Niewiastę dzielną któż znajdzie?
Jej wartość przewyższa perły. (Księga Przysłów 31,10)
Jeśli chodzi o mnie, to nie musiałem szukać. Została mi dana przez Pana Boga. Mnie i nie tylko mnie.
Akurat te słowa nasunęły mi się, gdy po Jej odejściu do wieczności (3.11.2024) pomyślałem o Jej życiu.
Urodzona tuż przed wojną w 1938 roku, zachowała kilka wspomnień z czasu wojny, które widocznie mocno wryły się w pamięć, jak powrót z rodzicami i bratem do domu po przejściu frontu, do domu rodzinnego, który szczęśliwie ocalał. Swoje pierwsze imię chrzcielne, Maria, otrzymała na upamiętnienie swojej babci, której nie znała, ponieważ była zmarła w wieku 28 lat, gdy moja babcia miała 3 latka. Moja Mama na co dzień była znana jako Basia, a to jest jej drugie imię chrzcielne. Tak ją nazywał o 2 lata starszy brat, chyba dlatego, że w sąsiedztwie mieszkała kuzynka Maria i trzeba było te dwie wygodnie odróżnić w mowie.
Powyższa fotografia pochodzi ze stycznia tego roku. Tak Mama wyglądała na co dzień.
Owdowiała w wieku 47 lat. Można sobie wyobrazić, jaki to był cios, gdy Tato zmarł po wielomiesięcznej chorobie nowotworowej, po długich i ciężkich cierpieniach. To były czasy (1985), gdy na tomografię komputerową czekało się miesiącami, bo były w Polsce chyba tylko trzy na cały kraj. Tatę wieźli z Wrocławia, gdzie był leczony, a nie było tam tomografa, do Poznania.
Gdy zacząłem studia w 1984 roku, Mama pojechała na zarobek do USA. Musiała wrócić już po kilku miesiącach, gdy u Taty wykryto nowotwora. Wszystko, co wtedy była zarobiła, wydała na łapówki dla lekarzy, żeby zapewnili dobre leczenie. Oni chętnie brali zwłaszcza dolary. Tak to wtedy było i nikt tego nie ukrywał. Łapówki oczywiście nie pomogły.
Pierwszy raz Mama pojechała do USA, gdy jeszcze uczęszczałem do przedszkola. Pojechała, żeby zarobić na budowę domu. Wtedy mieszkaliśmy z rodzicami i dwojgiem starszego rodzeństwa w domu dziadków, w mieszkaniu składającym się z kuchni i jednego pokoju, bez łazienki. Rodzice chcieli nam zapewnić warunki odpowiednie do nauki szkolnej. Tato starał się o wizę, lecz nie dostał. Mama się ubiegała i dostała, przypuszczalnie dlatego, że była matką, a w USA był już na stałe jej starszy brat.
Rok rozłąki, gdy Mama ciężko pracowała za granicą, nie był łatwy ani dla nas ani dla Niej. To były czasy, gdy listy do USA i z USA potrzebowały 2-3 tygodnie drogi, a nierzadko ginęły, czy to wskutek cenzury, czy też przez złodziejstwo, gdyż w listach z zagranicy bywały dolary, a już 10-20 dolarów było wówczas dla zwykłego Polaka małym majątkiem. Większe sumy Polacy przekazywali sobie w gotówce przez rodaków, którzy jechali do Polski. Takie to były czasy, że można było powierzyć nawet obcym osobom niemałe sumy do przekazania rodzinie w Polsce, gdyż praktycznie każdy zarówno korzystał z takiej usługi pozabankowej jak też ją świadczył. Walutę zagraniczną wymieniało się u handlarzy walut na chodniku.
Gdy Mamy wróciła, można było ukończyć dom rodzinny. Wprowadziliśmy się na Boże Narodzenie, gdy byłem w 1-ej klasie podstawówki. Wkrótce rodzice sprawili mi pianino, gdyż z początkiem roku szkolnego zacząłem też naukę gry. To był dodatkowy symbol statusu, że nie musiałem chodzić do szkolnego pianina na ćwiczenie. Wspominam o tym dlatego, ponieważ kilka tygodni temu, gdy Mama się dowiedziała, że zamierzam sprzedać to pianino, powiedziała z wyrzutem: "Ja Ci kupiłam, a Ty chcesz sprzedać?"
