Zasady komentowania: bez anonimowych komentarzy

Wysyp przebierańców: pomysły chemika z Legnicy

Znany wiadomy chemik (Łukasz Wolański) od wielu lat forsuje fałszowanie liturgii tradycyjnej przez skażenie jej mentalnością i pomysłami iście modernistycznymi i antykatolickimi, zresztą także praktykując je. Oto jeden z wielu przykładów (tutaj Wolański widocznie "dyskutuje" sam ze sobą :-D ):






Tutaj ten człowiek po raz kolejny zdemaskował się jako rasowy modernista i tym samym wróg katolicyzmu grasujący wśród katolików uważających się za tradycyjnych. Wykazując przy tym brak elementarnej w temacie wiedzy historycznej i teologicznej, bądź wyjątkową sprawność w oszukiwaniu perswazyjnym:

1. Święcenia wszystkich stopni jako związane istotowo ze stanem duchownym były w Kościele zawsze związane z wymogiem wstrzemięźliwości sexualnej (która jest istotą celibatu czyli bezżenności). 

2. Dotyczyło to zawsze tym bardziej diakonatu jako stopnia sakramentu kapłaństwa.

3. Jeśli w ciągu historii Kościoła zaprzestano stopniowo stosowania na szeroką skalę (ale nigdy zupełnie) diakonatu stałego, to miało to z całą pewnością uzasadnienie zarówno teologiczne jak też pastoralne.

4. Uzasadnianie powrotu do szerokiego stosowania diakonatu stałego zapotrzebowaniem na uroczysty charakter liturgii jest przejawem fundamentalnie fałszywego pojęcia liturgii. Wg pojęcia katolickiego liturgia jest uroczystym wyrazem istoty i życia Kościoła, a nie celem samym w sobie. Tym samym świetność obrzędów nigdy nie może być uzasadnieniem dla rozwiązań teologicznych czy dyscyplinarnych.

5. Postulat dopuszczania do święceń żonatych bez wymagania wstrzemięźliwości świadczy albo o ignorancji teologicznej i historycznej, albo o pogardzie dla Tradycji Kościoła, albo o jednym i drugim.


Czy sex jest darem Boga?


Zostałem zapytany wielokrotnie o działalność tej kobiety. Spojrzałem na kilka jej wystąpień i stwierdziłem, że poza talentem do sugestywnego gadania o dziedzinie poniżej pasa nic sobą nie reprezentuje. Kobieta ma gadanego i umie sprzedawać sieczkę słowną opakowaną zwłaszcza w zachwyty Franciszkiem, nie zauważywszy chyba, że ta epoka dobiegła końca (chwała Pana Bogu). To wygląda na pomysł na biznes, nic więcej. Aczkolwiek ze szkodą dla naiwnych, co jest szczególnie perfidne, gdyż chodzi o dziedzinę, która w jakimś stopniu i jakiś sposób dotyczy każdego z osobna, a także całego społeczeństwa. 

Problem się sprowadza mianowicie do różnicy w rozumieniu seksualności. Według tradycyjnego nauczania Kościoła celem seksualności jest wydanie potomstwa. Natomiast według mentalności "nowoczesnej", która w ostatnich dekadach dość mocno przeniknęła do struktur kościelnych, tym celem jest zabawa, rozrywka i przyjemność. Taki jest zasadniczy przekaz ludzi określających swój zawód jako seksuolog, sugerujących przy tym, jakoby chodziło o dziedzinę nauki i wiedzę naukową, podczas gdy jest to w swej istocie bełkot, który nie jest nawet na poziomie poważnej psychologii, a tym bardziej medycyny. 

Tym kręgom znacznie się niestety przysłużył Franciszek przez swoje liczne bzdurne i oscylujące na granicy herezji wypowiedzi, obliczone oczywiście - jak zawsze - na poklask a nawet uwielbienie przez lewackie media oraz przedstawicieli "rzemiosła" zwanego seksuologią. Dość luźnego związku, a właściwie braku związku "nauczania" Franciszka z rdzenną katolicką teologią i nauczaniem Kościoła nie muszę w tym miejscu wykładać. Zresztą akurat w dziedzinie etyki sexualnej poniekąd prekursorem co do fałszywych zasad, czy raczej co do odejścia od rdzennie katolickich zasad był Karol Wojtyła ze swoją słynną "teologią ciała", która właściwie powinna się nazywać "teologią" genitaliów, gdyż chodzi w niej nie o całe ciało człowieka lecz jedynie o jego dość zawężoną część. Takie to są skutki ignorancji tradycyjnego nauczania Kościoła począwszy od Ojców Kościoła, tudzież zachłystywania się metodą i pomysłami wypaczonych neopogańskich umysłów, głównie tzw. fenomenologii, aż do neomarxizmu. 

To, czym Paulińska się zachwyca, jest niczym innym jak typowo bergoliańskim, oszukańczym pomieszaniem. Nikt rozsądny nie zaprzeczy, że sexualność została stworzona przez Boga. W tym znaczeniu można ją nazwać "darem". Jednak to określenie jest fałszywe, o ile rozumiane jest jako coś wzniosłego i chlubnego. W skrócie: teologicznie, i to już na poziomie teologii biblijnej pewne jest, że seksualność ma ścisły związek z wydawaniem potomstwa, zaś wydawanie potomstwa ma ścisły związek ze śmiertelnością człowieka, która z kolei jest teologicznym wynikiem grzechu pierworodnego. Innymi słowy: fakt i sposób wydawania potomstwa może być prawidłowo zrozumiany wyłącznie na tle i w związku z grzechem pierwszych rodziców. To właśnie wyjaśnia istotne dla Kościoła Chrystusowego wartościowanie dziewictwa czyli dobrowolnej wolności od cielesnej realizacji sexualności. 

W temacie już się wypowiadałem (tutaj). 

Czy pieśni ludowe podczas Mszy św. są zgodne z prawidłami liturgii?


Po pierwsze, to nie jest polski zwyczaj lecz niemiecki, a ogólniej protestancki. To protestanci wprowadzili pieśni religijne w języku narodowym podczas liturgii (czy raczej tego, co oni nazywają "nabożeństwem"). To zwyczaj rozpowszechnił się w krajach katolickich w XVIII w. głównie wskutek herezji józefinizmu pochodzącej z Austrii. Było to o tyle możliwe, że władze kościelne tego nie zakazywały, a to ze względu na to, iż uznały, że w sytuacji małych parafij, gdzie nie ma możliwości stałej posługi scholi czy przynajmniej kantora zdolnego do wykonywania muzyki kościelnej czyli chorału gregoriańskiego, lepiej jest dać ludowi pośpiewać przynajmniej w ten sposób. Powód przyzwolenia był więc czysto duszpasterski. 

Zasadą katolicką jest więc:

Właściwą muzyką kościelną jest chorał gregoriański. Jednak w sytuacji - trwałej bądź tymczasowej - braku możliwości jego wykonania dopuszczalny jest śpiew pieśni religijnych w języku narodowym. 

To jednak nie zwalnia celebransa - jako odpowiedzialnego za odpowiedni poziom celebracji we wszystkich jej częściach składowych - z obowiązku starania się o właściwą formę, tzn. z chorałem gregoriańskim. Jeśli się o to nie stara, to grzeszy. 

Równocześnie należy mieć na uwadze, że względy duszpasterskie nie muszą prowadzić do pieśni religijnych w języku narodowym. Te względy mogą raczej sugerować tzw. Mszę św. cichą, czyli bez śpiewu w ogóle. Tu jest miejsce na roztropną ocenę ze strony celebransa, który nie powinien się kierować własnym upodobaniem lecz pożytkiem duchowym wiernych.

Ile powinno być płacone organistom?


Odpowiadając najkrócej: nic. 

Wyjaśniam: 

1. Zawód organisty jest wynalazkiem protestanckim. Jego powstanie wiąże się z tym, że protestantyzm jako pierwszy wymagał tzw. czynnego udziału ludu w nabożeństwie, czyli śpiewania pieśni przez wszystkich uczestników. Do tego był oczywiście potrzebny a nawet konieczny ktoś, kto jest w stanie prowadzić śpiew ludu, a najsprytniejszym sposobem było prowadzenie przez organy, gdyż one nie tylko prowadzą, ale także korygują dość często zawodny śpiew ludu. Tym samym należy powiedzieć, że zawód organisty jest ze swej istoty protestancki. Ośmielam się tym bardziej to powiedzieć dlatego, że sam byłem organistą w seminarium (co wynikało nie z moich ambicyj, lecz z wyartykułowanej przez przełożonych konieczności, gdyż po około pół roku od rozpoczęcia nowicjatu byłem już tylko jednym z dwóch na roczniku, który potrafili odróżnić klawisze nie tylko według koloru, a po dwóch latach już tylko jedynym takim osobnikiem na roku). 

