Zasady komentowania: bez anonimowych komentarzy

Czy liturgia jest sprawą prywatnej pobożności?




Odpowiedź jest prosta i krótka: nie jest. Wynika to już z pojęcia liturgii. Jest ona bowiem publicznym kultem Kościoła, nie prywatną praktyką pobożnościową. Owszem, liturgia może i powinna żywić, pobudzać, formować i też korygować pobożność osobistą. Jednak jest to funkcja wtórna, drugorzędna i podrzędna, nie istotna i nie decydująca. Wartość osobista - pod względem czy to przywiązania, czy upodobania czy jakiejkolwiek więzi uczuciowej - nie ma istotnego znaczenia dla liturgii. Nadrzędne wobec liturgii są wyłącznie prawdy wiary katolickiej, w których świetle należy oceniać jej słowa i czynności.

Zresztą cała powyższa wypowiedź jest bełkotliwa. Jej tezy - tak jak ta powyżej oceniona zasadnicza - są fałszywe i mętne, wręcz kłamliwe, zarówno teologicznie jak też co do faktów. Nawet pomijając pseudopsychologiczne bluzgi w związku z urojonym "tradsizmem", urojonymi "rówieśnikami", urojonymi "starszymi", nie sposób wyłuskać choćby jednego sensownego zdania będącego czymś więcej niż deklaracją własnej pozycji, która sprowadza się do tego, że powodem "zaangażowania" autora "w tradycję" jest irracjonalne "docenienie VOM".

Autor odrzuca "pastwienie się nad NOMem", sam się pastwiąc niewybrednie na tymi "niektórymi tradsami", którzy krytykują NOM, bo wybrali VOM nie z powodu własnej pobożności, lecz z powodu wierności wierze katolickiej. 

Autor sprytnie podszywa się pod "rówieśników", którzy, nie mając ani solidnej wiedzy teologicznej czy choćby katechizmowej, są pociągani do liturgii tradycyjnej najpierw przez niewątliwie wartościowe wrażenia estetyczne. Perfidia autora polega jednak na tym, że próbuje zakazać wyjścia poza i ponad sferę przeżyciowo-uczuciową, ku wymiarowi intelektualnemu, który nieuchronnie prowadzi do dyskursu teologicznego, zwłaszcza apologetycznego. Ten dyskurs jest dla autora "sekciarski", "zdziwaczały", "niskim i prostym krytykanctwem", "działaniem na negatywnych emocjach", "zacietrzewiem", "fatalizmem", "nieumiejętnością wyważenia sądów", "postawą infantylną i niekonstruktywną" itd. Sam autor oczywiście unosi się ponad taką nikczemnością, pragnąc porwać za sobą "rówieśników", by uchronić ich przed "tradycjonalistyczną bańką", "zamykaniem się w twierdzy" i "ofensywną postawą wobec innych form pobożności"... No cóż, repertuar bluzgów jest iście godny szefa propagandy stanu wojennego. I też taka sama jest ich wartość merytoryczna. Jedynym przesłaniem jest: 
- nie wolno krytykować NOM,
- zaś VOM wolno doceniać wyłącznie jako osobiście, irracjonalnie podobającą się "formę pobożności". 
W przeciwnym razie należy się do zamkniętych w "bańce" staruchów, którzy chodzą całą rodziną na VOM.

Aż trudno uwierzyć, by coś takiego mógł pisać ktoś, kto ukończył chociażby gimnazjum. Wystarczy umieć liczyć do 100, by wiedzieć, że pokolenie pamiętające jako tako liturgię tradycyjną sprawowaną powszechnie urodziło się najpóźniej do 1955 r. i tym samym liczy obecnie około ponad 60 lat. Pokolenie młodsze - a jest to już pokolenie rodziców autora -  zostało wychowane na NOMie i pod tym względem nie różni się od obecnej młodzieży. Obecna młodzież jest natomiast o tyle w lepszej sytuacji, że ma znacznie szerszy i łatwiejszy dostęp do liturgii tradycyjnej niż pokolenie poprzednie (do którego zalicza się także piszący te słowa). Ta dostępność sprzyja porównaniu i refleksji nad przyczynami i skutkami. Nie sprzyja temu natomiast brak styczności, czy to z NOMem czy z VOMem. Każdy myślący choćby zdroworozsądkowo człowiek ma zdolność do analizy porównawczej i wyciągnięcia wniosków zarówno natury poznawczej jak też praktycznej. Ani kłamliwe zaklinanie rzeczywistości - jakoby NOM i VOM byli równorzędnymi "formami pobożności" - ani próba zakazu myślenia i tym samym oceniania nie są w stanie wytrzymać próby czasu, zwłaszcza długoterminowo. Nasuwa się więc pytanie, co tu jest głównym problemem: czy odmóżdżenie autora czy podjęta przez niego próba odmóżdżenia czytelników.

Pytanie to można pozostawić otwarte. Odpowiedź staje się bardziej oczywista wobec powiązań autora ze środowiskiem, które się nazywa "lewicą katolicką" wraz z jej organem: 


Tak ten organ sam się prezentuje:





Wydawcą jest niesłynne środowisko pseudokatolickich wywrotowców:


 
Zaś jako autorzy współpracują m. in. takie sławy: 


Dalszy komentarz jest właściwie zbędny. 
Na koniec wypada jeszcze raz ostrzec przed tego typu "aktywistami".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz