Zasady komentowania: bez anonimowych komentarzy

Kto ma coś z głową?

 


Ponieważ wielokrotnie byłem pytany odnośnie wypowiedzi x. Michała Woźnickiego z 12 lipca br. na mój temat, czuję się zobowiązany do publicznej reakcji. 

Z powodów technicznych znowu muszę podać ową wypowiedź w częściach, co zresztą ułatwi przejrzystość wypowiedzi. 


1. Po raz pierwszy dowiaduję się, że obradowano zaplecowo na temat mojej skromnej osoby, mimo że zarówno x. J. Bałemba, jak też przynajmniej małżeństwo, które znam od kilkunastu lat, mogli bez problemu się ze mną skontaktować i poprosić o wyjaśnienie sprawy. Nie uczyniono tego, natomiast popełniono grzech obmowy, a nawet oszczerstwa, bądź przynajmniej doprowadzono do oszczerstw, które tutaj popełnia x. Woźnicki (o czym poniżej). 

2. Nigdy i wobec nikogo nie deklarowałem, że wykluczam sprawowanie Novus Ordo. Z następujących powodów:

- jak powszechnie wiadomo, zostałem wyświęcony w Novus Ordo i przyrzekałem sprawować sakramenty w łączności z moim biskupem, któremu nadal podlegam,

- nie widzę powodów do zanegowania sakramentalnej ważności sprawowania sakramentów według rytu Novus Ordo, choć dostrzegam jego wady na płaszczyźnie teologicznej i duszpasterskiej, 

- uważam, że nie ma wystarczających i koniecznych powodów teologicznych do zerwania łączności ze strukturami Novus Ordo, czyli do faktycznego wejścia w stan schizmy. 

Jeśli ktoś sobie wyobraził takową deklarację z mojej strony, to jest to dzieło fantazji względnie urojeń. Równocześnie prawdą jest, że od zakończenia posługi parafialnej w 2005 r. de facto sprawuję wyłącznie liturgię tradycyjną, poza jednostkowymi wyjątkami z powodu potrzeby duszpasterskiej. 

3. Osobą, o której mówi x. Woźnicki, jest znana mi od kilkunastu lat matka byłego kleryka FSSP. Nigdy ze mną nie rozmawiała na ten temat. Natomiast okazała się rozczarowana, gdy odpowiadając na prośbę wiernych z Olsztyna i okolic (do których ona należy) nawiązałem kontakt z jednym z proboszczów, który w zamian za regularne celebracje liturgii tradycyjnej u niego w parafii poprosił o pomoc względnie zastępstwo w duszpasterstwie parafialnym. Co więcej: pośpieszyła donieść o tym x. Woźnickiemu, który jest znany ze złośliwego przekręcania faktów i to w ramach swoich "ogłoszeń" wygłaszanych w miejscu kazania podczas Mszy św. No cóż, ciekawy musi być stan sumienia tych osób...

Ciąg dalszy: 


4. Tutaj jest następne poważne zafałszowanie faktów, na co są świadkowie. Po pierwsze, stosując się do instrukcji Redemptionis Sacramentum (nr 89), konsekrowałem podczas Mszy św. hostie do Komunii św. dla wiernych:


Ponieważ tych hostij zabrakło, dla reszty wiernych wziąłem hostie z tabernakulum. O ten fakt chodzi x. Woźnickiemu i jego zwolennikom. Uczyniono mi z tego zarzut, stawiając mnie quasi przed trybunałem, któremu przewodniczył x. Woźnicki. On zapytał mnie jakby na przesłuchaniu, czy mam pewność, że były to ważnie konsekrowane hostie. Odpowiedziałem, że nigdy nie ma całkowitej pewności, gdyż nigdy nie można mieć do końca pewności co do intencji celebransa, który dane hostie miał konsekrować. Zostałem zakrzyczany przez x. Woźnickiego i jego zwolenników, gdy chciałem jeszcze wyjaśnić, że zasadniczo uznając ważność Novus Ordo nie mam powodów do zasadniczego kwestionowania ważności konsekracyj hostij znajdujących się w tabernakulum. Tym samym w swoich "ogłoszeniach" x. Woźnicki przekręcił zarówno sam zaistniały fakt jak też moje słowa. A miał możliwość skontaktowania się ze mną, by sprawę wyjaśnić, zanim publicznie ogłosił swoje fałszywe oskarżenie, jakobym świadomie udzielał w Komunii św. hostie wątpliwie konsekrowane. No cóż, to niestety pasuje do całej linii zachowania i postępowania x. Woźnickiego. 

Wyjaśniam: Mszę św. w Olsztynie sprawowałem za zgodą, wiedzą i błogosławieństwem tamtejszego Arcypasterza w terminie ustalonym już w kwietniu. Okazało się, że w tym samym dniu wierni związani z x. Bałembą i x. Woźnickim odbywali swoją pielgrzymkę do Gietrzwałdu i przybyli na Mszę św. sprawowaną przeze mnie. W dzień następny zostałem zaproszony na spotkanie w domu wspólnych znajomych. Zaproszenie przyjąłem, choć przyjazne mi głosy odradzały. Przyjąłem, żeby skorzystać z okazji do osobistego braterskiego upomnienia x. Woźnickiego odnośnie linii jego postępowania. Uczyniłem to, poprosiwszy o rozmowę w cztery oczy. Z przykrością muszę stwierdzić, że moje upomnienie nie tylko okazało się bezowocne, lecz spotkanie, na które się zgodziłem dla ratowania duszy jego i dusz jego zwolenników, zostało odwrócone przeciwko mnie i to w sposób zakłamany i złośliwy. Oczywiście ani x. Woźnicki, ani nikt z jego otoczenia nawet nie próbuje wykazać, w czym rzekomo mam związek z modernizmem, co dowodzi podłości tego zarzutu jako publicznego oszczerstwa. 

Na koniec jeszcze szczyt perfidii, aczkolwiek z pewnym przebłyskiem, gdy mówi o "diabelskiej satysfakcji", w czym zapewne ma rację niechcący: 


5. Na jakiej podstawie x. Woźnicki twierdzi, jakobym się "intelektem zeszmacił", pozostaje tajemnicą jego umysłu. Nie był bowiem obecny ani na żadnym moim egzaminie, ani chyba nawet nie czytał żadnej z moich prac naukowych. 

6. Oczywiście niezasłużoną nobilitacją dla mnie jest porównanie do x. arcybiskupa Lengi. Równocześnie znowu widać, że w umyśle x. Woźnickiego nie ma prawdziwych katolików oprócz niego samego i jego zwolenników, oraz x. Bałemby, który go widocznie duchowo wspiera. Jednak nie to jest istotne. Istotne jest, że ten zagubiony ex-salezjanin wykorzystuje święty czas i okoliczność Mszy św. na swoje nienawistne i w znacznej mierze kłamliwe ataki na wszystkich, którzy nie popierają całkowicie jego zachowania i postępowania. Tym samym jest dość jasne, jaki duch go pędzi. Na pewno nie Duch Święty. 

Na koniec jeszcze jedna osobista dygresja. Otóż przez ostatnie kilkanaście lat pobytu w Monachium celebrowałem w kościele parafialnym (w soboty, niedziele i święta), gdzie proboszczem był salezjanin, zresztą były przełożony kolegium salezjańskiego w tym mieście. Obydwaj od początku wiedzieliśmy, że mamy dość różne zarówno poglądy teologiczne jak też upodobania liturgiczne. Mimo tego doznałem ze strony proboszcza jak też jego ekipy parafialnej wiele życzliwości i pomocy. Przykład: parafialny stolarz specjalnie sporządził tron na krzyż ołtarzowy, żebym nie musiał stawiać krzyża na stosie mszałów i lekcjonarzy. Parafia w swoich ogłoszeniach podawała moje Msze św. (jako "trydenckie"), choć większość wiernych uczęszczających była spoza parafii. Życzliwości oraz kilkunastoletniej gościnności dla celebracji doznałem nawet od włoskich misjonarzy scalabrinianów, którzy mi udostępniali kaplicę zawsze w dni powszednie. W zamian nie żądano ode mnie niczego, nawet zwrotu kosztów za prąd i ogrzewanie. Natomiast najgorsze doświadczenia miałem z duchownymi związanymi z sektą medjugorjańską, polskim jezuitą, który był proboszczem w sąsiedniej parafii, oraz z polskimi redemptorystami. 

Nie jestem ani nie chcę być stroną w sporze między x. Woźnickim a jego byłą wspólnotą zakonną, ponieważ nie znam całości i szczegółów sprawy. Obecnie - na podstawie osobistego doświadczenia, o którym tutaj mowa - mam jednak pewność, że zachowanie i postępowanie x. Woźnickiego dalekie jest nie tylko od ducha kapłańskiego, kościelnego i zakonnego, lecz nawet od ogólnoludzkiej przyzwoitości. A miałem nadzieję, że może jednak zastanowi się nad sobą i okaże choćby trochę uznania swoich błędów, skruchy i woli nawrócenia. Jest bowiem niestety powodem i głównym sprawcą zgorszenia, które uderza zwłaszcza w kapłanów i wiernych sprawujących tradycyjną liturgię. Pozostaje już tylko modlitwa i post o jego nawrócenie i zadośćuczynienie za szkody duchowe, które wyrządził i póki co nadal wyrządza Kościołowi. 

Czy Bóg jest sędzią sprawiedliwym? Czyli katolicyzm Pękalowo-jasełkowy znowu (z post scriptum)

 


Akurat w święto Zmartwychwstania Pańskiego Szymon Pękala popełnił występ, który ponownie świadczy zarówno o łatwości gadania jak też o problemie z przyłożeniem się do zrozumienia spraw, o których mówi (było już o tym tutaj). Tym razem mówiący Szymon zaatakował katechizmowe "sześć prawd wiary", zwłaszcza zdanie drugie: "Bóg jest Sędzią sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, a za złe karze". Nie jest w tym oryginalny, gdyż ostatnio atak na tę prawdę wiary już pojawiał się i to nawet ze strony niektórych hierarchów i teologów. Wpisuje się to w nachalne forsowanie fałszywego miłosierdzia bez sprawiedliwości, czyli w próby zacierania czy wręcz negowania prawdy, że Bóg jest sprawiedliwy i nie pozostaje obojętny wobec czynów ludzkich. 

Dobrze, iż Pękala podejmuje tematy wiary. Jednak nie jest dobrze, iż wypowiada się w poważnych i komplexowych kwestiach bez choćby cienia przygotowania merytorycznego i krytycyzmu wobec własnych "przemyśleń". 

Słuszna jest uwaga, iż tzw. sześć prawd wiary to specyfika pewnego nurtu katechizmowego, raczej tylko polskojęzycznego. Ciekawe byłoby zbadanie pochodzenia tej formuły, zwłaszcza wobec faktu sześciu artykułów wiary islamu sunnickiego (por. tutaj). 

Natomiast powszechnie używany - zwłaszcza poza Polską - Katechizm kard. Gasparri'ego, powołując się na dekrety Świętego Oficjum obowiązujące oczywiście w całym Kościele, podaje cztery prawdy wiary, których szczegółowe i wyraźne wyznawanie jest konieczne do zbawienia:


Jak widać, należy tutaj także prawda o Bogu jako Sędzim sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, a za złe karze. Tym samym Pękala się myli, twierdząc, jakoby wyznawanie tej prawdy było specyfiką "katolicyzmu polsko-jasełkowego". 

Pewne jest także, że klasyczne katechizmy katolickie podają wykład wiary według dwunastu artykułów tzw. Symbolum apostolicum, czyli chrzścielnego wyznania wiary znanego od starożytności. To wyznanie wiary jest także uczone zarówno w katechezie pierwszokomunijnej, jak też przed bierzmowaniem. Ponadto we Mszy św. w niedziele i wyższej rangi święta odmawiane jest uroczyste Credo nicejsko-konstyntynopolitańskie, które także mówi o sądzie Bożym. Czyźby Pękala tego nie wiedział? Czyżby nie uczęszczał na Mszę św.? 

Znając pełne wyznanie wiary, które jest podstawą każdej katechezy katolickiej, nie trudno dostrzec, że owe "sześć prawd wiary" nie mają za cel przekazania całości wiary katolickiej, lecz mają charakter quasi bojowy, czyli mają wyposażyć katolika zwłaszcza przeciw atakom ze strony innowierców i heretyków. Przy tym oczywiście są zupełnie zgodne z całością wiary katolickiej, nie ma żadnej sprzeczności. 

Tak więc z jednej strony Pękala fałszywie twierdzi, że chodzi o "główne" prawdy wiary, zakładając, że inne nie są główne, co jest oczywiście kłamstwem:


Drugim kłamstwem jest twierdzenie, jakoby prawda o Bogu sprawiedliwym nie była katolicka:



Tak więc jedynymi źródłami Pękali są: 

- wyrwany z kontextu rzekomy cytacik z Katechizmu Kościoła Katolickiego (bez bliższych danych)

- cytat wypowiedzi Tomasza Budzyńskiego z sekty kikonistów (tzw. neokatechumenat)

- wypowiedź skrajnego modernisty, emerytowanego biskupa pomocniczego częstochowskiego, Antoniego Długosza, znanego ze świętokradzkiego tańczenia tango w miejscach świętych i to nawet w szatach liturgicznych (por. tutaj - link jest błędnie opisany, że chodzi o bp Depo). 

