcał tego przyjaciela: "A koleżka był już dzisiaj na Mszy św. czy koleżka tylko niedzielny?".
Gdziekolwiek był, czy u siebie czy na wyjeździe, codziennie uczęszczał na Mszę św. i przystępował do Komunii św. Nie pamiętam, by kiedykolwiek uczestniczył bez Komunii św. Przy tym miał bardzo wrażliwe sumienie, nie będąc ani skrupulantem, ani pobożnisiem z przerostem uczuć. Nigdy nie mówił ani o swoim życiu duchowym, ani o praktykach. Miał pobożność prostą, trzeźwą i męską, bez exaltacji i pretensjonalności. Nigdy nie czynił niczego na pokaz, ale też nie wstydził się wiary i pobożności. Żył nią po prostu. Widać było szczerość, gdy się modlił, gdy przyjmował Komunię św., czy chociażby gdy znaczył na sobie znak krzyża czy całował krzyż przy wejściu do kościoła. Było to dla niego tak naturalne, że nie zwracał tym na siebie uwagi. Nie wydłużał czasu modlitwy, ale był zawsze skupiony, a równocześnie był sobą, bez cienia sztuczności czy pozy.
Od jego małżonki Teresy dowiedziałem się, że w każdej kurtce i płaszczu miał różaniec, żeby nie wychodzić bez niego gdziekolwiek. Rzeczywiście pamiętam, że patrząc z odległości, gdy szedł sam swoim typowym energicznym jakby wojskowym krokiem, można było zauważyć, że odmawiał różaniec, dyskretnie, bez pokazywania na zewnątrz.
Jego śp. Mama (zmarła ok. 4 miesiące przed nim również na bardzo bolesną chorobę nowotworową), wiedząc w latach 90-ych o moim kontakcie z Witkiem, sugerowała, żebym wpłynął na niego. Ponieważ był już znacznie po 30-tce, nalegała, żeby albo się ożenił, albo wstąpił do seminarium. Widząc jego pobożność już podczas podróży ponad 20 lat temu, zapytałem go kiedyś, czy nie chce pójść do seminarium. Odpowiedział prosto i zdecydowanie, że chce założyć rodzinę i mieć dużo dzieci. Późno się ożenił, mając prawie 40 lat. Wtedy już od dawna prowadził intensywne życie duchowe, a także pochłaniającą siły i czas działalność społeczną. Żył już wtedy życiem głębszym i wyższym, ponaddoczesnym, choć aktywnie w doczesności, z nogami na ziemi. Pragnienie założenia rodziny ziściło się w inny sposób, gdyż wraz z małżonką prowadzili przez lata rodzinny dom dziecka, dopóki wystarczało im sił. Tutaj przejawił się drugi zasadniczy rys osobowości Witka.
Serce czyste
Witek żył pobożnością, nie mówiąc o niej w znaczeniu własnego życia duchowego. Rozmawialiśmy natomiast często o sprawach Kościoła i społeczno-politycznych. Na sprawy doczesne spoglądał jasno i trzeźwo, z klarownym rozpoznaniem, co do którego nie musieliśmy uzgadniać poglądów, a równocześnie z troską i wolą działania. Dla niego liczyło się zbawienie dusz. Chciał służyć w sprawach codziennych i drobnych. To od niego dostałem mszalik łacińsko-polski, który nadal mi służy do czytań po polsku we Mszy św. Nie będąc zamożnym, kupował i dawał, gdzie widział jakąś potrzebę. Ofiarował swój czas. Dzielił się tym, co miał, nie zważając na to, czy będzie miał coś jeszcze dla siebie. Pomagał bardzo chętnie, nie narzucając się, z prostotą i dobrocią.
Jeszcze w ostatnich tygodniach życia, gdy był już poważnie osłabiony chorobą, podczas ferii zimowych w lutym 2019, przyjechał do rodziny, żeby zabrać swoich siostrzeńców na narty, dając im ostatnie ludzkie wyrazy życzliwości i opieki na sposób ojcowski. Przyjechał też ze względu na swojego ojca, żeby pobyć z nim, pocieszając po śmierci mamy.
Wtedy właśnie spotkaliśmy się po raz ostatni. Przychodził na Mszę św., choć z powodu osłabienia nie mógł już służyć.
Wielkość jego serca, czystego, skromnego i zarazem gorliwego w miłości Boga i bliźniego, miała także szerszy wymiar.
Serce szerokie
Jak już wspomniałem, Witek żył także sprawami społeczno-politycznymi - czytał, nawiązywał kontakty i udzielał się. Przy tym nie szukał dla siebie posady, exponowanego stanowiska czy popularności. Jego zaangażowanie było zarówno duchowo-intelektualne, jak też czynne, konkretne. O szczegółach tego, co robił w tej dziedzinie, niewiele wiem. Więcej mogą opowiedzieć przyjaciele i znajomi, z którymi współpracował, poświęcając swój czas, siły i też środki. Może oni przekażą potomności swoje świadectwa. Obecność pocztów sztandarowych podczas pogrzebu jest świadectwem docenienia tego, kim był dla środowiska patriotycznego i co zdziałał, mimo że póki co nie można się chlubić wynikami w znaczeniu sukcesów w wyborach.
