Zasady komentowania: bez anonimowych komentarzy

Podziękowanie

Z przyjemnością kieruję do P. T. Czytelników comiesięczne podziękowanie wraz z aktualną statystyką. 

Oto aktualna statystyka (na dzień 30.9.2025): 


Przebieg w skali ostatniego roku wygląda następująco:


Jak pokazuje statystyka, w bieżącym roku nastąpił znaczny wzrost oglądalności, która wynosi obecnie średnio ponad 2000 wejść na bloga dziennie. Gdyby każda z tych osób przeznaczyła na wsparcie bloga przynajmniej 1 (jeden) złoty miesięcznie, to byłaby to już oznaka docenienia wartości mojej pracy, która wymaga nie tylko czasu i trudu pisania lecz także badania i zakupu źródeł. 

Datki o różnej wysokości - a każde wsparcie się liczy - ofiarowało od początku istnienia bloga w sumie około trzydziestu osób, co stanowi około 1,5% osób codziennie korzystających z bloga. Kilka osób wspiera blog regularnie, co jest szczególnie cenne, niezależnie od wysokości ofiar. Tych kilka osób stanowi około 0,2-0,3% osób codziennie korzystających z bloga. 

Za wszelkie wsparcie - Bóg zapłać!  Wszystkich darczyńców wspominam w memento każdej Mszy św.

Datki można wpłacać na numer konta (IBAN):

94 1020 4274 0000 1102 0067 1784


Do przelewów z zagranicy:

PL 94 1020 4274 0000 1102 0067 1784

Kod BIC (Swift): BPKOPLPW

Leon XIV: diakonat stały jest nieporozumieniem?


W swoim słynnym wywiadzie dla portalu Cruxnow - pochodzącego pierwotnie do lewackiego koncernu The New York Times - Leon XIV pośród wielu aktualnych tzw. gorących tematów sam ze siebie poruszył kwestię tzw. stałego diakonatu, mówiąc (źródło tutaj):


Wypowiedź jest w kontekście możliwości i perspektyw udzielania święceń diakonatu kobietom, czyli jednej z kwestij tzw. synodalnych, czyli omawianych na tzw. synodzie o synodalności. 

W skrócie:
- we wielu regionach świata tzw. diakonat stały nigdy nie był promowany
- diakonat stały nie jest właściwie rozumiany, rozwinięty i promowany
- powody tego stanu rzeczy są niewiadome bądź przynajmniej niejasne
- wprowadzenie diakonatu stałego przez sobór było znaczące, jednak nie stał się on tym, co zamierzano
- w tej sprawie jest szereg otwartych kwestij. 

Wypowiedź jest dość typowa dla Leona XIV, czyli bardzo ostrożna i bardziej wskazująca na problem niż podająca rozwiązanie. 

Problem staje się coraz bardziej poważny, gdyż tzw. diakonat stały jest wprowadzany w kolejnych diecezjach w Polsce, oczywiście w tych najbardziej "postępowych", czyli ślepo i zawzięcie małpujących praktyki z tzw. Zachodu, które doprowadziły tam do zaniku powołań duchownych i zakonnych, oraz ogólnie do zapaści życia kościelnego. 

Czym jest ów diakonat stały? Chodzi o udzielanie święceń diakonatu na stałe w tym znaczeniu, że dany kandydat pozostaje diakonem na stałe, czyli pozostaje w tym stopniu święceń, czyli nie zamierza przyjmować święceń w stopniu prezbiteratu. Taka praktyka istniała w Kościele starożytnym. W Kościele łacińskim zdarzały się takiej przypadki aż do XIX wieku. Generalnie jednak od średniowiecza udzielano w Kościele łacińskim święceń diakonatu na okres przejściowy przed udzieleniem święceń prezbiteratu. Miało to oczywiście swoje ważne powody, mianowicie: 

- ograniczony zakres uprawnień diakona, czyli jedynie pomocniczy charakter jego posługi,

- zapotrzebowanie na pełną posługę duszpasterską, którą może zapewnić dopiero prezbiter,

- wszystkie zadania diakona może zasadniczo spełniać także prezbiter, więc ustanawianie stałych diakonów jest zbędne,

- prezbiterzy, a także nawet biskupi pozostają stałymi diakonami, ponieważ też stopień świeceń nie zostaje wymazany przez przyjęcie stopnia wyższego (to wyraża tradycyjny ubiór pontyfikalny biskupa, czyli ubieranie tunicelli i dalmatyki pod ornatem).  

Te względy zostały pominięte przy wprowadzeniu tzw. stałego diakonatu. 

Pomysł narodził się - jak wszystkie najgorsze dla Kościoła pomysły modernistyczne - oczywiście w Niemczech w latach 40-ych XX wieku (więcej tutaj). Bezpośrednio przed soborem zaangażował się dla sprawy "słynny" jezuita - a przy tym lewak, hipokryta, apostata i rozpustnik (więcej tutaj) - Karl Rahner, publikując niby teologiczną podbudowę tego pomysłu. Nie jest przypadkiem, że pierwsze tego rodzaju święcenia żonatych mężczyzn zostały udzielone 28 kwietnia 1968 r. w Kolonii pod zarządem słynnego kardynała Joseph'a Frings'a, który na soborze - przy poparciu swojego teologiczynego doradcy x. Joseph'a Ratzinger'a - szczególnie zaangażował się w sprawę. 

W konstytucji Lumen Gentium 29 napisano:

"Cum vero haec munera, ad vitam Ecclesiae summopere necessaria, in disciplina Ecclesiae latinae hodie vigenti in pluribus regionibus adimpleri difficulter possint, Diaconatus in futurum tamquam proprius ac permanens gradus hierarchiae restitui poterit. Ad competentes autem varii generis territoriales Episcoporum coetus, approbante ipso Summo Pontifice, spectat decernere, utrum et ubinam pro cura animarum huiusmodi diaconos institui opportunum sit. De consensu Romani Pontificis hic diaconatus viris maturioris aetatis etiam in matrimonio viventibus conferri poterit, necnon iuvenibus idoneis, pro quibus tamen lex coelibatus firma remanere debet."

"A ponieważ te obowiązki, nader konieczne dla życia Kościoła, z trudem tylko mogą być spełniane w wielu okolicach przy panującej dziś dyscyplinie Kościoła łacińskiego, można będzie w przyszłości przywrócić diakonat jako właściwy i trwały, stopień hierarchiczny. Do kompetentnych zaś rozmaitego rodzaju terytorialnych Konferencji Biskupów, za aprobatą samego papieża, należy rozstrzyganie, czy i gdzie jest rzeczą dogodną ustanowić tego rodzaju diakonów dla sprawowania opieki duszpasterskiej. Za zgodą Biskupa Rzymskiego będzie można udzielać diakonatu takiego mężom dojrzałym, również żyjącym w stanie małżeńskim, a także zdatnym do tego młodzieńcom, dla których jednak obowiązek celibatu winien pozostać w mocy."

Jest to ocz
ywiście jeden z licznych a typowych mistrzowskich chwytów krętactwa. Nowością nie jest diakonat stały jako taki, lecz udzielanie go żyjącym w małżeństwie bez wymagania wstrzemięźliwości czyli zaprzestania pożycia małżeńskiego (więcej tutaj). 

Bardziej szczegółowe normy prawne wydano po soborze:

18-ego czerwca 1967 r. Paweł VI wydał motu proprio "Sacrum Diaconatus Ordinem", w którym bliżej określił wprowadzenie diakonatu stałego (źródło tutaj):

Po pierwsze, że wprowadzenie to nie dotyczy całego Kościoła, lecz według potrzeb lokalnych.

Po drugie, że chodzi zarówno o mężczyzn młodych jak też dojrzałych i żyjących w małżeństwie, przy czym ci pierwsi są zobowiązani do zachowania celibatu, ci drudzy natomiast nie są. Pomija się milczeniem odwieczną zasadę Kościoła, że wszystkich duchownych - także żonatych - od momentu przyjęcia do stanu duchownego obowiązywała wstrzemięźliwość sexualna, czyli zaprzestanie współżycia intymnego. To przemilczenie, biorąc logicznie, nie jest zaprzeczeniem tej zasadzie, lecz niestety faktycznym dopuszczeniem nieprzestrzegania tej zasady w praktyce, co stanowi poważny wyłom w dyscyplinie Kościoła oraz ma bardzo poważne konsekwencje dla życia Kościoła.  