Gdy miałem 13 lat, tym razem Tato wyjechał do USA, żeby zarobić na remont domu, dokładnie na nowe centralne ogrzewanie, ponieważ jego pierwotna wersja (ogrzewanie nawiewowe) się nie sprawdziła, oraz na samochód. Wtedy Mama załatwiała robotników i czuwała nad robotami, które wymagały skuwania ścian i stropów pod instalację. Musiała to łączyć z pracą zawodową, obowiązkami domowymi, niełatwym wychowaniem trójki dzieci w najtrudniejszym wieku oraz z pomocą swoim rodzicom. Tato wrócił prawie równocześnie z pierwszą wizytą Jana Pawła II w Polsce. Wcześniej, na fali euforii, przysłał do Polski dziesiątki portretów Papieża w różnych formatach. Jeden z tych wieloformatowych - a była to rzadkość wówczas, pochodząca chyba tylko z importu - zawisł uroczyście w kościele parafialnym. Po powrocie Tato był nękany przez SB, która namawiała go do współpracy pod naciskiem braku zatrudnienia. Poprzednio pracował w pogotowiu ratunkowym i następnie w przychodniach wiejskich jako lekarz, mimo że miał tylko wykształcenie felczera medycznego (musiał zacząć zarabiać po zdaniu matury w liceum felczerskim, był wtedy półsierotą bez ojca z czworgiem rodzeństwa, rodziny nie było stać na studia). W końcu udało się mu zdobyć zatrudnienie w przychodni kolejowej także w funkcji lekarza. To był trudny okres stanu wojennego. Mimo tego w domu nigdy nie brakowało masła, sera i wędlin dzięki temu, że wdzięczni pacjenci wiejscy przynosili aż raczej w nadmiarze. Żywność była wówczas cenniejsza niż pieniądze, gdyż sklepy świeciły pustkami. Mama zawsze potrafiła zadbać o obfite i smaczne jadło, a miała wówczas łatwiej niż wiele innych żon i matek. Równocześnie chętnie się dzieliła. Jako licealista lubiłem jeździć w funkcji kuriera żywności do Krakowa do serdecznej przyjaciółki Mamy z plecakiem wypakowanym kiełbasami, serami, masłem itp., które to zapachy roznosiły się po pociągu. Ta względna idylla zakończyła się wraz z chorobą i śmiercią Taty w 1985 r., o czym już wspomniałem.
Gdy jako kleryk zakonny wyjechałem w 1988 roku do studia do Austrii, Mama znów zapragnęła wyjazdu do USA na zarobek. Chciała pomóc swojej córce. Dom rodzinny wymagał znowu remontu, a właściwie dodania poddasza, gdyż płaski tzw. dach warszawski się nie sprawdził. Do przyjazdu namawiał ją zresztą osiadły tam starszy brat. Stosunek Mamy do USA był ambiwalentny. Z jednej strony jakby lubiła tam być z powodu lepszego standardu życia i zarabiania niż w Polsce, z drugiej jednak była nieprzejednanie krytyczna pod względem kulturowym i religijnym, gdyż nie lubiła materializmu i skrajnych nowości kościelnych, których w Polsce nie znała. Wróciła po niecałych 2 latach, gdy jej rodzice słabli i potrzebowali opieki.
Po śmierci dziadka w 1994 roku, jak zawsze pełna chęci do pracy i pomagania, jeszcze raz wybrała się za ocean. Mąż córki stracił pracę, nie miał żadnego zatrudnienia mimo poszukiwanego zawodu (mechanik samochodowy), więc Mama widziała potrzebę pomocy córce. Zresztą do ponownego wyjazdu zachęcała ją także wdzięczność ludzi, u których poprzednio pracowała w domu, zapewniając opiekę i wychowanie dzieciom. Jeszcze do niedawna, po wielu latach Mama otrzymywała wdzięczne listy od swoich w międzyczasie dorosłych i dzieciatych wychowanków. Mimo, że była wymagająca. Także z mojej strony mogę poświadczyć, że potrafiła łączyć dobroć i miłość ze stanowczością i wymaganiami.