Zacznijmy od słów KKK o piekle. Otóż cały fragment brzmi (źródło tutaj):


Gdzie tu jest powiedziane, że piekło nie jest karą, pozostaje tajemnicą wiary jasełkowo-Pękalowej. Tak więc znowu: Pękala albo nie umie czytać (a udaje, że umie), albo ma urojenia, albo po prostu oszukuje swoich odbiorców. 

Powoływanie się na słowa Budzyńskiego, tak jakby tegoż bełkot - zresztą dość wyraźnie skrzywiony mentalnością judeo-protestantyzującej sekty kikonistów - był czymś miarodajnym, jest (delikatnie mówiąc) groteskowe. Skoro ktoś taki jest dla Pękali autorytetem (co nieco o nim tutaj, a tutaj przykład poziomu intelektualnego tego ałtoryteta), przy czym Pękala widocznie zakłada, że musi on być autorytetem dla każdego, a przynajmniej dla jego odbiorców na YT, to świadczy to tylko o poziomie myślenia Pękali. No cóż. Widocznie jest to kolejny empiryczny dowód na to, że słuchanie demonicznego ryczenia rockowego odpowiednio wpływa na mózg...

Tak na marginesie nasuwa się podejrzenie (nie mam tutaj konkretnej wiedzy), że Pękala pochodzi z rodziny związanej z kikonizmem. To by wyjaśniało poziom wiedzy i mentalności w kwestiach wiary i Kościoła. Oczywiście nie ponosi on odpowiedzialności za swoje pochodzenie, jednak jako człowiek dorosły ponosi odpowiedzialność za swoje występy publiczne, zwłaszcza gdy są komercyjne. 

Do kompletu ałtorytetów Pękalowych pasuje świętokradca w sutannie, który ma oczywiście osobisty interes w tym, by Pan Bóg nie był sprawiedliwy. 

Na koniec Pękala twierdzi wciąż bezczelnie, że te prawdy wprawdzie nie są fałszywe, ale mimo tego są niekatolickie:


W takim stanie rzeczy obalanie kolejnego bełkotu Pękalowego powinno być właściwie zbędne. Jednak dla tych, którzy mogą być podatni na jego sugestywny styl stosowany bez pokrycia w solidnej wiedzy i rzetelnym myśleniu, podaję kilka uwag, które powinny uodpornić na jego wpływ. 

Otóż właściwie wystarczy nie tylko znajomość samego wyznania wiary, o którym już wspomniałem powyżej, lecz zwłaszcza zajrzenie do Katechizmu, na który się Pękala kłamliwie powołuje, a którego widocznie nie zna, a powinien choćby z przyzwoitości, skoro się regularnie wypowiada z pozycji niby katolickiej. Najważniejsze fragmenty w temacie to (źródło tutaj i tutaj):

 


Przyznam, że nie pojmuję, jak można mieć aż taki tupet (mówiąc bardzo delikatnie), by powołując się na Katechizm twierdzić coś zupełnie przeciwnego do jego treści. Widocznie jest tak, że Pękala zna jedynie jakieś strzępy modernistycznego bełkotu pseudokatolickiego, uważając je - z wręcz patologicznym brakiem krytycyzmu i pewnością siebie - za miarę katolickości, a jakoś nie wpada na pomysł, by rzetelnie poczytać w ogólnie dostępnych, solidnych źródłach, jak chociażby w samym Katechiźmie. Pozostaje mieć jednak nadzieję, że popularność u naiwnych ignorantów i parcie biznesowe nie zabiły w nim jeszcze elementarnej przyzwoitości. Aczkolwiek dotychczas jeszcze nigdy nie wycofał się z bełkotów i kłamstw, które już wcześniej popełnił (wskazałem na początku wraz z linkiem). Tym bardziej ostrzegam przed łatwowiernym i bezkrytycznym odbiorem jego występ(k)ów. 


Post scriptum

A oto dowód na kłamliwe i nieodpowiedzialne podejście Pękali zarówno to prezentowanych treści jak do swoich odbiorców:


Zwracam uwagę:

- jego wystąpienie z ostatnich świąt Wielkanocy ma być "sprawą strasznie starą" (wpis jest pierwotnie z maja bieżącego roku)
- ja rzekomo opieram się "wyłącznie" na dokumentach "przedsoborowych", czyli na katechiźmie z 1992 roku...

No cóż. Ten człowiek widocznie albo nie wie, co mówi, albo wie i kłamie w żywe oczy. 

Czy warto zamawiać Msze św. wieczyste?

 

Msze św. tzw. wieczyste polegają na tym, że dane zgromadzenie zakonne zobowiązuje się sprawować do końca swego istnienia przynajmniej jedną Mszę św. dziennie we wszystkich intencjach zgłoszonych jako na Msze św. wieczyste. Oznacza to, że codziennie - dopóki istnieje dane zgromadzenie czy zakon - przynajmniej jeden kapłan sprawuje w intencjach wieczystych, których oczywiście nie zna i nie może znać, gdyż są to tysiące, nawet dziesiątki i setki tysięcy. Jest to więc raczej forma wspierania działalności danego zgromadzenia czy zakonu, za co zakon daje jedną Mszę św. zbiorową dziennie. W Novus Ordo powszechna jest koncelebra, czyli udział tego kapłana ogranicza się de facto do ubrania szat liturgicznych, wyciągnięcia ręki na Przeistoczenie oraz wypowiedzenia kilku zdań. W liturgii tradycyjnej jest natomiast z całą pewnością osobna Msza św. ze wszystkimi przepisanymi modlitwami. 

Postawą teologiczną Mszy św. wieczystych jest nieskończona wartość każdej Mszy św. jako uobecnienia Ofiary Krzyżowej Jezusa Chrystusa. Teologicznie nazywa się to ex opere operato, czyli na mocy sprawowania Ofiary Mszy św. 

Jednak wartość Mszy św. polega także na wymiarze ex opere operantis Ecclesiae, czyli na mocy modlitw i zasług Kościoła, czyli na wartości czynności celebransa sprawującego, a także udziału wiernych. Czynności celebransa są pod tym względem oczywiście istotnie inne w przypadku koncelebry z jednej strony, a celebracji indywidualnej z drugiej, zwłaszcza według liturgii tradycyjnej, która jest znacznie dłuższa i bardziej wymagająca. Tym samym wartość Mszy św. sprawowanej tradycyjnie jest w wymiarze ex opere operantis istotnie wyższa niż w Novus Ordo. Lekceważenie tego jest niestety powszechne wśród duchownych obecnie, a to wskutek czy to niedouczenia w teologii katolickiej, czy to z powodu fałszywej, quasi protestanckiej teologii, która nie docenia czy wręcz nie uznaje wartości pobożnych czynności, nawet tych liturgicznych. Dochodzi wygodnictwo oraz fałszywa ideologia wspólnotowości, która de facto szkodzi Kościołowi, gdyż pomniejsza wypraszanie łask przez czynności liturgiczne. 

Czy niekatolik może być chrzestnym?

 

Bycie chrzestnym (patrinus, patrina) jest urzędem kościelnym według norm prawa kanonicznego:

Tym samym nie może być chrzestnym (chrzestną) osoba, która dokonała apostazji bądź popadła w herezję. Jeśli taka osoba została formalnie wpisana jako chrzestny, to albo wcale nie otrzymała tego urzędu skutecznie (jeśli zataiła swoją apostazję względnie herezję), albo go utraciła automatycznie wraz z popadnięciem w apostazję względnie herezję. 

Nie ma obowiązku zastępowania tej osoby przez inną. Osoba ma moralny obowiązek zrzeknięcia się tego urzędu wobec rodziny. Rodzina nie powinna traktować tej osoby jako chrzestnego. Bierzmowanie dziecka jest okazją, by wybrać dziecku inną osobę jako świadka bierzmowania, który by wspierał rodziców w wychowaniu we wierze. 

Czy można zakazać liturgii tradycyjnej? (z post scriptum)

 


Oczywiście otrzymałem pytania w temacie dnia:


Pytanie tytułowe zostało pośrednio wyjaśnione przez Benedykta XVI w liście do biskupów w związku z motu proprio "Summorum Pontificum" z 2007 r.:

Także dzisiejsze motu proprio nie zaprzecza, lecz pośrednio potwierdza, że używanie ksiąg liturgicznych sprzed 1970 r. nigdy nie było i nadal nie jest zakazane. Motu proprio jedynie reguluje sposób stosowania, nie zaprzeczając zasadniczej stosowalności. 

W tym świetle należy rozumieć następujące kluczowe słowa:

Czyli:

"Księgi liturgiczne promulgowane przez świętych papieży Pawła VI i Jana Pawła II zgodnie z dekretami Soboru Watykańskiego II są jedynym wyrażeniem lex orandi Rytu Rzymskiego."

Czym są więc wcześniejsze księgi liturgiczne? Nie są wyrazem, czy też nie należą do Rytu Rzymskiego? Jeśli nie do rzymskiego, to do jakiego? W jakim rycie sprawują kapłani, biskupi i kardynałowie nadal posługujący się - i to oczywiście legalnie - wcześniejszymi księgami liturgicznymi? Jakie prawo wyrażają przez to? Jaką modlitwę? 

W tym miejscu polecam następującą analizę tej kwestii:

https://www.youtube.com/watch?v=cZLlkYel0q8

Zarówno w samym dzisiejszym motu proprio jak też w towarzyszącym liście do biskupów wyraźnie i wielorako wyrażone jest przeciwieństwo do motu proprio Benedykta XVI z 2007 r. Chodzi zwłaszcza o rozróżnienie między "zwyczajną" i "nadzwyczajną formą" rytu rzymskiego. Rzeczywiście to rozróżnienie jest wynalazkiem owego motu proprio dla nazwania sytuacji współistnienia i współużytkowania ksiąg liturgicznych z czasu po i przed reformami Pawła VI. Jest jednak teologicznie nie do utrzymania, przynajmniej w odniesieniu do powszechnego sposobu stosowania Novus Ordo. Słusznie zwraca uwagę filozof Peter A. Kwaśniewski (źródło tutaj):  

Jest pewne, że Benedyktowi XVI zależało na pokojowej koegzystencji obydwu "form", aczkolwiek wyrażał też pragnienie pewnego skorygowania "formy zwyczajnej" w kierunku "nadzwyczajnej". Nie trudno dostrzec, że jest to nazewnictwo niefortunne, będące zapewne ustępstwem na rzecz przeciwników "formy nadzwyczajnej". O tyle skasowanie tego nazewnictwa przez motu propriu Franciszka jest zrozumiałe i słuszne. Co oczywiście nie oznacza, że problem został załatwiony. Wręcz przeciwnie: jak widać ponownie, używania wcześniejszych ksiąg liturgicznych nie można zakazać. Można jedynie szykanować, oczerniać, wyzywać i prześladować tych, którzy je używają. Pod tym względem nic się nie zmieniło od 1970 r. Był tylko okres na odetchnięcie za pontyfikatu Benedykta XVI, aczkolwiek nie powszechnie i nietrwale, jak widać. 

W tym miejscu pozwolę sobie na małą osobistą dygresję. Będąc kilka dni w Rzymie w marcu 2008 r., czyli w pierwszym roku po wydaniu "Summorum Pontificum" po raz pierwszy odważyłem się udać do bazyliki św. Piotra, by celebrować rano prywatną Mszę św., oczywiście tradycyjnie. Wszedłszy do zakrystii, przedstawiłem się i poprosiłem o przygotowanie szat i ołtarza. Nikt nawet nie zapytał o celebret. Po ubraniu szat ministrant poprowadził mnie do ołtarza przygotowanego i wskazanego przez jednego z zakrystianów. Gdy ubrałem biret, rzucono na mnie pierwsze podejrzliwe spojrzenie. Po dojściu do ołtarza, postawiłem kielich, przygotowałem mszał, który przyniosłem ze sobą, lecz gdy zacząłem odmawiać modlitwy u stopni ołtarza pojawił się jeden z zakrystianów wyraźnie poirytowany i wezwał mnie do powrotu do zakrystii. W zakrystii starszy zakrystianin zażądał ode mnie celebretu, po czym oświadczył, że nie ma pozwolenia na celebrowanie według "trydenckiego" Missale Romanum. Gdy spokojnie nalegałem, zakrystianin najpierw polecił mi zwrócić się w ciągu dnia do kardynała kustosza bazyliki, a następnie sam wykonał jakąś rozmowę telefoniczną na uboczu, po czym oznajmil, że mogę celebrować, ale tylko w krypcie, czyli w podziemiach. Po jakiejś chwili zostałem tam zaprowadzony, idąc obok sarkofagów papieskich. Trafiłem do jednej z bocznych kaplic niedaleko grobu św. Piotra, co oczywiście było wzruszające. Natomiast o wiele mniej przyjemny był fakt, że w kaplicy grobu św. Piotra równocześnie odbywała się głośna msza Novus Ordo jakiejś grupy, przez co oczywiście nie miałem możliwości celebrowania w ciszy i skupieniu. Po tym incydencie napisałem list do Benedykta XVI, w którym opisałem zaistniałą sytuację, z prośbą o radę (odpowiedzi nie otrzymałem). Zwróciłem uwagę, że zażądano ode mnie celebretu dopiero wtedy, gdy poznano, iż zamierzam celebrować po "trydencku". Gdyby wszedł jakiś oszust podszywający się pod kapłana katolickiego i chciał celebrować Novus Ordo, to by to mógł zapewne czynić bez żadnych przeszkód.