Po trzecie, kandydaci dojrzali (czyli starsi) są wykluczeni tylko wtedy, gdy wykonywany przez nich zawód jest nie do pogodzenia z posługą diakona i tym samym z przynależnością do stanu duchownego. Oznacza to, że zasadniczo nie jest wykluczona praca diakona w zawodzie świeckim równocześnie z posługą w Kościele. Musi to oczywiście prowadzić do konfliktu interesów, a zwłaszcza do traktowania posługi diakońskiej jako prywatnego hobby na spędzanie wolnego czasu, co oczywiście urąga godności sakramentu święceń. Mimo tego bardzo szeroki jest zakres zadań i obowiązków takiego diakona, mający właściwie charakter prawie kapłana, gdyż zawiera właściwie wszystko z posługi kapłańskiej oprócz sprawowania Mszy św., spowiadania oraz udzielania sakramentu namaszczenia chorych.

Po czwarte, brak jest wymogu ukończenia studiów teologii, co w Kościele zawsze było warunkiem nauczania wiary, czyli głoszenia kazań, udzielania katechezy i sprawowania wszelkiej posługi duszpasterskiej i sakramentalnej. Stanowi to furtkę dla domorosłych "mądrości" na szkodę wiernych, którzy mają prawo być nauczanymi przez duchownych, którzy wykazują solidną wiedzę teologiczną według autentycznego nauczania Kościoła.  

Po piąte, jest zrównanie w prawach i posługach diakonów żyjących w celibacie i nie żyjących w celibacie. Oznacza to praktyczne zanegowanie wartości celibatu, który w znaczeniu życia w czystości jest niczym innym jak naśladowaniem Jezusa Chrystusa, i wpisuje się w modernistyczne dążenie do zanegowania jego istotnego związku z sakramentem święceń. Uderza to w Kościół i niszczy powołania do stanu duchownego. Skoro można sobie mieć żonę i rodzinę, pracować w świeckim zawodzie, a równocześnie dla hobby paradować przy ołtarzu jako "prawie ksiądz", to po co brać na siebie żmudne studia teologiczne oraz rezygnację z rodziny i zwykłej pracy zarobkowej? 

Wskutek tych wytycznych zaczęto wprowadzać święcenie żonatych diakonów akurat w krajach, gdzie wówczas z całą pewnością nie brakowało kapłanów. 

15 sierpnia 1972 r. Paweł VI wydał następne motu proprio "Ad pascendum" (źródło tutaj) dotyczące tej kwestii, w którym doprecyzował poprzednie normy. Dokument zaczyna się od przytoczenia starożytnych wypowiedzi co do diakonatu. Zaś postulowanie diakonatu stałego przez Vaticanum II przedstawia jako realizację istoty oraz wartości tego stopnia święceń wyższych, co jest o tyle problematyczne i niespójne, że nie uwzględnia odwiecznej dyscypliny Kościoła co do obowiązku duchownych życia w czystości. 

Sprawa tzw. stałego diakonatu jest więc typowym przykładem "reform soborowych", czyli pomieszania, zakłamania i perfidnego niszczycielstwa od wewnątrz, czego skutki są obecnie ewidentne. Tzw. diakoni stali nie są ani taką masą, która by była w stanie zaradzić brakowi powołań do kapłaństwa, gdyż dla normalnego męża i ojca rodziny nie jest wcale atrakcyjną funkcją bycie kimś do wyręczania proboszcza, któremu się nie chce. A równocześnie jednak rodzina takiego diakona jest jakby na świeczniku. Jest to więc jedynie coś dla zakompleksionych starszych panów, którzy w ten sposób z opóźnieniem realizują swoje marzenie z dzieciństwa, aczkolwiek tylko częściowo, choć być może z nadzieją na usunięcie ostatnich przeszkód prawnych w dopuszczeniu do święceń prezbiteratu. Nie trudno zauważyć, że ten system jest chory i musi generować patologie. A dobitnym wyrazem tego jest zapaść powołań duchownych. Środkiem zaradczym nie byłoby nawet zupełne usunięcie obowiązkowego celibatu, na co dowodem są zarówno ryty wschodnie jak też protestantyzm, gdzie nawet geje i lesbijki są "święcone" z biskupstwem włącznie, a to nie powoduje ani popularności stanu duchownego, ani tym bardziej nie zapobiega odchodzeniu wiernych. Ktokolwiek ma bowiem zdrowe wyczucie i zna choćby pobieżnie Ewangelię bez zaślepienia przez fałszywe ideologie, ten przynajmniej wyczuwa istotną różnicę między duchownym naśladującym całym swoim życiem Jezusa Chrystusa duchownym w wolnych godzinach, a tym bardziej gejem czy lesbijką w sutannie. Wbrew pozorom od skasowania obowiązkowego celibatu i tym samym od zaprzestania podkreślania wartości i wagi czystości do akceptowania zboczeńców w szeregach duchownych nie jest wcale daleko, co bardzo wyraźnie widać w protestantyźmie, a w tym kierunku zmierzają "reformy soborowe" ze stałym diakonatem włącznie - w obecnej, niebywałej w historii Kościoła postaci. Zajmowanie się sprawami świętymi bez panowania nad swoją zmysłowością - a do tego w praktyce sprowadza się brak celibatu - wcześniej czy później prowadzi do dysharmonii osobowości, w tym także do zboczeń bądź przynajmniej do ich akceptacji. Przyczyna jest prosta: Celibat służy życiu duchowemu, modlitwie, ascezie, bezinteresownej ofierze swojego życia. Jeśli ktoś nie ma koniecznej wolności od spraw doczesnych - a takiej wolności naturalnie nie ma mąż i ojciec rodziny - to nie ma warunków do rozwinięcia dojrzałego życia duchowego, które jest fundamentem owocnej posługi duszpasterskiej. Bez tego fundamentu posługa jest realizowaniem własnych ambicyj i pielęgnowania poczucia własnej wartości, a to zwykle nawet kosztem życia rodzinnego i obowiązków rodzinnych. Dlatego nie jest rzadkością, że rodziny żonatych "diakonów stałych", zwłaszcza ich dzieci, oddalają się od Kościoła przynajmniej z czasem. To nie powinno dziwić, skoro Kościół postawił się w konkurencji do rodziny, kosztem jej prawdziwego dobra, poświęcenia jej czasu i sił jako mąż, ojciec, dziadek. Duma z wyświęconego ojca czy dziadka szybko mija, może nawet wcale się nie pojawia, gdyż rodzina dobrze zna zdolności i niezdolności, słabości i grzechy swojego członka. Jeśli Kościół kogoś, kogo niekoniecznie uważają za świątobliwego czy przynajmniej godnego zaufania, stawia przy ołtarzu w roli pół-księdza, to zwykle robi sobie antyreklamę, a przy tym zniechęca młodych, których - w przeciwieństwie do starych - można uformować duchowo i moralnie, do pójścia drogą powołania duchownego. 

Osobiście nie rozumiem, jak można było popełnić taki błąd polegający na wprowadzeniu tzw. stałych diakonów w obecnej postaci. Rozumiem, że można święcić diakonów na stałe, czyli docelowo, nie tylko w ramach tymczasowej posługi. Równocześnie jednak: skoro każdy prezbiter zasadniczo potencjalnie może kiedyś przyjąć święcenia biskupie, to na jakiej podstawie wolno diakona zasadniczo wykluczyć z przyjęcia prezbiteratu? W obrządkach wschodnich przeszkodą do przyjęcia sakry biskupiej jest brak bezżeństwa czyli celibatu (to jest resztka starożytnej dyscypliny celibatu, która obowiązywała także na Wschodzie). Na jakiej podstawie więc w obecnej regulacji "posoborowej" diakoni stali nieżonaci (czyli celibaratiusze) i żonaci są całkowicie zrównani? Co więcej: na jakiej podstawie diakon przygotowujący się do święceń prezbiteratu (i tym samym celibatariusze) jest zrównany choćby liturgicznie z diakonem stałym, który nie przeszedł żmudnych studiów teologicznych i formacji seminaryjnej? Czyż to nie jest podważenie znaczenia, wagi i wartości tej formacji i tych studiów? Czyż wobec tego można się dziwić, że te studia i ta formacja coraz bardziej tracą w oczach młodych ludzi? Jakże bardzo zaślepionym modernistycznie trzeba być, żeby nie dostrzegać i nie rozumieć tych prostych związków? A może się je dostrzega i rozumie, a świadomie dąży się do zniszczenia Kościoła bądź jego przemiany w jedno z wyznań paraprotbestanckich z pewnymi - pozornymi i drugo- i trzeciorzędnymi - elementami katolicyzmu? 