2. Mimo tego oczywiście doceniam rolę, jaką obecnie pełnią organiści w liturgii katolickiej, aczkolwiek tylko wtedy, gdy wypełniają ją właściwie, prawidłowo i godnie. Znakomita większość z nich nawet nie jest świadoma zasadniczego problemu związanego z ich zawodem, a wielu z nich jest szczerze zaangażowana w to, co robi, jako że chcą i starają się uświetnić liturgię. Tutaj chory jest nie tylko sam pomysł (korzenie w fałszywej teologii protestanckiej) lecz także system. Wcześniej czy później musi to oczywiście przynajmniej w jakimś stopniu prowadzić do systemowej patologii, czy przynajmniej jej sprzyjać, choć nie musi zawsze ją powodować. Znam wielu zacnych organistów, także takich, którzy mają o wiele większy szacunek i wyczucia dla piękna liturgii i muzyki liturgicznej niż nawet wielu kapłanów. Podkreślam: winni są zwykle nie ludzie, którzy mają dobrą wolę, lecz system. 

3. Skandaliczność tego systemu wyraża się także w fakcie, że organista jako mąż i ojciec rodziny poświęca swój wolny czas, a w niedziele i święta nawet ponad połowę dnia z tego czasu, który według swojej właściwej powinności stanowej powinien poświęcać swoim dzieciom. Poświęcenia czasu dzieciom nie zastąpią żadne pieniądze. Tutaj system kościelny niestety hańbi się polityką antyrodzinną i antydziecięcą. 

Jak z tego wybrnąć? 

Najpierw uwaga wstępna: krótka odpowiedź początkowa jest oczywiście prowokacją :-) Oczywiście, jeśli ktoś angażuje swój wolny czas, a poniósł też koszty wykształcenia muzycznego oraz stale doskonali swoje umiejętności, to zasługuje na uczciwe wynagrodzenie. Problem jest gdzie indziej, jak już wskazałem. Innymi słowy: dopóki system jest taki jak obecnie, czyli że organista jest tym, który pomaga celebransowi, by była jakakolwiek muzyka w liturgii, to znaczy by w liturgii na zwykłej parafii był śpiew na jakimś tam poziomie - a śpiew organisty obecnie dość dosłownie zabija śpiew ludzi - to zatrudnienie organisty musi coś kosztować, czyli wyrażać odpowiednie uznanie dla jego trudu podejmowanego nierzadko w dość trudnych warunkach (empora kościelna jest zwykle gorąca w lecie a zimna zimą). Porównanie do kapłana, który przyjmuje stypendium mszalne, jest mało adekwatne, ponieważ kapłan poświęca swoje życie dla sprawowania liturgii, a organiści zwykle mają swój główny zawód poza kościołem, chyba że parafię stać na pełnoetatowego organistę, co jest rzadkością. 

Jak już wspomniałem, regułą jest, że zaangażowanie organisty - przynajmniej w takiej postaci, jaka jest w Polsce powszechna, czyli organista jako grający i równocześnie śpiewający - dość skutecznie zabija śpiew ludu, nawet jeśli nie doszczętnie. Jest na to mnóstwo dowodów empirycznych. Obecnie można je zebrać zwłaszcza we wspólnotach z liturgią tradycyjną, które są przeważnie małe i których nie stać na zatrudnienie organisty. Zachęcam do zwrócenia uwagi: w takich wspólnotach, o ile nie mają organisty, śpiew ludu jest o wiele pewniejszy i bardziej gromki. Stąd wynikają postulaty:

1. Nie uważać udziału organisty za konieczny czy niezbędny. Zawsze jest tak, że nieobecność organisty, czy przynajmniej brak jego śpiewu - nawet jeśli prowadzi śpiew ludu sam nie śpiewając - uaktywnia śpiew ludu. Ten śpiew oczywiście powinien być prowadzony, czy przez scholę, czy nawet przez organistę samymi organami - bez jego śpiewu. 

2. Udział organisty ograniczyć do prowadzenia śpiewu samym jego głosem, bądź samymi organami czyli bez jego śpiewu. 

3. Samodzielny śpiew ludu - bez udziału organisty - pozwoli wyłowić talenty śpiewacze wśród ludu. Wybranych śpiewaków należy wyszkolić - ewentualnie na koszt wspólnoty czy parafii - w śpiewie gregoriańskim, by byli w stanie godnie obsługiwać liturgię. Tutaj można włączyć także organistę, gdyż obecnie instytucje kościelne praktycznie nie kształcą ich w tej dziedzinie. W taki sposób będzie możliwe, że każda msza święta śpiewana będzie miała swojego kantora czy grupę kantorów, gdyż nie będą obsługiwali wszystkich mszy, lecz tylko te, w których uczestniczą jako wierni. 

4. Oczywiście można i należy pozostawić mistrzom organów godne miejsce w liturgii, ale nie do prowadzenia śpiewu, lecz dla godnych wstawek instrumentalnych (intermezzo), oczywiście na zasadzie dobrowolnego udziału, bez zatrudniania. To dopiero będzie odpowiadało godności liturgii i katolickiemu rozumieniu liturgii. To będzie równocześnie weryfikacja co do tego, kto ze szczerej pobożności chce włożyć swój talent i umiejętności w świetność liturgii. 

Jak żyć?


To kolejne pytanie w tym temacie. Widocznie wciąż aktualne. Już parę razy odpowiadałem. 

Rzeczywiście zrozumiała jest potrzeba zaufania i powierzenia się opiece duchowej. Wiele osób ignoruje czy pomija problemy istniejące czy to na indulcie czy u lefebvrianów. Najgorzej jest, gdy się neguje istnienie problemów wbrew faktom, gdyż to cuchnie sekciarstwem. Czy to znaczy, że szczery, wierny katolik nie ma obecnie domu duchowej czy ojczyzny duchowej? 

Oczywiście nie. Sytuacja nie jest łatwa. Przeciętny, a szczery i kumaty katolik w Polsce zwykle nie może czuć się dobrze w przeciętnej parafii Novus Ordo, gdzie coraz nachalniej wciskane się modernistyczne pomysły jak Komunia dołapna, na stojąco, świeccy szafarze, ministrantki, gitarki itp. W indultach też niestety nierzadkie są nadużycia wynikające czy to z niewiedzy duszpasterza, czy wręcz z woli wmieszania modernizmu. U lefebvrian nierzadko również brakuje wiedzy i solidności teologicznej, a jest za to tym większa buta i mniemanie o swojej własnej doskonałości i nieomylności. Równocześnie jednak pewne jest, że także w takiej sytuacji można i trzeba iść drogą zbawienia duszy, i to nie przez więzy ludzkie lecz przez związanie się z Jezusem Chrystusem. Na tym polega dojrzała wiara i prawdziwa religijność. Dobrych, gorliwych i świątobliwych duszpasterzy można znaleźć wszędzie, zawsze, gdy jest to konieczne dla zbawienia duszy. 

Obecnie wiedzę o wierze Kościoła można zdobyć tak łatwo jak dotąd nigdy w historii ludzkości. Także dostęp do sakramentów jest tak łatwy jak nigdy dotąd, choćby z racji możliwości przemieszczania się. Jeśli ktoś obecnie nie zna prawdziwej, nieskażonej wiary Kościoła, to tylko dlatego, że nie chce jej poznać bądź nie dość się stara o jej poznanie. Brakuje natomiast poczucia wspólnotowości i praktykowania jej w znaczeniu konkretnym, doświadczalnym. Nie mam na myśli modernistycznej mody na tworzenie w parafiach różnych "grup", powiązanych zwykle z różnymi "ruchami". One są skażone czy przynajmniej istotnie uformowane przez założycieli i struktury owych "ruchów", które przynajmniej w jakimś stopniu zwykle odwodzą od wiary katolickiej czy prezentują jej zafałszowaną wersję. 

Katolicyzm zawsze bazował na wspólnotach naturalnych, zwłaszcza na rodzinie, która jest podstawową wspólnotą. Obecna sytuacja jest więc szansą na docenienie i wzmocnienie związku życia rodzinnego z życiem wiary. Powinno to mieć postać zarówno wspólnego poznawania wiary jak też jej praktykowania zarówno przez modlitwę jak też uczynki miłości chrześcijańskiej zarówno w rodzinie jak też poza nią. Z mojego doświadczenia wynika, że problem z przekazaniem wiary dzieciom i ogólnie młodszemu pokoleniu polega z reguły, może nawet zawsze na braku tego trójwymiarowego życia wiarą ze strony rodziców: wiedza, modlitwa, oraz czynna, autentyczna miłość. Dzieci oczywiście zwykle chcą samodzielnie zdobywać wiedzę i to poza rodziną. W kryzysie wiary odchodzą też od modlitwy. Tym, co im zwykle zostaje, to pragnienie miłości. Jeśli nie widzą w rodzicach autentycznej miłości, która zawsze łączy w sobie łaskę czyli nadprzyrodzoność z naturalnym, codziennym wymiarem, to szukają raczej argumentów przeciw wierze niż za wiarą. 