I jeszcze jeden przykład. Ostatnie lata pontyfikatu Jana Pawła II i cały pontyfikat Benedykta XVI spędziłem w ojczyźnie tego ostatniego, w Monachium. Z własnego doświadczenia wiem, że sytuacja dla liturgii tradycyjnej po "Summorum Pontificum" bynajmniej nie poprawiła się. Owszem, już wcześniej była większa wolność niż chociażby w Polsce. W głównej parafii w centrum Monachium, św. Piotra, zawsze można było celebrować tradycyjnie przynajmniej na bocznym ołtarzu. Na terenie tej parafii istniała też coniedzielna Msza św. "indultowa" (kościół św. Anny, Damenstiftskirche). Sytuacja w tym kościele była dość symptomatyczna. Otóż po motu proprio "Ecclesia Dei" z 1988 r. najpierw owym "indultem" opiekował się jeden z kapłanów Bractwa Kapłańskiego Św. Piotra. Został jednak wyrzucony po tym, gdy stwierdzono, że nie udzielał Komunii św. z komunikantów w tabernakulum, lecz sam konsekrował w każdej Mszy św. komunikanty. Interpretowano to jako podważanie ważności konsekracji w Novus Ordo. Po jego wyrzuceniu nastało rozwiązanie następujące: oficjalnym rektorem kościoła i opiekunem "indultu" został jeden z kanoników katedralnych, zasłużony prałat. Jednak faktycznie w mieszkaniu rektora kościoła zamieszkał inny kapłan, który właśnie zwykle celebrował Mszę "indultową". A był to szczególny przypadek. Otóż ów kapłan pochodził z diecezji ratyzbońskiej, nota bene z parafii moich dobrych znajomych. Kilka lat po święceniach, porzucił kapłaństwo i ożenił się. Wkrótce "żona" zachorowała na SM (stwardnienie rozsiane) i wtedy zapragnął powrotu do kapłaństwa. Umożliwił mu to ówczesny arcybiskup monachijski, kardynał Ratzinger, jednak nie przydzielił go do pracy w parafii lecz do nauczania w szkole. Z czasem stał się faktycznym, choć nieoficjalnym opiekunem Mszy "indultowej" w Monachium. Poznałem go osobiście, gdy przez ponad 2 lata także celebrowałem w tym kościele. Otóż co jakiś czas pojawiał się na mojej Mszy św. wraz ze swoją gospodynią, podchodząc do Komunii św. z wyciągniętymi łapkami. Oczywiście odmawiałem takiego udzielenia, gdyż oczywiście była to liturgia tradycyjna i miałem do tego prawo. I oczywiście dostałem za to skargi do kurii, o których dowiedziałem się po jakimś czasie i to pośrednio. 

Podsumowując: pontyfikat Benedykta XVI był przez większość - i to dzierżącą władzę - traktowany jako przejściowy, chwilowy "karnawał". Zapewne chodziło o spowodowanie rozłamów wśród "tradziuchów", zwłaszcza w łonie FSSPX. Gdy to się średnio udało, uznano misję ratzingeriańską za wyczerpaną. Jej definitywnym zakończeniem ma być dzień dzisiejszy. 

Cóż jeszcze powiedzieć? Co poradzić? Jak się zachować?

Przede wszystkim należy zachować spokój. Wbrew pozorom, sytuacja obecnie jest znacznie lepsza niż w początkach moich lat kapłańskich. Dzisiejsze motu proprio potwierdza dość wyraźnie siłę i moc oddziaływania liturgii tradycyjnej zwłaszcza na młode pokolenie duchownych i świeckich. To właśnie lękiem powodowane są dzisiejsze posunięcia. A lęk świadczy o przynajmniej podświadomym poczuciu przegranej. To lęk paraliżuje trzeźwe, klarowne myślenie i wykazuje skłonność do brutalnej przemocy. Równocześnie usiłuje wywołać lęk po stronie przeciwnej. 

Tutaj jeszcze jedna osobista dygresja. Na koniec mojej "kariery" u werbistów miałem prowicjała Niemca, który przedtem długie lata spędził w Argentynie. Nawiasem mówiąc, uczył teologii "moralnej", właściwie niemoralnej, bo zajęcia z etyki sexualnej polegały na prezentacji referatów studentów o różnych zboczeniach, począwszy od masturbacji, poprzez stosunki przedmałżeńskie, aż do sexu oralnego, analnego i homosexualizmu. Obecnie ma koło 80tki i chyba jeszcze żyje, po tym jak doprowadził praktycznie do wyzerowania powołań do werbistów w krajach niemieckojęzycznych. Otóż on - zresztą na stopie prywatnej sprawiający wrażenie miłego człowieka - z twarzą wyrażającą równocześnie gniew i strach zwykł mawiać (spoglądając akurat na mnie), że nie zdzierżyłby, gdyby choćby jednego z nas kiedykolwiek ujrzał w sutannie, bo on całą swoją młodość walczył z obowiązkiem chodzenia w sutannie. No cóż, właściwie należało mu polecić dobrego psychoterapeutę i też exorcystę.  

Wyraźnym symptomem lęku jest zarządzenie, że kapłanów wyświęconych od dnia dzisiejszego, proszących o "pozwolenie" na celebrowanie liturgii tradycyjnej biskupi mają zgłaszać do Stolicy Apostolskiej. Można się domyślać tła tego zarządzenia: skoro młody kapłan ma takie pragnienie, to z jego formacją jest "nie tak, jak trzeba", i też ze święceniami. Biskup przyznający się do wyświęcenia takiego "delikwenta" ściąga na siebie zarzut braku prowadzenia należytej formacji w seminarium i stosowania odpowiednich kryteriów dopuszczania do święceń. Czyli tym samym biskup jakby kładł głowę pod topór podniesiony przez "Traditionis custodes". Równocześnie przepis ten ma też widocznie zniechęcić młodzieńców sympatyzujących z liturgią tradycyjną do wstępowania do seminarium, skoro mają być szczególnie "badani" i denuncjowani do Rzymu. To byłoby wręcz groteskowe, gdyby nie było tragiczne w swej wymowie. 

Tego typu zarządzenia - a w ogóle wrogość wobec liturgii tradycyjnej - z całą pewnością nie posłużą jedności w Kościele. Wręcz przeciwnie: liturgia tradycyjna stanie się jakby symbolem i znakiem sprzeciwu jednoczącym tych, którzy mają coś do zarzucenia Franciszkowi. A takich katolików, zarówno świeckich jak i duchownych, także w najwyższych stopniach hierarchii, jest niemało, również w Polsce, nawet jeśli tego głośno nie mówią. Oczywiście jest lęk przed karami czy choćby przed zerwaniem kariery. Jednak takie motywy są typowe dla słabych charakterów. Natomiast silne osobowości w takiej sytuacji tym bardziej dojrzewają i krzepną. 

Tym samym: 

- Należy nadal sprawować liturgię tradycyjną i uczestniczyć w niej, starając się o łączność z biskupem miejsca.

- Także w razie blokady ze strony władzy diecezjalnych każdy kapłan ma moralne prawo sprawowania, a wierni uczestniczenia w liturgii tradycyjnej w warunkach choćby konspiracyjnych, jak w czasach prześladowań. Oczywiście nie zwalnia to z obowiązku przestrzegania tradycyjnych przepisów prawnych i liturgicznych. Innymi słowy: każdy kapłan nie objęty prawnymi przeszkodami odnośnie Novus Ordo ma prawo celebrować także liturgię tradycyjną, nawet jeśli nie ma możliwości czynienia tego oficjalnie. 

Czego się spodziewać? Na pewno dojdzie do poważnego przyrostu wiernych i powołań poza oficjalnymi strukturami, czyli głównie w FSSPX i w sedewakantyźmie. Innymi słowy: tym samym Franciszek poważnie wzmocnił te kręgi i wspólnoty. To oczywiście zwiększy ich zasięg i siłę oddziaływania. Czy to na prawdę służy jedności w Kościele? Bardzo wątpię. A chciałbym wierzyć w szczerość intencji Franciszka i roztropność posunięć. 

Na pewno też wzmocni się podziemie w oficjalnych strukturach. Jak pamiętam, jeszcze w latach 90-ych jeden znajomy kapłan austriacki, studiujący wówczas na dwa doktoraty (dogmatyka i prawo kanoniczne) w Rzymie zmuszony sytuacją celebrował po prostu w pokoju. To teraz zapewne powróci. Nawet jeśli jakaś, może nawet znaczna część kapłanów pod naciskiem sytuacji zaprzestanie sprawowania liturgii tradycyjnej, to jednak zachowają oni sentyment i będą się starali przemycić jej elementy do Novus Ordo, co oczywiście jest coraz trudniejsze, gdyż protestantyzacja życia w parafiach galopuje także w Polsce. Najtragiczniejsze byłoby, gdyby porzucali kapłaństwo. Jednak także wtedy będzie to skutek i symptom posunięć Franciszka, co powinno dać do myślenia i otrzeźwić tych, którym po nim przyjdzie sprawować władzę w Kościele. 


Post scriptum

Pojawiły się pytania w temacie, które są częste:


Oczywiście w wymiarze czysto prawnym każdy papież - o ile jest rzeczywiście papieżem, nie uzurpatorem - ma taką samą władzę, co jego poprzednicy, i tym samym może zastąpić swoimi decyzjami decyzje swoich poprzedników. Jednak zarówno całe prawo kościelne jak też wszystkie dokumenty i decyzje kościelne mają przede wszystkim wymiar teologiczny, który jest nadrzędny wobec wymiaru prawnego. Innymi słowy: papieżowi generalnie wolno podejmować jedynie decyzje zgodne z Bożym Objawieniem poświadczonym w Piśmie św. i Tradycji Kościoła. Tym samym wolno mu odwołać czy zmienić decyzje swoich poprzedników tylko wtedy, gdy one były niedoskonałe czy niepełne pod względem wierności Bożemu Objawieniu. W tym świetle należy rozumieć groźbę gniewu Bożego wypowiedzianą - między innymi - w bulli Quo primum tempore: atak na mszał św. Piusa V jest atakiem na Boże Objawienie. Takim atakiem nie są drobne zmiany w rubrykach, których dokonywali następni papieże, natomiast jest nim próba usunięcia tego mszału z życia Kościoła. 

Konkretnie: jeśli by Paweł VI dokonał tylko tego typu zmian, jakich dokonywali jego poprzednicy, czyli bez naruszania substancji teologicznej, to by nie było problemu, nie byłoby sprzeciwu i nie byłoby pragnienia i faktycznego powrotu do mszału "przedsoborowego". Tymczasem już nawet powierzchowne porównanie obydwu liturgij - Novus Ordo z jednej strony i tradycyjnej z drugiej strony - daje wynik oczywisty i to nawet u osób bez jakiegokolwiek wykształcenia teologicznego. Prosty przykład: w moim życiu kapłańskim wielokrotnie miałem sytuację, że osoby widzące mnie sprawującego Mszę św. tradycyjną pytały, z jakiego jestem wyznania. 

Otóż ludzie wychowani na Novus Ordo i myślący kategoriami dalekimi od katechizmu katolickiego są z reguły przekonani, że Msza św. jest pamiątką Ostatniej Wieczerzy, czyli podzielają herezję protestancką. Tej herezji sprzyja właśnie celebrowanie przy stole i mówienie o "uczcie", co jest oczywiście także absurdalne, gdyż nie wyrugowano zupełnie wątku ofiary. Dlatego Novus Ordo jest wewnętrznie sprzeczny, dławi trzeźwe, krytyczne myślenie i przez swoją niespójność teologiczną odpycha nie tylko estetycznie, lecz także intelektualnie. 

Rzeczywiście prawdy wiary - jak chociażby dogmaty odnośnie Mszy św. - mają niewątpliwie rangę wyższą i nadrzędną wobec jakiegokolwiek dokumentu papieskiego, zwłaszcza wobec motu proprio, które ma rangę dość niską. Tym samym: jeśli wiara w katolickie rozumienie Mszy św. jest dla kogoś podstawą do odrzucenia motu proprio, to odrzucenie to jest teologicznie i moralnie usprawiedliwione. 

Konkretnie: Obecnie regułą na celebracjach Novus Ordo są różnego rodzaju nadużycia, jak chociażby zwyczajne angażowanie tzw. nadzwyczajnych szafarzy czy Komunia dołapna, nie mówiąc nawet o takich sprawach jak nieobecność łaciny i śpiewu gregoriańskiego, co jest ewidentnie sprzeczne nawet z konstytucją o liturgii Sacrosanctum Concilium (nr 36 i 112). Skoro katolikowi nie zapewnia się możliwości uczestniczenia w liturgii Novus Ordo bez nadużyć, to tym bardziej żadna władza nie ma prawa zmuszać w jakikolwiek sposób do uczestniczenia w niej, chociażby przez odbieranie możliwości uczestniczenia w liturgii tradycyjnej. Zauważa to także Peter A. Kwaśniewski (źródło tutaj):


Brak podejmowania kroków przeciw nadużyciom w Novus Ordo z równoczesnym ograniczaniem dostępu do liturgii tradycyjnej świadczy dość wyraźnie o intencjach danej osoby sprawującej władzę. Zapewne nie chodzi o wierność ani wierze katolickiej, ani nawet przepisom Novus Ordo. 

Czy wolno krytykować decyzje papieskie?