Tym, którzy forsują ten proces, wydaje się, że są w stanie oszukać głupich katolików. I tu się mylą. Nie trzeba bowiem dogłębnej wiedzy teologicznej by w obecnej praktyce tzw. stałych diakonów dostrzec potężny zgrzyt. Wystarczy zdrowe wyczucie oraz trzeźwe myślenie, wolne od ślepej ufności w zarządzenia hierarchii, które są nowością, choć są sprzedawane jako rzekomy powrót do starożytnej praktyki. Ludzie zaczynają się budzić. Dowodem na to jest rosnące zainteresowanie liturgią tradycyjną zwłaszcza wśród młodszego pokolenia. Właśnie ze strachu przed tym zainteresowaniem banda bergogliańska przeforsowała haniebne i zakłamane "Traditionis custodes". Jak wiadomo, kłamstwo ma krótkie nogi, a prawda zawsze zwycięża w odpowiednim czasie. Tak zawsze było i będzie. 

Czy należy przebaczać bezwarunkowo?


Przy okazji zabójstwa na śp. Charlie Kirk oraz słów jego małżonki o przebaczeniu mordercy pojawiła się kwestia przebaczenia. Kwestia jest oczywiście szersza niż ta sprawa. A w obiegu jest wiele nieporozumień. 

Najczęstszym, nawet bardzo częstym nieporozumieniem jest ujmowanie przebaczenia jako przeciwieństwa sprawiedliwości czy rezygnacji ze sprawiedliwości. To jest oczywiście błędne. 

Punktem wyjścia powinno być przebaczenie Boże i to rozumiane nie na zasadzie exegezy łupkowej, polegającej na izolowaniu pojedynczych zdań z Pisma św. bez włączenia szerszego kontekstu biblijnego i teologicznego, w tym Tradycji Kościoła. 

Po pierwsze, w Piśmie św. przebaczenie Boże nigdy nie jest bezwarunkowe. Dotyczy to zarówno Starego jak i Nowego Testamentu. Pan Jezus nigdy nie powiedział, że Pan Bóg przebacza nam grzechy niezależnie od tego, czy za nie żałujemy i się nawracamy. W Tradycji Kościoła sformułowane zostały warunki sakramentu pokuty czyli warunki uzyskania sakramentalnego przebaczenia grzechów. To sakramentalne przebaczenie jest wzorem i podstawą wszelkiego innego przebaczenia, czyli pozasakramentalnego, także międzyludzkiego. 

Zwolennicy przebaczenia bezwarunkowego powołują się na dwa przykłady: 

- słowa Pana Jezusa w Ewangelii św. Łukaszowej 23,34: "Ojcze, odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią",

- słowa diakona Szczepana w Dziejach Apostolskich 7,59-60: "Panie, nie policz im grzechu tego".

Przede wszystkim należy zauważyć, że są to słowa modlitwy wstawienniczej. Przebaczenia udziela sam Pan Bóg. Zarówno Pan Jezus - w Swojej ludzkiej naturze - jak też św. Szczepan - zwracając się do Pana Jezusa jako Boga - proszą Boga o przebaczenie dla swoich oprawców. Z tego w żaden sposób nie wynika bezwarunkowość przebaczenia Bożego. 

A jak jest z przebaczeniem osobistym czyli ludzkim Pana Jezusa i św. Szczepana? Czy jest ono bezwarunkowe? W słowach Pana Jezusa zawarty jest warunek: "nie wiedzą, co czynią". W słowach św. Szczepana nie ma wprost określonego warunku, wynika on jednak z kontextu, gdyż Żydzi kamienowali go za wiarę w Jezusa Chrystusa, więc w pewnym sensie - oczywiście tylko subiektywnie - bronili religii Mojżeszowej i tym samym podobnie nie wiedzieli, co czynią. W jednym i drugim przypadku jest więc zawarta wielkoduszna życzliwość dla oprawców, a nie ma mowy o przebaczeniu im grzechu ze swojej strony, gdyż przebaczenia we właściwym sensie może udzielić tylko sam Bóg. Można tę życzliwość nazwać przebaczeniem w sensie szerszym, analogicznym, lecz na pewno nie jest ono bezwarunkowe tak samo jak przebaczenie Boże nie jest bezwarunkowe. 

Jak więc rozumieć słowa Erik'i Kirk? Oczywiście należy uznać i odnieść się z podziwem dla heroizmu jej postawy. Nie można oczekiwać od niej znajomości meandrów i subtelności teologicznych. Nie wiem, czy jej słowa w praktyce oznaczają, że jako pokrzywdzona nie będzie występować w roli oskarżyciela posiłkowego w procesie sądowym mordercy. W każdym razie taka rezygnacja jest jak najbardziej rozsądna. Po pierwsze, jej udział jest o tyle zbędny, że morderca prawdopodobnie otrzyma najwyższą karę bez tego udziału. Po drugie, udział w procesie sądowym odświeżałby i pogłębiał traumę jej i reszty rodziny, zwłaszcza dzieci. Nie sądzę, by jej słowa oznaczały brak zgody na sprawiedliwe osądzenie mordercy. Prawdopodobnie ich sens polega na tym, że wewnętrznie nie pała żądzą zemsty i że życzy mordercy nawrócenia. To jest jak najbardziej chrześcijańskie, a równocześnie nie jest przebaczeniem bezwarunkowym. 

Natomiast jako przebaczenie bezwarunkowe rozumie się zwykle przejście do porządku dziennego nad grzechem, nie biorąc pod uwagę, że grzech jest przede wszystkim skierowany przeciw Bogu, nie tylko przeciw człowiekowi, i że należy oczywiście zachować życzliwość wobec złoczyńcy, czyli wyrzec się chęci zemsty czy odwetu, ale nigdy kosztem sprawiedliwej kary, która ma zawsze na celu nawrócenie grzesznika. Jeśli tak - czyli błędnie - rozumiane przebaczenie utwierdza grzesznika w złu, chociażby dlatego, że czuje się bezkarny, to z całą pewnością nie jest ono chrześcijańskie. 

Trudno być kulturalnym katolikiem

 

Do popularnych obecnie wśród konserwatywnych katolików materiałów należy kanał Macieja i Anny Świerzyńskich. Ich głośnym wejściem był film o liturgii tradycyjnej, na który przez lata żebrali o fundusze (więcej tutaj). W działalności konserwatywno-katolickiej pojawili się nagle, nie wiadomo skąd. Właściwie nic nie wiadomo o ich wcześniejszym życiu w Kościele czy poza nim. Sukces, jaki odnieśli w tematyce, z której są obecnie znani, świadczy o tym, że trafili w lukę rynkową, a to już chociażby przez tytuł swego kanału, który wyraża powierzchowne doświadczenie katolika. Pewną rolę może też odgrywać fakt, że w katolicko-konserwatywnej polskiej przestrzeni internetowej praktycznie nie ma niewiast i to ładnych. Oczywiście dobrze jest, gdy coraz więcej ludzi, także tych działających publicystycznie, angażuje się w duchu katolickim dla spraw wiary katolickiej i Kościoła. Należy docenić ich staranie o prezentowanie rdzennie katolickich treści. Odnoszę jednak wrażenie, że w tym wypadku sprawa nie jest czysta. Wskazuje na to wyraźna nachalność Świerzyńskich wobec odbiorców, zresztą dość podobna do "słynnego" skądinąd oSzustaka, jak chociażby w powtarzanym sztucznie a maniakalnie "słuchajcie". Może nie wiedzą, że tak to się mogą zwracać co swoich dzieci i ich małoletnich kolegów, a zwodziciel oSzustak na pewno nie powinien być wzorem do naśladowania. 