Podobnie rzecz się w odniesieniu do wspólnot ponadrodzinnych. Tutaj niestety akurat sekty często przewyższają czy programowo usiłują przewyższyć katolików. Nie mogąc pokonać katolicyzmu intelektualnie, skupiają się na więziach społecznych głównie w wymiarze wzajemnej pomocy, czyli na zwykłym ludzkim poziomie miłości bliźniego. W roli mniejszości jest to łatwiejsze i tym bardziej wyróżnia i zarazem przyciąga. 

Myślę, że są dość proste rady nie tylko dla przetrwania katolików, lecz zarazem dla żywotności i duchowej expansji katolicyzmu:

- solidna wiedza religijna, a także ogólna, we wszystkich dziedzinach, przynajmniej tych istotnych dla rodziny i społeczeństwa

- praktyki religijne, począwszy od modlitwy w rodzinie, aż do liturgii czyli oficjalnego kultu Kościoła

- praktyczna miłość bliźniego, której szkołą powinna być oczywiście rodzina, lecz obejmująca także osoby spoza rodziny, zwłaszcza potrzebujące pomocy jak chore, samotne, żyjące w niedostatku różnorakim czy to duchowym czy materialnym. 

Każda rodzina, która będzie miała na uwadze te trzy aspekty, będzie zalążkiem autentycznej odnowy duchowej Kościoła. 

Rodziny kierujące się tymi zasadami powinne się łączyć ku wzajemnego wsparciu. Okres wakacyjny jest ku temu szczególną okazją, gdyż łatwiej można się odwiedzać mimo jakiejś odległości, czy to na wizyty prywatne, czy też na wspólny wypoczynek wielu rodzin. 

Pan Bóg na pewno też zadba o odpowiednią opiekę duchową dla każdego osobiście i dla każdej wspólnoty. Aczkolwiek trzeba też prosić Pana Boga o to i być może też szukać cierpliwie. 

Wysyp przebierańców: ars przebierandi (z post scriptum)

 

O imprezie licheńskiej było już niegdyś co nieco (tutaj i tutaj). Temat nie został jeszcze wyczerpany. Strona na pejsbuku w tym temacie została bez uprzedzenia skasowana, zapewne w wyniku starań delikwentów. 

Generalnie pomysł tzw. warsztatów liturgicznych służących nauce liturgii tradycyjnej jest dobry i słuszny. Niestety jednak to, co prezentuje "Ars Celebrandi", znacząco odbiega od tego celu, a częściowo jest jemu przeciwne. 

Prosty przykład: paradowanie ministrantów nie pełniących żadnej funkcji w stroju liturgicznym. Jest to żywcem wzięte z fałszywych zwyczajów Novus Ordo i to tylko w Polsce, a sprzeciwia się tradycyjnemu katolickiemu rozumieniu służby ministranckiej. Według zasad katolickich bowiem, poświadczonych zwłaszcza przez Sobór Trydencki, ministranci czyli mężczyźni świeccy pełnią funkcje liturgiczne jedynie w zastępstwie kleryków niższych stopni i tylko w sytuacji nieobecności tychże. I tylko w takiej sytuacji i tylko podczas sprawowania tej zastępczej posługi mają prawo nosić strój duchowny, czyli sutannę i komżę. Tym samym paradowanie ministrantów ubranych w ten strój bez pełnienia funkcji liturgicznej w danej celebracji jest sprzeczne z tą zasadą i jest nadużyciem liturgicznym. 





Ponadto jest to nonsens na zdrowy rozsądek: częściowo nawet stare chłopy, zamiast być ze swoimi żonami i wnukami, paradują bawiąc się w duchownych jak chłopczyki. Większość z tych ministrantów to młodzieńcy w wieku poborowym. Zamiast albo wstąpić do seminarium czy zakonu, albo rozglądnąć się za przyszłą żoną, bawią się w takie przedstawienia typowe dla starych zakompleksionych kawalerów. Co oczywiście demoralizuje niewinne dzieci także wciągane do tego procederu. Gdyby oni siedzieli normalnie w ławkach patrząc na ołtarz, to by przez patrzenie na celebrację więcej się nauczyli niż przez takie chore paradowanie. 

Jest jeszcze gorzej. Otóż okazuje się, że chłopaczki nastoletnie w krótkich spodenkach uczą się funkcji celebransa, co jest totalnym zboczeniem:


Przy okazji wpaja się im fałszywe pomysły wzięte żywcem z Novus Ordo jak skłon celebransa ku ministrantom. 

Inny przykład, nieco mniejszej wagi, lecz także znaczący dla tej ekipy - brat zakonny salwatorianin Marcin W. paradujący w birecie:


Owszem, prosty brat zakonny nie ma obowiązku wiedzieć, że biret jest nakryciem głowy zarezerwowanym dla stanu duchownego (stan zakonny nie jest tożsamy z stanem duchownym czyli kleryckim). Jednak gdy ktoś pozuje na miłośnika liturgii tradycyjnej i zasad tradycyjnych Kościoła, to ma obowiązek ich dokładnie przestrzegać, zwłaszcza w ramach rzekomo ich uczenia. Znaczące jest także, że ów brat zakonny niby bardzo tradycyjny jest równocześnie tzw. nadzwyczajnym szafarzem, co jest typowe dla Novus Ordo, a sprzeczne z tradycyjną dyscypliną Kościoła. 

Typowa dla tej ekipy jest też "modna" a świadcząca o psychice fryzura byłego alumna seminarium diecezjalnego we Włocławku, Jana W.





Dla porównania jego naturalna fryzura:

Zresztą haniebny przykład w narcyźmie daje sam "kapelan" (ciekawe przez kogo mianowany kapelanem) owych "warsztatów", x. Paweł K., z charakterystyczną "modną" bródką starokawalerską: 

Jest więc dość wyraźne, że ta ekipa ma mocne narcystyczne parcie na przebieraństwo i tym samym właściwie kompromituje katolicyzm tradycyjny. To by wyjaśniało sympatię i poparcie modernistycznych struktur i mediów dla niej. 


Post scriptum 1

No i jest też oburzanko, wprawdzie anonimowe, ale pochodzące prawdopodobnie od samego głównego organizatora tej imprezy, a na pewno charakterystyczne dla niego:


No cóż, typowa obłuda i próba manipulacji. 

1. Według wszelkich tradycyjnych przepisów liturgicznych, w prezbiterium i chórze podczas liturgii mają prawo przebywać jedynie

- duchowni, czyli należący do stanu duchownego po przyjęciu przynajmniej tonsury,

- świeccy pełniący funkcje liturgiczne, a tylko podczas pełnienia ich mają prawo mieć na sobie strój duchowny czyli sutannę i komżę. 

2. Biret jest częścią ubioru jedynie osoby duchownej czyli przynależącej do stanu duchownego czyli kleryckiego. Bracia zakonni do tego nie należą. To jest elementarz eklezjologii katolickiej. 

3. Jeśli ktoś niby jest zwolennikiem liturgii tradycyjnej, a równocześnie jako nie przynależący do stanu duchownego czyli kleryckiego przyjął i pełni wybitnie modernistyczną i antykatolicką funkcję tzw. nadzwyczajnego szafarza, to jest albo obłudnikiem, albo cierpi na schizofrenię przynajmniej duchową. 

4. Autor tego oburzanka ma albo urojenia, albo świadomie kłamie. Uwaga co do narcystycznego, spreparowanego "modnie" wyglądu byłego alumna seminarium, ściśle związanego z gronem organizatorów, wskazuje trzeźwo na objaw typowy dla tej ekipy. Jeśli oni sami nie zauważają problemu, a zwrócenie uwagi nazywają "kpiną", to ich stan jest raczej beznadziejny. Czego im oczywiście nie życzę. 


Post scriptum 2

Delikwent Jan W. jest mi znany od ponad 10 lat. Zaczął pisać do mnie ze swoimi problemami różnego rodzaju. Wtedy dopiero zaczął poznawać liturgię tradycyjną. Chciał się uczyć służyć do Mszy św. Oto przykłady jego pisania:

W roku 2015 oferował się do wyciągania czegoś od x. B. Gajerskiego (jednego z dwóch pierwotnych "kapelanów" ars przebierandi), który go miał odwiedzić: 


Potem w żartach powrócił temat szpiegowania: 


Zawsze pisał do mnie jako pierwszy, nawet nie wiem po co. Chyba z nudów czy z braku innych kontaktów: 






Znamienne są następujące wyznania:



Jeszcze w 2022 r. niby nie trzymał z przebierańcami: 

W pewnym momencie zapowiedział, że się wybiera z rodzicami do Monachium i chce mnie odwiedzić, żeby nauczyć się służyć. Zależało mi na tym, żeby nie przyjechał sam, a jeszcze jeden starszy młodzieniec z Polski chciał się wybrać do mnie: 



Do przyjazdu nie doszło. W każdym razie, to nie ja zapraszałem do mnie, lecz on miał jechać z rodzicami i chciał mnie odwiedzić. 


