Zasady komentowania: bez anonimowych komentarzy

Jaką rangę ma nauczanie Kościoła o celach małżeństwa?



Odpowiadam po krótce dla wyjaśnienia problemu:

1. Tzw. cenzury teologiczne - czyli stopniowanie tez według ich stopnia pewności czy nieomylności - są stosowane tradycyjnie jedynie w podręcznikach dogmatyki katolickiej, nie w podręcznikach teologii moralnej. Oznacza to, że nauczanie o celach małżeństwa nie było opatrywane takimi stopniami. 

2. Tym niemniej główne zasady stosowane w odniesieniu do prawd wiary katolickiej) czyli dogmatów można stosować analogicznie do kwestii moralnych, także do nauczania o celach małżeństwa. 

3. Nauczanie o celach małżeństwa podane w Codex Iuris Canonici z 1917 r. podaje odwiecznie nauczanie zawarte u Ojców Kościoła, Doktorów Kościoła i u papieży na przestrzeni wieków. Jako stałe i powszechne nauczanie ma istotne znamię nieomylności jak konkretny przykład nieomylności Kościoła wskutek asystencji Ducha Świętego. 

4. Codex Iuris Canonici z 1983 r. - w odróżnieniu do poprzedniego - nie podaje hierarchii celów małżeństwa, a jedynie odwraca kolejność w wymienieniu, co samo w sobie nie jest odwróceniem hierarchii, choć może być tak interpretowane i de facto tak jest interpretowane. Jest to oczywiście (delikatnie mówiąc) niefortunne, aczkolwiek typowe dla soborowia i posoborowia, gdzie wprawdzie - ściśle biorąc - nie ma bezpośredniego zaprzeczenia dotychczasowemu nauczaniu Kościoła, ale zostaje otwarta możliwość takiego właśnie interpretowania i zastosowania, co powoduje zamieszanie i destrukcję zaufania do Kościoła. 

5. Człowiek dobrej woli znający zasady teologii katolickiej będzie zasadniczo skłaniał się ku pogodzeniu nowych dokumentów (w tym wypadku CIC z 1983 r.) z tradycyjnym nauczaniem Kościoła, które ma znamiona nieomylności, nawet jeśli dana teza nie została formalnie ogłoszona jako nieomylna. W tym wypadku będzie podnosił, że odmienna kolejność w wymienieniu celów małżeństwa nie jest zaprzeczeniem czy odrzuceniem jasnej hierarchii tychże celów podanej w w CIC z 1917 r., nawet jeśli tak obecnie uważa wielu teologów a nawet hierarchów. 

O demoralizacji dzieci


Zwykle jest tak, że człowiek wychowuje swoje dzieci przynajmniej tak jak sam był wychowywany, a nawet - według własnego mniemania - lepiej. Bywają skręty w różne strony, oczywiście zwłaszcza pod wpływem współrodzica. W każdym razie w działalności wychowawczej okazuje się, jak dana osoba była wychowywana i z jakim skutkiem, nawet jeśli chce być subiektywnie lepszym wychowawcą, a na pewno okazuje się, jakie wartości i nawyki sobą reprezentuje. Innymi słowy: pokaż mi, jak wychowujesz, a powiem ci, kim jesteś. 

Znany już skądinąd gwiazdor internetowy (więcej tutaj i tutaj) chwali się ostatnio swoją genialnością rodzicielsko-wychowawczą, konkretnie opowieścią (o małym rycerzu, którym ma być jego 3-letni synek), której wybitnym autorem jest zapewne on sam. Pierwszą, zasadniczą cechą tutaj jest więc pomieszanie rzeczywistości z bajkowością, do której widocznie aspiruje. On widocznie uważa, że tak można dla celu pedagogicznego, choć jest dość oczywiste, że właściwie chodzi o chwalenie się przed publicznością swoim potomstwem, oczywiście nie mniej genialnym niż sam ojciec. Nikt normalny nie wymyśla dość debilnej historyjki po to, by publiczne odczytanie wpływało wychowawczo na jej bohaterów. Tym bardziej, że głównym bohaterem jest 3-letni Józio, który z całą pewnością w tej sprawie obecnie nie ogarnia nawet tego, że jest w centrum uwagi. Innymi słowy: to "arcydzieło" twórcy cyfrowego M. Ochmana ewidentnie skierowane jest do publiczności, nie do jego dzieci, które są w tym bohaterami. Oznacza to, iż Ochman ponownie - i widocznie nałogowo - wykorzystuje własne dzieci dla zaspokojenia swojego narcystycznego parcia na szkło. Tym samym więcej mówi przez to o sobie niż o dzieciach. 

Jest w tym jednak jeszcze inny poważny problem, dotyczący pozornie tylko pewnego szczegółu. Oto on:



Czy Ochman zdaje sobie sprawę z tego, że w tej swojej genialnej "opowieści" każe własnemu dziecku okłamywać swoje inne dziecko? 3-letni Józio tego obecnie na pewno nie ogarnia, lecz córka, która to czyta, już raczej tak. Zaś na pewno każdy normalny, nie przywykły do kłamania człowiek zauważa, iż okłamywanie także pod pozorem pedagogicznym jest okłamywaniem i demoralizacją, gdyż niszczy wrażliwość na brak prawdomówności i wpaja bagatelizowanie kłamstwa. Skoro Ochman przedstawia kłamstwo jako przynajmniej normalny środek wychowawczy, to nie tylko ukazuje, jaką metodą wychowawczą on się posługuje, lecz także wdraża własne dzieci w tę metodę, mianowicie w kłamanie dla rzekomego celu pedagogicznego. 

Ochman zapewne będzie się bronił tym, że to przecież tylko zmyślona bajka, której nie należy brać dosłownie. To znów będzie świadczyło o jego narcyzmie i braku autokrytycyzmu. Może mi będzie znów słał jakieś pisma przez swojego prawnika. Zapewne nie będzie chciał dopuścić do siebie myśli, że chodzi o dobro jego dzieci, a także innych dzieci wychowywanych w podobny sposób, czyli wdrażanych w kłamanie. I chodzi też o dobro rodziców, gdyż dziecko niezdeprawowane jest samo ze siebie wyczulone na prawdomówność, a gdy zauważy, że zostało choćby jeden raz okłamane - a zauważy to nieuchronnie wcześniej czy później - to bardzo ciężko będzie odzyskać jego zaufanie. Wprawdzie doraźnie kłamstwo może wydawać się użyteczne jako skuteczne do wymuszenia na dziecku może nawet czegoś dobrego, jednak choćby drobne użyte kłamstwo nie tylko ostatecznie i długofalowo rujnuje relację z dzieckiem, lecz skrzywia jego charakter i może mieć bardzo poważne konsekwencje na przyszłość. Tacy rodzice, nawet na swój sposób niby pobożni, nie powinni się dziwić, gdy ich dziecko oddali się od wiary i Kościoła. Przekazywanie wiary zawsze opiera się na zaufaniu do osoby przekazującej. 

Na argument, że to przecież bajka, odpowiadam ponadto, że bajkę też trzeba umieć pisać. Nie każda zmyślona historyjka jest bajką i może być bajką. W bajce nie ma pomieszania osób rzeczywistych i faktów z osobami fikcyjnymi i zdarzeniami zmyślonymi. Gdyby Ochman ukończył jakieś porządne studia, czy choćby poczytał prawdziwe bajki z literatury klasycznej, a nie ograniczał swojego wykształcenia do mniej czy bardziej debilnych filmów, to może byłby w stanie napisać jakąś sensowną bajkę, a przynajmniej byłby mądrzejszy i nie prezentował swoim dzieciom i publiczności czegoś, co bajką nie jest i być nie może. 

Sprawa jest, wbrew pozorom, bardzo poważna. Każdy, kto trzeźwo obserwuje rzeczywistość, mając choćby elementarną katolicką wrażliwość moralną, dostrzega, że korzeniem zła, które drąży i zatruwa społeczeństwo polskie (a także inne społeczeństwa niegdyś katolickie) jest powszechne, dogłębne i wręcz odruchowe zakłamanie, a w związku z tym brak wyczulenia na kłamanie (dlatego wygrywają wybory ci, którzy wręcz nałogowo i odruchowo kłamią). Czy można już tylko z tym się pogodzić i włączyć się w powszechną grę kłamstw, oszustw i pozorów? Katolikowi nie wolno tego czynić. A zacząć oczywiście można i trzeba od siebie. I też walczyć o prawdomówność wszędzie, gdzie ma się na to wpływ, zwłaszcza w wychowaniu swoich dzieci. 

Witaj człowieku prymitywny czyli mała "Polska" D. Mysiora


Są sytuacje, gdy poważnie waham się, czy powinienem podać tutaj materiał dowodowy. Musiałem to już czynić kiedyś w przypadku "słynnego" oSzustaka. Nie spodziewałem się wtedy, że będę musiał to czynić także z jego adwersarzem, z którym kilka lat temu miał publiczną pyskówkę. Wygląda na to, że w jakimś stopniu łączy ich jakaś wspólna przeszłość (aczkolwiek tutaj mogę się mylić, bo nie badałem przeszłości tychże panów). 

Dawid Mysior przeszedł swoiste przeobrażenie. Pojawił się w internetach jako konserwatywny wyznawca novusizmu, polemizujący z trydenciarzami. Punktem zwrotnym były jakieś jego przejścia z własnym proboszczem, któremu wówczas jeszcze służył. Następnym kamieniem milowym w tej przemianie było traumatyczne spotkanie z gdańskim biskupem pomocniczym na zaproszenie tego ostatniego (wygląda na to, że był to bp Piotr Przyborek). Od tego momentu Mysior dość wyraźnie zwrócił się ku lefebvrianizmowi i obecnie jemu gorliwie służy jako wyznawca. 

Jego kanał na yt jest robiony dość profesjonalnie. Radiowy głos przyciąga słuchaczy. Pomieszanie dziedzin i tematów trafia do różnych ludzi na takiej samej zasadzie jak ta stosowana od dziesięcioleci przez przekaziory usańskie: mieszanka skandali, nowinek i ciekawostek podawana dla codziennej dawki nawykowego oburzanka. Mysior potrafi, a pociąga trydenciarzy, którzy nie znajdują tego typu papki gdzie indziej. 

Ostatnio wpadł na pomysł, jak urozmaicić swój występ - jak zwykle długaśny, nudny i narcystyczny. Tutaj dla wyjaśnienia muszę podać niestety w oryginale, za co z góry przepraszam:

Kontext nie dotyczy wprawdzie spraw czysto kościelnych (jak to zwykle u niego). Być może dlatego Mysior uznał, że tym razem może sobie pozwolić na tego typu obrazowość i fantazje, z którymi widocznie obcuje na co dzień, skoro tak mu się spontanicznie nasuwają. Sytuacja wydaje się nie planowana z góry, choć kontrolowana. Mysior rozważnie wypowiada te słowa, co potęguje skandal, z czego on raczej nie zdaje sobie sprawy, a to tym bardziej świadczy o nim. 

No cóż. Polska jakoś nie ma szczęścia do internetowych gwiazd trydenciarskich. Ostatni popis Anny Świerzyńskiej był dość dokładnie tego typu i nie mniej skandaliczny (więcej tutaj). 

Ma to związek zapewne z faktem, że te "gwiazdy" wywodzą się ze środowisk w jakimś stopniu zainfekowanych korwinizmem. Być może ani Świerzyńscy ani Mysior nie wie, że nawet w komuniźmie tego typu styl wypowiedzi byłby zupełnie nie do pomyślenia i by został uznany za skandaliczny, a pierwszymi, którzy wprowadzili do przestrzeni publicznej taki poziom "kultury", byli dość synchronicznie: rzecznik stanu wojennego Jerzy Urban oraz Janusz Korwin-Mikke, któremu asystował w tym Stanisław Michalkiewicz (z tej prymitywnej choć inteligentnej trójcy najrozsądniejszy jest ten ostatni). Zapewne ci dwaj ostatni są sprawcami obecnego schamienia w kręgach prawicowych i konserwatywnych, co je łączy niestety z kręgami tego pierwszego osobnika. To jest dość dobitny przejaw zapaści kulturowej, intelektualnej i moralnej sięgającej także - a nawet zwłaszcza - obecnych elit czy to urojonych czy faktycznie wpływowych. 

Z Mysiorem miałem zresztą przed laty krótką styczność na pejsbuku, a to przy okazji jego polemiki z oSzustakiem:


Jak widać, wtedy także nie grzeszył kulturą osobistą, a tym bardziej kulturą katolicką, skoro do duchownego - co widać wyraźnie po moim profilu pejsbukowym - bez uprzedzenia pisze per "ty". Taka to jest elyta tradycyjnego katolicyzmu w Polsce...

Cóż począć? 

Po pierwsze, samemu nie ulegać temu schamieniu, tzn. pilnie wystrzegać się takiego zachowania, jakie wykazali ostatnio Świerzyńska i Mysior, a to zarówno w przestrzeni publicznej jak też prywatnej. 

Po drugie, zwracać uwagę, uwrażliwiać i upominać wychowawczo, zarówno w gronie swoich bliskich i znajomych jak też w przestrzeni publicznej. 

To nie jest jedynie kwestia stylu, manier, konwenansów. Nie będzie duchowego odrodzenia katolicyzmu jeśli nie będzie odpowiedniego poziomu kultury w dziedzinie duchowej i językowej, gdyż to język najbardziej wyraża ducha. 

Co przysięgali papieże przy objęciu urzędu?

Od pewnego czasu pojawia się w internetach wzmianka o tzw. przysiędze koronacyjnej papieży. Jest ona rzeczywiście zawarta w zbiorze około stu urzędowych formularzy kancelarii papieskiej. Najstarsze formularze sięgają przypuszczalnie V wieku, jednak nie sposób ustalić dokładnie ich datowania. 


(tutaj s. 145-148)



Następnie zwraca się do Ludu Bożego (s. 148-157):

Różne "duchowości" a pobożność katolicka


Określenie oraz pojęcie "duchowość", dość popularne w przestrzeni kościelnej w okresie mojej młodości, w ostatnich latach - akurat za pontyfikatu Franciszka - dość wyraźnie straciło na popularności, a to na korzyść innych forsowanych odgórnie haseł jak "duszpasterskość", a ostatnio "synodalność". Zmniejszenie częstotliwości występowania w żargonie kościelnym nie oznacza jednak zaniku problematyki, ani rzeczywistości. Warto pamiętać, że "teologia duchowości" (theologia spiritualis) jako akademicka dziedzina teologiczna jest dość młodą specjalnością, gdyż liczącą dopiero około 100 lat. Za jej założyciela uchodzi powszechnie dominikanin o. Reginald Garrigou-Lagrange, od 1917 roku pierwszy profesor tak nazwanej katedry teologicznej na rzymskim uniwersytecie Angelicum. To pod jego opieką młody polski kapłan Karol Wojtyła przygotowywał swoją pracę doktorską (co do losu tej pracy oraz doktoratu x. Wojtyły przez długie lata krążą sprzeczne i fałszywe informacje). Związek z życiorysem późniejszego papieża jest o tyle istotny, że to za jego pontyfikatu nasilił się - choć nie powstał - problem, który tutaj chcę poruszyć. 

Pierwotnie rozróżniano nurty "duchowości" według poszczególnych mistrzów teologii w tej dziedzinie oraz według założycieli zakonów. Tak mówiło się o duchowości augustiańskiej, benedyktyńskiej, dominikańskiej, franciszkańskiej, ignacjańskiej, karmelitańskiej itd. Wraz z pojawieniem się w przestrzeni kościelnej w okresie od Vaticanum II różnych tzw. ruchów, zaczęto stosować to pojęcie do poszczególnych rodzajów czy organizacyj. Są autorzy - zwykle moderniści - którzy widzą analogię czy wręcz tożsamość między rolą nowo powstałych zakonów w historii Kościoła z jednej strony, a obecną funkcją "ruchów". Problem jest oczywiście złożony. Z jednej strony pewne podobieństwa są niezaprzeczalne, jednak tym bardziej oczywiste są istotne, nawet kluczowe i fundamentalne różnice, na które należy zwrócić uwagę. Te różnice to głównie: 
- klerycki bądź przynajmniej regularny charakter zakonów w znaczeniu życia wspólnotowego uregulowanego daną regułą (względnie konstytucjami)
- śluby zakonne
- zatwierdzenie przez Stolicę Apostolską czyli nadzór administracyjny. 
Te aspekty tutaj pominę. Wymagają one dokładniejszego studium kanonicznego. Ograniczę się do zarysowania problematyki obecnej w praktyce duszpasterskiej oraz koniecznych uwag z punktu widzenia dziedziny jaką jest teologia duchowości. Omówię główne typy, oczywiście w skrócie, zwracając uwagę na istotne cechy - zalety, wady i niebezpieczeństwa. Oczywiście granice między nimi są dość płynne, nierzadko różne typy łączą się i przenikają w jednej osobie, rodzinie czy środowisku. Jednak dominujące właściwości można wyróżnić i scharakteryzować. 


1. Novusizm pospolity 

Chodzi o większość obecnych katolików, których wiara i praktyki religijne bazują i zasadniczo ograniczają się do tego, co ogólnie prezentuje i oferuje przeciętna parafia Novus Ordo. Ich znajomość wiary i życia Kościoła zasadniczo polega na tym, czego niegdyś się nauczyli na lekcji religii, co słyszą na kazaniach i czego dowiedzą z mediów, którym ufają. Obecnie prawie wszyscy - z nielicznymi wyjątkami w bardzo podeszłym wieku - są wychowani i ukształtowani przez "reformy" tzw. posoborowe, które oni zasadniczo bezkrytycznie przyjmują, czy to z braku głębszego namysłu, braku zainteresowania czy też w dobrodusznej naiwności. Są tutaj bardzo różne nurty: jedni są szczerze pobożni i mają poglądy prawicowe, inni uważają się za inteligentniejszych od motłochu i mają poglądy liberalne a nawet lewackie. Ci ostatni to są tzw. katolicy postępowi, reprezentowani głównie w pseudoliberalnych środowiskach postkomunistycznych. Natomiast bardziej prawicowi czy przynajmniej patriotyczni novusowcy są zorientowani głównie na PiS i tym samym na środowisko radiomaryjne w różnym stopniu intensywności. Poziom intelektualny novosowca jest więc bardzo różny, także intensywność praktyk religijnych oraz poglądy polityczne. Jest więc dość oczywiste, że fundament religijny czyli religia Novus Ordo nie daje ani solidnej formacji intelektualnej, ani moralnej, ani pobożnościowej, czego dowodem jest głosowanie przez około połowę katolików tego typu na polityków o poglądach niekatolickich czy wręcz antykatolickich. 


2. Blachnicyzm ("oaza", "ruch światło życie", "domowy kościół")

Chodzi o organizacje założone przez x. Franciszka Blachnickiego, który w okresie komunizmu był jedynym promowanym przez hierarchię kościelną i tolerowanym przez komunistów przywódcą duszpasterstwa młodzieży. Wzorując się na głównie niemieckojęzycznym, lewackim tzw. ruchu liturgicznym drugiej fali (datowanym od 1922 roku, gdy to austriacki augustianin Pius Parsch zaczął celebrować Msze św. tzw. ludowe, czyli ze śpiewem po niemiecku i z ustawieniem celebransa w kierunku ludu, a z czasem zasłynął także z opowiadania się za współpracą z nazistami). Blachnicki dość otwarcie zaliczał swoją działalność do tegoż "ruchu liturgicznego", wprowadzając nowinki liturgiczne już w latach 50-ych, czyli na długo przed "soborem". Istotą jego działalności były:
- tzw. materiały formacyjne, indoktrynujące modernistycznie, zwłaszcza pod pozorem krzewienia znajomości Pisma św. z pominięciem katechizmu,
- nowinki liturgiczne jak używanie gitar podczas liturgii i Komunia na stojąco, a z czasem także inne dziwactwa jak dziewczyny "lektorki". 
Blachnicki był tym, który nie tylko był pionierem rewolucji teologiczno-liturgicznej przez "soborem", lecz także skrajnym realizatorem nowości "posoborowych", z trudem hamowanych przez większość biskupów polskich. Hamulcowym był zwłaszcza kardynał Wyszyński, co wynikało bardziej z taktyki niż z przekonania o szkodliwości tychże nowinek. Otwartym obrońcą i promotorem działalności x. Blachnickiego był kardynał Wojtyła. 
Mówiąc najogólniej, blachnicyzm jest skrajnym novusizmem. Dotyczy to zarówno działalności samego Blachnickiego jak też jest następców w kierowaniu ruchem po jego wyjeździe do Niemiec i potem śmierci, mimo pewnych niuansów, które tutaj można pominąć. 
W "duchowości" blachnicyzmu czy ogólniej "oazowej" należy wyróżnić następujące istotne cechy:
- mniej czy bardziej ukrywana niechęć do "Kościoła przedsoborowego" wraz prawdami wiary i liturgią tradycyjną
- modernistyczno-protestantyzująca teologia i to już w metodologii, gdyż polegająca na protestanckim traktowaniu Pisma św., czyli w oderwaniu od Tradycji Kościoła, a w powiązaniu najwyżej z nauczaniem "soboru" i "posoborowym"
- pozytywistyczne i zarazem obłudne traktowanie liturgii, czyli mentalność trepa w stosowaniu Novus Ordo, tzn. wykorzystanie wszelkich furtek do forsowania coraz dalej idących nowinek
- emocjonalność czyli przeżyciowość w sprawach wiary, w połączeniu z zarówno ignorancją prawd katechizmowych jak też zarażeniem mentalnością protestancką, konkretnie irracjonalizmem w religijności. 
Owszem, zdarzają się wyjątki co do poszczególnych elementów duchowości, zależnie od diecezji czy opieki danego duszpasterza. W okresie komunizmu do "oazy" trafiali wszyscy, którym nie wystarczył szary i płytki repertuar zwykłej parafii, a szukali więcej. To było perfidnie wykorzystywane przez x. Blachnickiego - przy poparciu najbardziej wpływowych hierarchów - do zainfekowania Kościoła w Polsce mentalnością skrajnie modernistyczną, czego dowody mamy obecnie głównie w postaci hierarchii, wywodzącej się głównie czy nawet niemal wyłącznie z blachnicyzmu. 