Znaczący jest następujący fragment:

Owszem, chwalebne jest polecanie wartościowych książek i popularyzowanie postaci wielkich dobrych katolików jak Gabriel Moreno - a to jest kontext tych haniebnych słów. Jednak: 

Po pierwsze, te słowa są (delikatnie mówiąc) całkowicie nieprofesjonalne i niekulturalne, gdyż dla takiego stylu nie ma miejsca w przestrzeni publicznej, nawet "za przeproszeniem", tak samo zresztą jak w życiu rodzinnym i prywatnym (więcej tutaj). 

Po drugie, świadczy o języku codziennym, co jest kompromitujące zwłaszcza dla niewiasty, żony i matki. Jeśli ona publicznie tak się wyraża, to można się domyślać, jak na co dzień prywatnie wygląda jej słownictwo i tym samym świat skojarzeń i wyobraźni. A skoro ona reprezentuje taki poziom, to jakiego poziomu można się spodziewać po jej mężu? 

Pani Anna okazyjnie chwali się tym, że rozczytuje się w kryminałach, co też jest conajmniej dziwne u niewiasty, żony i matki. Rzeczywiście jej wystąpienia w temacie pewnej "damy-małżonki" pewnego prezydenta Francji świadczą o rozkoszowaniu się kryminalistyką. Znacznie gorzej jest z przejrzystym dla odbiorców prezentowaniem treści. Świerzyńscy nie potrafią nawet przedstawić porządnie książek, które polecają (oczywiście do kupienia w swoim sklepie internetowym), gdyż często nawet autora nie podają, ani nawet nie pokazują książki dobrze do kamery, czyli zmuszając odbiorców do wchodzenia na stronę ich sklepu. No cóż, to jest sporo albo nieudolności albo manipulacji w celach biznesowych. 

Nie chcę oczywiście kwestionować ich szczerości w wyznawaniu wiary katolickiej. Zalecam jednak ostrożność, bo coś tu nie gra. Być może oni potrzebują jeszcze czasu do okrzepnięcia we wierze. Tutaj niezbędna jest jednak szczera wola i czyste intencje. Czas pokaże. 

Do wahających się



Wszyscy wiemy, jak poważnie zmieniło się nasze życie w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy, właściwie prawie już dwóch lat. Jak już na początku straszono, nie wygląda na to, byśmy mogli się spodziewać rychłego odgórnego powrotu do normalności. Tym ważniejsze jest własne zadbanie o normalność, zwłaszcza w dziedzinie religijnej i kościelnej. A jest to szczególne wyzwanie dla tych, którym akurat w tym czasie przypadło podejmować decyzje życiowe.

Paradoxalnie obecna sytuacja może być szansą pod względem religijnym. Skoro władze państwowe i międzynarodowe wydają się prześcigać w narzucaniu swoim "obywatelom" absurdalnych i wręcz nieludzkich sankcyj, a władze kościelne potulnie im wtórują, bądź przynajmniej ulegają, to jakie to ma znaczenie dla życia wiary w wymiarze indywidualnym i społecznym? Czyż nie stawia to pod znakiem zapytania wiarygodności Kościoła, czy przynajmniej jego hierarchii?

Rzeczywiście wiarygodność Kościoła w znaczeniu hierarchii znajduje się w poważnym kryzysie od ponad pół wieku, mianowicie od czasu tzw. reform po Soborze Watykańskim II. Skoro praktyka w głównej, uroczystej dziedzinie kościelnej, jaką jest liturgia, doznała radykalnych zmian, które są zaprzeczeniem dotychczasowej liturgii Kościoła, a w praktyce wręcz podważają prawdy wiary, to nie należy się dziwić, że przynajmniej w powierzchownym postrzeganiu pojawia się pytanie o zachowanie i trwanie tożsamości, tym samym o podstawy wiarygodności. Wprawdzie żaden dokument soborowy ani posoborowy nie podważa wprost prawd wiary katolickiej, jednak w wyniku zarówno braku jasności i precyzji doktrynalnej jak też praktyki - dość wyraźnie odbiegającej od prawd wiary katolickiej - doszło do zapaści w świadomości i wyznawaniu tej wiary. Odwrócenie się mas od Kościoła, co widać w krajach zarówno zamożnych jak też ubogich, oraz drastyczny spadek zainteresowania młodych ludzi drogą życia w stanie duchownym i zakonnym - to jedynie symptomy zapaści wiarygodności Kościoła, zwłaszcza jego hierarchii. 

Rozwiązaniem z całą pewnością nie jest ani dalsze pomieszanie doktrynalne, ani dalsze praktyczne odchodzenie od prawd wiary katolickiej na rzecz mglistej pseudoreligii "ekumenicznej", ani przymilanie się modnym - a narzucanym przez globalne ośrodki władzy finansowej, medialnej i politycznej - trendom i postępującej demoralizacji. Dostrzega to zwłaszcza młode pokolenie, dokładniej ta jego część, która szuka prawdy i dąży do ideałów. Dlatego właśnie akurat młode pokolenie odkrywa i czuje pociąg do tradycyjnego - jasnego i spójnego nauczania Kościoła, oraz jego tradycyjnej liturgii, która konsekwentnie stosuje i wyraża prawdy wiary katolickiej. I dlatego właśnie w ostatnich latach i miesiącach nastąpiło uderzenie nie tylko w liturgię tradycyjną - której przecież nie można zniszczyć - co raczej w młode pokolenie świeckich katolików i duchownych, a to przez brutalne ograniczenie dostępu do sprawowania i uczestniczenia w tej liturgii, która jest nośnikiem czystej, nieskażonej prawdy i pobożności katolickiej. 

Nie będę się tutaj rozwodził o stanie umysłu i serca osób, które te ciosy zamierzyły i wykonały. Każdy zainteresowany ma dość materiału do analiz, reflexji i wniosków. Można się dziwić jedynie, że te osoby w swoim zacietrzewieniu wydają się nie zauważać problemu swojej wiarygodności. Wszak na tym punkcie szczególnie wrażliwi są ludzie młodzi, którzy pragną i szukają autentycznych autorytetów, nie krętaczy, zwodzicieli i oszustów. Pobłażliwością dla słabości czy wręcz dla rozwiązłości - jak to ma miejsce w gadaninie o miłosierdziu, czułości itp. - dają się przekupić i przyciągnąć jedynie osobowości słabe i nadpsute. Zdrowe osobowości kierują się ku prawdzie i realizują się w wyzwaniach, nawet jeśli są wymagające. Dlatego właśnie możni tego świata - niestety w kolaboracji z wieloma przedstawicielami hierarchii Kościoła - usiłują jak najwcześniej zgasić czy przynajmniej stłumić zdrowy idealizm u dzieci i młodzieży przez rozwiązłość, wskutek tzw. edukacji sexualnej i wszechobecnej pornografii. Czyż sytuacja jest beznadziejna?

Nie jest. Dowodem jest prawda, że Pan Bóg w każdym czasie i w każdej sytuacji działa, wzbudza i powołuje ludzi, których zadaniem jest odnowa duchowa - Kościoła i społeczeństw. Tak też jest bez wątpienia obecnie. Sam tego doświadczam, gdy zwracają się do mnie ludzie młodzi spragnieni zarówno czystego nauczania prawd wiary katolickiej, jak też porady duchowej zgodnej z tymi prawdami. Wprawdzie różnie się toczą ich losy. Jak to zwykle bywa w życiu duszpasterza, przeważnie służy się komuś tylko na pewnym etapie jego drogi życiowej. Duszpasterz nie zatrzymuje dla siebie, bo ma służyć bliźnim, nie sobie. 

Dlatego zwracam się tutaj do tych, którzy rozważają pójście drogą powołania kapłańskiego czy zakonnego, zwłaszcza do wahających się. Nie wiem, czy będąc w ich sytuacji miałbym odwagę pójść drogą powołania. W czasie mojej decyzji - a było to ponad 30 lat temu - zaufanie do hierarchii i do Kościoła nie było tak trudne jak obecnie. Jednak z drugiej strony, nie znałem wówczas czystości, wspaniałości i wzniosłości tradycyjnego nauczania Kościoła i jego liturgii. Wtedy nie było internetu, a o Tradycji Kościoła milczały stanowczo także media katolickie. O tyle teraźniejsze młode pokolenie jest w sytuacji o wiele lepszej, choć ma też wiele więcej opcyj życiowych do wyboru. 