Po jakim czasie na pewnej hejterskiej stronce robionej przez przebierańców pojawiła się "sensacja", której źródłem mógł być tylko on. Gdy go skonfrontowałem, odpowiedź była tego rodzaju, że już nie miałem wątpliwości co do przynajmniej poważnego skrzywienia osobowości, o ile nie wręcz zaburzenia psychicznego:



Potem robił jeszcze podchody z fejkowych kont: 



Myślę, że to nie wymaga długiego komentowania. To jest osoba sprzeczna w sobie, zakłamana i podła. Co zresztą doskonale pasuje do reszty ekipy ars przebierandi. 


Post scriptum 3


Wysyp przebierańców: brat zakonny jako pseudosubdiakon (z post scriptum)


Temat tzw. pseudosubdiakona był już okazyjnie poruszany w związku z działalnością świeckiego chemika - skrajnego modernisty przez lata grasującego po indultach (por. tutajtutaj). Jednak teraz widocznie w piaskownicy wrocławkowej jego miejsce zajął brat zakonny salwatorianin Marcin W. Czyli fałszowanie liturgii tradycyjnej w piaskownicowym indulcie (przeniesionym z Piasku do innego kościoła na Ostrowie Tumskim) trwa nadal:

Chemik Łukasz Wolański przez lata odgrażał się, że wystosuje pracę naukową usprawiedliwiającą jego występy jako pseudosubdiakona. Oczywiście tego nie spełnił, jak przystało na kłamcę i oszusta. Jego rzekome "dowody" mające być argumentami już miałem sposobność obalić. Widocznie uznał, że w takim stanie rzeczy nie powinien się już ośmieszać i odpuścił. Jego spuścizna widocznie jednak została podjęta i trwa w bagienku wrocławskim, mimo odsunięcia naczelnych mandarynów z Piotrem Szukielem na czele. Tamtejszy duszpasterz, będący zresztą kanonistą, widocznie nie ma kompetencji teologicznej czy przynamniej woli od oczyszczenia swego duszpasterstwa ze złogów działalności bandy Wolańsko-Szukielowej. 

W czym jest problem? Otóż jak wiadomo, w Tradycji Kościoła subdiakonat jest pierwszym stopniem wyższych święceń, związanym z dozgonnym życiem w celibacie. O tyle odejście chemika Wolańskiego i zastąpienie go bratem zakonnym Wojtczakiem stanowi pewien postęp. Jednak nie usuwa problemu w jego bardziej istotnej części, mianowicie co do przynależności do   stanu duchownego. W skład podstawowej wiedzy kanonicznej wchodzi bowiem prawda, iż bracia zakonni nie należą do stanu duchownego czyli kleryckiego (stąd ich kanoniczna nazwa brzmi: frater laicus). 

Marcin Wojtczak jest prawdopodobnie nie tylko modernistycznym tzw. nadzwyczajnym szafarzem, lecz także modernistycznym tzw. akolitą. Za Piusa XII weszło w życie pozwolenie na pełnienie przez wyświęconego akolitę liturgicznej funkcji subdiakona w sytuacji braku wyświęconego subdiakona. Na tym moderniści indultowi opierają swój pomysł, co świadczy jednak albo o ignorancji teologicznej i kanonicznej, albo o pogardzie dla teologii katolickiej i prawa kościelnego, albo o jednym i drugiem. 

Jak już wcześniej wykazywałem wielokrotnie, tzw. posługa akolity wprowadzona przez Pawła VI ("Ministeria quaedam") w zamian za niższy stopień święceń akolitatu w sposób oczywisty nie jest z nim tożsama, skoro jest udzielana także świeckim. Potwierdziła to decyzja Franciszka zezwalająca na udzielanie "posługi akolitatu" także kobietom (źródło tutaj). Z poufnych źródeł wiem, że chemik Ł. Wolański doznał oburzenia z powodu tego faktu, co jednak nie jest w stanie zmienić faktu. Skoro więc brat Wojtczak, powołując się na swój status posługiwacza pseudoakolitowego, rości sobie prawo do pełnienia funkcji subdiakona, to podważa nie tylko katolickie rozumienie stopni święceń lecz także decyzję Franciszka, która w tym wypadku jest całkowicie spójna z decyzją Pawła VI (przy czym obydwie są oczywiście sprzeczne z Tradycją Kościoła). 

Ci panowie zwykle podają jako swój motyw dążenie do pojednania między Tradycją Kościoła (przez co rozumieją indult) z modernizmem Novus Ordo. Nie wiem, czy to jest szczere czy nieszczere. Szczere może być tylko w przypadku zupełnej ignorancji teologicznej i kanonicznej, co w przypadku duchownych nie może być bez winy. Z całą pewnością jest to błędne dążenie o tyle, że nie można budować pojednania na fałszu. Zaś wygląda na to, że głównym motywem są osobiste chore ambicje zakompleksionych delikwentów, niestety czy to nierozpoznane przez duszpasterza, czy też pobłażliwie i ulegle traktowane, co świadczy o słabości przynajmniej charakteru, co w przypadku pasterza dusz jest także haniebne. 


Post scriptum

Jest oczywiście oczywiście reakcja przebierańców, zresztą wcale nie nowa:


Obaliłem ten "argument" już kilkakrotnie. Widocznie albo nie chce im się czytać, albo liczą na to, że publiczności nie umie czytać i podda się ich fałszywej narracji. 

X. Dawid Pietras, który zresztą w międzyczasie przeszedł do FSSP, dał się tu wykorzystać do niecnej gry, wykazując przy tym typowo modernistyczną mentalność trepa: jakiś urzędnik watykański coś napisze, to sprawa załatwiona. Przy tym wykazuje tutaj elementarną ignorancję kanonistyczną, która jest haniebna dla każdego magistra teologii, a x. Pietras w międzyczasie zdobył w Warszawie doktorat z prawa kanonicznego, co także świadczy albo o poziomie jego uczelni, albo o zgodności jego zachowania z przekazaną mu wiedzą.

Otóż do elementarza kanonistyki należy zasada, że pismo skierowane do pojedynczej osoby nie ma żadnej wiążącej mocy prawnej lecz jest jedynie wyrażaniem poglądu czy opinii autora pisma. 

Zresztą pismo pokazane przez x. Pietrasa nie jest opatrzone żadnym podpisem ani pieczęcią urzędową. Tym samym jest nawet mniej niż prywatnym listem. 

W końcu to pismo zostało sporządzone kilka przed decyzją Franciszka z 2021 r., według której pozwolono na udzielanie "posługi akolitatu" kobietom. To jest akt prawny sprzeczny z treścią listu pokazanego przez x. Pietrasa. To akt prawny obowiązuje, a nie prywatne pismo. To jest elementarz kanonistyki i zdrowego rozsądku. 

Tym samym ci, którzy z jednej strony uznają obowiązywalność decyzji Franciszka, a z drugiej owego pisma pokazanego przez x. Pietrasa, nie mają argumentów przeciw dopuszczeniu żeńskich "akolitek" do posługi subdiakona w liturgii tradycyjnej. Ciekawe kto u nich w tej roli zadebiutuje. Może Karina Szalińska?

Kim była Maria Magdalena?


Zwrócono mi uwagę na następującą nowinkę:



Mówiąc najkrócej: to nie jest sprostowanie, lecz protestancko-feministyczne skrzywienie przez oderwanie Pisma św. od exegezy Ojców. To są fantazje na doraźny użytek, a nie teologia katolicka. 

Otóż teologia katolicka kieruje się nie pomysłami modernistycznych i protestanckich exegetów, lecz ciągłością katolickiej wykładni Pisma św. począwszy od Ojców Kościoła. Widać to w sposób jaskrawy na tym przykładzie. Kościół od zawsze odpowiednio identyfikował postać tej świętej, czego wyrazem jest zarówno exegeza św. Grzegorza Wielkiego jak też tradycyjna liturgia rzymska. Natomiast protestanci i za nimi moderniści wymyślili sobie, że należy podzielić tę postać na trzy różne osoby, a to w dość prymitywnym interesie feminizmu, czego szczytem są dokonania Franciszka w tym temacie. Te dokonania jednak nie są w stanie zmienić prawdy i Tradycji katolickiej. To ona przetrwa, a nie modne pomysły na doraźny użytek. 