3. Pseudocharyzmatyzm ("odnowa w Duchu Świętym")

Tzw. odnowa w Duchu Świętym, która jest niby katolicką gałęzią protestanckiego tzw. pentekostalizmu, została zaszczepiona w Polsce akurat za sprawą głównie x. F. Blachnickiego, choć nie tylko. Jest to wersja duchowości jeszcze bardziej oddalona od katolicyzmu, aczkolwiek jest pewną konsekwencją blachnicyzmu, nawet jeśli tegoż wyznawcy nie są chętni do przyznania tego. 
W pseudocharyzmatyźmie do wręcz absurdalnej skrajności posunięte są następujące cechy:
- biblicyzm i do skrajnie antyracjonalny i antyteologiczny
- dystans, a nawet mniej czy bardziej ukryta wrogość wobec prawdy wiary katolickiej oraz samej instytucji Kościoła (powołując się na nauczanie Kościoła tylko wtedy i o ile służy to ich interesom)
- emocjonalizm doprowadzony do skrajności w praktykach i zjawiskach typowych dla tzw. trzeciej fali czyli tzw. "Toronto blessing". 
Te cechy należące do sfery quasi teologicznej są przeniknięte dogłębnym i wręcz nawykowym zakłamaniem, które oczywiście najdobitniej wskazuje na ducha, który tym kieruje i rządzi. To zakłamanie jest tak głębokie i zarazem subtelne, że osoby związane z pseudocharyzmatyzmem kłamią i oszukują nagminnie i wręcz odruchowo, prawdopodobnie nawet nie do końca zdając sobie z tego sprawę, to znaczy w jakiś sposób wierząc w swoje kłamstwa. Jest to pewien mechanizm na poziomie psychiki: nie liczą się fakty, nie liczy się rzeczywistość i stan obiektywny, lecz własne przeżycia i samopoczucie, zwłaszcza przeświadczenie o swojej doskonałości i pobożności. Dla utrzymania tego poczucia gotowi są zaprzeczyć prawdzie, a prawda ich właściwie nie interesuje, o ile mogła by zaburzyć świat przeżyć zwłaszcza grupowych w ramach praktyk pseudocharyzmatycznych, które ostatecznie także polegają na pozorach i oszukiwaniu. 
Owszem, zdarza się, że osoby zaangażowane w tę "duchowość" z czasem doznają otrzeźwienia i odchodzą z niej, niekiedy nawet zbliżając się do Tradycji Kościoła. Warunkiem koniecznym jest jednak zachowanie przynajmniej resztek trzeźwego myślenia i wierzenia po katolicku, oraz odwaga przyznania się do błędu, czyli stawianie prawdy ponad fałszywym poczuciem własnej wartości. 
Oprócz głównego nurtu, pozostającego w ścisłym związku ze swoimi pierwotnymi korzeniami, czyli z protestanckim pentekostalizmem, są w pseudocharyzmatyźmie odmiany zbliżone do pobożności katolickiej, czyli praktykujące zarówno kult eucharystyczny jak też marijny, jak "wspólnota Emmanuel", "nowa droga" ("Chemin neuf") czy medjugorjanizm (będzie o tym osobno). W tego typu gałęziach jest wprawdzie więcej z duchowości katolickiej, jednak w różnym stopniu, w zależności od środowisk i osób. 


4. Kikonizm ("droga neokatechumenalna")

Ruchem jakby równoległym, również powstałym w latach 60-ych ubiegłego wieku, jest organizacja założona przez hiszpańskiego malarza o nazwisku Francisco José Gómez-Argüello Wirtz, znanego obecnie jako Kiko. Zbędne jest powtarzanie ogólnie dostępnych informacyj, zwłaszcza oficjalnej propagandy tej sekty czy jej fanów. Zwrócę uwagę na szczególnie brzemienne w skutki znamiona: 
- Przywódcami zarówno całości czyli centrali jak też oddziałów lokalnych są świeccy - tzw. katechiści, a duchowni są praktycznie tylko na ich usługach. To "katechiści" nauczają i prowadzą. W zamian duchowni otrzymują wszelakie wsparcie quasi rodzinne. Już ten istotny element, zupełnie oficjalny, świadczy o dogłębnie niekatolickiej istocie tej organizacji. 
- Sekta ma swoje rytuały, po pierwsze oparte na herezji, czyli odejściu od wiary katolickiej, a po drugie służące tworzeniu i umacnianiu tożsamości grupowej. Za pontyfikatu Benedykta XVI podejmowane były próby skorygowania tych obrzędów w kierunku ich zgodności z Novus Ordo. Jednak abdykacja przerwała ten proces, co wyjaśnia też zachwyt sekty pontyfikatem Franciszka.
- Również istotnym elementem jest pierwszeństwo życia sekty ponad życiem rodzinnym. Wyrazem tego są dwa przykłady: 1. Rodzice mający nawet małe dzieci zostawiają je pod opieką innej osoby, żeby uczestniczyć w tzw. konwiwencjach, czyli spotkaniach grup sekty. 2. Gdy wierchuszka tak zadecyduje, to rodzice wraz z dziećmi wyruszają na "misję" nawet do bardzo dalekich krajów, co ma poważne negatywne skutki dla psychiki i rozwoju dzieci, które są wyrywane ze swojego zwykłego środowiska, ze swojej społeczności, i zmuszane są do porzucenia swoich relacyj społecznych w imię interesu sekty. 
- Tajemniczość jest także istotną cechą kikonizmu. Przez dziesięciolecia materiały robocze, które służyły nauczaniu przez "katechistów", były trzymane w tajemnicy także przed władzami kościelnymi. Wygląda na to, że wprawdzie pod koniec pontyfikatu Jana Pawła II doszło do jakby udostępnienia tych materiałów w celu zbadania teologicznego, jednak nie jest to wersja pierwotna i pełna, co oznacza, że sekta oszukuje nawet Stolicę Apostolską. 
- Poniekąd pozytywnym elementem jest zachęcanie do wielodzietności, co jednak oczywiście także ma służyć interesowi sekty jako zapewnianie nowych członków wychowanych od początku przez sektę. 
- Jak w każdej sekcie, kładziony jest nacisk na silne, uzależniające więzi wewnętrzne. Są jednak granice tej więzi, gdyż warunkiem jest zarówno bezwzględna wierność jak też dobro sekty. Gdy powikłania życiowe czy to osobiste czy rodzinne, nawet nie natury moralnej czy religijnej lecz np. finansowe czy polityczne zagrażają choćby reputacji "drogi neokatechumenalnej", wówczas dana osoba doznaje nie tylko braku pomocy lecz wręcz odwrócenia się od niej. 
W rezultacie sekta produkuje osobowości przeważnie dobrze zsocjalizowane rodzinnie, jednak z poważnymi deficytami pod względem doktryny, a nierzadko też moralności w zakresie wykraczającymi poza interes sekty. 


5. Escribizm ("opus Dei")

Tak się składa, że ojczyzną tej sekty jest także Hiszpania, a założona została już dekady przed Vaticanum II (oficjalna data to 2.X.1928). Podczas gdy kikonizm jest skierowany do środowisk lewackich i warstw niższych, to escribizm celuje zasadniczo w inteligencję i warstwy wpływowe. 
Założycielem jest Josemaria Escriba, który w ramach dodawania sobie prestiżu zmienił nazwisko na jakby arystokratyczne Escrivá de Balaguer (więcej tutaj). Znany był z hochsztaplerstwa: podawał, że zdobył trzy doktoraty, a brak jest dowodów na choćby jeden, aspirował do godności biskupiej (osiągnął to dopiero jego następca w przywództwie organizacji), lubował w luxusie, dla którego wyzyskiwał swoich zwolenników. Nie bezpodstawne wydają się zarzuty o stosowanie narkotyków na najwyższych szczeblach (więcej tutaj). Całkowicie pewna jest natomiast powszechność nikotynizmu zarówno w najwyższych kręgach kierowniczych "opus Dei" jak też w niższych. Organizacja ta składa się z czterech integralnie powiązanych części: 1) tzw. numerariusze, czyli żyjący domach organizacji w celibacie świeccy pracujący czy to w zawodach świeckich też wyłącznie wewnątrz organizacji, 2) kapłani należący do tzw. stowarzyszenia kapłańskiego św. Krzyża, rekrutujący się wyłącznie z numerariuszy, 3) tzw. supernumerariusze, czyli świeccy żyjący rodzinach, 4) kapłani diecezjalni współpracujący z organizacją, głównie przez wsparcie finansowe, zresztą podobnie jak supernumarariusze. Kuriozum, zresztą sprzecznym z naturą i ustrojem Kościoła jest fakt, że przełożonymi placówek organizacji są wyłącznie świeccy numerariusze i to im podlegają kapłani. Taka struktura oczywiście nie jest przypadkowa i okazuje charakter i naturę tej organizacji: ma ona właściwie cel świecki czyli zapewnienie wpływów organizacji w dziedzinie świeckiej, a kapłani są jedynie narzędziem pomocniczym ku temu. Zasadą naczelną jest spójność struktury i posłuszeństwo jej, a temu celowi podporządkowana jest sfera duchowa, zwłaszcza kierownictwo duchowe. Od członków wymagane jest bezwzględnie poddawanie się wyłącznie kierownictwu duchowemu w ramach organizacji. Jest wiele głosów świadczących nawet o łamaniu tajemnicy spowiedzi w interesie organizacji. Sam jako kleryk i młody kapłan doznałem wielokrotnego werbunku ze strony "OD", na decydującym etapie dość jednoznaczne nalegano, żebym się spowiadał u ich kapłanów oraz poddał się ich kierownictwu duchowemu. Gdy te starania okazały się bezskuteczne, całkowicie zerwano kontakt i traktowano mnie jako zupełnie obcego. Tym niemniej lata doświadczeń z nimi dały mi dość dobrze poznać charakter tej organizacji. 
Są to ludzie generalnie starannie wykształceni, starający się też zachować ortodoxję katolicką, jednak unikając jakiejkolwiek konfrontacji z modernizmem czy choćby najdelikatniejszej krytyki. To wyjaśnia ich kariery w hierarchii, szczególnie rozwinięte za pontyfikatu Jana Pawła II. 
Jedną z naczelnych zasad jest tajemność czyli skrzętne ukrywanie członkostwa tzw. supernumerariuszy. 
Duchowość członków jest wybitnie sekciarska, gdyż polega ona na zupełnej kontroli członków i na bezwzględnym wyzysku. Interes sekty jest najwyższą wartością. Równocześnie są dość wiarygodne świadectwa o lenistwie i rozpuście - z narkotykami włącznie - na najwyższym poziomie kierowniczym tej organizacji. 