Myślę, że obecny czas tzw. pandemii jest w pewnym sensie łaską. Pobudzone w tym okresie nastroje apokaliptyczne - choć zwykle dość płytkie i pochopne - są normalną reakcją na widmo globalnego zagrożenia, nawet jeśli jest to oszustwo, którego właściwe cele nie są do końca jasne. Jeśli czeka nas era niebywałego w dziejach ludzkości i świata zniewolenia, to tym bardziej wezwane do działania są jednostki światłe, szlachetne i odważne. Takich nie brakuje także obecnie, mimo wszystko. A w sytuacji zagrożenia wartości moralnych, lecz także egzystencjalnego tym bardziej aktualne i pilne jest zaangażowanie w dziedzinie duchowej, w zbawienie dusz. 

Niniejszym zwracam się właśnie do tych, którzy dostrzegają taką potrzebę. Zdaję sobie sprawę, że akurat takie osoby - w swojej skromności - nie czują się trafnie opisane chlubnymi przymiotnikami. Dlatego wyjaśniam: Jeśli

- dostrzegasz i rozumiesz, że w kryzysie Kościoła i cywilizacji ratunkiem jest powrót do czystej, nieskażonej doktryny i praktyki katolickiej zwłaszcza w liturgii,

- pragniesz mieć swój udział w tej oczyszczającej odnowie Kościoła i cywilizacji, oraz

- jesteś gotowy (gotowa) poświęcić swoje siły i zdolności, nawet swoje życie, dla tego dzieła ku chwale Bożej i zbawieniu dusz

to właśnie do Ciebie kieruję te słowa zachęty i utwierdzenia w dobrych i szlachetnych zamiarach. 

Być może, a nawet prawdopodobnie nosisz w sobie wątpliwości, może nawet niepewność i lęk, także wskutek świadomości swoich niedoskonałości i słabości. Pamiętaj, że Pan Jezus nie przyszedł powołać doskonałych, lecz grzeszników (Mt 9, 12). 

Św. Franciszek Salezy powiedział (źródło): 


"Wielu ludzi się myli, uważając, że osoby ślubujące doskonałość już nie mogą upadać w niedoskonałości, zwłaszcza osoby zakonne. Jednak zakony nie są po to, żeby gromadzić osoby doskonałe, lecz osoby, które mają odwagę dążyć do doskonałości". 

Zachowuj przede wszystkim czystość woli i zamiarów, czyli motywację płynącą z miłości Boga i bliźniego. Reszty dokona Pan Bóg i będziesz zdziwiony (zdziwiona) potęgą Jego przemieniającej łaski. 

Na koniec zalecenia konkretne praktyczne:

1. Dbaj o życie duchowe, czyli modlitwę i przyjmowanie sakramentów, zwłaszcza Spowiedzi i Komunii św. Cenne jest tutaj trzymanie się liturgii tradycyjnej we wszystkich sakramentach i sakramentaliach, na ile to możliwe, gdyż jest to niezawodna szkoła modlitwy także osobistej oraz zdrowego i dojrzałego życia duchowego. 

2. Do wytrwania i postępu w dobrem potrzebna jest duchowa opieka doświadczonego duszpasterza, który jest bezwzględnie wierny odwiecznemu nauczaniu Kościoła, a nie nowinkom ostatnich dziesięcioleci. 

3. Rozwijaj swoją wiedzę oraz intelekt przez właściwą lekturę, zwłaszcza religijną, ale nie tylko. Sięgaj przede wszystkim do klasyków myśli katolickiej, zwłaszcza do pism świętych, do których sięgały pokolenia katolików. To Cię wyposaży w zdrowe i trzeźwe myślenie, niezbędne do właściwej oceny wszelkich nowości, czyli rozeznania - odzielenia ziarna od plew, którymi jesteśmy nachalnie karmieni odgórnie, zarówno w szkołach i na uczelniach, jak też ostatnimi czasy niestety nawet w dziedzinie kościelnej.

4. Zatroszcz się o swoich bliźnich, pouczając ich w prawdzie katolickiej, jeśli trzeba, także upominając. Ta troska wymaga zwykle tworzenia spotkań i kręgów edukacji oddolnej, aczkolwiek pod opieką kogoś dysponującego odpowiednim wykształceniem zwłaszcza w dziedzinie teologii. 

Te zalecenia możesz stosować już tu i teraz, nawet będąc jeszcze uczniem czy studentem. Poznasz wtedy zarówno trud jak też piękno i radość płynącą z zaangażowania dla chwały Bożej i zbawienia dusz. Jeśli Pan Bóg zechce, to da Ci w odpowiednim czasie usłyszeć wezwanie i poznać powołanie. Wystarczy Twoja wielkoduszna gotowość, a On dokona reszty. 


---
Wersja do słuchania i subskrybowania:


"Doświadczenie bliskiej śmierci" czyli daleko idąca ignorancja x. Wiktora Szponara


W ostatnich latach pewną popularność - i zapewne także sukces biznesowy - zyskał x. Wiktor Szponar z Archidiecezji Gdańskiej, a to dzięki tematowi, który jest bardzo chodliwy od kilku dekad, mianowicie tzw. śmierci klinicznej oraz doświadczeń z tym fenomenem związanych czy około tego fenomenu (NDE czyli "near death experience"). Sam x. Szponar przedstawia się jako pionier podejmowania tej kwestii ze strony katolika i duchownego katolickiego. Opublikował już dwie książki w związku z tym i zapowiada trzecią. Chwali się przy tym, że zdobył od władzy kościelnej "imprimatur" oraz "nihil obstat", czyli pozwolenie na publikację. Przyznaje się także do tego, że przed wstąpieniem do seminarium duchownego zajmował się dziennikarstwem. To jest o tyle istotne, że książki są właściwie dziennikarskie, nie teologiczne, choć mają otoczkę niby teologiczną. Autor chwali się przy tym znajomością dzieł św. Tomasza z Akwinu, św. Teresy z Avila, św. Katarzyny ze Sjeny, a  nade wszystko "Dzienniczka" s. Faustyny Kowalskiej, przy czym - wobec treści przez niego prezentowanych - jedynie ta ostatnia znajomość wygląda na rzeczywistą i wiarygodną. 

Należy zacząć od tego, że x. Szponar miesza podstawowe pojęcia jak śmierć kliniczna, śmierć mózgu, a zwłaszcza śmierć w znaczeniu filozoficzno-teologicznym, które to pojęcie jest mu widocznie zupełnie nieznane, mimo że regularnie chwali się znajomością pism św. Tomasza z Akwinu. Nawet jego rozumienie śmierci biologicznej - co przedstawia jako przejście od definicji krążeniowo-respiracyjnej do pojęcia tzw. śmierci mózgu (źródło tutaj) - jest najwyżej dyletanckie i z całą pewnością nienaukowe, lecz zaczerpnięte z kłamliwej ideologii przemysłu transplantacyjnego. Skoro ktoś w elementarnych pojęciach ma solidnie pomieszane i brakuje mu zasadniczej wiedzy, to oczywiście nie można się spodziewać rzetelnego potraktowania tematu. 

Nie lepiej jest z jego wiedzą teologiczną. Otóż uparcie twierdzi on, że nie ma dowodów na istnienie Boga, oraz że Pismo św. - bez choćby wzmianki o Tradycji Kościoła - jest źródłem prawd wiary. 

Nie wiem, w jaki sposób x. Szponar szukał i zbierał "świadectwa" osób, które rzekomo przeżyły NDE, jak do nich dotarł i jak weryfikował ich słowa. Załóżmy, że przynajmniej w tym wykazał się rzetelnością przynajmniej dziennikarską, gdyż ona wystarczy w tego typu przedsięwzięciach. Problem polega na tym, że x. Szponar traktuje owe świadectwa jako źródło teologiczne, nawet pretendując do roli "głosu Kościoła" w tej kwestii. Głównym jego argumentem jest powszechność  geograficzna, kulturowa, a nawet religijna "doświadczeń bliskiej śmierci" według określonego schematu, co ma pozwolić na kwalifikację wykraczających ponad sferę subiektywnych i tym samym niesprawdzalnych przeżyć. Wspomina wprawdzie, że tego typu "przeżycia" były pierwotnie popularyzowane przez ludzi powiązanych z ezoteryką, jednak nie wyciąga z tego odpowiednich wniosków, za to domagając się od czytelników przyjęcia na wiarę podawanych przez niego "świadectw". 