Wiem jednak tyle, że mogę powiedzieć: Gdyby więcej było ludzi zaangażowanych w politykę na sposób, którego przykładem jest Witek, mianowicie w twardej i zupełnie bezinteresownej działalności na co dzień, to by dogłębnie została przemieniona rzeczywistość społeczno-polityczna w Polsce.
Na koniec pozostaje mi jeszcze raz wspomnieć moje ostatnie spotkanie z Witkiem w lutym ubiegłego roku. Przywiózł wtedy ze sobą podręczniki do nauki łaciny i prosił mnie, żebym przerobił z nim kilka lekcyj. Oczywiście cieszyłem się z tego, że ma chęć do nauki języka Kościoła i że widocznie ma dość sił fizycznych i duchowych mimo ciężkiej i nieuleczalnej - patrząc po ludzku - choroby. Jednak zdając sobie sprawę z sytuacji, trochę się dziwiłem, i wolałem mu mówić o naturalnych metodach leczenia nowotworów, żeby zastanowić się, jak mogę mu pomóc. Z typową prostotą, skromnością i dobrocią i zarazem stanowczością Witek zakończył temat leczenia, mówiąc, że nie chce, by choroba była główną treścią jego życia. Gdy powróciliśmy do tematu łaciny, widocznie zauważając moje niedowierzanie, podał mi uzasadnienie, które znowu w charakterystyczny dla niego sposób łączyło powagę i poczucie humoru. Powiedział: "Po to się uczę łaciny, żeby być gotowym do nieba". Zaniemówiłem wtedy, gdyż z jednej strony cieszyłem się jego nie gasnącą, a nawet wzmożoną miłością do liturgii tradycyjnej i także optymizmem, jednak z drugiej smuciła myśl o pożegnaniu. Ze łzą w oku i równocześnie z uśmiechem wspominam te słowa. Mogę tylko wyobrazić sobie Jego udział w liturgii nieba. On już za życia do niej pasował.
Na zdjęciu powyżej:
Cmentarz w Kielcach, na którym spoczywa ciało Witolda.
Na prośbę małżonki Teresy, zaproponowałem następujący napis po łacinie na jego grobie, moim zdaniem trafnie odpowiadający stanowi Jego duszy:
"Paratum est cor meum, Deus, paratum cor meum".
Są to słowa z Psalmu 107: "Gotowe jest serce moje, Boże, gotowe serce moje".
W imieniu swoim, także rodziny i przyjaciół Witka, proszę o modlitwę za Jego duszę.
Osobiście uważam go za świętego i mogę przyznać, że proszę Go o wstawiennictwo.
Jego odejście jest bolesne, podobnie jak innych bliskich mi osób w ostatnich latach (mojego serdecznego przyjaciela Cyrusa, siostrzeńca Jakuba). Należy on do tych, o których można powiedzieć, że dobry Pan Bóg zabiera do siebie najlepszych, najdoskonalszych. Widocznie dlatego, że będąc w niebie tym więcej mogą uczynić dla nas, którzy przebywamy jeszcze "in hac lacrimatum valle".
Pamięć o nich niech będzie pociechą i motywacją do naśladowania. Z myślą o gotowości, do której także jesteśmy wezwani. Niech nam to przypomina chociażby ten śpiew ze skarbca Kościoła.
To Skarb było mieć za Przyjaciela tak piękną osobę. R. I. P.
OdpowiedzUsuńO tym samym pomyślałem. Skarb ukryty, trudny do znalezienia w dzisiejszych czasach.
UsuńA jeszcze trudniejszy, aby taką przyjaźń pielęgnować.
Bardzo trafny napis na grobie. Ściska w gardle, ale ośmielam się stwierdzić, że tylko prawdziwy przyjaciel mógł dokonać takiego wyboru.
Mam przekonanie, że on (p. Witek) nie wybrałby sobie takiego napisu.
Można zadać sobie to pytanie czy moje serce jest gotowe, Boże?
"Osobiście uważam go za świętego" - w sensie heroiczności cnót czy bycia w tym momencie w Niebie?
OdpowiedzUsuńHeroiczności cnót.
UsuńBóg jest przedziwny w swoich świętych...
OdpowiedzUsuń"A koleżka był już dzisiaj na Mszy św. czy koleżka tylko niedzielny?".
OdpowiedzUsuńBrzmi to jak drwina, szczególnie że nie ma obowiązku codziennej obecności Mszy Św.
Piękne słowa, a jak piękne musiało być życie tego człowieka!
OdpowiedzUsuń