6. Giussanizm ("communione e liberazione")

Ta organizacja jest dotychczas mało znana w Polsce. Swe powstanie i rozwój zawdzięcza działalności włoskiego kapłana Luigi Giussani. Organizacja zawiązała się najpierw jako duszpasterstwo studentów w ramach Akcji Katolickiej. Ponieważ jednak x. Giussani nie podzielał skrętu lewackiego dominującego w latach 60-ych, a równocześnie trzymał się linii Vaticanum II, gromadził wokół siebie także duchownych. Jego linia była zbieżna z poglądami i działalnością późniejszego kardynała J. Ratzinger'a, choć działalność rozwijała się głównie we Włoszech. Miałem z tym środowiskiem styczność jedynie jako czytelnik miesięcznika 30Giorni, które de facto było jego organem. W latach 90-ych podejmował on nie tylko ogólne promowanie poglądów ratzingeriańskich lecz także pewnej wolności dla liturgii tradycyjnej i pewnej otwartości na szeroko rozumiany "tradycjonalizm". Już wtedy jednym z głównych redaktorów piszących był tam Andrea Tornielli, zaangażowany przez ówczesnego naczelnego, polityka zdradzieckiej "chadecji" i byłego wielokrotnego premiera rządu włoskiego Giuglio Andreotti'ego. Jednak sławny stał się Tornielii dopiero za pontyfikatu Franciszka, gdzie trafił do wąskiego grona świeckich przyjaciół dziennikarzy, a nawet stał się poniekąd szefem nadwornej propagandy kultu osoby Bergoglio. Osobiście byłem tym faktem zaszokowany, kojarząc tego dziennika właśnie z 30Giorni, którego byłem abonentem przez szereg lat. W końcu jednak zrozumiałem, że nie powinienem się dziwić. Przypomniałem sobie, że już w latach 90-ych pewien starszy kapłan znający kręgi okołokościelne nazwał Andreotti'ego masonem, co mnie wówczas dziwiło. Natomiast abstrahując od kwestii spisku masońskiego, myślę, że powiązania są głębsze. Otóż środowisko x. Giussani'ego i on sam dość wyraźnie propagował teologię z nurtu augustiańskiego, co go zresztą łączyło z profesorem i późniejszym kardynałem Ratzingerem. Nie byłoby w tym oczywiście nic złego, gdyby faktycznie nie oznaczało zgubnego zawężenia horyzontu teologicznego czy wręcz porzucenia wyważonej teologii scholastycznej i tomistycznej. Nie pomniejszając głębi i zasług myśli św. Augustyna, należy zauważyć, że była ona - i nadal jest - wykorzystywana przez modernistów do demontażu myśli tomistycznej w świadomości, doktrynie i życiu Kościoła, co musi mieć poważne konsekwencje nie tylko już na poziomie metody teologicznej, co z kolei musi prowadzić także do zapaści merytorycznej. Oczywiście nie twierdzę, że nie warto poznawać i studiować teologii św. Augustyna. Twierdzę natomiast, że nie daje ona wystarczającego wyposażenia w zwalczaniu błędów i herezyj, zwłaszcza współczesnych. To właśnie wyjaśnia posługiwanie się nią - aczkolwiek w sposób dość obłudny i perfidny - przez modernistów. O ile właśnie ten rodzaj teologii kształtuje i wyznacza "duchowość" ruchu x. Giussani'ego, o tyle stanowi to jego siłę i zarazem słabość. Więcej - czyli praktycznych konsekwencyj - nie jestem w stanie powiedzieć o tym środowisku, gdyż go po prostu bliżej nie znam. 


7. Fokolaryzm ("foccolarini", "opus Mariae")

Ta organizacja jest o tyle ciekawa, że za jej założycielkę uchodzi włoska niewiasta Chiara Lubich. Jako 23-latka podczas II wojny światowej powzięła myśl, którą następnie rozwijała przy udziale 3 mężczyzn: włoskiego księdza Pasquale Foresi, niemieckiego księdza Klaus'a Hemmerle (który potem został biskupem Akwizgranu) oraz włoskiego polityka Igino Giordani. Lubich, pochodząca z północnych Włoch, od młodości była związana z pobliskim szwajcarskim opactem benedyktyńskim w Einsiedeln. Jako młoda niewiasta złożyła prywatny ślub czystości oraz poświęciła się jako osoba świecka tworzeniu swojej organizacji. Wspierał ją wspomniany polityk związany z chadecją, oraz wspomniani duchowni. Jej główną ideą była jedność między ludźmi ponad podziałami religijnymi. Działalność była i nadal jest adresowana zasadniczo do kręgów inteligenckich i politycznych. Deklarowana "marijność" polega nie na tradycyjnych katolickich praktykach, lecz na bliżej niezdefiniowanym "duchu", gdzie nie występuje ani wyraźny kult Najświętszej Matki, ani nawet kult Jezusa Chrystusa. Owa "duchowość" sprowadza się do powszechnego braterstwa rozumianego ekumaniacko i sprowadzającego się do indyferentyzmu religijnego. Skrzętnie unika się tematyki religijnej i teologicznej, skupiając się na tworzeniu wspólnot ponad tradycyjnymi podziałami służących formowaniu specyficznym elit intelektualnych, gospodarczych i politycznych w imię budowania nowej, globalnej rzeczywistości społeczno-politycznej. Musi się to oczywiście wiązać z pogardą i rugowaniem poglądów rdzennie katolickich, czyli rozumienia Kościoła katolickiego jako jedynej prawdziwej religii. Odbywa się to niby we wierności doktrynie Kościoła, której nie zwalcza się wprost. Unika się wszelkich kontrowersyjnych kwestij czy to wewnątrzkościelnych czy międzyreligijnych. Jedynym wrogiem jest wyjątkowość katolicyzmu. W łonie tego ruchu z założenia mają czuć się dobrze nie tylko katolicy, lecz także wszelkiej maści schizmatycy i heretycy, a nawet wyznawcy obcych kultów i ateiści. Jest to nic innego jak praktyczna realizacja "chrześcijaństwa praktycznego" - oczywiście specyficznie rozumianego - czyli słynnego rahnerowskiego "anonimowego chrześcijaństwa". Być może jest w tym pewna doza dobrej woli w znaczeniu zamierzenia unikania konfliktów i wojen. Jest to jednak przynajmniej naiwne, gdyż polegające na zakłamaniu i przynajmniej praktycznej negacji prawdy, że tylko Jezus Chrystus daje prawdziwą jedność rodzajowi ludzkiemu i prawdziwy pokój. Budujące na tej negacji ludzkie dążenia i starania muszą wcześniej czy później upaść jak każda utopia. Wyznawcy i zwolennicy fokolaryzmu są podobnie wybitni w obłudzie jak inne sekty wewnątrzkościelne. Fałszywa ideologia przenikająca ich umysły powoduje bezwzględność, nawet wręcz okrucieństwo wobec tego, co jest rdzennie katolickie. Są więc mili tylko wobec siebie nawzajem i wobec tych, którzy nie sprzeciwiają się ich ideologii, w imię której są gotowi działać wbrew prawdzie i zwykłej ludzkiej przyzwoitości. 


8. Objawienizm

Specyfiką czasu od Vaticanum II jest niebywały wzrost zainteresowania wśród pobożnych (subiektywnie) katolików objawieniami prywatnymi. Wygląda na to, że także liczba i częstotliwość rzekomych objawień prywatnych także pokaźnie wzrosła. To jest poniekąd paradoxalne, ale jednak właściwie zrozumiałe. Wyzucie liturgii i w ogóle życia kościelnego zarówno z głębi religijnej jak też z harmonijnego współgrania uczuć religijnych z rozumem musiało prowadzić do szukania irracjonalnych przeżyć na dzikich manowcach. Wiele też wskazuje na to, że nadzwyczajne fenomeny były także programowo preparowane i promowane, zapewne z różnych powodów. 
Obecnie można wyróżnić trzy główne nurty powiązane ze szczególnie popularnymi objawieniami prywatnymi, odpowiadające zresztą różnym choć nierzadko nakładającym się orientacjom religijnym:
- fatimizm
- medjugoryzm
- faustyno-sopoćkizm
Fatymizm stał się bardzo popularny w najbardziej konserwatywnych środowiskach katolickich. Ma to związek zarówno z globalną sytuacja polityczną, mianowicie z expansją komunizmu po II wojnie światowej, jak też z zapaścią życia kościelnego po Vaticanum II. Jego wyznawcami są zwykle katolicy konserwatywni, gorliwi, lecz jednak o tyle naiwni i prostoduszni, że traktują wszystko poważnie, co w przeróżnych publikacjach podawane jest jako "orędzie fatimskie" bez rozróżnienia między tym, co zostało uznane przez władze kościelne - czyli objawienia od maja do października 1917 r. - a tym, co zostało opublikowane dopiero końcem laty 30-ych do 40-ych jako rzekome wspomnienia s. Łucji. Pewien rozłam dokonał się w łonie fatymizmu w związku z badaniami naukowymi co do tożsamości zakonnicy przedstawianej światu od drugiej połowy lat 60-ych jako s. Łucji, czyli z dowodami świadczącymi o tym, że nie może to być s. Łucja znana do lat 30-ych. W "duchowości" fatimskiej mieszają się więc różne tendencje: zarówno powaga wiary i gorliwości, lęk przed zagrożeniem komunizmem sowieckim i wojną światową, ale też naiwność i brak krytycyzmu typowego dla katolickich umysłów. 
Przeciwieństwem jest tutaj medjugoryzm w tym znaczeniu, że te fałszywe objawienia "Gospy" dość wyraźnie z założenia mają być - i faktycznie są - konkurencją dla objawień z Fatimy. Zamiast wezwania do pokuty Gospa głosi pokój i wzywa do posłuszeństwa sobie. Owszem, wzywa też do modlitwy i postu, jednak milczy o nawróceniu i naprawie życia. Główne cechy wpajane jej wyznawcom to ckliwość i zakłamanie, aczkolwiek są też tacy, którzy szczerze się modlą, miłują Matkę Bożą i poprawiają swoje życie. Jednak powszechną i naczelną cechą pozostaje wybitnie irracjonalne zacietrzewienie i całkowite odrzucenie z góry wszelkiej racjonalnej krytyki czy choćby wątpliwości. Regularna jest też nienawiść czy przynajmniej pogarda dla tych, którzy podchodzą krytycznie. Są to zresztą znamiona typowe dla tzw. charyzmatyzmu, czyli gałęzi protestanckiego pentekostalizmu zainstalowanej w łonie Kościoła. 
Niejako pośrednią odmianą objawienizmu - aczkolwiek znacznie bliższą medjugoryzmowi - jest faustyno-sopoćkizm, czyli ruch związany z s. Faustyną Kowalską i x. Michałem Sopoćką. Jest to jednak z najmłodszych odmian objawienizmu i zarazem najbardziej nachalnie promowana czy wręcz forsowana odgórnie począwszy od pontyfikatu Jana Pawła II. Także tutaj dominuje ckliwość i brak choćby podstawowego krytycyzmu. Zachowuje się wprawdzie pewne pozory konserwatyzmu kościelnego, mianowicie w wersji wojtyliańskiej. Jednak mentalność i zachowanie jest niemal identyczne z medjugoryzmem, jedynie z tą różnicą, że w ścisłej jedności z wojtyliańskim establishmentem kościelnym, aczkolwiek w sprzeczności z nauczaniem i dyscypliną Kościoła przed Janem Pawłem II, nawet z episkopatem polskim, który aż do lat 70-ych dość jednoznacznie krytycznie a nawet wręcz negatywnie odnosił się do s. Faustyny i x. Sopoćki, zresztą tak samo jak Stolica Apostolska. Tak więc rdzeniem faustyno-sopoćkizmu jest podstępna i subtelna negacja katolickiej teologii dogmatycznej i duchowości. Katechizm katolicki i pisma świętych Doktorów Kościoła i mistyków zostają wyparte i zastąpione przez "Dzienniczek", a różaniec święty - potężna modlitwa zalecana przez szerze świętych i papieży - jest wypierany i zastępowany przez "koroneczkę". Także tutaj rozumna pobożność katolicka rugowana jest i zastępowana ślepym zaufaniem do wszystkiego, czego dokonał Jan Paweł II, nawet kosztem prostych prawd katechizmowych. 