Poważnym błędem jest także utożsamianie tych przeżyć z przejściem do wieczności czyli ponadczasowości. W ten sposób x. Szponar tłumaczy to, że bogate treściowo przeżycia w stanie "śmierci klinicznej" wydarzyły się - mierząc po naszej stronie, czyli stronie czasowej - w czasie zaledwie kilkudziesięciu sekund. Także tutaj widać daleko idące skutki pomieszania pojęć czyli braku ustalenia momentu i stanu śmierci. 

Otóż haniebna dla teologa jest nie tylko ignorancja stanu badań naukowych w temacie, o którym się wypowiada, mianowicie co do biologicznej definicji śmierci, zupełnie bezkrytycznie zakładając tzw. teorię śmierci mózgu. Nie do przyjęcia jest już brak choćby wzmianki o śmierci w znaczeniu teologicznym, czyli o odłączeniu duszy duchowej od ciała, które to odłączenie jest w porządku naturalnym zawsze i bez wyjątku nieodwracalne. Oznacza to, że - zresztą zgodnie z samą nazwą NDE - dane osoby nie przeżyły własnej śmierci lecz mogły doświadczyć jedynie bliskości swojej śmierci. 

Podsumowując: książki x. Szponara nie mają wartości nawet dziennikarskiej, gdyż nie respektują elementarnej wiedzy zarówno biologiczno-medycznej jak też filozoficzno-teologicznej. To są najwyżej narzędzia - i to dość niskiej jakości - zarabiania na chodliwym temacie, a to kosztem powagi stanu kapłańskiego i zwykłej uczciwości intelektualnej. 

Nie oznacza to, że nie należy zajmować się tym tematem z pozycji katolickiej. Pozycja katolicka jednak zawsze wymaga elementarnej rzetelności metodologicznej i merytorycznej. Tego kryterium pisanina x. Szponara niestety nie spełnia. 

W sumie wygląda na to, że te opowiadania o doświadczeniu bliskiej śmierci są na usługach przemysłu transplantologicznego, który w głównej mierze - zwłaszcza gdy chodzi o narządy nieparzyste - polega na mordowaniu ludzi z orzeczeniem rzekomej "śmierci mózgu". Skoro ci rzekomi powrotnicy z progu śmierci tak pięknie i błogo wspominają tamte przeżycia i niechętnie wracali do życia, to zabicie ich - oraz innych ludzi znajdujących się w takiej sytuacji - nie jest zbrodniczym zabiciem lecz spełnieniem ich pragnienia pewnego szczęścia. Zapewne dlatego branża "medyczna" chętnie się dzieli z x. Szponarem doświadczeniami tych swoich pacjentów. 

Ten przykład ukazuje, jak kiepski, wręcz haniebnie niski jest obecnie poziom edukacji w seminariach duchownych, skoro w takim stanie intelektualnym wypuszczany jest ktoś jeszcze w miarę inteligentny, aczkolwiek sprytniejszy w biznesie paradziennikarsoim niż w solidnej wiedzy choćby nawet teologicznej. Niestety odbywa się to kosztem zbawienia dusz. Skoro każdy, niezależnie od stanu duszy, ma takie piękne przeżycia u progu wieczności - a według x. Szponara już za tym progiem, co jest oczywiście kłamstwem - to zalatuje to dość wyraźnie negacją istnienia piekła, a nawet sądu Bożego. Nie przypadkowo x. Szponar tak nachalnie promuje równocześnie faustyno-sopoćkizm. W sumie kółko się zamyka, co nie powinno dziwić. 

Sprawa Heleny Kmieć czyli kumoterstwo "świętościowe"



Sprawa jest forsowana dość mocno od kilku lat, od momentu śmierci tej młodej niewiasty. W maju 2024 r. wszczęto proces beatyfikacyjny. Istotną okolicznością wydaje się fakt, że jest blisko powiązana rodzinnie z biskupem pomocniczym Archidiecezji Krakowskiej, Janem Zająca, który jest stryjem jej macochy (jej matka wcześnie zmarła, ojciec ożenił się ponownie). Sprawę gorliwie forsują także salwatorianie, z których "wolontariatem misyjnym" Helena było blisko związana przez ostatnie lata życia. Jak łatwo można się dowiedzieć w internetach, zmarła tragicznie w wyniku morderstwa jako 26-latka w roku 2017 (ur. 1991). Morderstwo nastąpiło w Boliwii, gdzie znalazła się jako "woluntariuszka misyjna" wraz z drugą koleżanką z Polski. Wyjechały tam by pomagać siostrom służebniczkom w urządzaniu przedszkola. Nie był to pierwszy wyjazd "misyjny" Heleny, gdyż poprzednio przebywała 2 miesiące w Afryce, w Zambii, a także na pobytach wakacyjnych w krajach europejskich. Istotne okoliczności śmierci nie są jasne. Na filmie dostępnym na yt (tutaj, nagrane zostało 2 dni przed śmiercią Heleny) pokazany jest dom, gdzie mieszkały wolontariuszki. Widać kraty na oknach budynku. Tajemnicze jest, jak morderca dostał się do budynku. Oficjalna wersja głosi, że włamała się żeby ukraść butlę z gazem. W nocy towarzyszka Heleny usłyszała wrzask, a następnie znalazła zakrwawioną Helenę oraz uciekającego sprawcę. Morderca po schwytaniu przyznał się do winy i został skazany w uproszczonym procesie, co oznacza, że nie zbadano szczegółowo okoliczności zajścia. To budzi wątpliwości. Tym bardziej, że z jednej strony podawana jest wersja taka, iż morderca został przez nią przyłapany przypadkowo, gdy wstała w nocy, żeby napić się wody, z drugiej strony jednak poświadczone jest, że została zamordowana w swoim pokoju (tutaj). Wygląda więc na to, że mamy do czynienia z krętactwem i tym samym, coś jest ukrywane przed opinią publiczną. 

Od tego zdarzenia zaczęto natychmiast budować i promować narrację o rzekomej świętości Heleny. Być może - i wiele na to wskazuje - była osobą wszechstronnie uzdolnioną i powszechnie lubianą. Taka opinia jest szczególnie zrozumiała w tych tragicznych okolicznościach, gdy młoda i chyba szlachetna kobieta pada na obczyźnie ofiarą absurdalnej zbrodni. Wstrząs i współczucie na pewno sprzyjają uwielbieniu dla takiej osoby. Osobną sprawą jest interes osób w to zaangażowanych. 

Z życia prywatnego wiadomo, że Helena był z zawodu stewardessą z dwuletnim doświadczeniem w zawodzie. Miała "chłopaka" Michała, z którym planowała wspólną przyszłość (zaręczyny były planowane za kilka miesięcy, po powrocie do Polski). Jej motywacja do zaangażowania w "wolontariacie misyjnym" mogła mieć także komponent altruistyczny, lecz nie tylko. Od lat licealnych pociągały ją inne kraje. Zapewne dlatego wybrała zawód stewardessy. W "wolontariacie misyjnym" mogła połączyć zamiłowanie do przygód z religijnością, może też z pewnym altruizmem czyli chęcią bezinteresownej pomocy. 

Kobieta młoda, ładna, miła, zdolna, pobożna. I tragiczny koniec, który obecnie przekształcany jest w wynoszenie na ołtarze. W czym jest problem? 

Są dwa zasadnicze problemy. Pierwszy problem jest bliższy i węższy, mianowicie kwestia zapewnienia bezpieczeństwa młodym woluntariuszkom w dalekim, obcym kraju. Siostry służebniczki nie przygotowały im zakwaterowania w swoim domu zakonnym, lecz w budynku przedszkola i to widocznie bez odpowiedniego zabezpieczenia i opieki. To jest kardynalny i wręcz karygodny błąd. Nasuwa się tutaj pytanie, czy ktokolwiek ustanawia standardy zwykłego, elementarnego bezpieczeństwa dla "wolontariuszy misyjnych" i pilnuje ich przestrzegania. Zwłaszcza, że w tym wypadku młoda kobieta nie została zamordowana na ulicy lecz w miejscu zakwaterowania, gdzie była widocznie zupełnie bezbronna. Czy organizatorzy wyjazdu oraz gospodarze na miejscu - czyli siostry służebniczki dębickie - czują się odpowiedzialni moralnie za zaistniałą sytuację bądź przynajmniej powinni mieć wyrzuty sumienia? Być może, aczkolwiek raczej tylko po cichu. Czy to jest obecnie powód do forsowania zadośćuczynienia pośmiertnego dla Heleny oraz dla jej rodziny i przyjaciół? Być może. 

Drugi problem jest szerszy, głębszy i nadrzędny. Chodzi o sam pomysł "wolontariatu misyjnego" świeckich, praktycznie młodzieży, która jest zwykle porywcza, idealistyczna, żądna przygód, a przy tym często mało rozważna, mimo dobrej woli. Otóż pomysł oraz instytucja "wolontariatu misyjnego" pojawiła się na tzw. Zachodzie w latach 80-ych ubiegłego wieku, gdy stało się oczywiste, że nagła zapaść powołań duchownych i w tym misyjnych nie jest zjawiskiem chwilowym, lecz na trwale związanym z "reformami soborowymi". Po typowo zwodniczym hasłem aktywizacji świeckich, a poniekąd także w cichej nadziei zwerbowania ewentualnych powołań, zgromadzenia misyjne zaczęły wysyłać na tzw. "doświadczenie misyjne" zarówno swoich alumnów przed święceniami jak też młodzież świecką. Nadzieje na impuls czy ożywienie powołań się oczywiście nie ziściły. Raczej wręcz przeciwnie. Konfrontacja z brutalną rzeczywistością misyjną w połączeniu z brakiem zarówno dojrzałej motywacji jak też dojrzałego przygotowania musiała doprowadzić bardziej do rozczarowania, zniechęcenia i porzucenia jakichkolwiek ideałów co najwyżej oprócz lewackiej indoktrynacji. Do Polski ten pomysł dotarł oczywiście ze znacznym opóźnieniem, a przy tym wraz z durną naiwnością i zaślepieniem na efekty tego typu experymentów wypróbowanych w praktyce krajów zachodnich. 

Tutaj także problem jest głębszy, gdyż dotyczy zapaści teologicznej i duchowej już w łonie samych zgromadzeń zakonnych, zwłaszcza misyjnych. Gdy zamiast nauczania katolickiej apologetyki i misjologii w celu krzewienia wiary katolickiej i uświęcania przez sakramenty, wtłacza się do głów młodzieży świeckiej i duchownej bzdety o ekumenizmie, dialogowaniu, budowaniu wspólnoty itp. to trzeba być zupełnie zaczadzonym choćby nawet umysłowo, by nie dostrzec związku z brakiem powołań, tudzież z nastawieniem na jedynie przygodę czy najwyżej kilka miesięcy "wolontariatu" dla budowania własnego samopoczucia i chlubnych wspomnień. 

Piszę to z całą odpowiedzialnością jako były członek zgromadzenia misyjnego, który poznał tę rzeczywistość od wewnątrz. Szczególnie tragiczne są przypadki nieco starszych moich byłych współbraci czy rówieśników. Owszem, są tacy, którzy przez lata wiernie trwają w posłudze misyjnej. Więcej jest jednak takich, co wpierw pełni entuzjazmu nie mogli się doczekać wyjazdu na misje, a już po niewielu latach sfrustrowani i zagubieni wewnętrznie uciekli do Europy czy nawet do Polski, udając zasłużonych weteranów misyjnych, nadrabiając swoje komplexy przez bieganie z brodą i w białej misyjnej sutannie (której na misjach może nawet nigdy nie zakładali). Pustka duchowa, którą zawsze owocuje brak rozumnej wiary opartej na zdrowej teologii, jest przykrywana pozorami. 

Tak więc ostatecznie Helena Kmieć jest ofiarą wypaczonego systemu modernistycznego, który teraz chce z niej zrobić świętą, by siebie usprawiedliwić i quasi kanonizować. Prosty przykład: Gdyby do prac i zadań, dla których wysyła się z Polski (czy z innych krajów, aczkolwiek w krajach zamożniejszych chętniej do takich przygód młodzieży praktycznie już nie ma) żądną "pobożnych" przygód młodzież, zainwestowano w kształcenie i zatrudnienie młodzieży na miejscu, to by skutki i owoce były trwałe i autentyczne. Helena ze swoją towarzyszką zaczęły swoje "misje" malowaniem pomieszczeń i myciem okien. Docelowo miały też pomagać w opiece nad dziećmi, co jest o tyle absurdalne, że przecież dopiero uczyły się języka, więc nawet bawić się nie były w stanie z dziećmi w sposób rozsądny, a pobyt ich miał trwać 6 miesięcy, czyli okres, w którym tylko geniusze są w stanie dobrze opanować język. Oczywiście nie wyklucza to nawiązania jakiejś emocjonalnej więzi z dziećmi, które przecież szybko się przywiązują się do osób, które okazują im serdeczność, nawet przy brakach komunikacyjnych. Czy ktoś pomyślał w ogóle o dzieciach, które po pół roku oswajania się i zbudowania serdecznej więzi skazane są na pożegnanie i rozstanie? Czy kierujący "wolontariatem" w ogóle biorą pod uwagę, jak czują się dzieci, czy nawet choćby dorośli, którzy traktowani są przez "wolontariat" jako tymczasowe "doświadczenie", jako przygoda, bez jakichkolwiek zobowiązań? Czyż to nie jest przejaw - jeden z wielu - mentalności i stanu ducha narcystycznego, starokawalerskiego, nawet wręcz perwersyjnego, jako że dla własnych przeżyć i jakieś poczucia własnej wartości traktuje się tych biednych ludzi jak środek czy przynajmniej okazję dla własnych "doświadczeń" i wspomnień? 

Wygląda na to, że uwielbienie dla "Helenki" ma na celu nie tylko pocieszenie jej rodziny dotkniętej tragedią, lecz także apoteozie fałszywej idei i fałszywej praktyki, której ona stała się ofiarą. Jest to jeden z wielu przejawów zwyrodnienia umysłowego, duchowego i moralnego, zżerającego życie Kościoła od wewnątrz. Fałsz zawsze rujnuje i zabija, choć skrycie, a nieuchronnie. Zakłamanie w sprawie Heleny Kmieć jest widoczne już w odniesieniu do ustaleń co do prostych faktów. Tym bardziej zakłamany jest kult, w którym tragicznie zmarła ładna i miła dziewczyna wykorzystywana jest dla fałszywej ideologii modernistycznej. 

Helena Kmieć jest ofiarą fałszywej ideologii pseudomisyjnej, ponieważ jej powołaniem było albo poświęcenie się pracy misyjnej w stanie zakonnym, albo założenie rodziny i tym samym rezygnacja z przygód pseudomisyjnych. Oby jej los był ostrzeżeniem i posłużył ku opamiętaniu się tych, którzy deprawują młodzież, narażając jej zdrowie i życie w tego typu z gruntu fałszywych - choć być może subiektywnie szlachetnych - przygodach. 

Na koniec jeszcze o samym procesie beatyfikacyjnym (i w przyszłości kanonizacyjnym). Otóż tradycyjnie były stosowane dość jasne kryteria kryteria w tego typu kwestiach. Oto one:

1. Osoba zmarła w opinii świętości. Dotyczy to nie tylko jej życia, lecz także, a nawet zwłaszcza momentu śmierci. O momencie śmierci wiadomo tylko tyle, że towarzyszka Heleny usłyszała przerażający krzyk. Jest on oczywiście zrozumiały w tego typu sytuacji. Jednak to sprawia wątpliwość co do ustalenia stanu duchowego Heleny w momencie śmierci, a przynamniej niemożliwość ustalenia tego stanu. Kluczowe jest, czy świadomie umierała i czy przebaczyła swojemu mordercy. Tego się nie dowiemy i to jest pierwszym i decydującym czynnikiem wykluczającym wszczęcie procesu beatyfikacyjnego. Owszem, na podstawie życia Heleny można domniemywać co do jej stanu duchowego, lecz domniemanie nigdy w Kościele nie było wystarczającą podstawą do stwierdzenia spełnienia kluczowego warunku jakim jest chrześcijańska postawa w obliczu śmierci. 