Pomysłem Mamy było, żebym wybudował własną kwaterę na pobyty w Polsce. Wiedziała, że nie mam i nie będę miał parafii, i chyba przywidywała, że moje pobyty w domu rodzinnym staną się bardzo trudne. Sam bym nie wpadł na pomysł budowania domu. Opatrzność Boża pokierowała, że stało się to możliwe, po wielu i długoletnich trudach (zarówno wskutek nagminnego partactwa i oszustwa, jak też z powodu podłości ludzkiej, zazdrości, nikczemności także ze strony rodziny i duchownych). Gdy piętrzyły się trudności i przeszkody, Mama powiedziała: "Musimy odmawiać różaniec w tej intencji, bez tego nie da się wybudować". Nie przypuszczałem, że będzie to służyć mojej obecności przy Niej na ostatnie miesiące i dni.
Od około roku Mama wyraźnie słabła na zdrowiu i siłach. W 2022 roku ciężko przechodziła wirusowe zapalenie płuc. Stopniowo potrzebowała więcej odpoczynku, a wcześniej była całymi dniami "na nogach", zajęta gotowaniem, sprzątaniem, praniem, prasowaniem dla całej rodziny, pracą w ogrodzie itp. Ale przede wszystkim modlitwą. Dzień zaczynała codziennie od Mszy św., a kończyła różańcem i apelem jasnogórskim. Żyła prawie jak osoba zakonna. Do 82 roku życia oprócz pracy w domu dorabiała w swoim dawnym zawodzie jako pomoc dentystyczna. Gdy jej siły wyraźnie słabły, jedynym, na co narzekała, było to, że nie może robić tak jak zawsze, zwłaszcza w domu. Szczególnie w ostatnich miesiącach skarżyła się, że "nie może nic robić". Jeszcze kilka miesięcy temu, gdy widziała u mnie bieliznę liturgiczną po praniu, mówiła, że mi poprasuje, gdy będzie miała trochę więcej sił. Mogłem już tylko się uśmiechnąć w duchu. Te Jej słowa znaczą więcej niż całe dni pracy z żelazkiem w ręku. Jeszcze na początku tego roku, gdy już nawet ciężko jej było chodzić, z własnej inicjatywy wyprasowała mi komżę, choć musiała to czynić już siedząco. Nie mogłem Jej odmówić, choć widziałem, że robi to ostatkiem sił. Zawsze zwracała uwagę, gdy miałem zmiętą sutannę. Gdy po moich przyjazdach widziała zawieszoną sutannę, podkradała się wczesnym rankiem, żeby ją wziąć do prasowania, mimo że uważałem to za zbędne.Przed Wielkanocą tego roku osłabła na tyle, że już nie mogła chodzić do kościoła, nawet jeśli była podwożona do drzwi. Było Jej bardzo przykro z tego powodu, że była zdana na odwiedziny kapłana z Komunią św. W domu słuchała codziennie Mszy św. przez radio i niezmiennie się modliła. Coraz trudniej Jej było poruszać się, nawet jedzenie było uciążliwe. Widziałem, że ma nieleczoną chroniczną infekcję dróg oddechowych. Wpadłem na pomysł, żeby Jej robić inhalację solankową, co jej rzeczywiście wyraźnie pomogło. Jednak widać było, że cierpi, aczkolwiek nigdy się nie skarżyła i mówiła, że nic ją nie boli. Jedyne, na co narzekała, to brak sił do pracy i do pójścia do kościoła. Namawiałem Ją długo na to, żeby się dała zawieźć do kościoła na wózku, który jej specjalnie kupiłem. Powiedziała, że wstydzi się pokazać taką niedołężną. Jednak dała się przekonać do zawiezienia jej do kościoła w dzień odpustu parafialnego 10 sierpnia. Widać było, że nawet wsiadanie na wózek i jazda wózkiem męczy Ją. Mimo wyraźnego zmęczenia tą wyprawą, była z niej zadowolona, bo była w kościele. I to był jej ostatni raz za