9. Parajezuityzm

Od około lat 80-ych jezuici najpierw na tzw. Zachodzie, a za niedługo po tym także w Polsce zaczęli prowadzić tzw. rekolekcje ignacjańskie - czyli ćwiczenia duchowe niby według metody założyciela swojego zakonu św. Ignacego z Loyoli - dla świeckich. Z tej działalności wyłoniły się kręgi świeckich - akurat głównie niewiast, ale nie tylko - które w jakimś stopniu poddawały się wpływowi nie tyle rdzennej duchowości ignacjańskie lecz bardziej ideologii propagowanej przez jezuitów modernistycznych. Główne cechy tej mentalności to subiektywizm i relatywizm, a to powiązany ze swoistym uzależnieniem od jezuitów, których kierownictwu duchowemu te osoby się powierzały. Ma to dość proste przełożenie na poglądy wewnątrzkościelne, a także polityczne - oczywiście lewackie - aczkolwiek zwykle nie wyrażane wprost, nawet wręcz ukrywane. Już z założenia jest to myślenie o sobie quasi elitarne, hodowane dość sprytnie przez opiekunów duchowych ku stanowieniu dla nich bazy socjologicznej i tym samym jakby zwrotnego wsparcia. Z pozoru te osoby niby nie mają żadnych poglądów, zwłaszcza w sprawach kontrowersyjnych. W rzeczywistości jednak zasadniczo lgną do wszelkiej maści lewactwa, co się nasiliło za pontyfikatu Franciszka, choć równocześnie unikają konfrontacji i merytorycznej dyskusji, uciekając we wrażenia, odczucia, potrzeby, przeżycia itp. Nie muszę udowadniać, że nie ma to wiele wspólnego ze rdzenną, autentyczną duchowością ignacjańską, która jest ukierunkowana na obiektywizm. Nie dziwi więc, że ten zakon cierpi nie tylko na zapaść powołań także w Polsce, lecz także na skandaliczne odejścia członków już po święceniach i to nawet z dość długim stażem. Wybujałe ekumaniactwo i wręcz rażące zbliżenie do protestantyzmu - czego częstym wyrazem jest promowanie pseudocharyzmatyzmu, kikonizmu, a nawet medjugoryzmu - musi prowadzić do choćby intuicyjnego zauważenia niespójności z wiarą katolicką i prawdziwą tożsamością Kościoła, która zawsze jest fundamentem autentycznych powołań. 


10. Paradominikanizm

Z  zakonem dominikanów sprawa wygląda o tyle podobnie, że rozkład wewnętrzny tego zakonu, a tym samym poważnego wypaczenia prowadzonego przezeń duszpasterstwa również sprowadza się do ekumaniactwa i protestantyzacji. Podczas gdy pseudojezuityzm cechuje głównie parapsychologizm, to pseudodominikanizm jest swoistym pseudointelektualizmem, czyli pewną manierą pseudointelektualną, która sili się na podążanie za modnymi trendami kulturowymi czy raczej pseudokulturowymi. Wprawdzie wprost nie odrzuca się teologii i filozofii św. Tomasza, jednak traktuje się go zwykle jedynie jako pretext do promowania aktualnych nowości (wszak Doctor Angelicus podążał za ówczesną sobie nowością jaką był arystotelizm). Zapaść poziomu intelektualnego w zakonie dominikańskim - w czym on zresztą nie jest wyjątkiem - ma oczywiście konsekwencje dla jakości jego nauczania i duszpasterstwa, tym samym na poziom wykształcenia religijnego ludzi, którzy się temu poddają. Zamiast zdrową teologią tomistyczną i duchowością katolicką karmi się ludzi modnymi "teologami" dominikańskimi oscylującymi na granicy herezji jak Mistrz Eckhart, Savonarola oraz Yves Congar, a ostatnio też były przełożony generalny zakonu, skrajnie progejowski Timothy Radcliffe (mianowany przez Franciszka kardynałem, o zgrozo). W ten sposób zakon słynący niegdyś z potęgi intelektualnej oraz zdrowego ducha zakonnego i kościelnego stał się gniazdem i promotorem niemal wszelakiej herezji, ubieranej w niby wysublimowane formuły, służące zadzieraniu nosa przy wypowiadaniu dość prymitywnych bzdur. Zdarza się, owszem, przypominanie o tradycyjnych dominikańskich praktykach pobożnościowych jak różaniec. Dalekie to jest jednak od niegdyś gorliwego duszpasterstwa zarówno modlitewnego jak też apologetyczno-intelektualnego. "Psy Pańskie" - jak się potocznie nazywało dominikanów ("Domini canes") - szczekają obecnie najwyżej na zbyt - ich zdaniem - konserwatywnych biskupów, uważając siebie oczywiście za kogoś lepszego i mądrzejszego, co jest zwykle oczywiście mocno przerośnięte. 


11. Parakarmelitanizm
Zakony karmelitańskie są wprawdzie mniej liczne i mniej popularne niż wyżej wymienione, jednak tak się złożyło, że w Polsce duchowość karmelitańska stała się w pewnym stopniu popularna od lat 80-ych ubiegłego wieku w związku z popularnością Jana Pawła II, który od młodości był związany z tym zakonem, a św. Janem od Krzyża zajmował się w swojej pracy doktorskiej. Popularyzowanie dzieł tego świętego - aczkolwiek ograniczone do bardziej dociekliwych i ambitniejszych katolików - było bodaj najlepszym i najcenniejszym owocem pontyfikatu papieża z Polski. Równocześnie tkwi w tym zasadniczy problem: duchowość karmelitańska ma charakter pustelniczo-klasztorny i estetyczno-kontemplacyjny. Gdy osoby świeckie ją poznają i się zagłębiają, wiąże się to z dość poważnym niebezpieczeństwem dysharmonii duchowej, aż do poważnych wypaczeń włącznie. Chodzi o to, że nawet szczera pobożność kształtowana na duchowej estetyce karmelitańskiej nierzadko - a w przypadku osób świeckich wręcz regularnie - sprzyja zaniedbaniu wymiaru intelektualnego, praktycznego i moralnego. Ilustrują to następujące przykłady. Poznałem kiedyś, jeszcze w latach 90-ych pewnego studenta (obecnie męża i ojca rodzina), który był zafascynowany św. Janem od Krzyża. Wtedy to było właśnie na fali wojtylianizmu. Niedługo potem jak utalentowany grafik robił szatę graficzną dla jednego z periodyków, z którym również byłem luźno związany. Przy okazji wyraziłem wobec niego pewne uwagi, które moim zdaniem miały wpływ na wygodę w czytaniu tego periodyku. Reakcja owego grafika-"mistyka" była dość gwałtowna i pełna oburzenia, że w ogóle mam czelność krytykować. Drugi przykład: Jakiś czas temu zostałem poproszony o towarzyszenie grupie młodzieży akademickiej w obozie wędrownym, zapewniając im Mszę św. oraz nauki w temacie małżeństwa katolickiego. Grupa rekrutowała się z miłośników modlitwy kontemplacyjnej według duchowości karmelitańskiej. Gdy zajechałem na miejsce, powiedziano mi, że jednak nie ma zainteresowania naukami o małżeństwie, za to potrzebne jest transportowanie wyposażenia z noclegu na nocleg, co oczywiście mnie przypadło (bo nie deklarowałem chodzenia z nimi). Grupa ładnie się modliła i ogólnie była sympatyczna, jednak widocznie nikt nie dostrzegł zgrzytu, że jednak nie tak miało być. Tym bardziej, że - jak się okazało dopiero na miejscu - program był tak zaplanowany, że na wykład choćby jeden dziennie właściwie nie był czas przewidziany, bo trasy piesze były dość długie, a jechałem tam na własny koszt. Za to oczywiście nikt nie przeprosił. Nie muszę chyba rozwijać kwestii, ile warta jest taka "kontemplacyjność". 