"List pasterski" z Łodzi czyli wycieranie sobie Pismem św. na doraźny użytek


O wypowiedziach tej osoby była już mowa kilkakrotnie (tutaj i tutaj). Obecnie wygląda na to, że pozostaje on wierny swojej linii czyli oszukiwaniu publiczności, aczkolwiek poziom oszukiwania staje się coraz podlejszy. Tym podlejszy, że w formie "listu pasterskiego" nakazanego do przeczytania w niedzielę w parafiach, przez co rażenie staje się szczególnie perfidne. Przy tej okazji należy wspomnieć, że - praktykowany chyba jedynie w Polsce - zwyczaj zastępowania homilii niedzielnej listem biskupa, konferencji biskupów czy nawet rektora KUL jest nadużyciem liturgicznym. Homilia nie jest i nie powinna być odczytem, nawet niezależnie od mądrości czy braku mądrości odczytywanego tekstu, lecz ma być żywym, realnym nauczaniem wiary katolickiej podanym przez tego, który wygłasza. Mówiąc "nowocześnie": ma być świadectwem wiary duszpasterza w danym miejscu i danej chwili, nawet jeśli jest on osobiście mniej mądry czy mniej inteligentny niż autor "listu pasterskiego". Kard. Ryś w swoim "liście pasterskim" na ostatnią niedzielę (20 lipca 2025) próbuje stworzyć pewien pozór homilii, przywołując czytania mszalne (z obrzędu Novus Ordo). Chciał widocznie sprawić wrażenie, że wszystko jest w porządku. Oczywiście biskup jako pierwszy ma prawo i obowiązek nauczania, a to nauczanie deleguje kapłanom do sprawowania tam, gdzie w danej chwili, w danej celebracji nie jest obecne. Z tego nie wynika jednak w żaden sposób, by miał prawo zastępować homilię, która jest częścią liturgii, swoim listem. 

Przejdźmy do treści owego "listu duszpasterskiego", który zresztą wzbudził już sporo głosów krytycznych, nawet protestów. Póki co, nie zauważyłem krytyki teologicznej, a przecież powinna być ona kluczowa. 

Twierdzenie, jakoby Abraham w dzień po obrzezaniu wyczekiwał gości przy wejściu do namiotu, świadczy nie tylko o zupełnej ignorancji exegetycznej, lecz o braku uważnego czytania Pisma św., przy tym to o bardzo bujnej a wypaczonej fantazji. O obrzezaniu Abrahama, jego syna i domowników jest mowa w poprzednim rozdziale (Rdz 17). Rozdział 18 zaczyna się od zdania, że Bóg ukazał się Abrahamowi, i nie ma tutaj żadnego odniesienia do chronologii. Jeśli ktoś twierdzi, że poszczególne rozdziały opisują poszczególne dni, to ani nie wie o specyfice Księgi Rodzaju (i w ogóle textów biblijnych), ani nie czyta choćby zdroworozsądkowo. 

Podobnie jest z Rysiową "interpretacją" miejsca, gdzie znajdował się Abraham. Nie trzeba mieć obfitej wiedzy geograficznej i historycznej, by wiedzieć, że w skwarze dnia wewnątrz namiotu jest najgoręcej, a wejście do namiotu daje zarówno cień jak też przewiewność. Nie ma więc podstaw budowanie narracji, jakoby Abraham dlatego znajdował się w tym miejscu, ponieważ chciał być gotowy na przyjęcie przybyszów. 

Owszem, ten fragment Księgi Rodzaju jest zwłaszcza w teologii i exegezie wschodniej niekiedy nazywany "gościnnością Abrahama". W tle znajdują się oczywiście ówczesne zwyczaje czyli typowa wschodnia gościnność, którą należy jednak rozumieć prawidłowo w kontekście kulturowo-historycznym. Mamy tutaj do czynienia ze społecznością plemienną, która jest oczywiście różna od społeczeństwa państwa czy nawet już miasta. Plemię jednoczyły więzy krwi bardziej niż terytorium. Ktoś spoza pokrewieństwa, a zwłaszcza ktoś z innego środowiska kulturowego, nie mógł stać się członkiem plemienia, lecz najwyżej albo niewolnikiem, albo tymczasowym gościem. Plemiona nie dzieliły się swoim terytorium czy posiadłością, lecz albo brały obcych jako klasę niższą i służebną, albo przyjmowały jedynie jako podróżnych czyli na krótkotrwały pobyt. Nie było to więc nigdy przyznawanie im praw właściwych dla członków plemienia, ani tym bardziej stawianie obyczajów obcych na równi z własnymi. Słynna gościnność wschodnia była więc wyznaczeniem i kulturalnym wyrażeniem granic swojego plemienia i też swojego terytorium, a nie naiwną otwartością na roszczenia przybyszów niezależnie od ich intencyj i zamiarów. 

Analogicznie należy powiedzieć: Jeśli by ktoś chciał przyjąć do swojego domu, na własnych koszt, dając mieszkanie i utrzymanie, kogoś obcego, gwarantując przy tym, iż ten obcy nie wyrządzi krzywdy ani komuś w rodzinie, ani tym bardziej komuś spoza rodziny, to sprawa byłaby zupełnie inna niż kwestia w obecnej dyskusji co do przyjmowania nielegalnych imigrantów z zagranicy. Te wymogi są wymogami minimalnymi. Należałoby dodać aspekt pożytku społecznego obecności takiej osoby. Jeśli by np. dana osoba zamierzała szerzyć np. fałszywy kult czy fałszywą ideologię, stanowiąc przy tym zagrożenie dla osób czy społeczności spoza rodziny czy wręcz państwa, to byłby to również powód dla państwowej ingerencji w prywatne prawo przyjęcia danej osoby czyli niedozwolenia na takie przyjęcie. Według katolickiej doktryny społecznej bowiem granicą praw indywidualnych jest zawsze dobro innych osób i to nie tylko materialne lecz także, a nawet przede wszystkim duchowe. Innymi słowy: nawet jeśli ktoś chce przyjąć obcego do swojego domu i na swoje utrzymanie, bez obciążania w jakikolwiek sposób kosztami społeczności czy budżetu państwa, to ma prawo to uczynić jedynie wtedy, gdy ten obcy nie stanowi zagrożenia także dla dobra duchowego innych osób, czy to w danej rodzinie czy tym bardziej w szerszej społeczności. 

Oczywiście jest kwestia stwierdzenia tego zagrożenia. Są jednak dość proste kryteria, zarówno indywidualne jak też wspólnotowe. Indywidualne to zwłaszcza zdolność i chęć do pracy, odpowiedni poziom moralny na poziomie przynajmniej prawa naturalnego. Do kryteriów wspólnotowych należy zwłaszcza wyznawana ideologia oraz religia. Jeśli dana osoba wyznaje ideologię czy religię sprzeczną choćby w jednej kwestii z prawem naturalnym, to stanowi to ewidentne zagrożenie przynajmniej dla dobra duchowego innych osób i tym samym powód do odmowy pobytu takiej osobie ze strony społeczności i państwa, nawet jeśli ktoś chciałby prywatnie "ugościć" daną osobę. 

Szczególnie perfidne jest przywoływanie tego fragmentu z Księgi Rodzaju w kwestii nielegalnych imigrantów wobec zdania w 18,2-3:

"A oddawszy im pokłon do ziemi, Abraham rzekł: O Panie, jeśli darzysz mnie życzliwością, racz nie omijać Twego sługi!"

Jak łatwo dostrzec już choćby zdroworozsądkowo w kontekście, a jak wykładają to wszyscy Ojcowie Kościoła i teologowie, Abraham oddał tutaj cześć Bogu, nie obcym przybyszom. Według św. Augustyna byli to aniołowie posłani przez Boga. Inni Ojcowie Kościoła dodają, że w przybyciu tych trzech wysłańców Bożych nastąpiło pierwsze objawienie Trójjedności Boga, na co wskazują słowa Abraham skierowane do przybyszów w liczbie pojedynczej ("Panie", "Twego"), nie w mnogiej. Jeśli kard. Ryś w tych przybyszach widzi jakąkolwiek analogię do nielegalnych imigrantów, to albo nie potrafi czytać prostych słów ze zrozumieniem, zwłaszcza z uwzględnieniem exegezy katolickiej i ogólnochrześcijańskiej, albo po prostu bezczelnie oszukuje publiczność licząc na jej niezdolność do rozumienia prostych zdań. 

Kard. Ryś zmyśla, że Abraham "miał pragnienie gościnności", czyli jakby tylko czekał, aby kogoś obcego ugościć. Nic z tego nie ma w tekście biblijnym. Nie ma też niż o "śmiertelnikach", lecz jest mowa o trzech "mężczyznach" (Septuaginta: τρεις ανδρες). Text talmudycznych masoretów nie może być miarodajny, ponieważ jest skażony fałszerstwami antychrześcijańskimi. 