 


Najpierw należy mieć na uwadze ważne rozróżnienie: nie wszystkie decyzje osoby sprawującej urząd papieski są decyzjami papieskimi. Nadużycie władzy jest użyciem wykraczającym poza prawowity jej zakres, więc nie jest aktem tej władzy, lecz swawoli posługującej się pozorami władzy. Tak np. gdyby leśnik wydał zakaz istnienia lasów mieszanych (liściasto-iglastych), to by się jedynie naraził na śmieszność, choćby nawet gorliwie usiłował wytępić drzewa liściaste pośród iglastych i odwrotnie. Oczywiście jest to tylko przykład. Chodzi o to, że istotny jest zakres danej władzy. Żadna władza oprócz władzy boskiej, także kościelna i papieska, nie jest władzą absolutną, lecz względną i ograniczoną, czyli podporządkowaną Bożemu Objawieniu (naturalnemu i nadprzyrodzonemu). Wyrażona w Kodexie Prawa Kanonicznego zasada, że Stolica Rzymska nie może być przez nikogo sądzona (prima sedes a nemine iudicatur, więcej tutaj) dotyczy wyłącznie porządku prawno-sądowniczego, nie teologicznego. Oznacza ona, że w porządku ustrojowo-prawnym nie ma instancji wyższej niż Stolica Apostolska. Nie oznacza ona natomiast, jakoby decyzje nie podlegały ocenie teologicznej i prawnej. Sytuacja jest analogiczna do świeckiego porządku prawnego: od decyzyj Sądu Najwyższego nie ma odwołania, co jednak nie oznacza, jakoby te decyzje były nieomylne czy zawsze zgodne z prawem naturalnym. 

Według konstytucji dogmatycznej Soboru Watykańskiego I "Pastor Aeternus" jurysdykcja (czyli władza) papieska dotyczy wprawdzie także kwestij dyscyplinarnych, jednak nieomylność odnosi się wyłącznie do nauczania wiary i moralności, nie do decyzyj dyscyplinarnych. 

Ponadto ta sama konstytucja podaje dwa istotne ograniczenia tej władzy (oryginał):


Biskupi Rzymu, jak sugerowały okoliczności czasu i spraw, czasem zwołując sobory ekumeniczne lub zbadawszy zdanie Kościoła rozproszonego po całym świecie, czasem synody partykularne, a czasem korzystając z pomocy innych środków otrzymanych od Bożej Opatrzności, definiowali dla zachowywania to, co z Bożą pomocą poznali jako zgodne z Pismem Świętym i tradycjami apostolskimi. Bowiem Duch Święty jest obiecany następcom św. Piotra nie po to, aby przez Jego objawienie ujawniali nową naukę, ale by z Jego asystencją święcie strzegli i wiernie wyjaśniali Objawienie przekazane przez apostołów, czyli depozyt wiary.


Zatem ten charyzmat nigdy nie ustającej prawdy i wiary został przez Boga udzielony Piotrowi oraz jego następcom na tej Stolicy po to, aby przez ten wzniosły urząd działali dla zbawienia wszystkich, aby cała owczarnia Chrystusa odwrócona przez nich od pokarmu zatrutego błędem, karmiona była pożywieniem nauki z nieba, aby po usunięciu okazji schizmy cały Kościół był zachowany w jedności i wsparty na swoim fundamencie trwał mocno przeciwko bramom piekielnym.

Tym samym sam sobór podaje kryteria oceny sprawowania urzędu papieskiego przez daną osobę. Są to:

- zgodność z Pismem św. i z tradycjami apostolskimi (to jest pojęcie szersze niż samo Boże Objawienie)

- wierność Bożemu Objawieniu przekazanemu przez Apostołów, czyli depozytowi wiary, 

- celem ma być zbawienie wszystkich,

- środkiem jest przestrzeganie przed błędami oraz podawanie boskiej nauki. 

Istotne jest także, iż jedność nie jest ani celem samym w sobie, ani pierwszorzędnym środkiem, lecz osiągana jest przez wierność Bożemu Objawieniu, poświadczonemu w Piśmie św. i Tradycji Apostolskiej. To istotnie odróżnia Kościół od wszelkich innych wspólnot: zasadą jedności jest prawda, a nie odwrotnie. To nie jedność stanowi o prawdzie, lecz prawda o jedności. 

Istotna i niezbędna jest jedność z wiarą Kościoła od jego początków, czyli od Apostołów. Dopiero na tej jedności można budować jedność Kościoła obecnie. Używając fachowych pojęć teologicznych: jedność diachroniczna (międzypokoleniowa, czyli poprzez wieki) jest konstytutywna dla jedności synchronicznej (obejmującej dane pokolenie), nie odwrotnie. Wynika to z natury Kościoła oraz Bożego Objawienia: zostało ono dane raz na zawsze w Jezusie Chrystusie i poświadczone przez Apostołów. Dlatego cała działalność Kościoła zależy od tego świadectwa i powinna być oceniana w jego świetle. Dotyczy to także urzędu papieskiego. 

Oznacza to, że wszelkie decyzje muszą być z natury i zasady konserwatywne. Dlatego już od Ojców Kościoła i poprzez wieki synonimem herezji była nowość, a heretyków nazywano nowatorami. Nowości były w Kościele zawsze traktowane ostrożnie i podejrzliwie, natomiast starożytność - w znaczeniu pochodzenia od ojców we wierze, zwłaszcza Ojców Kościoła i Doktorów Kościoła - była ważnym argumentem za słusznością i wiarygodnością. 

Wszelkie nowości w Kościele były dopuszczalne wyłącznie zgodnie z zasadą wierności Bożemu Objawieniu, podobnie jak zaniechanie czegoś starszego. Odnosząc konkretnie do aktualnej sprawy: status teologiczny liturgii zarówno Novus Ordo jak też tradycyjnej zależy od ich stosunku do depozytu wiary, czyli Bożego Objawienia poświadczonego w Piśmie św. i Tradycji. 

Jeszcze bardziej konkretnie: zakaz czy choćby ograniczenie stosowania ksiąg liturgicznych sprzed roku 1970 mógłby być teologicznie zasadny wyłącznie wtedy, gdy by owe księgi były wadliwe pod względem wierności depozytowi wiary, a tego nikt nigdy nawet nie próbował wykazać. Natomiast jest wiele powodów do zarzucenia wadliwości teologicznej księgom liturgicznym wydanym począwszy od Pawła VI. Tym bardziej wiele zarzutów można podnieść względem obecnie powszechnej praktyki liturgicznej w Novus Ordo, która w istotnych punktach jest ewidentnie sprzeczna nawet z konstytucją o liturgii Vaticanum II, jak choćby w kwestii języka liturgicznego, śpiewu, czy nawet kierunku celebracji. 

Sprawa dotyczy oczywiście także natury Kościoła i jego ustroju. Jak już wskazywałem (por. tutaj), zarówno pod względem natury jak też ustroju Kościół nie jest autorytarną sektą, gdzie sprawujący władzę dysponuje tym, co jest prawdziwe, a co fałszywe, co dobre, a co złe. Prawda i dobro są ponad władzą papieską, ona jest im podporządkowana. Najwyższa władza w Kościele, czyli papieska, polega na strzeżeniu depozytu wiary, czyli na ochronie wierności Bożemu Objawieniu. Każda decyzja musi być zgodna z tym zadaniem. To jest pierwszorzędne kryterium oceny. 

Tę zasadę potwierdza chociażby kardynał Raimund Burke - były prefekt najwyższego trybunału Stolicy Apostolskiej - w swoim oświadczeniu (oryginał tutaj): 


Także kardynał Gerhard Müller przypomina w odniesieniu do ostatniego motu proprio:

W jego wypełnianiu pomocny jest przykład papieży i innych pasterzy Kościoła na przestrzeni wieków, zwłaszcza świętych i Doktorów Kościoła. To jest kryterium drugie, także istotne. Innymi słowy: jeśli jakaś decyzja istotnie odbiega od postępowania poprzedników na Stolicy Piotrowej, to jest przynajmniej wątpliwa. Przykładem mogą być znowu "reformy" dokonane począwszy od Pawła VI: nigdy w historii Kościoła nie było przypadku, by papież zarządził nowo stworzone obrzędy. Nigdy też w historii Kościoła nie było przypadku, by papież poważnie ograniczył - i to widocznie z zamiarem całkowitego zakazu - sprawowanie liturgii, która była w powszechnym użyciu poprzez wieki, jak to ostatnio uczynił Franciszek, zresztą nawiązując do zamiaru Pawła VI. Te posunięcia są ewidentnie sprzeczne z całą Tradycją Kościoła. 

Także ich owoce są fatalne pod względem duszpasterskim, gdyż przynajmniej sprawiają wrażenie zerwania z Kościołem "przedsoborowym". To jest kwestia wiarygodności Kościoła i to na poziomie już nawet psychologicznym: czy jeśli mój ojciec nie szanuje swojego ojca, to czy mogę go za to szanować i być mu w tym posłuszny? Skoro naruszony jest elementarny porządek (przez brak poszanowania dla dziadka), to rozwiązaniem nie jest kontynuowanie tego naruszenia (przez brak poszanowania dla dziadka), lecz jego zakończenie (czyli powrót do szacunku dla dziadka nawet, jeśli nie podoba się to ojcu). 

O tym, jak stałem się podobny do UFO i gorszy od antychrysta :-D

 


Mój słynny stary "przyjaciel" (było tutaj) szumnie zapowiedział drugą część swojej "strasznej zemsty", którą właściwie obiecał jeszcze na czerwiec. Przeszkodą w dotrzymaniu obietnicy byłem oczywiście ja i to nawet wespół z potężnymi siłami typu antychryst i UFO. Oddaję więc głos jemu samemu. 

Najpierw podaje powód, dla którego czuł się zmuszony do sprawy wyjaśnienia:


Jego stan duchowo-psychiczny w związku z zajmowaniem się moją skromną osobą okazał się wielokrotnie gorszy niż w okresie zajmowania się przez niego tematem antychrysta:


Najpierw wyznaje pośrednio, że do innych tematów nie musi się dobrze przygotować (co zresztą widać po ich jakości...):


Przeszkoda numer jeden jest iście szatańska - pracowitość robotników budowlanych i to nawet mimo upałów, o których mówi jako o następnej przeszkodzie:



Przeszkody numer trzy i cztery są nie mniej poważne:


Stąd zapowiedziana jest zemsta jeszcze okrutniejsza, w tym "nabijanka":



Szymański obiecuje swoje następne tematy, w których także spodziewa się "rogatych" przeszkód:


Osobiście najbardziej ciekaw jestem opowieści o UFO :-D

No cóż. Myślę, że komentarz z mojej strony jest zbędny. Stan duchowo-psychiczny tego człowieka jest dość czytelny także dla niefachowców. 

Czy katolik powinien utrzymywać kontakt z niewierzącymi?




Tutaj są dwa zasadnicze aspekty:

Tutaj są dwa zasadnicze aspekty:
- zobowiązania wobec rodziców
- zbawienie duszy bliźnich, także krewnych.

Jeśli chodzi o inne osoby niż rodzice, to pozostaje aspekt drugi. Jeśli kontakt jest okazją do świadczenia o wierze katolickiej i są szanse na jego skuteczność, to można i należy utrzymywać kontakt. Jeśli natomiast kontakt stanowi niebezpieczeństwo dla zbawienia swojej duszy czy duszy bliźnich, to należy unikać, w razie konieczności nawet zerwać. 

Czy ateizm jest racjonalny?

 

W związku z debatą, która odbyła się niedawno, zostałem poproszony o zajęcie stanowiska:


Oczywiście nie będę się wdawał w dyskusję, w której nie uczestniczyłem. Ograniczę się do uwag odnośnie wypowiedzi Konrada Chrzana występującego jako "impactor". Uchodzi on za jednego z głównych "guru" ateizmu w Polsce i jego wypowiedzi rzeczywiście dość wiernie oddają nagminną narrację tego środowiska, co nie świadczy bynajmniej o samodzielności i poziomie myślenia. 

Dla przejrzystości będę się odnosił do poszczególnych fragmentów, które z konieczności technicznej (blogger dopuszcza jedynie filmiki do 100 MB) muszą być krótkie i dlatego niekiedy pokawałkowane (przepraszam za słyszalne trzaski, wynikają one z tego, że dla oszczędności czasu nagrywałem materiał podczas jedzenia, nie zdając sobie sprawy z tego, że odgłosy będą aż tak słyszalne). 


1. Pojęcie wiary


Chrzan popełnia już tutaj na wstępie cały szereg kardynalnych błędów, które stawiają pod znakiem zapytania nie tylko posiadanie przez niego elementarnej wiedzy o tym, o czym mówi, lecz także dobre intencje oraz elementarną przyzwoitość. Otóż podaje fragment z jednej z ksiąg nowotestamentalnych, mający być rzekomo katolicką definicją wiary. 
Chrzan widocznie po pierwsze nie wie (raczej nawet nie chce wiedzieć), że List do Hebrajczyków nie jest traktatem teologicznym, po drugie że w danym fragmencie z całą pewnością nie jest podana definicja wiary w znaczeniu naukowym, a po trzecie elementarna przyzwoitość w podejściu do jakiegokolwiek textu wymaga uwzględnienia zarówno kontextu bliższego i dalszego danego zdania, jak też jego intencji. Spójrzmy jaki jest kontext cytowanego przez Chrzana zdania z Hb 11,1:



Chrzan wyczytuje z wersetu 11,1, jakoby wiara była czymś sprzecznym z racjonalnością. No cóż, trzeba mieć albo urojenia, albo być dogłębnie perfidnym kłamcą, żeby mieć czelność posługiwania się tym cytatem - zresztą tak samo jak każdym innym biblijnym - dla tak absurdalnego twierdzenia. Analogiczny przykład: gdy, wsiadając do pociągu jadącego do określonej stacji, wierzę, że dojadę do tej stacji, to czy ta wiara jest irracjonalna? 