12. "Tradycjonalizm" (indultyzm, lefebvrianizm, williamsonizm, sedewakantyzm)
Chodzi oczywiście o dość powszechne, a błędne i niewłaściwe znaczenie słowa "tradycjonalizm". W historii teologii była to w XIX w. herezja negująca bądź bliska negacji dogmatu o możliwości naturalnego, rozumowego poznania Boga. Obecnie tym określeniem opatruje się błędnie i myląco tych katolików, którzy są zwolennikami tradycyjnej, czyli przekazanej przez wieki liturgii Kościoła, tudzież jego tradycyjnego nauczania, które jest przeciwieństwem błędów i herezyj modernistycznych. Bycie tradycjonalistą w tym znaczeniu należy to istoty i natury bycia katolikiem. Nie można być katolikiem, jeśli odrzuca się Tradycję Kościoła czy to w sensie ścisłym, czyli jako jedno z dwóch źródeł Bożego Objawienia (oprócz Pisma św.), czy też sensie szerszym, czyli jako komplex oficjalnych nauk i oficjalnych praktyk Kościoła, zwłaszcza liturgicznych, przy czym obydwa znaczenia się nawzajem przenikają. 
Znakiem rozpoznawczym tzw. tradycjonalistów - czyli normalnych katolików - jest umiłowanie i sprawowanie przekazanej przez wieki liturgii rzymskiej (czy ogólnie łacińskiej), tudzież uczestniczenie w niej. Potocznie bywają też nazywani "trydenciarzami", gdyż ta liturgia jest również nazywana "trydencką", co też jest nie całkiem trafne. 
W Polsce, gdzie odrodzenie katolicyzmu tradycyjnego zaczęło się dopiero w latach 90-ych, niemal wszyscy "tradycjonaliści" wywodzą się z novusizmu, a nawet z jego sekciarskich odmian jak pseudocharyzmatyzm czy kikonizm. Dotyczy to właściwie wszystkich nurtów, począwszy od indultyzmu aż do sedewakantyzmu. Z kolei w łonie "tradycjonalizmu" najbardziej wpływowym i chyba najsilniejszym liczbowo nurtem jest lefebvrianizm. Wiąże się to z tym, iż wspólnoty kapłańskie sprawujące opiekę duszpasterską nad indultami - czyli liturgią tradycyjną w ramach struktur diecezjalnych - wywodzą się pierwotnie z lefebvrianizmu, jak Bractwo Kapłańskie Św. Piotra (FSSP) czy Instytut Dobrego Pasterza (IBP). Wprawdzie obecnie - przynajmniej w Polsce - większość członków tych wspólnot, a nawet chyba wszyscy nigdy nie byli osobiście związani z lefebvrianizmem. Znacznie więcej jest takich osobistych związków w łonie sedewakantyzmu, a zwłaszcza williamsonizmu, pochodzącego od byłego biskupa lefebvriańskiego, zmarłego niedawno Richard'a Williamson'a, zresztą uważającego siebie za najwierniejszego syna arcybiskupa Marcel'a Lefebvre'a. Sedewakantyzm zarówno w Polsce jak też na świecie jest nie tylko najmniejszym liczbowo nurtem, lecz także najbardziej wewnętrznie podzielonym i to tak radykalnie, że poszczególne grupy kwestionują nawet ważność linii święceń w innych grupach, co wynika z kwestii ważności święceń z linii abpa M. Lefebvre'a. 
Indultyzm znajduje się jakby na pograniczu między novusizmem a lefebvrianizmem. Polega on głównie na umiłowaniu liturgii tradycyjnej i poszanowaniu tradycyjnego nauczania Kościoła, jednak bez radykalnego odrzucenia nowej liturgii i nowości nie wykazujących sprzeczności z Tradycją Kościoła. W podejściu do liturgii dominuje estetyzm i pietyzm, a nie względy pogłębione względy doktrynalne. Ludzie po prostu w jakimś momencie swego życia zauważają braki i skrzywienia liturgiczne i doktrynalne w swojej parafii, i poznawszy liturgię tradycyjną czują się w niej bardziej u siebie, a to na podstawie zwykłej wiedzy katechizmowej i wyczucia z wiary. Są tacy, dla których środowisko indultowe jest jedynie etapem w przejściu do nurtów bardziej radykalnych jak lefebvrianizm czy nawet sedewakantyzm. Ma to miejsce zwłaszcza wtedy, gdy na tzw. indulcie liturgia jest kiepsko sprawowana, gdyż czyni to kapłan sprawujący zwykle Novus Ordo i niezadomowiony w liturgii tradycyjnej, a kazania są mniej czy bardziej modernistyczne, a nawet polemiczne w odniesieniu do "tradycjonalizmu", czyli mające zachęcić do novusizmu. Ktoś zniechęcony taką agresją trafia zwykle w ramiona lefebvrianizmu (FSSPX), gdzie panuje przeświadczenie o własnej doskonałości liturgicznej i doktrynalnej, co oczywiście nie jest prawdą. Łono lefebvriańskie daje jednak pewną stabilność i przewidywalność, co daje jakiś komfort psychiczny, przez co często ignorowane są znamiona sekciarstwa i to wręcz ewidentnego (więcej tutaj). Rozczarowani ułomnościami i też obłudą FSSPX zwracają się czy to do tzw. ruchu oporu (FSSPXR), którego faktycznym założycielem jest wspomniany już bp R. Williamson, czy też do sedewakantyzmu, który w Polsce jest póki co dość słaby, lecz także głęboko podzielony. Wprawdzie od dłuższego czasu działa w Polsce x. Rafał Trytek, wywodzący się z lefebvrianizmu, a związany obecnie z biskupem Donald'em Sanborn'em, który również wywodzi się z lefebvrianizmu. Kilka lat temu pojawiły się grupy z konkurencyjnych podnurtów sedewakantystycznych, mianowicie z jednej strony bywający gościnnie w Polsce x. Eugen Rissling związany z biskupem Mark'iem Pivarunas'em z linii wietnamskiego arcybiskupa Pierre Thuc'a, a z drugiej niewielka grupa zwolenników meksykańskiego biskupa Luis'a Madrigal'a (także z linii abpa Thuc'a), który podobno udzielił święceń warunkowych (na wypadek nieważności święceń w Novus Ordo) kilku polskim kapłanom. Te podnurty kwestionują ważność święceń z linii abpa M. Lefebvre'a (więcej tutaj). To są fundamentalne podziały, gdyż dotyczą ważności udzielania sakramentów świętych, mimo zasadniczej zgodności doktrynalnej, czyli odwoływania się od tradycyjnego nauczania Kościoła. Poziom dysputy teologicznej, zarówno co do znajomości źródeł jak też argumentów racjonalnych jest dość wysoki, znacznie ponadprzeciętny na tle obecnej rzeczywistości kościelnej. To jest zresztą ogólna cecha katolicyzmu tradycyjnego, co stanowi o jego sile i rokuje na pomyślną przyszłość. 
Znaczące są jednak także ułomności, gdyż one nie tylko hamują i tłamszą rozwój obecnie, lecz stanowią wręcz śmiertelne zagrożenie. Dotyczą one oczywiście poszczególnych osób i grup w różnym stopniu. 
Pierwszym zagrożeniem jest specyficzny irracjonalizm, w znaczeniu nie braku wiedzy i poziomu intelektualnego, lecz braku realizmu i roztropności, zarówno w stosunku do siebie jak też bliźnich. Skupienie się na wadach i błędach doktrynalnych i liturgicznych powszechnych w moderniźmie, odrzucenie ich i zwalczanie zwykle łączy się z pokusą uważanie siebie za kogoś lepszego już tylko na podstawie przynależenia do "Tradycji". Brak jest w tym wdzięczności za łaskę wiary, która zawsze wiąże się z pokorą i miłością bliźniego. Brak jest też walki z własnymi grzechami, słabościami i wadami. Spychane do podświadomości odczucie własnej grzeszności i niedoskonałości przejawia się w braku empatii, wyrozumiałości i chęci pomocy bliźnim w ich potrzebach czy to duchowych czy przyziemnych. Jest w tym co z zatwardziałości faryzejskiej, która oczywiście nie dotyczy wyłącznie środowisk "tradycjonalistycznych". W każdej odmianie religijnej gorliwości zawiera się zarzewie swoistego zaślepienia emocjonalnego czy wręcz irracjonalizmu, zwłaszcza w postaci oderwania religijności od zwykłej, szarej codzienności zarówno w sobie jak też w innych. W tym znaczeniu religia - w wersji zarówno modernistycznej jak też "tradycjonalistycznej" - staje się swoistym opium, które odrywa od rzeczywistości i tym samym nie może jej przemieniać według cnót chrześcijańskich. Prowadzi to do negacji własnej niedoskonałości i konieczności pracy nad sobą, przy równoczesnym stawianiu wymagań innym i gorliwości w krytykowaniu ich, a nie przyjmując jakiejkolwiek krytyki skierowanej do siebie. Ta tendencja jest tym silniejsza im więcej podstaw jest w przekonaniu - choćby nawet słusznym, jak w przypadku "tradycjonalistów" - że wyznaje się prawdziwą wiarę, prawdziwy katolicyzm. To przekonanie samo w sobie jest dobre i cenne, jeśli jest słuszne, jak w przypadku "tradycjonalizmu". Pokusa pychy i też obłudy jest wtedy jednak szczególnie subtelna i tym samym silna, co nierzadko prowadzi do problemów, upadków i wypaczeń duchowych. 
Dotyczy to zarówno duchownych jak też świeckich. Szczególnie skandaliczne i bolesne jest, gdy z tego powodu cierpi rodzina danej osoby. Tutaj - tak samo jak w każdej formie religijności - niezawodny jest następujący test: Jeśli pobożność służy i pomaga do postępu w cnotach, czyli w dobrych moralnie sprawnościach, to jest szczera i autentyczna. Ten postęp jest dość łatwo zauważalny na co dzień, w przypadku świeckich głównie w życiu rodzinnym, także w pracy zawodowej. Oczywiście człowieka szczerze dążącego do świętości szatan atakuje szczególnie perfidnie i podstępnie, więc upadki mogą się pojawić. Jednak w autentycznej pobożności zawsze - mimo upadków - rośnie i rozwija się miłość Boga i bliźniego, nawet jeśli równocześnie może potęgować się nienawiść wrogów Boga względem tej osoby. 
Oczywiście każdy z nurtów "tradycjonalizmu" ma też swoją specyfikę. Indultowców cechuje estetyzm w podejściu do liturgii oraz unikanie polemik także doktrynalnych. Są pogardzani i atakowani z dwóch przeciwnych stron - zarówno ze strony modernistów jak też levebvrianów i jeszcze radykalniejszych od nich sedewakantystów. W samym indultyźmie także są różne trendy: już to dość płytko myślący esteci, dla których najważniejsze jest piękno liturgii, już to pietyści, którzy uciekają od absurdów i profanacyj novusowych, czy też bardziej świadomi problemów doktrynalnych, a przy tym pragnący zachować łączność z oficjalnymi strukturami parafialnymi i diecezjalnymi. Pietyzm odgrywa ważną rolę także w lefebvrianiźmie i sedewakantyźmie, aczkolwiek łączy się wtedy z mniej czy bardziej radykalnym buntem i dążeniem do niezależności od upokarzającej podległości wobec struktur diecezjalnych. Agresywność jest tutaj wprost proporcjonalna do braku solidnej wiedzy teologicznej, w powiązaniu z neurotycznym zapatrzeniem w "bożyszcza" jakimi są "kapłani bractwa". Sekciarska mentalność jest dość wyraźnie wpajana ludziom przez FSSPX, któremu od ponad 30 lat dzielnie przewodzi x. Karl Stehlin, w wyniku czego mamy do czynienia w Polsce ze swoistą, jedyną na świecie wersją lefebvrianizmu, która zasługuje na miano stehlinizmu. Wszystko wskazuje na to, że w żadnym innym kraju nie ma takiego przypadku, by jeden kapłan aż tak długo był przełożonym i by zbudował taki kult dla swojej osoby. Więcej rozsądkowego krytycyzmu wykazują nawet grupy sedewakantystyczne, mimo wewnętrznych podziałów. A dzieli je właściwie tylko kwestia ważności święceń z linii abpa M. Lefebvre'a. Najbardziej dziwacznym ugrupowaniem jest williamsonizm czyli "ruch oporu", którego protoplastą był pochodzący z FSSPX i tym samym z linii abpa M. L. biskup Richard Williamson, nawiasem mówiąc najstarszy, najlepiej wykształcony i najinteligentniejszy z biskupów wyświęconych przez założyciela lefebvrianizmu. Tenże biskup, uważając się za wiernego syna swojego konsekratora, odciął się zarówno od aktualnej linii wierchuszki FSSPX jak też od sedewakantyzmu. Przez kilkakrotne udzielenie sakry biskupiej - a także święceń diakonatu i prezbiteratu sub conditione - stworzył hierarchię, która po jego śmierci nie ma jednoczącego zwierzchnictwa i zapewne skazana jest na podziały, rozejście się w różne skrajności i przynajmniej częściowy zanik. O stanie umysłu i poziomie duchowym samego bpa Williamsona - przynajmniej w ostatniej fazie życia - świadczy fakt udzielenia wszystkich stopni święceń z episkopatem włącznie - i to w zawrotnym, całkowicie niekanonicznym tempie - osobie świeckiej, która ani nie przeszła formacji seminaryjnej, ani nie ukończyła studiów teologicznych, ani nie zdobyła doświadczenia duszpasterskiego przed przyjęciem sakry biskupiej. To zakrawa wręcz na kpinę z odwiecznych zasad Kościoła i z powagi sakramentu święceń i wszystkich innych sakramentów. Część ludzi związanych pierwotnie z tak wyświęconym biskupem Michałem Stobnickim, szukając pewnej, tzn. nielefebvriańskiej linii święceń, zwróciła się - za pośrednictwem pewnych osób z Niemiec - ku sedewakantystycznemu biskupowi meksykańskiemu o nazwisku Luis Madrigal, zapraszając go do Polski. Duchowym przywódcą tej grupy w kraju jest (był) michalita Leopold Powierża, który prowadził działalność także internetową, zaś w kazaniach głosząc wręcz skandaliczne treści. 
Także tutaj sprawdza się zasada, że kryterium rozeznania są zawsze owoce duchowe, czyli przede wszystkim prostolinijność, umiłowanie i trzymanie się prawdy - czyli odrzucenie wszelkiej obłudy i zakłamania, rzetelne wypełnianie obowiązków stanu zarówno w rodzinie jak też w zawodzie, szacunek i miłość dla bliźniego, oraz posłuszeństwo według zasad Kościoła. Gdzie jest problem z prawdomównością, gdzie jest chciwość, gdzie brak choćby nawet zwykłego szacunku dla człowieka, tam nawet rozbudowana i wybujała pobożność jest wewnętrznie zepsuta i fałszywa, co wcześniej czy później (a raczej wcześniej niż później) staje się oczywiste. 