życia. Potem już tylko udało mi się Mamę namówić na krótki spacer wózkiem po ulicy. Chciała zobaczyć mój ogród. To było około miesiąc temu, gdy jeszcze było względnie ciepło. Także ta wyprawa Ją wyraźnie zmęczyła i już jej nie namawiałem więcej na wsiadanie na wózek. Potem wydziałem ją już tylko raz przed domem w pewien słoneczny dzień. Kilka razy jednak zastałem ją siedzącą w domu przy modlitwie, ostatni raz dzień przed wigilią Wszystkich Świętych, czyli cztery dni przed odejściem do wieczności. Wcześniej do modlitwy zawsze klękała i trzymała się prosto bez podpierania się. Gdy w piątek, na Wszystkich Świętych, czyli dwa dni przed śmiercią, przyszedłem, żeby Jej udzielić Ostatniego Namaszczenia, kazała podać sobie rękę, żeby usiąść na przyjęcie sakramentu. Wytrzymała na siedząco do Komunii św., po czym zauważyłem, że jest Jej bardzo ciężko i pomogłem się położyć. W Dzień Zaduszny już nie mogła się podnieść i musiałem ją podnieść razem z poduszką, żeby modła popić wodę po spożyciu Ciała Pańskiego. To była Jej ostatnia Komunia św.
2 listopada podczas odwiedzin w ciągu dnia zapytała, czy już zrobiłem porządki jesienne w ogrodzie. Potem wieczorem zobaczyłem konanie, gdyż nie reagowała, inaczej niż zwykle, na dotknięcie czoła. Odmówiłem modlitwy za konających z rytuału, udzieliłem rozgrzeszenia z odpustem zupełnym i zacząłem odmawiać na głos różaniec. Dość rychło ale stopniowo Mama odzyskała przytomność, ożywiła się i złożyła ręce razem, które były dotychczas rozłożone szeroko jakby w geście powitania. Dałem Jej do prawej ręki różaniec. Stopniowo zaczęła szeptem razem ze mną powoli odmawiać różaniec, słabym, ale dość wyraźnym głosem. Przy trzeciej tajemnicy radosnej podniosła kolana tak jakby chciała uklęknąć. Na koniec trzech części różańca już tylko poruszała ustami, ale oczy miała otwarte i przytomne. Przed północą powiedziałem, że idę spać. Zapytała dokąd, a gdy powiedziałem, że do siebie, zareagowała jakby była zdziwiona.
W niedzielę 3 listopada rano około godziny 7ej zaszedłem, by zobaczyć, jak się czuje i czy mogę przyjść z Komunią św. Mama była przytomna. Gdy zapytałem, jak się spało, powiedziała, że dobrze. Na pytanie, czy mam przynieść Komunię św., powiedziała "dobrze". Po Mszy św. przyniosłem Komunię św. Wtedy Mama była już nieprzytomna. Znowu udzieliłem Ostatniego Namaszczenia, udzieliłem rozgrzeszenia z odpustem zupełnym i zacząłem odmawiać różaniec. Wtedy Mama znów odzyskała przytomność, ożywiła się i zaczęła dość wyraźnie odmawiać ze mną różaniec. Zbliżyła swoje ręce jakby chciała je złożyć do modlitwy i jakby szukała różańca. Podałem Jej różaniec między ręce. Chwyciła różaniec lewą ręką tak jak go trzymała zawsze na modlitwie, a prawą próbowała liczyć paciorki. Po kilku nieudanych próbach przesuwania paciorków w palcach, zaprzestała dalszych prób, ale nadal w lewej ręce trzymała różaniec, dość wyraźnie i niespodziewanie głośno odmawiając razem ze mną. Z czasem głos jednak wyraźnie słabł i już tylko słychać było szept poruszanymi ustami. Na koniec, po 15ej tajemnicy podniosła jeszcze sama różaniec do ucałowania krzyża, lecz już nie była sama w stanie dotknąć ust. Pomogłem i dała znak, żebym odłożył różaniec na stolik, gdzie zawsze leżał w pogotowiu. Powiedziałem, że idę zjeść śniadanie (było około 10.30). Zapytała zdziwiona: "dopiero teraz?". Po śniadaniu, ponieważ spałem w nocy niecałe 4 godziny, położyłem się na chwilę i usnąłem. Po przebudzeniu się koło godziny 14ej poszedłem znów do Mamy zobaczyć, jak się czuje. Zastałem Ją niespodziewanie rześką. Leżała bokiem odwrócona twarzą do okna, w które patrzyła z zaciekawieniem. Miała też niespodziewanie mocny i wyraźny głos. Zapytałem się, czy mam podać wodę. Chciałem sprawdzić, czy byłaby w stanie przyjąć łyk wody, żeby popić po spożyciu Ciała Pańskiego. Powiedziała, że nie, bo to byłoby zimne. Widocznie bolało ją wyschłe gardło. Zrozumiałem, że nie będzie w stanie przyjąć Komunii św., ale miałem nadzieję na dalszą poprawę. Powiedziano mi, że na obiad wypiła trochę rosołu, co mnie znowu zdziwiło, ale to pasowało do zauważalnej poprawy kondycji Mamy. Zadziwiająco głośnym i wyraźnym głosem powiedziała do swojego brata Władzia, żeby poszedł zjeść drugie danie z obiadu. Wtedy byłem jeszcze bardziej zaskoczony i uradowany Jej kondycją. Wróciłem do siebie i jakoś mnie natchnęło, żeby zacząć czytać książkę o św. Józefie. Myślę, że św. Józef potraktował to jako prośbę o towarzyszenie Mamie w Jej ostatnich chwilach życia ziemskiego. Spokojny o Mamę, pojechałem na Mszę św. wieczorną. Po Mszy św. był jeszcze mały poczęstunek u znajomych. Zostałem na chwilę, bo to była Msza św. z okazji srebrnych godów i dodatkowo dla solenizantki z tego dnia. Około godziny 21ej wyruszyłem w drogę powrotną do domu. Około godziny 21.30 otrzymałem telefonicznie wiadomość, że Mama nie żyje, że zmarła na koniec apelu jasnogórskiego, któremu była wierna od wielu lat. To zapewne nie był przypadek. Poznałem wtedy swój błąd w ocenie popołudniowej kondycji Mamy. Poczułem żal do siebie, że zostałem na poczęstunku. Gdybym nie został, to bym może zdążył na Jej ostatnie tchnienie, żeby Jej towarzyszyć modlitwą w przejściu do wieczności. Po południu zostawiłem Ją bez pożegnania. Teraz przyśpieszyłem jazdę, żeby być jak najszybciej przy Niej mimo skonania. Dojechałem przed 23cią, około półtora godziny po ostatnim tchnieniu. Była już ubrana w suknię do trumny. Czoło było jeszcze ciepłe. Jeszcze raz udzieliłem Ostatniego Namaszczenia i rozgrzeszenia z odpustem zupełnym. Z dziwnym spokojem i pokojem w sercu, odmówiłem jeszcze modlitwy in commendatione animae i ponownie w tym dniu trzy części różańca. Skończyłem ponad 3 godziny po Jej ostatnim tchnieniu, czyli w czasie dopuszczającym udzielenie Ostatniego Namaszczenia. Piszę o tym dlatego, że dopiero podczas posługiwania w Monachium dowiedziałem się, że nie należy ostatniego tchnienia uważać za moment wyjścia duszy z ciała i że trzeba otaczać tę osobę modlitwą także po ostatnim tchnieniu. Takie pożegnanie jest z całą pewnością bardziej ludzkie i bardziej katolickie. Widocznie tak miało być. Mama otrzymała przez moją posługę wyjątkową opiekę duchową w ostatnich dniach ziemskiego przebywania. Na koniec Pan Bóg wskazał mi przez ten moment odejścia, że mam być wierny w moim posługiwaniu. Mama na pewno nie chciała mnie zatrzymać dla siebie, skoro miałem służyć wiernym przez Mszę świętą zamiast być przy Niej.