Wygląda na to, że Chrzan nie zna i chyba nawet nie chce znać choćby najprostszego podręcznika teologii katolickiej, czy chociażby katechizmu katolickiego. Tym samym widocznie nie zadał sobie najmniejszego trudu, by uczciwie przygotować się do dyskusji z katolikiem. Trzeba mieć wyjątkowy tupet, by swojemu rozmówcy zarzucać prymitywny konstrukt własnego urojenia i ignorancji w temacie. Gdyby Chrzan zajrzał do katechizmu, który jest łatwo dostępny w internecie, to by się dowiedział, jak katolicyzm pojmuje wiarę, oraz że podstawą katolicyzmu nie jest wiara w nadprzyrodzone Objawienie, lecz rozumowe poznanie istnienia i przymiotów Boga:



Gdyby Chrzan znał solidnie choćby tylko Pismo św., to by wiedział, że w Liście do Rzymian (1) jest mowa właśnie o rozumowym poznaniu Boga: 


Tak więc Chrzan, utożsamiając katolicyzm z irracjonalnym wierzeniem albo popisuje się swoją elementarną ignorancją haniebną już dla kogoś, kto ukończył szkołę średnią, albo perfidnym oszukiwaniem swoich odbiorców, albo jednym i drugim. 

A czyni to, generalnie dopuszczając konieczność przyjęcia na wiarę pewnych założeń, które umożliwiają wszelkie poznanie:



Tak więc wygląda na to, że Chrzan uważa także ateizm za wierzenie, zresztą słusznie. 

Rozwija to nieco w innej części wystąpienia, posługując się - raczej nie wynalezionym przez siebie, lecz przejętym od jakiegoś guru - rozróżnieniem między wierzeniami a wiarą:


Pominę tutaj arbitralność tego rozróżnienia ("gradacji wierzeń"), które służy widocznie powiązaniu wiary katolickiej z irracjonalnością. Zaś "argumenty" Chrzan podaje trzy:
- potoczne rozumienie wiary,
- biblijna "definicja" wiary, o której było już powyżej, oraz
- rozumienie wiary przez Kościół, którego dowodem jest określenie "niewierny Tomasz". 
Pierwsze nie jest żadnym argumentem, ponieważ język potoczny nie jest językiem teologii ani tym bardziej filozofii. O drugim już wyraziłem swoje zdanie powyżej, wykazując nadużycie przez Chrzana textu biblijnego oraz sprzeczność z rzetelnym myśleniem. Zaś zupełnie groteskowy jest przykład Tomasza Apostoła, który ma być rzekomo dowodem na irracjonalizm wiary katolickiej. Widocznie Chrzan nie wie, albo zapomniał, że św. Tomasz jest jednym z Apostołów czczonych w Kościele od zawsze jako jeden z pierwszych świętych. 

Ostatecznie chodzi tutaj o właściwą interpretację słów Pana Jezusa do Tomasza: "błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli" (J 20, 29). Wystarczy wziąć pod uwagę bezpośredni kontext tych słów, by wiedzieć, że nie ma tutaj definicji wiary katolickiej, lecz że chodzi całkiem konkretnie o uwierzenie przez Tomasza w to, że Chrystus zmartwychwstał. Tomaszowi nie wystarczyło świadectwo współuczniów, lecz domagał się takiego samego zobaczenia Pana Jezusa, jakie było im dane. Zaś pochwała dla tych, którzy uwierzyli nie zobaczywszy żywego Pana Jezusa, odnosi się do wszystkich innych wierzących. Nie ma to oczywiście nic wspólnego z negacją potrzeby argumentów racjonalnych. Wiarygodność świadków jak najbardziej wymaga racjonalnego zbadania, co tutaj w żaden sposób nie jest negowane. Pan Jezus dał także Tomaszowi możliwość naocznego przekonania się, że żyje, tym samym w żaden sposób nie potępił jego żądania. W ramach racjonalności wiadomo, że poznanie zmysłowe nie jest jedynym sposobem racjonalnego poznania, lecz że także poznanie poprzez świadków może i powinno być racjonalnie uzasadnione, na czym zresztą bazują zwłaszcza nauki historyczne, choć nie tylko. 

Bardzo ciekawy, choć zarazem niejasny jest następujący fragment:


W sumie nie wiadomo, czy "impactor" uważa opowieści o UFO za wiarygodne czy nie. Pewne jest jedynie, że uważa je za bardziej wiarygodne niż świadectwo Apostołów o życiu, śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa. Podstawą do tego osądu jest, że
- świadkowie porwania przez UFO żyją współcześnie,
- UFO nie ma cech nadnaturalnych. 
No cóż, znowu widać nie tylko brak wiedzy, lecz zwykłego racjonalnego myślenia. Odpowiedź jest prosta:
- Nikt z rzekomych świadków porwania przez UFO nie oddał życia za swoje opowieści.
- Nikt nigdy w żaden racjonalny sposób nie wyjaśnił, w jaki sposób możliwe jest lądowanie istot pozaziemskich na ziemi, tym samym takie rzekome zdarzenie nie jest w żaden sposób wyjaśnione naturalnie. Żadne racjonalne przesłanki nie wskazują choćby nawet na istnienie pozaziemskich istot inteligentnych. 
- Cechy danego zjawiska na wstępie nie mają żadnego znaczenia dla wiarygodności świadectw o jego zaistnieniu. Cechy są istotne dopiero w pytaniu o jego przyczynę. Jeśli zjawisko jest tego rodzaju, że wykracza poza prawa naturalne, to wskazuje to na przyczynę nadprzyrodzoną. Jeśli dane zjawisko daje się wyjaśnić w ramach praw naturalnych, to także w żaden sposób nie dowodzi to jego zaistnienia czy niezaistnienia. 


2. Drogi św. Tomaszowe



Tutaj Chrzan znowu miesza okrutnie i to widocznie czytając z przygotowanej wcześniej ściągawki. Jego główna teza brzmi: pytanie o pierwszą przyczynę zawiera założenie, że świat zaczął istnieć. Według Chrzana założeniu temu przeczy "wiedza", że materia jest formą energii i że nie jesteśmy w stanie stwierdzić, że energia kiedyś nie istniała. Nie wiem, skąd Chrzan bierze tę swoją "wiedzę", ale z całą pewnością nie ma ona nic wspólnego ze współczesnymi naukami przyrodniczymi. Otóż po pierwsze w naukach przyrodniczych nie istnieje pojęcie "materia", ono po prostu nie występuje w żadnej formule matematyczno-przyrodniczej. Chrzan widocznie nie potrafi nawet odróżnić pojęcia materii od pojęcia masy, które owszem występuje w przyrodnictwie (zwłaszcza w słynnej formule Einstein'a w szczegółowej teorii względności). 
Po drugie, Chrzan ma chyba na myśli tzw. prawo zachowania energii, które dotyczy wyłącznie zamkniętych systemów, czyli zawierających założenie, że nie ma ani dostarczenia energii z zewnątrz, ani jej utraty. Tym samym to prawo nie dowodzi braku tego dostarczenia, lecz go zakłada. 
Po trzecie, wmieszanie tutaj przez Chrzana pojęcia stworzenia jest znowu pomieszaniem dziedzin przyrodnictwa i filozofii (czy raczej teologii), gdyż jest to pojęcie filozoficzno-teologiczne. Przyrodnictwo nie jest w stanie ani udowodnić, ani obalić stworzenia. Z prostego powodu: już to samo pojęcie wykracza poza pojęciowość i metodologię nauk przyrodniczych. Tym samym Chrzan znowu popisał się swoją elementarną ignorancją. 
Po czwarte, to samo dotyczy pojęcia wieczności: także ono nie należy do dziedziny nauk przyrodniczych, lecz do filozofii i teologii. Tym samym kłamstwem jest twierdzenie, jakoby na podstawie nauk przyrodniczych należało mniemać, że materia jest wieczna. 

Ten pomieszany bełkot zmierza do twierdzeń, że 
- czas nie mógł istnieć bez istnienia "energii", którą Chrzan błędnie utożsamia z materią (myląc materię z masą, co świadczy o zupełnej ignorancji w temacie), 
- wszechświat mógł mieć swój początek tylko w znaczeniu swojej początkowej formy,
- nie jesteśmy w stanie stwierdzić, że energia-materia ma swój początek oraz że niegdyś jej nie było. 
Chrzan widocznie nie rozumie tutaj prostych rzeczy. Otóż jest oczywiste, że metoda przyrodnictwa sięga wyłącznie tak daleko, jak daleko sięga jej przedmiot, czyli rzeczywistość poznawalna empirycznie i mierzalna matematycznie. Tym samym sięga tylko tak daleko, jak istnieje czas. To jednak nie stanowi jakiejkolwiek przeszkody w stawianiu pytania, czy i co było przed rzeczywistością czaso-przestrzenną. To "coś" przedczasoprzestrzenne musi być oczywiście wieczne, czyli pozaczasoprzestrzenne, czyli transcendentne. Pytanie o to "coś" oczywiście nie należy do przedmiotu nauk przyrodniczych, tym samym przyrodnictwo nie ma tutaj nic do powiedzenia. Sugerowanie przez Chrzana, jakoby z przyrodnictwa wynikało obalenie już nawet pytania o rzeczywistość transcendentną, jest nielogiczne i świadczące o braku elementarnej wiedzy z metodologii nauk. 

Idźmy dalej: 
 T

Tutaj Chrzan twierdzi, że postulat, iż łańcuch przyczynowy nie może być nieskończony, apeluje jedynie do intuicji, która jest przeciwieństwem racjonalności. 
Osobiście uważam, że sformułowanie, do którego Chrzan się odnosi, nie jest szczęśliwe, gdyż rzeczywiście brzmi ono jak założenie. W rzeczy samej chodzi o to, że zasadne jest pytanie o przyczynę całej rzeczywistości doświadczalnej, skoro jest ona łańcuchem przyczynowo-skutkowym. Innymi słowy: skoro każda rzecz poznawalna doświadczalnie ma swoją przyczynę - a jest to podstawowe założenie naukowości - to bardziej zasadne jest przyjęcie istnienia przyczyny wszystkich rzeczy niż jej nieistnienia. To wyjątek z powszechnej przyczynowości wymaga uzasadnienia, nie odwrotnie. Tak więc racjonalne jest już pytanie o przyczynę wszystkich rzeczy, a nie unikanie czy wręcz wykluczanie tego pytania. 
Ponadto Chrzan myli się, twierdząc, jakoby intuicja była przeciwieństwem racjonalności. Otóż intuicja jest w pewnym sensie niezbędna w każdym badaniu naukowym, gdyż może pełnić istotną funkcję chociażby w ukierunkowaniu hipotezy roboczej. Taka intuicja nie musi, a nawet nie powinna być sprzeczna z zasadami racjonalności, lecz powinna je wspierać i w pewnym sensie służebnie uzupełniać. 

Przytoczony przez Chrzana przykład o dwóch krokach od stolika znowu świadczy o pomieszaniu przez niego zupełnie różnych spraw i też o braku ich zrozumienia. Widocznie wyuczył się przeczytania jakichś dość debilnych formułek, które następnie wygłasza w pozie mędrca, co jest dość groteskowe. Otóż ten przykład z nieskończonym dzieleniem odległości świadczy raczej na korzyść intuicji, jeśli ma z intuicją w ogóle coś wspólnego. Rozumiejąc bowiem intuicję jako poznanie spontaniczne, należy je kojarzyć z pokonaniem odległości do stolika bez "racjonalnego" dzielenia odległości w nieskończoność. Intuicyjnie każdy racjonalnie myślący człowiek wie, że odległość dwóch kroków nie jest nieskończona, mimo że "racjonalnie" można tę odległość dzielić w nieskończoność. 


Tutaj Chrzan odnosi się do rzeczywiście kiepsko przez x. Bańkę wyłożonej myśli. Mógłby się jednak także ze swojej strony postarać zrozumieć, że pierwsza przyczyna musi być innego rodzaju niż wszelkie inne przyczyny, gdyż tylko wtedy może być pierwszą. Chodzi tu więc o następny krok w dowodzeniu: najpierw chodzi o istnienie pierwszej przyczyny, a następnie o jej właściwości. Właściwości pierwszej przyczyny wcale nie łamią zasady powszechności przyczynowości. Wyjątkowość pierwszej przyczyny polega na tym, że nie ma ona przyczyny poza sobą (jak ma to miejsce odnośnie wszystkich innych bytów). W pewnym sensie pierwsza przyczyna jest przyczyną samej siebie (ens a se), a to dlatego, że jest pełnią bytu. Wynika to z tego, że jest przyczyną wszystkich innych bytów, więc nie może być tożsama z nimi i nie może być im równa. Każda przyczyna musi być "większa" od swego skutku przynajmniej pod jakimś względem, na przykład ogień musi być cieplejszy od drewna, które zapala, nauczyciel musi mieć większą wiedzę niż jego uczeń (przynajmniej w danym momencie i w danej dziedzinie). To jest elementarz racjonalnego myślenia. Jeśli Chrzan uważa to rozumowanie za operowanie bezpodstawnymi założeniami - czego zresztą nawet nie próbuje uzasadnić - to widocznie chyba nigdy nie zadał sobie nawet trudu zrozumienia, a jedynie powtarza bzdety wyczytane w jakichś ateistycznych podręcznikach dla mało rozgarniętych. 

Do tego wątku powraca w toku dyskusji:



Oczywiście, jego współrozmówca x. Bańka ponosi odpowiedzialność za brak naprostowania błędnego ujęcia i przedstawienia stanowiska katolickiego. W każdym razie widać, że Chrzan nie rozumie pojęcia bytu koniecznego. Otóż nie chodzi tutaj jedynie o to, że do zaistnienia bytów przygodnych, czyli zmiennych i niekoniecznych, konieczna jest pierwsza przyczyna, a to z tego powodu, że tylko pierwsza przyczyna jest w stanie wyjaśnić zaistnienie bytów niekoniecznych. Chodzi tutaj nie tylko o konieczność dla wyjaśnienia, lecz o konieczność w sensie właściwości (według wyrażenia Chrzana "natury") tej przyczyny, czyli absolutność, czyli niezależność od bytów niekoniecznych, gdyż wszelka zależność byłaby sprzeczna z byciem pierwszą przyczyną. Oczywiście wchodzą tutaj kwestie wieczności tej przyczyny, a także wieczności bytów niekoniecznych, czyli zależnych. Chrzan widocznie nie rozumie, że konieczność pierwszej przyczyny zawiera w sobie trwanie, czyli brak końca, czyli wieczność. Jeśli coś przestaje istnieć, to oznacza, że jego istnienie nie jest konieczne. A skoro coś ma początek - a ma początek (w sensie "arche" czyli pierwotnej zasady zaistnienia), jeśli ma przyczynę - to nie może być wieczne. Innymi słowy: wszechświat tylko wtedy byłby wieczny, gdyby nie miał swojej przyczyny. Skoro ma przyczynę, to ma też swój początek i tym samym nie może być wieczny. Dlatego właśnie ateiści regularnie forsują wieczne istnienie materii, a jest to sprzeczne zarówno z jej linearną zmiennością (teoria "prawybuchu" autorstwa katolickiego xiędza Georges'a Lemaitre'a, przyjęta obecnie powszechnie w naukach), jak też z zasadnym pytaniem o jej przyczynę. 

Wobec powyższego końcowe zdanie Chrzana w tej części wystąpienia jest już tylko groteskowe i też demaskujące: 


Popełniwszy sam wręcz dyskwalifikujące błędy braku elementarnej wiedzy i elementarnego zrozumienia spraw, o których mówi, Chrzan zarzuca rozumowaniu metafizycznemu - rozwijanemu i utrzymywanemu przez największych myślicieli ludzkości poprzez wieki, począwszy od ojca naukowości jakim jest Arystoteles - "fatalne błędy logiczne". Sam widocznie nawet nie zadał sobie trudu przeczytania choćby istotnych fragmentów św. Tomasza, którego "pięć dróg" krytykuje. A gdyby zrozumiał przynajmniej argument z przyczynowości, to by pojął, że także osobowość musi mieć swoją przyczynę i że ta przyczyna musi być także osobowością i świadomością, i to w najwyższym stopniu. 

Szczególnie znamienny jest sprzeciw Chrzana wobec tego, że Bóg jest kimś, kto ma opinię na temat tego, z kim i jak Chrzan nie powinien uprawiać sexu. Nawiązanie do dziedziny podpępkowej, choć jest groteskowe, wbrew pozorom pasuje do wywodów "impactora", gdyż jest działaniem na emocje, apelującym do buntu wobec norm moralnych w dziedzinie, która jest każdemu bliska. Pomieszanie dowodzenia metafizycznego z okolicą poniżej pasa jest jednak przede wszystkim dość żałosnym przyznaniem się do poziomu swojej refexji "naukowej". 

Być może właśnie wskutek zaabsorbowania okolicą poniżej pasa Chrzan miesza zupełnie tematy i kwestie, i to nawet te, które mu zostały dopiero przed chwilą przedstawione. Otóż zarzuca, iż wiarygodność Apostołów nie jest argumentem za istnieniem Boga: 


Problem w tym, że nikt tak nie twierdzi, także x. Bańka. Tematem debaty - czego "impactor" widocznie nie zauważył - jest racjonalność katolicyzmu. W ten zakres wchodzi owszem kwestia istnienia Boga, w czym argumenty są filozoficzne. Natomiast świadectwo Apostołów odnosi się do innej kwestii, mianowicie wiarygodności pochodzącego od nich przekazu życia i nauczania Jezusa Chrystusa. Pomieszanie już nawet tematów i argumentów nie świadczy bynajmniej o przytomności intelektualnej choćby nawet podczas dyskusji. 

Nie lepiej jest w następującym momencie:


W rzeczy samej Chrzan popisuje się tutaj znowu zarówno brakiem solidnej wiedzy i logicznego myślenia, jak też zaprzeczaniem sobie. Z jednej strony zaprzecza, iż każda rzecz ma swoją przyczynę, powołując się na mechanikę kwantową, myląc przy tym brak stwierdzenia przyczyny z brakiem istnienia przyczyny. Z drugiej jednak deklaruje, iż na potrzeby danej dyskusji zgadza się z tym, że każda rzecz ma swoją przyczynę. Powstaje więc pytanie: co właściwie uważa "impactor", skoro zgadza się i równocześnie zaprzecza w zależności od "potrzeby"? 

A plącze się jeszcze bardziej, co jest już wręcz groteskowe:


Tak więc dowiadujemy się, że wszystko ma swoją racjonalną przyczynę, ale nie zawsze... 
Znamienny jest następujący moment, aczkolwiek nie intelektualnie, lecz raczej jako materiał dla psychologa:


Owszem, słuszne jest pytanie, co x. Bańka rozumie przez powtarzane określenie "przyczyna proporcjonalna", gdyż nie istnieje ono w filozofii i jest dość absurdalne, choć intencja jest słuszna, gdyż chodzi o przyczynę sprawczą wystarczającą dla danego skutku (causa efficiens sufficiens adaequata). W klasycznym podziale wywodzącym się od Arystotelesa są cztery główne rodzaje przyczyn (causa materialis, formalis, efficiens, finalis, więcej tutaj) oraz kilka następnych, rozwijających podziałów (causa prima/causa secundaria, causa proxima/causa remota, causa principalis/instrumentalis, causa sufficiens/deficiens, causa adaequata, causa efficiens/conservans, causa cognoscendi/essendi, causa sui, causa occasionalis). A wypadałoby się solidniej przygotować do dyskusji w tak zasadniczym temacie. 

Groteskowe jest natomiast wałkowanie tego wątku tak, jakby trudno było zrozumieć różnicę chociażby między przyczyną bezpośrednią a ostateczną. Wygląda na to, że zdesperowany "impactor", który w tym momencie powinien odpowiadać na pytania x. Bańki, usiłuje uciec od pytań lękając się, że może na nich polec. Przy tym widocznie nie zauważa, że robi ze siebie idiotę, który nie jest w stanie pojąć różnicy między narciarzem, a pierwszą przyczyną zejścia lawiny. 


3. Doskonałość nauczania Jezusa Chrystusa



Wierny swojej metodzie pomieszania spraw i wątków Chrzan znowu wykazuje brak choćby próby zrozumienia argumentacji, z którą walczy, skoro nie potrafi (a raczej nawet nie chce) poprawnie jej przedstawić. Otóż w teologii katolickiej doskonałość nauczania Jezusa Chrystusa jest argumentem za boskim, czyli ponadludzkim jego pochodzeniem, a nie za istnieniem Boga. Do wykazania istnienia Boga wystarczy argumentacja metafizyczna, obecna już chociażby u Arystotelesa. 
Przy okazji Chrzan twierdzi, że nauczanie Jezusa Chrystusa wcale nie jest doskonałe. Próbuje to wykazać w następujący sposób:


 - Niespójność i sprzeczność w tym nauczaniu ma polegać na tym, że Pan Jezus naucza miłość bliźniego, a równocześnie wymaga przestrzegania całego prawa Mojżeszowego, które zawiera przykazanie mordowania czarownic, homosexualistów, brak tolerancji wobec innowierców. Tutaj trzeba mieć znowu poważne obawy o stan umysłu Chrzana, gdyż albo ma on dość wybujałe urojenia odnośnie treści prawa Mojżeszowego, albo po prostu bezczelnie kłamie. A najprawdopodobniej nie chciało mu się zajrzeć ani do Starego Testamentu, ani nawet do żadnego podręcznika w temacie etyki starotestamentalnej, a mimo tego udaje experta w tej dziedzinie, co stanowi także oszustwo na odbiorcach. Z owych trzech rzekomych przykazań starotestamentalnych jedynie karanie za homosexualizm jest faktyczne, co zresztą nie jest wcale specyficzne dla religii Mojżeszowej, lecz ma uzasadnienie całkowicie naturalne i zdroworozsądkowe (niekoniecznie karą śmierci). To raz. Po drugie, Chrzan widocznie nie zadał sobie najmniejszego trudu, by pojąć i zrozumieć odniesienie Jezusa Chrystusa i Nowego Testamentu do Starego. Z całą pewnością Jezus Chrystus ani Jego uczniowie ani nie reprezentowali, ani nie wymagali przestrzegania prawa Mojżeszowego w sposób bezpośredni. Istotą Nowego Testamentu jest pełnia Objawienia, do której przygotowaniem był Stary Testament. Jezus Chrystus wielokrotnie sam łamał prawo Mojżeszowe przynajmniej w tym sensie, w jakim ono było wówczas rozumiane. Oto jeden z wielu przykładów (Mt 12):


Mówi o tym wyraźnie także św. Paweł wielokrotnie, jak tutaj (Rz 10):



Dobitnie mówi sam Pan Jezus (Mt 5):


To wypełnienie oznacza ukazanie właściwego sensu oraz nadanie pełnego, doskonałego znaczenia. Naocznym przykładem jest potraktowanie przez Pana Jezusa jawnogrzesznicy, która według prawa Mojżeszowego powinna zostać ukarana ukamienowaniem (J 8):


Analogicznie można to odnieść do homosexualistów: w odniesieniu do nich Pan Jezus by tak samo powiedział i tak samo właśnie naucza Kościół, co także "impactor" łatwo może sprawdzić zaglądając do katechizmu. 

- Jezus i cały Nowy Testament rzekomo pochwala też niewolnictwo. To jest następne bezczelne kłamstwo, świadczące albo o urojeniach, albo o zamierzonym oszukiwaniu odbiorców. Chrzan oczywiście nie jest w stanie podać choćby jednego cytatu z Pisma św. pochwalającego niewolnictwo. Widocznie uważa swoich odbiorców za analfabetów czy przynajmniej leniwych, którzy nie wpadną na pomysł samodzielnego sprawdzenia faktycznej treści Biblii. 

- Jedynym oparciem dla tezy powyższej jest dla Chrzana fakt, że protestanci powoływali się na Pismo św. w swoim uzasadnianiu niewolnictwa. No cóż. Czyżby Chrzan był fundamentalistą protestanckim (przynajmniej w tej kwestii)? Dlaczego nie podchodzi racjonalnie i tym samym krytycznie od tych protestantów i nawet nie próbuje sprawdzić, czy ich posługiwanie się Pismem św. jest słuszne i zasadne? Na jakiej podstawie twierdzi, że oni mają rację? Czyżby wierzył im ślepo? Czy tak zachowuje się człowiek racjonalnie myślący? 

W dyskusji Chrzan uparcie twierdzi:


Tym samym potwierdza, że właściwie nie ma pojęcia o katolickim rozumieniu Pisma św. Jego argumentem jest, że Biblia to "Słowo Boże". X. Bańka niestety nie reaguje na te słowa, które są przynajmniej nieporozumieniem. Chrzan widocznie wyznaje protestancką koncepcję, twierdząc, że ona jest "dosłownym" traktowaniem Pisma św., podczas gdy katolicy "interpretują", czyli w domyśle nie biorą na poważnie. Z uznaniem przyznaje, że katolicka interpretacja jest wprawdzie bliższa humanizmowi, jednak dalsza od treści samej Biblii, w której "Bóg mówi". Tym samym zupełnie w zgodzie z protestantami Chrzan oskarża katolicyzm o niewierność Pismu św. No cóż, ten sojusz właściwie nie dziwi, choć jest wewnętrznie sprzeczny, skoro zasadniczo opowiada się za humanizmem. W każdym razie widać, że Chrzan ma zero pojęcia i tym samym zrozumienia, czym jest Pismo św., a jego wiedza ogranicza się do haseł krzykliwych kaznodziei protestanckich. Wyjaśniam: W ujęciu katolickim - z którym każdy może się łatwo zapoznać chociażby w katechiźmie - Pismo św. jest świadectwem Bożego Objawienia, a nie quasi stenograficznym zapisem tego, co Bóg powiedział. Słowem Bożym jest Jezus Chrystus, nie księgi biblijne. One są jedynie świadectwem o Słowie Bożym, czyli o Jezusie Chrystusie - poprzedzającym Jego przyjście, jak w przypadku Starego Testamentu, oraz po Jego przyjściu, jak w Nowym Testamencie. Chrzan natomiast widocznie - zresztą tak samo jak inny internetowy ateista (por. tutaj) - myli katolickie rozumienie Biblii z islamskim rozumienie Kuranu. A jest tutaj istotna, fundamentalna różnica, o której powinien wiedzieć już nawet licealista, a tam bardziej ktoś po studiach wypowiadający się publicznie w sprawach religii. 
Oczywiście, liturgia Novus Ordo niestety sprzyja temu fundamentalnemu błędowi przez to, że po czytaniach mówione jest "oto Słowo Boże" oraz "oto Słowo Pańskie", czego nie ma i nigdy nie było w liturgii tradycyjnej Kościoła. To jednak nie usprawiedliwia braku zapoznania się z katolickim rozumieniem Pisma św. przynajmniej na poziomie katechizmowym. 

- Według Chrzana Jezus Chrystus ustanowił piekło, czy "nieskończoną karę za skończone przewinienia", co stanowi "nieskończoną niesprawiedliwość". Tutaj Chrzan popełnia dość prymitywny sofizmat, żonglując słowami "skończony" i "nieskończony". Oczywiście każdy grzech jako konkretne przekroczenie norm moralnych jest wydarzeniem skończonym. Jednak istotny jest stan wewnętrzny człowieka, czyli zasadniczy stosunek do norm moralnych. Jest bowiem istotna różnica między grzechem ze słabości mimo zasadniczej woli przestrzegania przykazań, a grzechem ze złej woli, który jest wyrazem i aktualizacją zasadniczego sprzeciwu wobec norm moralnych, tudzież braku dobrej woli. Akty woli są aktami duszy, która jest nieśmiertelna. To ona trwa po śmierci, nie ciało. Dopóki dusza trwa w złej woli, dopóty zasługuje na karę, która jest konsekwencją wyboru duszy, czyli wrogości wobec Boga. Jeśli człowiek umrze w takim stanie, to nie ma już możliwości zmiany swojego wyboru. Na tym polega powaga życia i śmierci. Innymi słowy: wieczność kary wiecznej wynika z nieśmiertelności duszy. Dlatego poniekąd zrozumiałe jest, że za negowaniem nieśmiertelności duszy zwykle kryje się niechęć do kary za swoje grzechy. Jednak należy mieć na uwadze, że wieczność kary (a nagrody z drugiej strony) zaczyna się już w doczesności. Moment śmierci jest jedynie utrwaleniem na zawsze stanu, w którym dusza się znajduje w tym momencie. Przed tym momentem każda dusza, także największego grzesznika, ma możliwość uniknięcia kary wiecznej przez nawrócenie, czyli zmianę swojej postawy wobec Boga. 

- Według Chrzana "największym wystąpieniem przeciw Bogu" jest "nieakceptacja Boga i Jezusa jako Zbawiciela". Chrzan oczywiście nie wyjaśnia, co przez to rozumie, ale posługuje się znowu przykładem apelującym do uczuć oraz do - równocześnie pogardzanej przez siebie - intuicji: Hitler versus jego ofiary, w tym ateiści. Tutaj znowu miesza różne sprawy, tudzież prawdę z fałszem. Przede wszystkim widać, że myśli tutaj kategoriami protestanckimi. W ujęciu katolickim bowiem każdy grzech ciężki prowadzi na wieczne potępienie, o ile grzesznik przed śmiercią nie wzbudzi przynajmniej żalu doskonałego. Tym samym taką samą szansę miał zarówno Hitler jak też ateista (którym Hitler zresztą także był, przynajmniej praktycznie). Równocześnie istotne jest, że grzechem ciężkim jest świadome i własnowolne przekroczenie prawa Bożego, co oczywiście zależy od stanu sumienia. Jeśli ateista w sumieniu uważa, iż nie powinien przyjąć wiary katolickiej, ale równocześnie stara się zachowywać prawo moralne, które poznał w sumieniu, to może dostąpić zbawienia, oczywiście pod warunkiem, że jego nieznajomość pełnej prawdy jest niezawiniona przez niego i tym samym przez niego nieprzezwyciężalna (ignorantia invincibilis). Jeśli Chrzan tego nie, to nie spełnił podstawowego warunku rzetelnej dyskusji, gdyż ani nie zapoznał się z pozycją rozmówcy, ani o nią nie zapytał, lecz imputuje mu coś, co jest typowe dla protestantów, nie dla katolicyzmu. Tym samym zarzut niesprawiedliwości pod adresem katolickiej eschatologii jest chybiony, fałszywy i wręcz podły. 


4. Św. Paweł - pierwszy feminista



Tutaj Chrzan odnosi się do mało rozgarniętej wypowiedzi x. Bańki na temat św. Pawła. Nie będę jej bronił, gdyż to nie moja sprawa. Muszę jednak bronić nauczania św. Pawła. Otóż Chrzan nie może zaprzeczyć, że dla Apostoła oczywista jest równa godność niewiast, co ówcześnie wcale nie było oczywiste ani powszechne. Mówi bowiem w Gal 3:


Godność i jedność w Jezusie Chrystusie oczywiście nie niweczy naturalnych różnic między płciami, także odnośnie miejsca i zadań zarówno w społeczeństwie jak i w Kościele. Chrzanowi może się to nie podobać, ale nie ma prawa zarzucać temu nauczaniu braku doskonałości i to nawet bez choćby próby uzasadnienia. Tak więc tutaj mamy znowu do czynienia z próbą działania na emocje, czyli apel do buntu wobec rzekomego nierównego traktowania kobiet przez św. Pawła i Kościół w ogóle. To jest dość prymitywna demagogia, a nie racjonalna argumentacja. 


5. Funkcja cywilizacyjna katolicyzmu


Ten wątek pojawia się w pytaniach jako rozwinięcie wywodów z głównej części debaty:


Oczywiście jest to tematyka z natury inna niż dziedzina nauk przyrodniczych, metafizyki i teologii, gdyż niemożliwa do ujęcia w precyzyjnych pojęciach i danych. To jednak nie upoważnia nikogo, także "impactora", do mówienia kłamliwych bzdur, sprzecznych już nawet z powszechnie dostępną wiedzą. Na jakiej podstawie on twierdzi, że antyczny ateistyczny humanizm miał "dobroczynny" wpływ na katolicyzm, zaś islam był tego wpływu na swoje nieszczęście pozbawiony, pozostaje tajemnicą ateistycznej wiary "impactora". Widocznie nie wie, że islam nie powstał w dżungli czy wśród aborygenów na etapie epoki kamienia łupanego, lecz na styku trzech wielkich cywilizacyj: semickiej, perskiej i grecko-rzymskiej. Najpóźniej od momentu podboju Syrii i basenu Morza Śródziemnego Arabowie mieli styczność nie tylko z panującym tam chrześcijaństwem, lecz za jego pośrednictwem także z antyczną kulturą grecko-rzymską. No cóż, w usprawiedliwianiu barbarzyńskich cech islamu widocznie nie liczą się proste fakty historyczne. Otóż istotna różnica między chrześcijaństwem a islamem polega nie tylko na fundamentalnej różnicy w rozumieniu Biblii z jednej i Kuranu z drugiej strony (o czym była mowa wyżej), lecz także w zasadniczym podejściu do racjonalności (w tym temacie polecam wykład Benedykta XVI na uniwersytecie w Ratyzbonie). W praktyce wyglądało to już od początków islamu tak, jak jest także obecnie: islam niszczy biblioteki i pomniki kultury, podczas gdy chrześcijaństwo gromadzi i zachowuje. 

Chrzan wiąże humanizm z "wolnomyślicielstwem" i "logiką" oraz stawia go w opozycji i konkurencji do katolicyzmu. Jako przykłady podaje twierdzenia "zbyt absurdalne" i "zbyt niemoralne" jak - obecnie rzekomo już porzucone - przekonanie o faktyczności potopu całej ziemi, o stworzeniu człowieka z pyłu, o powstaniu świata w sześć dni. Według niego w konfrontacji z "wolnomyślicielstwem" katolicyzm musiał już uznać te przekonania za "metafory" i taki los "stania się metaforą" czeka także Zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa. 

Tutaj Chrzan popełnia swój typowy błąd wychodzenia z fałszywej tezy, znowu wykazując elementarną ignorancję odnośnie katolickiego rozumienia Biblii. Fundamentalnym fałszem jest tutaj przypisywanie katolickim teologom takiego podejścia do Pisma św., jakie jest typowe dla tzw. fundamentalistów protestanckich. Kościół nigdy nie podzielał takiego podejścia i tym samym nigdy nie musiał przechodzić od rozumienia dosłownego do traktowania jako metafory. Katolicyzm rozumie Pismo św. w poszanowaniu jego specyfiki, której tutaj nie muszę wykładać. Chrzan natomiast nie wykazuje choćby cienia wiedzy o tej dziedzinie, mimo że kategorycznie się wypowiada i to formułując nie tylko zarzuty, lecz nawet postulat uznania Zmartwychwstania za metaforę, co świadczy już o bezczelności zupełnie oderwanej nie tylko od elementarnej wiedzy biblijno-teologicznej, lecz także od rzeczywistości i prostych faktów z historii myśli i teologii katolickiej. 

W związku z tym po krótce wskażę na następujące i oczywiste fakt. Mianowicie dopiero w świetle współczesnej wiedzy o strukturze i właściwościach materii (w znaczeniu mierzalnej rzeczywistości empirycznej) można o wiele łatwiej niż dotychczas zrozumieć fizykalne warunki i mechanizm Zmartwychwstania, a przynajmniej właściwości zmartwychwstałego ciała Jezusa Chrystusa. Otóż wiedząc, iż rzeczywistość mierzalna składa się z atomów, które z kolei składają się głównie z "przestrzeni" między cząstkami elementarnymi, można łatwo zrozumieć przenikanie ciała po Zmartwychwstaniu przez materię stałą, jaką są zamknięte drzwi. Podobnie rzecz się ma ze stopniowym stworzeniem świata, co jest pierwszym (choć specyficznym dla danej kultury i epoki) zapisem myśli ewolucyjnej w jej właściwym, prawdziwym sensie. Także stworzenie człowieka z prochu ziemi ma swoje potwierdzenie w tym, że ciało składa się z pierwiastków występujących w przyrodzie, również tej nieożywionej. Odnośnie wielkiego potopu, który miał miejsce przynajmniej na terenie znanym w kręgu kulturowym, będącym ojczyzną Księgi Rodzaju, istnieją również przynajmniej częściowe potwierdzenia faktyczności przez odkrycia archeologiczne. Ogólnie pewne jest, że żadne rzetelne i sprawdzone odkrycia naukowe nigdy i w żaden sposób nie podważyły zasadniczej historyczności opowiadań biblijnych, a tym bardziej ich treści właściwej, czyli teologicznej. Zresztą "impactor" nie jest w stanie podać żadnych konkretnych przykładów na rzekome naukowe obalenie prawdziwości Biblii, zaś ogranicza się do ewidentnych bzdetów i to podanych jedynie ogólnikowo bez jakichkolwiek weryfikowalnych danych. 

W tym temacie konieczna jest jeszcze następująca uwaga: Jak łatwo można sprawdzić w literaturze antycznej zarówno chrześcijańskiej jak też niechrześcijańskiej, chrześcijaństwo było postrzegane przez kulturę antyczną jako bliższe filozofii a nawet ateizmowi niż religiom politeistycznym. Nierzadko chrześcijanie byli wprost uważani za "ateistów" w tym znaczeniu, że odrzucali politeistyczną religię państwową, na co nie odważali się nawet wielcy filozofowie (jedynie Sokrates został skazany za rzekomy ateizm). W tym znaczeniu to właśnie chrześcijaństwo - czyli de facto katolicyzm - miał istotny wpływ "oświeceniowy" na kulturę europejską, nie odwrotnie. Ta właśnie okoliczność wyjaśnia stan islamu pod tym względem: zwalczanie i niszczenie kultury chrześcijańskiej, która jest właściwie jedynym nośnikiem racjonalności, nieuchronnie prowadzi do niszczenia czy przynajmniej karłowacenia racjonalności i humanizmu w pierwotnym, właściwym sensie. Akurat ten ostatni ma swój jedyny solidny fundament w prawdzie wyrażonej exkluzywnie akurat w Biblii i to już w Księdze Rodzaju, gdzie jest powiedziane, że człowiek został stworzony na "obraz i podobieństwo" Boga (Rdz 1,26). Skoro ateizm neguje istnienie Boga, to neguje też godność właściwą człowiekowi. Dlatego właśnie ateistyczny humanizm jest fikcją, czego dowodzą także fakty historyczne jak wszystkie ateistyczne systemy polityczne, które zawsze okazywały się zbrodnicze i antyludzkie. 


6. Czym jest ateizm?


Ta kwestia przewija się stale w wystąpieniach Chrzana i też innych internetowych ateistów. Zresztą identyczność nie tylko ich słów lecz nawet skrótów myślowych świadczy o wyuczeniu pewnych formułek, dość debilnych zresztą, i tym samym o braku samodzielnego, krytycznego myślenia, co jest typowe dla sekt. W danym momencie "impactor" tak to prezentuje: 


Zdanie "ateista nie określa żadnej postawy, ateista określa tylko brak postawy teistycznej" jest arcydziełem bełkotu i obłudy. Na jakiej postawie Chrzan twierdzi, że teizm jest postawą, zaś jego negacja nie jest postawą, pozostaje jedną z wielu tajemnic jego ateistycznej wiary. Przy tym widocznie uważa swoich odbiorców za debili nie będących w stanie krytycznie ocenić tego wręcz groteskowego bełkotu. 

Na przemian i dla urozmaicenia Chrzan nazywa siebie "sceptykiem". Widocznie nie wie nawet, co to określenie oznacza. Otóż w powszechnie przyjętym rozumieniu (przykład tutaj) sceptycyzm polega na powątpiewaniu, które programowo i z zasady unika twierdzenia czy wręcz wyklucza jakiekolwiek twierdzenie (sceptycyzm został klasycznie obalony już przez św. Augustyna w dziele "O szczęśliwym życiu"). Oznacza to, że konsekwentny sceptyk nie twierdzi nawet tego, co twierdzi. Tak więc "impactor", skoro uważa się za sceptyka, właściwie nie powinien twierdzić nawet tego, że teizm jest fałszywy. Co więcej, nie powinien twierdzić nawet tego, że jest sceptykiem, lecz powinien także to poddawać w wątpliwość. Skąd więc ta niekonsekwencja i wybiórczość, a równocześnie łatwe żonglowanie pojęciami, których widocznie nie rozumie, bądź nadużywa zmieniając ich znaczenie? W danym kontekście, czyli wobec całokształtu zachowania w tym wystąpieniu, wniosek nasuwa się prosty: z ignorancji połączonej z sekciarstwem ateistycznym. 

Jest jednak obecny pewien przebłysk, gdy zasadniczo dopuszcza możliwość obalenia swoich przekonań przez "najlżejszy powiew faktu":


Niestety jednak wygląda to na czczą deklarację czyli zagrywkę, bez jakiegokolwiek pokrycia w faktycznym zachowaniu "impactora" przynajmniej w tym wystąpieniu. Jest to widoczne zwłaszcza w jego  końcowym manifeście, którego zresztą nie potrafił wygłosić z głowy jako podsumowanie dyskusji na żywo, lecz jedynie przeczytał - zresztą dość nieudolnie - text przygotowany albo wcześniej przez niego samego, albo na świeżo przez kogoś, kto mu podesłał:


Jak widać, z uporem maniaka i bez jakichkolwiek argumentów powtarza bzdety wyrażone już wcześniej, w tym ewidentne kłamstwa. Chwali się przy tym, że już od piętnastu lat zajmuje się zwalczaniem teizmu. Cóż, wobec tak długiego czasu tym bardziej skandaliczna i haniebna jest nagminnie widoczna ignorancja, tudzież brak woli zrozumienia i przyjęcia nawet najprostszych faktów i argumentów prezentowanych przez stronę przeciwną. 

Charakterystyczne są także ostatnie zdania tego wystąpienia, na które x. Bańka już nie mógł odpowiedzieć, co także świadczy o perfidii zachowania "impactora", który na koniec właściwie nie miał prawa do artykułowania nowych wątków i argumentów bez możliwości odpowiedzi na nie, a jednak to uczynił i to bez sprzeciwu prowadzącego, zresztą także ateisty:


To jest cały stek kłamstw i bzdur, których "impactor" nawet nie próbuje w jakikolwiek sposób uzasadnić, za to widocznie oczekuje ślepego wierzenia w nie, skoro nie dopuszcza nawet żadnej odpowiedzi. Jednak odpowiem po krótce dla ochrony mniej zorientowanych: 

- Chrześcijaństwo nie wynika z judaizmu, lecz z życia i działalności Jezusa Chrystusa, który został odrzucony przez judaizm. 

- Judaizm z całą pewnością nie wyrósł jako religia politeistyczna z pierwotnych religij Kanaanu. Judaizm to religia rabinistyczno-talmudyczna, istotnie różna od religii Mojżeszowej (czyli mozaizmu), o którą Chrzanowi tutaj chodzi. Skoro Chrzan nie zna tej różnicy, to błyszczy znowu elementarną ignorancją w temacie. 

- Także mozaizm z całą pewnością nie wyrósł z politeizmu, lecz w opozycji do niego, o czym można poczytać już w Starym Testamencie. 

- Gdy Chrzan mówi o drzewie genealogicznym "Jahwe", to z całą pewnością nie chodzi o prawdziwego Boga Jahwe, który objawił się patriarchom i prorokom Starego Testamentu. Bredząc o politeistycznym pochodzeniu kultu Jahwe Chrzan widocznie opiera się na przestarzałych, XIX-wiecznych źródłach, gdyż obecnie ta dziwaczna teza jest powszechnie uznana za bezpodstawną (więcej tutaj). 

- Bredzenie o rzekomym zamazywaniu prawdziwej historii Boga Jahwe w Biblii świadczy już o wręcz groteskowej ignorancji w temacie. Chrzan widocznie nie ma zielonego pojęcia o historii textu biblijnego, która bezsprzecznie sięga kilku wieków przed Chrystusem. Zresztą Chrzan nawet nie próbuje podać, kto i kiedy miałby rzekomo dokonywać takowego zamazywania. 

- Gdy Chrzan mówi tutaj - zresztą pogardliwie - o "historii katolickiego Boga", to próbuje wmówić swoim odbiorcom, że nie jest to Bóg, o którego istnieniu mówi św. Tomasz z Akwinu.  

- Chrzan twierdzi, że Bóg, o którego istnieniu mówi św. Tomasz, mógłby być równie dobrze tym, o którym mówią inne religie czy to afrykańskie, czy azjatyckie czy inne. Tutaj znowu Chrzan okrutnie miesza i wykazuje elementarną ignorancję, którą próbuje ukryć pod pozorami wiedzy religioznawczej. Nie trzeba wielkiego wysiłku badawczego, by uznać, że św. Tomasz mówi o jedynym, prawdziwym, istniejącym Bogu, który jest przyczyną wszystkiego. Osobną jest kwestia, czy i na ile tego Boga wyznają i czczą religie niekatolickie. Po prostu chodzi o różne kwestie, na które należy odpowiednio osobno szukać odpowiedzi. Chrzan natomiast wrzuca wszystkie religie do jednego worka, co jest fałszywe intelektualnie i moralnie. 

Wyjaśniam: 
- Żadna inna religia oprócz katolicyzmu nie posługuje się rozumowym i systematycznym wykazaniem istnienia Boga. Tylko katolicyzm przejął filozoficzne rozumowanie w tej kwestii, pochodzące od protoplasty naukowości, którym jest Arystoteles. 
- Katolicyzm jest także jedyną religią, która pierwotnie i z zasady rozumowo i systematycznie wykazuje prawdziwość Objawienia biblijnego oraz jedynego Kościoła założonego przez Jezusa Chrystusa.
- Jest oczywiste, że katolicyzm jest nie tylko historycznie lecz przede wszystkim genetycznie związany z filozofią w znaczeniu rozumowego zgłębiania ogólnych kwestij bytu człowieka i wszechświata. W tym znaczeniu katolicyzmowi bliższa jest filozofia niż inne religie. 
- W wymiarze religijnym każda postawa odrzucająca Boga, o którym naucza katolicyzm, jest właściwie ateistyczna, niezależnie od tego, czy z pozycji ateizmu światopoglądowego, czy z pozycji innej religii, czyli kultu innego niż kult właściwy dla katolicyzmu. 
- Natomiast dla podejścia ateistycznego typowe jest traktowanie wszystkich religij jako pewnej całości czy zbioru, co jest oczywiście fałszywe pod względem już czysto naukowym, a służy doraźnemu interesowi pseudoargumentacji ateistycznej, której typową ilustracją jest wystąpienie "impactora". 

Potrzebna jest tutaj następująca uwaga:
Forsowany obecnie przez modernistów powszechny ekumenizm, czyli wyrażanie rzekomej jedności nie tylko między wyznaniami chrześcijańskimi, lecz nawet między religiami, niestety sprzyja temu perfidnemu zabiegowi ateistów wrzucania wszystkich religij do jednego worka i traktowania ich jako całości. Nie jest przypadkiem, że ekumenizm cieszy się uznaniem i poparciem akurat kręgów ateistycznych i antykatolickich, gdyż pasuje on dość dokładnie do oszukańczej metody ateistów i ich fałszywej mentalności. 

W uzupełnieniu warto mieć na uwadze szerszy kontext tego wystąpienia, mianowice wystąpienie prowadzącego ową dyskusję i zarazem założyciela tzw. Stacji ateizm, która pretenduje do wyjątkowej platformy w temacie. Otóż ten młody człowiek o nazwisku Leszek Nowak w ramach swojej szumnej działalności popełnił w 2018 roku następujące wystąpienie: 


Właściwie musiałem przetrzeć uszy, niedowierzając, że ktoś, kto notabene wyznaje, że był niegdyś ministrantem, jest w stanie pleść tak fałszywe bzdury poniżej poziomu wiedzy dziecka pierwszokomunijnego. Kto bowiem zna katechizm na poziomie przynajmniej podstawowym, ten wie, że każdy grzech śmiertelny może być przebaczony, jeśli grzesznik żałuje, chce się nawrócić i ma przynajmniej wolę szczerze się wyspowiadać. Tym samym Nowak albo nie ma pojęcia o tym, o czym się wypowiada, albo perfidnie okłamuje swoich odbiorców. 

To samo dotyczy tego, co rzekomo zrobił Franciszek. Otóż jedyne, co zrobił (Misericordia et misera, 2016), to zezwolił każdemu spowiednikowi na udzielanie rozgrzeszenia za grzech aborcji, który powoduje automatyczną exkomunikę (latae sententiae). Dotychczas nie mógł tego uczynić każdy spowiednik (choć w niektórych krajach mógł uczynić każdy odnośnie pierwszej aborcji), lecz musiał odesłać do penitencjarza wyznaczonego przez biskupa miejsca. 

Przy okazji na wstępie Nowak myli Biblię z prawem kanonicznym, co świadczy już o zupełnej ignorancji w temacie. 

O myśleniu i poziomie intelektualnym tego grona świadczy także występ w duecie:


Tak więc ten młody człowiek - Konrad Janowski - wprost deklaruje, że nie ma "obiektywnej prawdy" (tak, jakby mogła być prawa nieobiektywna...). Na jakiej podstawie tak twierdzi, skoro nie ma prawdy, nie wyjaśnia w żaden sposób. Pewien ślad reflexji pojawia się tutaj:


Ile ta reflexja jest warta, widać na podanym przykładzie zabijania. Otóż chłopak nawiązuje do tzw. złotej (a właściwie prymitywnej) reguły moralności, pochodzącej z zamierzchłej starożytności: nie czyń innemu tego, co tobie nie miłe. Oczywiście ta reguła jest słuszna i powinna być stosowana na pewnym elementarnym poziomie. Zawiera jednak poważny problem, mianowicie wymiar tego, co jest dla kogoś niemiłe czy niepożądane. Co bowiem w takim wypadku, gdy ktoś lubi być poniżanym, albo przeciwnie być podziwianym, panującym, rządzącym itp.? Widać tutaj, że także ta reguła traci swój sens i może być użyta do zła, jeśli zostanie oderwana od obiektywnych kryteriów dobra i zła. Gdy ktoś neguje "prawdę obiektywną", to neguje też obiektywne normy moralności i tym samym pozostaje mu najwyżej owa "złota reguła", która bynajmniej nie zabezpiecza ani jednostek ani społeczeństwa przed zboczeniami i patologiami. 

Zaś słowa szefa "stacji ateizm" na wstępie, że ateizm nie neguje istnienie Boga, lecz jedynie podważa argumenty za jego istnieniem, są także typowym zagraniem tzw. nowego ateizmu, obecnym zresztą również u "impactora" (o czym było wyżej). Posłuchajmy jeszcze raz:


To jest po pierwsze oszustwo na pojęciach, gdyż czym innym jest agnostycyzm względnie sceptycyzm, a czym innym ateizm. Ten ostatni z definicji neguje istnienie Boga, co oczywiście musiałoby zostać udowodnione. Natomiast jedynym argumentem tych ateistów jest, że nie przekonują ich argumenty teistyczne, które uważają za nieracjonalne, mimo że najwięksi myśliciele ludzkości - od Arystotelesa do Gödel‘a i Copleston‘a włącznie - je prezentowali. To swoje mniemanie "uzasadniają" w różny, ale prymitywny, ignorancki i sprzeczny w sobie sposób, co widać bardzo wyraźnie na przykładzie tych młodzieńców ze "stacji ateizm". 

Swoiste wyznanie wiary tej grupki - wypowiedziane już w 2018 r. - odpowiada dość dokładnie temu, co powiedział "impactor" w dyskusji z x. Bańką, czyli widocznie chodzi o wytresowane - a sprzeczne już nawet z prostymi faktami w temacie - "credo" pewnego grona o znamionach sekty:


Najpierw Nowak twierdzi stanowczo, że czeka choćby na jeden "dobry" argument za istnieniem Boga, a następnie stawia absurdalny warunek wstępny, o którym powinien wiedzieć, że jest nierealny z tego powodu, że nie ma i nie może być zgodności między religiami co do właściwości i przymiotów Boga, gdyż na tym właśnie polegają różnice między religiami. Ten pseudoargument można równie dobrze odwrócić: argumenty ateistów są tak długo nieuzasadnione i bezużyteczne, jak długo oni nie pogodzą się co do tego, czy negują istnienie Boga czy tylko w nie wątpią. 

Na nielepszym poziomie i świadczące o zupełnej ignorancji w temacie jest twierdzenie, jakoby podstawą katolicyzmu było osobiste doświadczenie księży i biskupów. Ten człowiek widocznie nie miał żadnej styczności nawet z katechizmem katolickim, a miał do czynienia najwyżej z jakimiś strzępami wystąpień protestanckich czy pseudokatolickich kaznodziejów. Czy poważny, szanujący siebie i innych człowiek miałby czelność wypowiadać się w temacie na podstawie tego typu "wiedzy"?

Oczywiście obowiązkowo musiał się pojawić wątek z dziedziny podpępkowej w postaci apelu do buntu wobec ograniczeń wynikających z przykazań Bożych. No cóż, znowu widać, do czego zmierza to grono i jaką drogą. Wykazując wręcz haniebną ignorancję w temacie oraz popisując się brakiem elementarnego logicznego myślenia, Nowak apeluje właściwie i ostatecznie do "myślenia" okolicą poniżej pasa i do tego sprowadza się całe to widowisko. 

Podsumowanie jest właściwie zbędne. Wnioski może łatwo każdy sam wysnuć. Tak więc, cytując klasyków: kropka :-)