Kłamstwem jest zwłaszcza czasowe oddzielenie ukazania się Boga Abrahamowi od ujrzenia owych trzech "mężów". Pierwsze zdanie (Rz 18,1) jednoznacznie łączy jedno z drugim przez składnię. Nie ma więc następstwa czasowego, lecz jest to opis jednego zdarzenia: objawienie Boga wydarzyło się w nawiedzeniu przez wysłańców Bożych, których liczba - według zgodnego zdania Ojców Kościoła i teologów chrześcijańskich - jest objawieniem Trójjedności Boga, zresztą stanowczo odrzucanej przez judaizm i islam. 

Kłamstwem jest także, jakoby Abraham ugościł "trzech obcych wędrowców". Wszak poznał w nich kogoś, kogo nazwał "Panem" i oddał cześć okazywaną Bogu. 

Podobnie ma się rzecz z przywołaniem słów Pana Jezusa z Ewangelii św. Mateuszowej. Otóż wystarczy czytać ten fragment (Mt 25, 31-45) ze zrozumieniem w kontekście bliższym i dalszym, by dostrzec, jak fałszywe i przewrotne jest posługiwanie się tymi słowami przez kard. Rysia. Gdy bowiem Pan Jezus mówi i głodnych, łaknących, obcych, nagich, chorych i uwięzionych, jakby utożsamiając się z nimi, to z całą pewnością nie ma na myśli kogoś, kto płaci przemytnikom kilka tysięcy dolarów, żeby dostać się do Europy i tam żyć na koszt ludzi uczciwie pracujących. Takie utożsamienie - prezentowane regularnie przez pseudokatolickich pachołków lewaków i globalistów - jest fałszujące właściwy sens tych słów Ewangelii i bluźniercze względem Jezusa Chrystusa. 

Kolejnym szczytem fałszu i absurdu jest powiązanie goszczenia Pana Jezusa w domu Marty, Marii i Łazarza z przyjmowaniem nielegalnych imigrantów. Czyżby kard. Ryś twierdził, że Pan Jezus był dla tej rodziny obcym przybyszem, domagającym się mieszkania i utrzymywania? Przecież to jest tak potężne zakłamanie i absurd, że nawet nie wymaga żadnego komentarza. 

Fałszem jest także twierdzenie, jakoby według katolickiej doktryny społecznej każdy miał prawo imigrować i osiedlać się tam, gdzie ma ochotę. Otóż nie ma takiej zasady w całym nauczaniu Kościoła, a Ryś nie jest też w stanie wskazać dokumentu Magisterium, który by takową zasadę podawał. Wręcz przeciwnie, gdyż z głównych zasad Magisterium w kwestiach społecznych - czyli subsydiaryzmu i solidaryzmu - wynika dokładnie coś innego, mianowicie konieczność odpowiedniej proporcji i harmonii między prawami i obowiązkami indywidualnymi z jednej strony, a prawami i obowiązkami zbiorowymi z drugiej. Innymi słowy: z katolicką doktryną społeczną wprost sprzeczna jest praktyka polegająca na przyjmowaniu osób niechętnych i niegotowych i niezdolnych do odpowiedniego wkładu w dobro społeczeństwa i państwa, a nawet wręcz zagrażających temu dobru, przynajmniej przez życie na koszt społeczeństwa i państwa, gdyż do tego sprowadza się pobyt większości imigrantów przyjmowanych w Europie od dziesięcioleci. Do tego dochodzi zagrożenie realne życia i zdrowia, a przede wszystkim zagrożenie duchowe poprzez nawet nie ukrywany zamysł przejęcia Europy przez islam. 

Nie mniej fałszem jest twierdzenie, jakoby z jedności rodzaju ludzkiego wynikało prawo do dowolnego osiedlania się gdziekolwiek. Otóż oprócz jedności rodzaju ludzkiego jest także podstawowa, ustanowiona przez Boga komórka społeczeństwa jaką jest rodzina. Rodzice, zwłaszcza ojciec rodziny, ma obowiązek zabezpieczyć byt i bezpieczeństwo swojej rodzinie. Analogicznie każda społeczność i państwo, które powinno być rodziną rodzin, ma obowiązek zabezpieczyć swoim obywatelom i rodzinom bezpieczeństwo zarówno materialne jak też dobro duchowe, popierając prawdziwą religię, jaką jest religia katolicka. Wynika z tego prawo i obowiązek nieprzyznawania takich samych praw osobom spoza danego społeczeństwa i państwa, zwłaszcza gdy zagraża to bezpieczeństwu kogokolwiek w państwie. Owszem, w sytuacjach nadzwyczajnych, gdy ktoś obcy jest zmuszony chronić swoje życie, wolno a nawet należy udzielić mu koniecznego schronienia tymczasowego, oczywiście na zasadach gościa i też z obowiązkiem uczciwej pracy na swoje utrzymanie. Z całą pewnością z jedności rodzaju ludzkiego nie wynika darmowe, bez jakichkolwiek zobowiązań dzielenie się dobrostanem, a to choćby z tego powodu, że taka sytuacja demoralizuje zarówno przybysza jak też własnych obywateli przyzwyczajanych w ten sposób mentalnie do życia na czyjś koszt, co jest niczym innym jak kradzieżą. 

Ostatni temat "listu pasterskiego" to komisja ds. badania pedofilii w Kościele. Właściwie nie ma to nic wspólnego z pierwszym tematem. To jest zapewne zagranie taktyczne. Kard. Ryś ma zapewne świadomość, że swoją linią w pierwszym temacie nie znajdzie ani uznania ani poparcia u większości Polaków, a nawet wręcz przeciwnie. Dlatego postanowił włączyć temat, który gwarantuje mu powszechne i szerokie poparcie i uznanie publiczności. Nie ma to oczywiście nic wspólnego z autentyczną troską o ofiary - rzeczywiste czy rzekome - tego typu czynów ze strony przedstawicieli hierarchii Kościoła. Mógł już dawno podjąć odpowiednie kroki, zresztą podane już od wielu lat w wytycznych wydanych przez Stolicę Apostolską. Czynności komisji, którą stworzył i prowadził dotychczas abp Wojciech Polak - zresztą poplecznik poglądowy abpa Rysia - sprowadzały się do podlizywania się lewacko-liberalnym środowiskom i mediom, aż do zawożenia rzekomych ofiar pedofilii do Rzymu na spotkanie z Franciszkiem, tudzież do obłożenia wszystkich duchownych podatkiem na rzecz funduszu, z którego mają być wypłacane zadośćuczynienia rzeczywistym bądź rzekomym ofiarom. Już sam pomysł takiego podatku jest przewrotny i podły. Wszak jakim prawem ktoś ma sięgać do kieszeni kogoś niewinnego na rzecz płacenia za kogoś winnego (rzeczywiście bądź rzekomo)? To jest dość podłe działanie dla zapewnienia sobie sympatii i poklasku zarówno lewacko-liberalnych środowisk i mediów jak też naiwnej gawiedzi nie ogarniającej, na czym sprawa polega. Według tej podłej zasady wymyślonej przez abpa Polaka i jego ekipę wszyscy duchowni w Polsce przez płacenie owej daniny muszą de facto uznać swoją winę ja występki - rzeczywiste bądź rzekome - znikomego odsetka przedstawicieli duchowieństwa. Zaiste przewrotne działanie, zwłaszcza w wykonaniu najwyższych przedstawicieli hierarchii Kościoła w Polsce. 

Mamy więc do czynienia niestety z następnym, a tym razem szczególnie głośnym epizodem działalności Grzegorza Rysia, która niestety nie odbiega od jego dotychczasowych fałszerskich poczynań nawet jeszcze z okresu krakowskiego przed karierą w hierarchii. Szczytu kariery sięgnął za poprzedniego pontyfikatu, co też nie jest przypadkiem. Tym bardziej potrzebny jest trzeźwy sprzeciw, wykazujący fałsz i błędy. 

Na koniec jeszcze istotna uwaga. Otóż autor tegoż "list pasterskiego" usiłuje stworzyć wrażenie, jakoby przedstawiał czystą Ewangelię czyli nauczanie Kościoła (niby w ramach i według wzoru "gościnności" Abrahamowej oraz Chrystusowej zasady traktowania "obcych"). Co jest oczywiście kłamstwem, wobec wskazanych powyżej faktów. Faktycznie zabiera on głos w aktualnej debacie społeczno-politycznej, opowiadając się jednoznacznie po stronie tych, którzy forsują i popierają przyjmowanie i osiedlanie nielegalnych imigrantów w Polsce i nie tylko, czyli środowisk skrajnie lewackich i antychrześcijańskich. Z pozycji wysokiego urzędu w hierarchii, który piastuje, niestety może wyrządzić szkodę wielu umysłom nieświadomym zakłamania i ślepo ufającym w kompetencję i prawowierność osoby na takim urzędzie. Dzięki Bogu jednak podniosło się sporo głosów, głównie katolików świeckich. Oby też nie brakowało głosów teologów i duchownych, dających prawdziwą orientację katolikom oraz szukającym prawdziwego nauczania Kościoła. 