Dla mnie te ostatnie dni były potężnymi rekolekcjami dla życia kapłańskiego. W powolnym umieraniu dla tego świata Mama pokazała mi swoim przykładem, jak ważne jest poważne traktowanie modlitwy i obowiązków. Ją modlitwa naocznie ożywiała i wzmacniała, a Ona ze swojej strony traktowała ją zawsze z największym szacunkiem i pieczołowitością. Myślę, że tak wygląda żywa wiara. Parę razy byłem świadkiem, gdy w zwierzeniach o swoim pełnym bolesnych doświadczeń życiu mówiła: "gdyby nie wiara, to bym zwariowała". Miała na myśli wczesną utratę męża, potem starszego syna (zmarł w wieku 38 lat), w końcu wnuka (lat 26). Zawsze mówiła o tym załamującym się głosem. Los nie szczędził Jej cierpień także w ostatnich latach, miesiącach i tygodniach, akurat ze strony najbliższego otoczenia (gdy wskutek braku odpowiedniego przystosowania łazienki dla osób starszych upadła tam i doznała poważnych urazów czoła i twarzy, otwarte krwawiące rany dezynfekowano Jej środkiem do dezynfekcji powierzchni sanitarnych; w Jej własnym domu, który wybudowała i wyposażyła swoją ciężką pracą, robiono awantury na tle majątkowym, mimo że zabierano Jej nawet rentę). Rozumnie pocieszam się tym, że Pan Bóg oszczędził Jej dalszych cierpień. Zresztą odeszła w znamiennym momencie: w niedzielę w oktawie Wszystkich Świętych na koniec apelu jasnogórskiego, w dzień ostatniego odmówienia razem ze mną wszystkich części różańca świętego. Uzasadniona jest nadzieja, że Ona już bólu nie doznaje. A ból, który wynika teraz dla nas, ma służyć uczeniu się od Niej tego, co najcenniejsze.
Cóż jeszcze warto zachować w pamięci i czci? Mama zmarła tak jak żyła: otoczona modlitwą, dzielna, skromna, nie skarżąca się, myśląca o innych. Nigdy nie zafundowała sobie wypoczynku, wczasów itp. Gdy w ostatnich kilkunastu latach bardzo cierpiała na reumatyzm, na pojechanie do sanatorium trzeba ją było uporczywie namawiać, nie tylko dla tego, że szkoda Jej było pieniędzy, lecz także z powodu troski o Jej niepełnosprawnego młodszego brata Władzia, który zawsze boleśnie odczuwał każdą Jej nieobecność. Jak prawdziwa dama lubiła elegancję, ładny ubiór, ale nigdy sobie nie kupowała ubioru, zwłaszcza nowego. Właściwie wszystko miała z darów od swojej dawnej przyjaciółki z USA, a były to rzeczy używane. Mimo, a właściwie raczej z powodu trzeźwej i słusznej świadomości swojej naturalnej urody nigdy się nie malowała, nie farbowała włosów, nie wstydziła się siwizny. Nigdy nie ubrała spodni i nierzadko wyrażała swój krytyczny stosunek do tej panoszącej się obecnie durnej antykobiecej mody, której ulegają nawet starsze i bardzo starsze panie (co zwykle świadczy nie tylko o braku poczucia własnej godności, lecz także o zaniku zdrowego wyczucia estetycznego). Także w domu lubiła być elegancka, oczywiście po domowemu, i to była skromna elegancja, raczej schludność prawdziwie kobieca, bo macierzyńska i czysta. W tym sensie była znakiem sprzeciwu, ale sobą - tym, kim była, nie z woli odróżniania się czy płynięcia pod prąd.
Dlatego Jej odejście z tego świata w oktawie Wszystkich Świętych bardzo pasuje do Niej. Była zwykła, a zarazem niezwykła w swej zwykłości. Nie zawsze mogłem się zgodzić z Jej filozofią życiową, podejściem do niektórych spraw czy problemów. Konkretnie: bardzo, aż za bardzo przejmowała się opinią ludzką. Poniekąd jest to o tyle zrozumiałe, że z jednej strony była ogólnie lubiana i poważana, nie miała wrogów, choć też miała niewielu przyjaciół, ale za to zwykle wiernych. Z drugiej zaś strony trzeba mieć na uwadze, że w tej małej galicyjskiej mieścinie (gdzie przed wojną ani kościół rzymsko-katolicki, ani cerkiew grecko-katolicka nie były umieszczone przy rynku, lecz akurat synagoga, której budynek istnieje zresztą do dziś) wielu jest takich, którzy w dość wąsko i specyficznie ujmowanym interesie, choćby z zazdrości czy z żądzy zemsty za niespełnienie ich złodziejskich zachcianek gotowi są urządzić piekło na ziemi choćby językiem, czyli oszczerstwami. Z tego właśnie względu dawała mi swoje rady, pouczenia, upomnienia, niekiedy wyrzuty, z intencją na pewno dla mojego dobra, choć przyziemnego. Zawsze warto było się nad nimi zastanowić, nawet jeśli nie mogłem się im poddać, gdy uważałem, że muszę postąpić wbrew Jej bardzo pragmatycznej linii, co ostatecznie respektowała. Wiem, że zawsze chciała dobrze, oczywiście na swój sposób, w kontekście swojego doświadczenia życiowego i swojej roli w rodzinie i wobec mnie. Teraz widzi sprawy o wiele lepiej niż ja, bo z góry, z perspektywy wieczności u Boga. Ufam, że także teraz chce mi pomagać i może mi być pomocą o wiele lepiej niż w życiu doczesnym. Tego też życzę każdemu.
Post scriptum 1
W uzupełnieniu muszę dodać jeszcze jeden wątek, istotny dla zrozumienia Jej życia i tego, kim była. Jak już wspomniałem, ma młodszego niepełnosprawnego brata Władzia. Władziu doznał urazu głowy podczas narodzin w domowych warunkach w pierwszych latach powojennych, bez odpowiedniej opieki medycznej. Gdy przyszedł na świat, moja Mama miała 10 lat. Cieszyła się młodszym braciszkiem i już wcześnie poczęła zajmować się nim, gdy moja babcia musiała ciężko pracować w gospodarstwie i na roli. Mama musiała też wcześnie zacząć zarabiać, gdyż jej o dwa lata starszy brat Jan studiował medycynę w dalekim Wrocławiu, na co moi dziadkowie musieli ciężko pracować. Muszę o tym wspomnieć, ponieważ jestem pewien, że te doświadczenia ukształtowały Mamę właśnie tak a nie inaczej, i że to, jakim Władziu się stał i jakim jest - a jest powszechnie lubiany przez tych, którzy go znają - jest owocem opieki, troski i też cierpienia mojej Mamy. Poniekąd Mama uczyła się swej postawy życiowej i macierzyństwa w opiece nad Władziem, która wymagała nadzwyczajnej ofiarności i cierpliwości. To była dla Niej także szkoła wiary i ufności Bogu, przyjęcia i ufnego, dzielnego niesienia krzyża, wręcz heroicznego. Władziu jest znany z towarzyskości, łatwości nawiązywania kontaktów (oczywiście po swojemu), pogodności i ciepła osobistego. To on jest pierwszym owocem Jej osobowości uformowanej w ogniu cierpienia i pokornej, ofiarnej miłości.