Szklanka w połowie pełna czy w połowie pusta?


Niemal od pierwszych dni pontyfikatu Leona XIV trwa w środowiskach katolików konserwatywnych debata co do tego, czy jest to Franciszek 2.0 czy jednak ktoś inny. Dyskutanci czy raczej recenzenci błyskawicznie rzucają się na każde nowe wypowiedzi czy decyzje Leona XIV, szukając w nich potwierdzenia bądź zaprzeczenia dla swojej tezy. Jak to zwykle w płyciznowym dziennikarstwie bywa, liczą się głównie czy niemal wyłącznie wypowiedzi dla dziennikarzy, a mało kogo w ogóle interesują przemówienia oficjalne czy homilie. Póki co nowy papież co do łatwości i częstotliwości wypowiedzi dziennikarskich niestety idzie w ślady swego bezpośredniego poprzednika, aczkolwiek poziom wypowiedzi jest zdecydowanie lepszy, mianowicie nie krętacki i zasadniczo nie skandaliczny, choć także dający możliwość a nawet sposobność do nieporozumień. Typowym przykładem jest najnowsza wypowiedź (z 30.9.2025): 


Słynny usański katolicki konserwatywny teolog i publicysta zareagował w następujący sposób:



Jak widać, Kwaśniewski nie ukrywa swojego rozczarowania. Równocześnie jednak nie przytacza wypowiedzi Leona XIV w całości, lecz opuszcza pierwsze i ostatnie zdanie, a to istotnie zmienia całość. 

Wszak jest dość jasne, że Leon XIV 
- unika odpowiedzi odnośnie do tego konkretnego senatora (i zamiaru przyznania mu odznaczenia kościelnego),
- rozszerza temat ochrony życia ludzkiego o temat kary śmierci i traktowania imigrantów,
- wskazuje na nauczanie Kościoła w tych kwestiach,
- apeluje o wzajemny szacunek, 
- nie chce dać się wciągnąć w spory polityczne czy to partyjne czy frakcyjne między katolikami, czyli unika opowiedzenia się za jedną ze stron sporów. 

Interpretując życzliwie i zarazem rzetelnie, myślę, że bezpodstawne jest zarzucanie mu zrównywania tych trzech kwestij, czyli życia nienarodzonych, kary śmierci i życia imigrantów. Nie trzeba być wybitnym teologiem, by zdawać sobie sprawę z istotnych różnic. Osobiście bym zarzucił mu jedynie, że w ogóle jest gotowy do wypowiadania się w takiej sytuacji, która właściwie wyklucza rzetelne rozpatrzenie i odpowiednie rozwinięcie myśli, co by zabezpieczyło przed nieporozumieniami. Tutaj Leon XIV jakoś nie ma odwagi a chyba nawet ochoty na odróżnienie się od Franciszka, który wręcz lubował się w tego typu sytuacjach i wypowiedziach, które regularnie prowadziły do zamieszania i skandali. Z drugiej strony jednak publiczność oczekuje zajęcia stanowiska przez papieża w aktualnych gorących kwestiach. Byłoby sprzeczne z naturą i charakterem Roberta Prevost'a, gdyby to zignorował i nie odpowiedział na te oczekiwania. 

Czy można było lepiej zareagować na to pytanie dziennikarki? Prawicowi publicyści są oczywiście rozczarowani i oburzeni, że papież nie skorzystał z okazji by publicznie zrugać kardynała Cupich'a, a także wszystkich proaborcyjnych biskupów i polityków zarówno w USAnii jak i na całym świecie. Za to Leon XIV oczywiście odpowie przed Panem Bogiem, o czym on zapewne doskonale wie. Nie sposób jednak się z nim nie zgodzić w tym, że zawężanie troski o ochronę życia ludzkiego do nienarodzonych nie jest ani uczciwe, ani mądre, ani katolickie. On nie powiedział, że stosunek do aborcji jest nieistotny czy mniej ważny, lecz wskazał na szerszą perspektywę teologiczną i polityczną. Jego słowa nie są bagatelizacją czy relatywizacją zła aborcji, lecz wytknięciem braku konsekwencji i uczciwości zarówno u tych, którzy opowiadają się za liberalnym traktowaniem aborcji, jak też u tych, którzy - być może - zapominają o ludzkiej godności i prawie do życia imigranta czy zbrodniarza. Tutaj jest oczywiście nie wolno pomijać aspektu winy, czyli istotnej różnicy między prawem do życia niewinnego dziecka a tymże prawem po stronie zbrodniarza czy nielegalnego imigranta. Zaznaczenia tej różnicy brakuje w tych słowach, lecz z tego nie wynika jej negacja. 

Na tym przykładzie widać dość wyraźnie, jak wielkie rany, uprzedzenia, skrzywienia i podatność na wręcz neurotyczne reakcje pozostawił w umysłach katolików pontyfikat Franciszka, który zresztą słusznie można uznać za największą traumę w życiu Kościoła na przestrzeni wszystkich wieków. Leon XIV jest traktowany podejrzliwie czy przynajmniej nieufnie już choćby z tego powodu, że swoją karierę kościelną - patrząc powierzchownie - zawdzięcza swojemu poprzednikowi. Co zresztą nie jest do końca prawdą, gdyż generałem szacownego zakonu został za Jana Pawła II, a już za Benedykta XVI był traktowany jako poważny kandydat do biskupstwa. Nie zamierzam niczego upiększać ani namawiać do naiwnego optymizmu. Chodzi o rzetelność i realizm. Mówiąc najkrócej: wydaje mi się, że wynik konklawe w 2025 r. był najlepszym możliwym czyli realistycznym wyborem w tym momencie historii Kościoła. Też bym sobie życzył, by papieżem został ktoś, kto jednoznacznie opowiada się za liturgią tradycyjną i kto by niezwłocznie potępił wszelkie herezje i błędy grasujące obecnie w Kościele, tudzież usunął z urzędów wszystkich kardynałów, biskupów, opatów, proboszczów, którzy nie popierają szczerze jego linii, katolickiej linii. Pan Bóg oczywiście mógłby taki wybór na konklawe zdziałać. Jednak fakt jest taki jaki jest, a Pan Bóg nie musi nam się z tego tłumaczyć. Wręcz odwrotnie: to my mamy starać się zrozumieć to, co Pan Bóg chce nam w tym momencie historii Kościoła powiedzieć. 

Na koniec jeszcze mała próba pomocy tym, którzy jednak chcą zrozumieć Leona XIV i tym samym wolę Bożą na ten czas. Kim jest Leon XIV?

Jest Usańcem: 
Większości obywateli świata USAnia kojarzy się z potęgą, zamożnością i narzucaniem swojej woli innym państwom. Kto nie zna tego kraju od wewnątrz, czy przynajmniej Usańców osobiście, ten nakłada ten schemat na każdego Usańca. Ten kraj jednak jest specyficzny, dość różny od innych krajów, a także są istotne różnice między społecznościami w jego łonie. Dla katolika np. polskiego Kościół usański jest potęgą pod każdym względem. Tymczasem mało kto wie, że katolicy usańscy do niedawna - mniej więcej jeszcze pół wieku temu - byli wręcz publicznie wyszydzaną i pogardzaną mniejszością, mimo swoich niewątpliwych i powszechnie docenianych zasług choćby w szkolnictwie i edukacji. Katolicyzm w USAnii jest tam wprawdzie największą denominacją, jednak ma przeciw sobie przytłaczającą większość protestantyzmu różnej maści, wprawdzie podzielonego na tysiące czy dziesiątki tysięcy sekt, ale zgodnego w zwalczaniu i poniżaniu katolików. Fakt, że dopiero taki fałszywy katolik jak Joe Biden został dopuszczony do urzędu prezydenta, jest tylko jednym z dowodów. Rodzina Roberta Prevost'a należała do niższej klasy średniej, co jest typowe dla katolików chicagowskich. Ma to oczywiście sporo zalet, zwłaszcza dla życia religijnego, gdyż sprzyja silnej tożsamości wyznaniowej. Równocześnie jednak wzmacnia poczucie wartości i wagi tolerancji, koniecznej w sytuacji pluralizmu religijnego. W takiej mentalności wzrastał Robert i to ona kształtowała jego osobowość. Zresztą swoisty pluralizm znamionował i nadal znamionuje jego rodzinę: podczas gdy matka była bardzo pobożna i pilnowała codziennego różańca w rodzinie, jego ojciec był związany z paramasońską organizacją Lions Club, zaś obecnie jego starszy brat Louis dość otwarcie popiera republikanów i D. Trumpa, podczas gdy młodszy John ma dość wyraźne poglądy lewackie po linii bergogliańskiej. Taka sytuacja wręcz wymusza zarówno unikania spornych kwestij jak też szukania tego, co łączy. Istotną cechą mentalności usańskiej jest także pragmatyzm, polegający na pewnej wręcz niechęci dla rozwijania abstrakcyjnych teorij na rzecz poszukiwania rozwiązań, które sprawdzają się w praktyce. W przypadku Roberta Prevost'a mamy do czynienia z pewnym połączeniem tych dążeń, gdyż jest on z jednej strony uzdolnionym matematykiem, z drugiej jednak kimś, kto nie poświęcił się karierze naukowej lecz szukał stylu życia dla praktycznej realizacji żywej wiary, a w teologii pociągała go praktyka wiary wyrażona w prawie kanonicznym, i to zaprowadziło go w końcu na misje do ubogich w Peru. To ostatnie jest mało usańskie, gdyż sprzeciwia się tendencji do wygodnictwa i wyniosłej dominacji, a równocześnie jest zapewne owocem doświadczenia czy styczności z ubóstwem, którego nie brakuje także w Chicago czy ogólnie w USAnii. 

Jest augustianinem: 
Gdy młody Rober Prevost w połowie lat 70-ych XX w. wybierał drogę powołania duchownego, zakon augustianów, który znał dość dobrze, był w modzie z wielu powodów, aczkolwiek przeżywał zapaść jak niemal wszystkie zakony w posoborowiu. Otóż moderniści już od końca XIX w. reprezentowali odejście od teologii scholastycznej i tomistycznej na rzecz powrotu do teologii "kerygmatycznej", czyli odejście od naukowej precyzji pojęć i dowodów teologicznych a przejście na styl homiletyczny i katechetyczny, czyli bardziej przeżyciowo-subiektywistyczny. Powoływano się przy tym ogólnie na Ojców Kościoła, w tym głównie na św. Augustyna. Tej modzie uległ zresztą już znacznie wcześniej młody Joseph Ratzinger, który zarówno w swojej pracy doktorskiej jak też habilitacyjnej zajął się augustiańskim nurtem teologii. 
Myślę, że najistotniejszym kluczem do mentalności i osobowości Leona XIV jest reguła św. Augustyna, która jest najstarszą regułą zakonną Kościoła łacińskiego, a równocześnie dziełem, które przez wieki wywierało i nadal wywiera potężny wpływ na duchowość kleru katolickiego. Można ją streścić w trzech słowach: miłość Boga, wspólnotowość, czyli braterstwo, oraz posłuszeństwo. Myślę, że nie można Robertowi P. odmówić miłości Boga, skoro jako zdolny młodzieniec z szansą na karierę świecką wybrał życie zakonne a następnie posługiwanie jako misjonarz. Te same fakty świadczą o duchu wspólnotowości i posłuszeństwa. On nie jest samotnikiem, nie jest monarchą, nie jest maminsynkiem i nie jest tyranem. Szkoła życia w zakonie uczy realizmu przede wszystkim w stosunku do siebie, a także wysiłku zrozumienia innych, szacunku i wzajemnej zależności. Od bardzo dawna nie było zakonnika na Stolicy Piotrowej. Franciszek był wprawdzie jezuitą, lecz jedynie w duchu poważnie wypaczonego, modernistycznego pseudojezuityzmu "słynnego" Pedro Aruppe, na tyle wypaczonego, że nawet jego współbracia uważali go za niegodnego biskupstwa. Natomiast w Leonie XIV widać, że jest zakonnikiem z krwi i kości, dogłębnie i szczerze, a potwierdzają to jego współbracia, których był przełożonym generalnym przez dwie kadencje czyli przez maxymalny okres. Owszem, także ten zakon jest dotknięty zarazą modernistycznego soborowizmu. Ryba psuje się od głowy. Jednak w Robercie P. widać szczere przywiązanie do reguły św. Augustyna i tym samym przynajmniej do tego nurtu duchowości katolickiej, który jest najstarszy w Kościele i poniekąd najbardziej płodny, skoro chociażby św. Tomasz z Akwinu należał do zakonu dominikańskiego, zbudowanego właśnie na regule augustiańskiej. Oczywiście wspólnotowość i posłuszeństwo mogą być nadużywane, podobnie jak miłość do fałszywego bóstwa w fałszywej religii. Jednak u człowieka na urzędzie kościelnym bardziej niebezpieczny - im wyższy urząd tym bardziej - jest indywidualizm, gdyż bardziej sprzyja on oderwaniu od rzeczywistości i przeświadczeniu o własnej wielkości, co dość wyraźnie widać u poprzedników na Stolicy Apostolskiej. Wspólnotowość może być wypaczona, mianowicie wtedy gdy przeradza się w stawianie interesu grupowego ponad prawdę i miłość Boga. Także posłuszeństwo może zostać wypaczone i faktycznie jest obecnie regularnie wypaczane, gdy władza i urząd są stawiane ponad prawdą i sprawiedliwością, a dominować chce swawola sprawującego władzę. Tutaj akurat wspólnotowość może być skutecznym środkiem zapobiegawczym czy przynajmniej barierą dla despotyzmu. Dlatego właśnie po epoce despotyzmu bergogliańskiego wiele dobrego, a przynajmniej istotnego polepszenia można się spodziewać w obecnym pontyfikacie, co już widać w przemianie nastroju w samym Watykanie. 

Jest misjonarzem: 
W przypadku kogoś wychowanego w dobrobycie - a nawet zbytku - lat 60-ych i 70-ych pójście na misje do kraju nie tylko ubogiego lecz naznaczonego brakiem stabilności politycznej, przemocą i wojną domową w tym czasie było rzadkością, oryginalnością, a właściwie należałoby powiedzieć - heroizmem. Mówię to z całą odpowiedzialnością, gdyż końcem lat 80-ych byłem związany ze zgromadzeniem misyjnym najpierw w Polsce i na koniec w Austrii. Młody, zdolny zakonnik augustianin z USA mógł sobie urządzić bardzo wygodne życie i nawet karierę kościelną, zwłaszcza że studiował w Rzymie, co oczywiście bardzo sprzyja karierze. On jednak wybrał trudy i niebezpieczeństwa pośród nędzy w Peru, co było wówczas bardzo rzadkie nie tylko w jego zakonie, który właściwie nie specjalizuje się w działalności misyjnej, lecz nawet w zgromadzeniach specjalistycznie misyjnych. A widać po nim, że jest misjonarzem z zamiłowania, z serca, oraz z krwi i kości. Równocześnie praca na misji zapewne miała też znaczący wpływ na jego osobowość kapłańską. Jakie to są cechy? 
Po pierwsze, najpierw uważne, nieuprzedzone poznanie rzeczywistości, która jest wpierw obca, poznawanie mentalności, kultury, słuchanie, zanim się coś powie czy zacznie działać. 
Po drugie, bezinteresowność czyli autentyczna, szczera wola pomocy, zwłaszcza duchowej. Można to też nazwać otwartością na potrzeby innych. 
Po trzecie, unikanie wszystkiego, co mogłoby zrazić, zranić czy zniechęcić, gdyż bariera choćby emocjonalna może udaremnić wszelkie wysiłki zdobycia zaufania i działania dla dusz. 
Po czwarte, docenienie choćby iskierki czy źdźbła prawdy i dobra, nawet jeśli otoczone jest to fałszem, złem czy przynajmniej czymś dziwnym i obcym. 
Oczywiście mentalność misjonarza może mieć też negatywne strony, jak chociażby brak precyzji czy subtelności teologicznej, skłonność do pójścia na skróty "ze względów duszpasterskich" a wbrew normom prawa itp. Tutaj o. Prevost był o tyle przygotowany i zabezpieczony że wcześniej był zdobył wykształcenie specjalistyczne w kanonistyce, więc z pewnością nie gardził prawem kościelnym. Myślę, że jego życie i osobowość stanowi udaną i wielostronną syntezę różnych aspektów życia kościelnego i duchowości. Z tego właśnie powodu dla kogoś przywykłego np. do mentalności czysto kanonistycznej, czy - z drugiej strony - jedynie misyjnej Leon XIV wydaje się nieczytelny i niezrozumiały. Misjonarze są raczej znani z ignorancji, a jeszcze bardziej z pogardy dla prawa kościelnego, zaś kanoniści ze ślepego na rzeczywistość trzymania się litery prawa. Przez swoją drogę życiową o. Robert Prevost jest dobrze przygotowany do przezwyciężenia tej dychotomii, a myślę, że nie tylko tej. 

Podsumowując:
Nie zamierzam uprawiać tanich pochwał czy apologii. Chodzi mi jedynie o rzetelność w odniesieniu do faktów. Pamiętam ostrożność i zasadniczą życzliwość, z którą traktowany był Franciszek na początku swojego pontyfikatu także ze strony katolików konserwatywnych, mimo tego, że właściwie od początku było jasne - przynajmniej dla mnie - kim on jest, co będzie mówił i jak działał. Dopiero stopniowo z czasem pojawiały się głosy krytyczne, właściwie dopiero po opublikowaniu "słynnej" adhortacji "Amoris Laetitia". Natomiast na Leonie XIV od początku ciąży - w oczach krytyków i sceptyków - znamię wypromowania go przez Franciszka. Zapomina się przy tym, że Bergoglio bardzo często, a właściwie regularnie działał według swojego widzimisię, bądź sympatii czy antypatii. Warto mieć na uwadze fakt, że darzył ewidentnie sympatią także słynnego w kręgach tradycyjnych biskupa Atanazego Schneider'a, któremu zawsze udzielał audiencji na życzenie, mimo że powodem było nie podlizywanie się lecz upominanie. 
Apeluję więc o przynajmniej taką samą życzliwość czy przynamniej ostrożność w traktowaniu Leona XIV, a nade wszystko o rzetelność. Pamiętam, z jakim zainteresowaniem śledzono codzienne "homilie" bergogliańskie, choć to były zwykle prymitywne i zakłamane bełkoty. Natomiast teraz niby konserwatywni recenzenci Leona XIV ograniczają się do oglądania obrazków, nawet nie wysilając się na zapoznanie się z jego nauczaniem czyli oficjalnymi wypowiedziami, ograniczając się najwyżej do spontanicznych wywiadów. Proszę sobie porównać pierwsze z brzegu przemówienie czy homilię Leona XIV z odpowiednikami "nauczania" bergogliańskiego. To powinno wystarczyć, by zauważyć przepaść między nimi zarówno w stylu jak też w treści. Nie musi to oznaczać zanegowania wprost tego, co głosił Franciszek. Już sama metoda teologiczna stanowi o sprzeczności. 

Można oczywiście narzekać i wytykać, że Leon XIV nie ryczy na heretyków i nie przepędza ich z Watykanu i stolic biskup na pustynię. Ciekawe, kto z takich mądrych by tak postąpił ze swoimi niesfornymi dziećmi (gdyby je miał) czy choćby ze swoimi pracownikami (gdyby ich miał). Tacy mądrale zapewne nie mają pojęcia ani o wychowaniu dzieci, ani o obchodzeniu się ze współpracownikami, a tym bardziej o tym, jak działa Kuria Rzymska i w ogóle Kościół. Albo myślą o Kościele w kategoriach postfeudalnego systemu kościelnego w Polsce, gdzie już byle kurialista uważa się za jakby bożka czyli za prawie wszechwładnego i wyniesionego ponad zasady nawet zwykłej przyzwoitości. 

Podziękowanie

Z przyjemnością kieruję do P. T. Czytelników comiesięczne podziękowanie wraz z aktualną statystyką. 

Oto aktualna statystyka (na dzień 30.9.2025): 


Przebieg w skali ostatniego roku wygląda następująco:


Jak pokazuje statystyka, w bieżącym roku nastąpił znaczny wzrost oglądalności, która wynosi obecnie średnio ponad 2000 wejść na bloga dziennie. Gdyby każda z tych osób przeznaczyła na wsparcie bloga przynajmniej 1 (jeden) złoty miesięcznie, to byłaby to już oznaka docenienia wartości mojej pracy, która wymaga nie tylko czasu i trudu pisania lecz także badania i zakupu źródeł. 

Datki o różnej wysokości - a każde wsparcie się liczy - ofiarowało od początku istnienia bloga w sumie około trzydziestu osób, co stanowi około 1,5% osób codziennie korzystających z bloga. Kilka osób wspiera blog regularnie, co jest szczególnie cenne, niezależnie od wysokości ofiar. Tych kilka osób stanowi około 0,2-0,3% osób codziennie korzystających z bloga. 

Za wszelkie wsparcie - Bóg zapłać!  Wszystkich darczyńców wspominam w memento każdej Mszy św.

Datki można wpłacać na numer konta (IBAN):

94 1020 4274 0000 1102 0067 1784


Do przelewów z zagranicy:

PL 94 1020 4274 0000 1102 0067 1784

Kod BIC (Swift): BPKOPLPW