Świeckie "uroczystości" pogrzebowe


Nie do końca rozumiem pytanie. W każdym razie wydaje się ono złożone z kilku kwestyj. 

1. Pogrzeb katolicki, czyli obrzędy pogrzebowe sprawowane przez katolickiego duchownego, przysługują każdemu członkowi Kościoła katolickiego, który nie popełnił formalnego aktu apostazji czy wyrzeknięcia się wiary katolickiej i tym samym przynależności do Kościoła. 

2. W razie, gdy osoba zmarła czy to w stanie ciężkiego grzechu publicznego jak złamanie węzła małżeńskiego, pogrzeb katolicki nadal przysługuje, o ile dana osoba nie wyrzekła się wiary katolickiej formalnie lub wobec świadków. Wówczas jednak obrzęd powinien mieć formę skróconą czyli mniej uroczystą (uroczysta forma składa się z trzech stacyj: w domu, Msza św. żałobna, modlitwy przy grobie). 

3. Nie wolno mieszać obrzędów kościelnych z "obrzędami" świeckimi. W te drugie Kościół nie ingeruje i im też nie wolno ingerować w przebieg obrzędu kościelnego. Ma to znaczenie zwłaszcza dla stacji przy grobie: obrzęd katolicki kończy się wraz z umieszczeniem trumny z ciałem w grobie. 

4. Kodeks Prawa Kanonicznego (kan. 1176) zaleca usilnie pochówek ciała, a jedynie dopuszcza kremację, jeśli nie została ona wybrana z pobudek sprzecznych z wiarą katolicką. Niestety nie precyzuje w tym miejscu, co należy uczynić, gdy taki przypadek zachodzi. Z kontextu wynika jednak, że wówczas należy odmówić pochówku katolickiego, gdy zachodzi wyrzeknięcie się wiary katolickiej, aczkolwiek nieformalne. 

Przy tej okazji muszę wspomnieć niestety powszechne w Polsce nadużycie, polegające na sprawowaniu obrzędów pogrzebowych z urną, czyli po kremacji. Jest to sprzeczne z zasadami Kościoła. Wydaje się, że taka haniebna praktyka została dopuszczona jedynie przez Konferencję Episkopatu Polski, czyli akurat w Polsce i chyba tylko w Polsce. Nawet w krajach niemieckojęzycznych dopuszczalne jest sprawowanie obrzędów pogrzebowych wyłącznie PRZED kremacją. Sprawowanie ich z urną po kremacji jest widocznym legitymizowaniem kremacji, stawiając ją na równi z katolickim zwyczajem grzebania ciał. Kremacja jest zwyczajem pogańskim i masońskim, powiązanym ideologicznie z negacją zmartwychwstania ciał i odrzuceniem szacunku dla ciała ludzkiego jako świątyni Ducha Świętego. Oczywiście kremacja nie jest w stanie przeszkodzić w zmartwychwstaniu, jest jednak znakiem, jakby symbolicznym szydzeniem ze zmartwychwstania. 

Jak lefebvrianie bronią koronkę s. Faustyny? (z post scriptum)

Okazuje się, że lefebvrianie podejmują próby obrony koronki s. Faustyny. Robią to nie z miłości do Jana Pawła II, lecz dla usprawiedliwienia swego przywódcy na Polskę, x. Karl'a Stehlin'a, który w swoim "dziele" o objawieniach fatimskich naiwnie i zarazem ignorancko, bez choćby cienia elementarnej krytyki źródłowej podaje tzw. modlitwę anioła z Fatimy, zawierającą także słowa o ofiarowaniu Bóstwa Jezusa Chrystusa. Tenże przywódca zresztą od dawna nie widzi żadnego teologicznego problemu w koronce, łącząc ją regularnie z - zresztą fałszywie przez niego przedstawianymi - objawieniami fatimskimi jak chociażby tak (źródło tutaj):


Tak więc x. Stehlin po pierwsze samozwańczo uznaje tzw. objawienia anioła z Fatimy za autentyczne i wchodzące w skład uznanych przez Kościół objawień w Fatimie, co jest kłamstwem. Po drugie uznaje tzw. modlitwę anioła z Fatimy z jej słowami o ofiarowaniu Bóstwa Jezusa Chrystusa (więcej tutaj) za autentyczną i zgodną z teologią katolicką, co jest także kłamstwem. Oto wypowiedź jednego z jego wiernych pachołków, zresztą dość wiernie oddająca propagandę łagiewnicką:





Sprawę już wielokrotnie omawiałem (wpisy można znaleźć tutaj pod etykietą "koronka do miłosierdzia Bożego"). Jednak odniosę się także do tej wypowiedzi, która próbuje stworzyć pozory rzetelności teologicznej, a faktycznie jest jedynie mieszającym ignoranckim bełkotem. Po kolei. 


ad 1/

Tylko zupełny ignorant w teologii i liturgii może twierdzić, jakoby w modlitwie ofiarowania podczas Offertorium, czyli przed Konsekracją chodziło o ofiarowanie całego Jezusa Chrystusa. Już dziecko pierwszokomunijne wie, że w tym momencie na ołtarzu jeszcze nie jest obecne Ciało Jezusa Chrystusa i tym samym Jego Bóstwo. Potwierdza to modlitwa ofiarowania wina, która mówi wprost o "kielichu zbawiennym", nie o Jezusie Chrystusie. Jest więc jasne, że w tym momencie ofiarowywany jest chleb i wino jako dary stworzone - postacie przeznaczone do tego, by się stały Ciałem i Krwią Chrystusa. Jest to więc jedynie przygotowanie do Konsekracji, podczas której dopiero pod postaciami chleba i wina staje się obecne Ciało i Krew Chrystusa. Tak więc modlitwy ofiarowania chleba i wina dowodzą raczej przeciwieństwa tego, co pisze autor owego bełkotu: tutaj ofiarowywane są dary stworzone, a nie Ciało i Krew Chrystusa. 

Mówienie o ofiarowywaniu całego Chrystusa wraz z Bóstwem świadczy również o zupełnej ignorancji teologicznej. Otóż we Mszy św. ofiarujemy to, aż to i tylko to, co ofiarował sam Jezus Chrystus na krzyżu. Czy ofiarował On także Swoje Bóstwo? Oczywiście nie. Komuż miałby ofiarował je ofiarować? Wszak Bóg Ojciec jest tym samym Bogiem co i Syn, czyli ma TO SAMO (nie tylko TAKIE samo) Bóstwo. Zauważył to nawet główny apologeta koronki s. Faustyny x. Ignacy Różycki (więcej tutaj). 

Ponadto: u żadnego teologa katolickiego i też oczywiście w żadnym dokumencie Magisterium Kościoła na przestrzeni wieków nie ma twierdzenia, jakoby Jezus Chrystus ofiarował Swoje Bóstwo. Z prostej przyczyny: to by oznaczało, iż Jego Bóstwo nie jest tym samym, co Bóstwo Boga Ojca, a to jest herezja ariańska. 

Apologeci koronki s. Faustyny regularnie popełniają tutaj dość prymitywny błąd: z faktu, iż pod postaciami eucharystycznymi obecne jest Człowieczeństwo i Bóstwo Jezusa Chrystusa (jak mówi o tym słusznie całe nauczanie Kościoła wraz z Soborem Trydenckim), chcą wyciągać wniosek, iż we Mszy św. ofiarowywane jest także Bóstwo Jezusa Chrystusa. To jest po pierwsze nielogiczne, ponieważ czym innym jest obecność a czy innym jest czynność ofiarowania, a po drugie jest herezją polegającą na oddzieleniu Ofiary Mszy św. od Ofiary Krzyżowej. Jeśli - zgodnie z nauczaniem Kościoła - przyjmujemy, że we Mszy św. nie odbywa się nic innego jak uobecnienie Ofiary Jezusa Chrystusa na krzyżu, to także we Mszy św. nie może być ofiarowywane nic innego niż to, co sam Jezus Chrystus ofiarował na krzyżu, a z całą pewnością nie było to Jego Bóstwo, ponieważ umarł jedynie co do Swojego Człowieczeństwa (tylko natura ludzka jest śmiertelna), natomiast co do Swojego Bóstwa - wszak tożsamego z Bóstwem Ojca - nie mógł umrzeć, gdyż natura boska - czyli jedno Bóstwo Ojca i Syna i Ducha - jest nieśmiertelna. To są proste sprawy i wystarczy trzymanie się prostej logiki. Tutaj widocznie sekta faustyno-sopoćkańska i sekta stehliniańska mają ten sam problem. 