Post scriptum 2
Na koniec wypada mi wspomnieć jeszcze o pogrzebie Mamy. Zwróciłem się do biskupa miejsca z prośbą o pozwolenie na sprawowanie tradycyjnej liturgii żałobnej. Odrzucono moją prośbę, co mnie zresztą raczej nie zaskoczyło. Większą niespodzianką było zachowanie wobec pogrzebu Mamy. Otóż można było się spodziewać, że zostanie Ona potraktowana jako Matka kapłana katolickiego, a to zwykle oznacza, że obrzędy prowadzi biskup i uczestniczą też kapłani spoza parafii. Nic takiego nie miało miejsca w przypadku mojej Mamy. Odpowiedzialność ponosi głównie miejscowy proboszcz, który organizował pogrzeb (zresztą zawzięty wyznawca faustyno-sopoćkizmu i blachnicyzmu, którego pierwszym posunięciem na parafii było nakazanie podchodzenia do Komunii w kolejce, czyli praktycznie bezczelne uniemożliwianie klękania zwłaszcza osobom starszym). Nie wiem, czy w ogóle powiadomił władze diecezjalne. Jednak biskup miejsca wiedział ode mnie wskutek mojej prośby co do obrzędu. A nie przybyli nawet kapłani z sąsiedniej parafii, mimo iż znali Mamę od wielu lat, gdyż niegdyś byli wikariuszami w naszej parafii. Jest pewne, że takie potraktowanie pogrzebu mojej Mamy - nie została potraktowana jako matka kapłana - miało uderzyć we mnie. A sprawa ma szerszy kontekst i tło. Otóż mój dom rodzinny znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie kościoła parafialnego i plebanii. Moja rodzina zawsze utrzymywała bardzo przyjazne, a niekiedy wręcz zażyłe stosunki z księżmi i zakonnicami posługującymi w parafii. W dzieciństwie byłem ministrantem na zawołanie, tzn. wołano mnie do służenia, gdy nie było żadnego innego ministranta, zwłaszcza na mszach porannych, pogrzebach i ślubach. Moja Mama mnie do tego dość stanowczo zachęcała (była to swoista mieszanka zachęty, prośby i delikatnego nakazu). Bywali wikarzy, którzy wchodzili w zażyłość towarzyską z moimi rodzicami (byli dobrymi katolikami, Mama była bardzo pobożna, mój Tato miał status społeczny "pana doktora", a wielebni duchowni nie zadawali się towarzysko z byle kim), urządzając sobie u nas głośne zabawy do późnych godzin mocno zakrapiane alkoholem i to nie byle jakim, bo, o ile pamiętam, nie zniżali się poniżej koniaku (moja Mama była właściwie tylko służącą, nigdy nie widziałem Jej nietrzeźwej). Jeden z wikarych tak się spoufalił z nami, że zaprosił mnie i moją siostrę na oglądanie telewizji do siebie po to, żeby posadzić moją wówczas kilkunastoletnią siostrę przy sobie i obmacywać ją pod bluzką w okolicy pasa, co mimochodem zauważyłem kątem oka. Zresztą poinformowałem o tych sprawach obecnego biskupa miejsca, jednak nie otrzymałem żadnej reakcji. Takie właśnie doświadczenia z tutejszym klerem spowodowały u mnie niechęć do wstąpienia do tutejszego seminarium diecezjalnego i w ogóle pewien dystans do kleru diecezjalnego. Dlatego właśnie wstąpiłem do seminarium zakonnego (jedynego, które wówczas znałem), wbrew namowom rodziny i też ówczesnego proboszcza i innych miejscowych księży. Moja Mama niezmiennie starała się o dobre stosunki z tutejszymi księżmi, które jednak z ich strony po moim wstąpieniu do werbistów wyraźnie oziębły, zwłaszcza gdy okazało się, że potem jako kapłan nie koncelebruję Novus Ordo. Podam przykład: gdy Mama piekła chleb domowy (a robiła to regularnie przynajmniej od ponad 20 lat), to jeden z dwóch bochenków dawała na plebanię. Po tym, jak odwiedzając mnie w Monachium zobaczyła stosunek wiernych do mnie, mówiła mi: "Tobie wierni pomagają tam na parafii, to ja staram się pomagać tutaj księżom". W ten sposób na przestrzeni lat przynajmniej kilkunastu kapłanów regularnie jadło chleb i też inne wypieki z wyrobu mojej Mamy, ofiarowane z serca, serca matczynego ogarniającego wszystkich kapłanów. Na pogrzebie pojawił się tylko jeden z nich - wikary, który w tym roku odszedł do innej parafii. Taki to jest poziom moralny, duchowy i ogólnie ludzki. Oczywiście miało to ugodzić we mnie, bo nie koncelebruję Novus Ordo, ale podłe jest wobec mojej Mamy. Takie to są owoce obłudy modernistycznej.