Przy tej okazji autor powyżej podanego bełkotu wykazuje swoją ignorancję teologiczną odnośnie do nestorianizmu. Otóż istotą nestorianizmu jest negowanie, że podmiotem w Jezusie Chrystusie jest Osoba Syna Bożego współistotnego Ojcu i nierozerwalnie zjednoczona z Ojcem. Jeśli ktoś twierdzi, że we Mszy św. ofiarowane jest Bóstwo Jezusa Chrystusa, a nie neguje tożsamości sakramentalnej Mszy św. z Ofiarą na krzyżu, to twierdzi, że Jezus Chrystus czyli Syn Boży będący w istotowej jedności z Ojcem ofiarował Ojcu to Bóstwo, które jest też Bóstwem Ojca, a to jest absurd. Innymi słowy: z jedności natury ludzkiej i natury boskiej w Osobie Syna Bożego wcale nie wynika, jakoby Syn Boży złożył Ojcu ofiarę zarówno ze Swego Człowieczeństwa jak i ze Swego Bóstwa. Wręcz przeciwnie: Boskość Osoby Jezusa Chrystusa (jeśli rozumiemy są jako współistotną Ojcu) oznacza jedność z Ojcem co do Bóstwa i tym samym wyklucza tegoż ofiarowanie. Jak zauważył nawet x. Różycki, nie ma innej logicznej i tym samym teologicznej możliwości: albo ofiarowanie Bóstwa Jezusa Chrystusa jest niemożliwe, albo rozumie się to Bóstwo jako różne od Bóstwa Boga Ojca, a to jest herezja ariańska. 


ad 2/ 

Tutaj autor ponownie wykazuje brak elementarnej logiki w myśleniu. Otóż czym innym jest kwestia, co jest ofiarowane, a czym innym jest kwestia, kto ofiarowuje. 

Bezsprzecznie jedynie sam Bóg mógł dokonać doskonałą ofiarę dla zbawienia świata. A jak to było możliwe? Właśnie tylko przez Wcielenie Syna Bożego czyli przyjęcie przez Niego stworzonej ludzkiej natury, ponieważ tylko to, co stworzone, może być ofiarowane. Gdyby można było ofiarować Bogu Bóstwo, to Wcielenie byłoby zbyteczne, a Pan Bóg nie czyni nic, co byłoby zbyteczne (lex parsomoniae). 


ad 3/ 

Także tutaj zachodzi brak elementarnej logiki i tym samym prawidłowości teologicznej. Czym innym jest kwestia, kim jest Jezus Chrystus, a czym innym kwestia, co Jezus Chrystus złożył w ofierze na krzyżu. To jest elementarne rozróżnienie między podmiotem ofiary a przedmiotem ofiary. To jest logika na poziomie szkoły podstawowej. Zaś w wymiarze teologicznym chodzi o rozróżnienie między obecnością na ołtarzu, a ofiarowaniem na ołtarzu. Teologicznie pewne jest, że po Konsekracji na ołtarzu obecny jest Jezus Chrystus w Swoim Bóstwie i Człowieczeństwie. Z tego nie wynika jednak w żaden sposób, jakoby Jezus Chrystus ofiarował na krzyżu zarówno Swoje Człowieczeństwo jak i Bóstwo. Skoro Jezus Chrystus nie ofiarował na krzyżu Ojcu Swojego Bóstwa, ponieważ to Bóstwo jest tożsame z Bóstwem Ojca, to także we Mszy św. nie odbywa się ofiarowanie Bóstwa Jezusa Chrystusa lecz Jego Człowieczeństwa. O nieskończonej wartości tej ofiary decyduje fakt, że jest to Człowieczeństwo Syna Bożego, a nie to, że ofiarowane jest Jego Bóstwo. 


Inne twierdzenia autora to:


4) 

Ponowne pomylenie kwestii, co przyjmujemy w Komunii św. (czyli kwestii obecności eucharystycznej), oraz kwestii, co Jezus Chrystus ofiarował na krzyżu. Wyłożyłem to już wyżej. 

Dochodzi oczywiście kwestia autentyczności i wiarygodności tzw. modlitwy anioła z Fatimy. Ponieważ nie należy ona do uznanych przez Kościół objawień w Fatimie, katolikowi pod grzechem ciężkim NIE WOLNO uznawać jej za autentyczną i wiarygodną. Gdyby były uznana, to by było wolno uznawać ją za taką, ale nie byłoby takiego obowiązku, jak w przypadku każdego uznanego przez Kościół objawienia prywatnego. Tym samym powoływanie się na tę modlitwę w argumentacji teologicznej świadczy o elementarnej ignorancji co do zasad teologii katolickiej, bądź o świadomym ich odrzucaniu, co jeszcze gorzej świadczy o kimś takim, gdyż zdradza mentalność bardziej podobną do sekt protestanckich niż typową dla katolika. 


5)

Zarzut, jakoby odrzucenie ofiarowania Bóstwa oznaczało "rozdzielenie Chrystusa":

Także tutaj przejawia się ignorancja teologiczna połączona z brakiem elementarnego logicznego myślenia. Odróżnianie nie jest rozdzielaniem, a brak odróżnienia świadczy o pomieszaniu Bóstwa i Człowieczeństwa, co jest właśnie herezją. Jeszcze raz: czy Pan Jezus na krzyżu rozdzielił Swoje Bóstwo i Człowieczeństwo? Oczywiście nie. Według teologii katolickiej - poświadczonej nawet w książeczce "Ćwiczeń duchowych" św. Ignacego z Loyoli, którego lefebvrianie rzekomo bardzo cenią - w śmierci Jezusa Chrystusa na krzyżu umarło Jego ciało, zaś dusza - wszak jest nieśmiertelna - pozostawała cały czas zjednoczona z Bóstwem. Doszło więc do rozdzielenia wewnątrz Człowieczeństwa Jezusa Chrystusa, to znaczy oddzielenia duszy od ciała, co oznacza śmierć czyli ofiarę życia. Skoro dusza jako nieśmiertelna nie umarła, lecz doznała oddzielenia od ciała, to tym bardziej nie mogło umrzeć Bóstwo Jezusa Chrystusa, które jest tożsame z Bóstwem Ojca. Jedynie "bóstwo" ujmowane jako różne od Bóstwa Boga Ojca mogłoby umrzeć czy doznać jakiejś zmiany oznaczającej ofiarę. Jednak przypisywanie takiego "bóstwa" Jezusowi Chrystusowi jest herezją i potężnym bluźnierstwem. 


6) 

Zarzut sprzeczności z nauczaniem Soboru Trydenckiego:

Tutaj autor popisał się już bardzo wybitnie albo urojeniami, albo bezczelnym wprowadzaniem w błąd. Ani Sobór Trydencki, ani żaden inny dokument Magisterium Kościoła, ani nawet żaden teolog katolicki nigdy nie nauczał, jakoby Jezus Chrystus ofiarował się Trójcy Przenajświętszej z ciałem, krwią, duszą i bóstwem. Nie wiem, skąd ów autor bierze taki bełkot. Jest owszem nauczanie (poświadczone chociażby w podręczniku dogmatyki katolickiej x. Ludwig Ott, więcej tutaj), że w Ofierze Krzyżowej - i tym samym we Mszy św. - Jezus Chrystus jako Syn Boży czyli jedna Osoba bosko-ludzka jest zarówno podmiotem (czyli ofiarnikiem-kapłanem) jak też adresatem ofiary jako Druga Osoba Trójcy Przenajświętszej. Tym bardziej nie jest możliwe, by ofiarował coś innego niż Swoje Człowieczeństwo, dokładniej Swoje doczesne życie. 


7) 

Zarzut "niweczenia" dzieła Zbawienia:

To jest już zupełny odlot autora. Szczegóły wyłożyłem już powyżej. 


Podsumowując:

Mamy tutaj do czynienia z wyjątkowo bezczelną ignorancją teologiczną, która obraża nawet elementarną logikę, bez której nie ma solidnej i zdrowej teologii. Równocześnie jest to świadectwo nędzy zarówno intelektualnej jak i moralnej, skoro ktoś nie dysponując widocznie nawet podstawową wiedzą teologiczną porywa się na taką pseudoargumentację i to formułując tak absurdalne zarzuty. Sapienti sat. 



Post scriptum

W łonie FSSPX są jednak myślący krytycznie i mający odwagę wyrazić publicznie krytykę. Przykład tutaj


Krytyka ogranicza się niestety tylko do kwestii dyscyplinarnej.