2. Kult spontaniczny i trwały tej osoby. Ten warunek z całą pewnością nie jest spełniony. Nie wolno mylić spontanicznego kultu z miłymi, choćby nawet wzruszającymi wspomnieniami o danej osobie, zwłaszcza w obliczu tragicznej śmierci, która naturalnie wzbudza współczucie. Kult osoby Heleny jest profesjonalnie i nachalnie forsowany zarówno przez jej rodzinę, do której należy biskup pomocniczy krakowski, jak też przez salwatorianów, którzy powinni czuć się winni tego, że wysłali młodą kobietę - i nadal wysyłają młodych ludzi - na tego typu sytuacje. Istotne jest także, że tradycyjnie Kościół czekał przynajmniej 50 lat od śmierci danej osoby, właśnie po to, by nie ulegać uczuciom rodziny, przyjaciół, czy jakimkolwiek naciskom bądź manipulacjom. Owszem, zdarzały się w historii Kościoła wyjątki, ale to były zupełnie wyjątkowe przypadki, które nigdy nie budziły wątpliwości. I wówczas nie było internetu ani innych massmediów. Spontaniczny kult wynikał przede wszystkim, a z czasem niemal wyłącznie na doświadczeniu łask przypisywanych wstawiennictwu danej osoby. W każdym razie w sprawie Heleny Kmieć nie może być obecnie mowy o spontanicznym, czyli przez nikogo niesterowanym kulcie. 

Wobec tych faktów wszczęcie procesu beatyfikacyjnego nie ma wystarczających podstaw teologicznych, a z całą pewnością nie jest zgodne z tradycyjnymi zasadami Kościoła w takich sprawach.

Komuś widocznie bardzo zależy na forsowaniu kultu Heleny Kmieć, być może nawet w dobrej intencji. Dobre intencje nie mogą jednak zastąpić prawdy, która jest fundamentem powagi Kościoła i jego wiarygodności. 

Powyższe warunki są jedynie wstępne. Dopiero po ich spełnieniu można prowadzić dwa następne etapy:

3. Proces o heroiczności cnót, czyli wykazanie u danej osoby teologalnych cnót wiary, nadziei i miłości i to w stopniu heroicznym, czyli nie tylko ponadprzeciętnym lecz wybitnym, przy czym istotny jest także moment śmierci, a nie tylko życie danej osoby przed śmiercią. Tego momentu nie można zbadać, co stanowi znów poważną przeszkodę. Bez pozytywnego wyniku tego procesu nie można przystąpić do etapu następnego, czyli 4. 

4. Proces o cudach za wstawiennictwem danej osoby. Nowe prawo procesowe wprowadzone przez Jana Pawła II nie tylko usunęło urzędową krytykę opinii postulatora i materiałów przedłożonych przez niego (czyli funkcję promotor iustitiae, zwanego potocznie "advocatus diaboli"), lecz także zredukował o połowę liczbę wymaganych cudów. Według obecnego prawa wystarczy jeden cud do beatyfikacji, co jest chociażby o tyle problematyczne, że orzekanie o cudzie odbywa się jedynie z pewnością moralną (certitudo moralis), która jest najsłabszym stopniem pewności. Z powodu natury tej pewności tradycyjnie były wymagane przynajmniej dwa cudy, co zapewniało znacznie wyższy stopień pewności tzn. podwojoną pewności moralną. 

Jaki obowiązek mieli Ulmowie?

 

Nie milknie dyskusja w sprawie rodziny Ulmów (pisałem w temacie już kilkakrotnie: tutaj, tutaj, tutaj, tutaj, tutaj). Ostatnio znany polityk, były marszałek sejmu z ramienia PiS, Marek Jurek zaatakował posła Grzegorza Brauna, konkretnie tegoż wypowiedź z mównicy sejmowej uzasadniającą votum separatum od decyzji uchwały o ogłoszeniu roku Ulmów (tutaj). 

M. Jurek dopuszcza się niestety szeregu manipulacyj, tudzież oddziaływania na emocje, bez jakichkolwiek podstaw czy to w uniwersalnej etyce, czy nawet w katolickiej teologii moralnej. 

Główne jego zdanie brzmi:

"Zdaniem posła Brauna obowiązkiem Wiktorii i Józefa Ulmów było więc w czasie wojny odmawiać schronienia Żydom, a może nawet innych ryzykowanych form materialnej pomocy."

Po pierwsze, G. Braun nic takiego nie powiedział. Czym innym jest powiedzenie, że pierwszorzędnym obowiązkiem rodziców jest ochrona życia swoich dzieci, a czym innym, że obowiązkiem jest odmówić schronienia obcym. Owszem, w tym wypadku obowiązek ochrony życia swoich dzieci wymagał odmówienia udzielenia schronienia żydom. Jednak to nie odmowa schronienia jest przedmiotem obowiązku, lecz ochrona własnych dzieci. Odmowa schronienia wynika z pierwszorzędnego obowiązku, wynikającego z obowiązku rodzicielskiego, który jest nadrzędny wobec obowiązku co do innych ludzi. 

Następnie M. Jurek przytacza film "Milczenie", który dotyczy historii pewnego misjonarza jezuity w Japonii w XVII w., który popełnia apostazję dla ratowania życia chrześcijan. Ciągnąc swoją myśl dalej, wskazuje na żołnierzy polskiego podziemia w okresie walki z okupantem niemieckim, którzy narażali życie swoje i swoich rodzin. Zawartą w tych porównaniach swoją zdumiewającą "logikę" uzasadnia tym, że "założeniem Polaków ratujących Żydów (ten zbiór zazębia się przecież z tym drugim, zbrojnie podziemnym) też nie było narażanie bliskich, ale dzielenie się życiem z tymi, dla których pomoc stawała się warunkiem przeżycia". No cóż, to jest piękne, wręcz poetyckie ujęcie. Problem w tym, że popełnia zasadnicze pomieszanie i przekłamanie. Równie dobrze, a właściwie słuszniej należy powiedzieć, że tutaj żydzi podzielili się swoją śmiercią, a Ulmowie przyjęli to podzielenie się dla siebie i dla swoich dzieci, do czego nie mieli moralnego prawa, a nawet postąpili wbrew moralnemu obowiązkowi ochrony życia swoich dzieci. 

Otóż Ulmowie nie stali przed alternatywą: albo życie swoje i bliskich, albo wyznawanie wiary. Wręcz przeciwnie. Ochrona życia swoich dzieci była ich świętym obowiązkiem wynikającym z prawa naturalnego i z rodzicielstwa na mocy sakramentu małżeństwa. Na jakiej podstawie M. Jurek twierdzi, jakoby wiara katolicka wymagała udzielenia schronienia żydom kosztem życia swojego i swoich dzieci, pozostaje zagadką. Z całą pewnością takiej podstawy nie ma ani w żadnym orzeczeniu Magisterium Kościoła, ani w całej katolickiej teologii moralnej. 

Podobnie jest z chwytem w postaci przywołania przykładu żołnierzy podziemia, którzy w narracji romantyczno-sanacyjnej wystylizowani zostali niemal na świętych czy przynajmniej męczenników. Także w ich sprawie ani Magisterium Kościoła, ani katolicka teologia moralna nie daje żadnych podstaw do pozytywnej oceny walki niezgodnej z katolicką doktryną tzw. wojny sprawiedliwej. Oczywiście, walka z niemieckim okupantem z całą pewnością zasadniczo była wojną sprawiedliwą o tyle, o ile jej celem była walka o niepodległe państwo chroniące prawo naturalne. Jednak cel nie jest - według katolickiej teologii moralnej - jedynym warunkiem wojny sprawiedliwej. Istotnym warunkiem jest także adekwatność zastosowanych środków. Skrajnym przykładem jest tzw. powstanie warszawskie, które należałoby nazwać rzezią warszawską, urządzoną na zamówienie dowódców Armii Krajowej. Otóż z całą pewnością nie spełniało ono kryteriów wojny sprawiedliwej, a to z tego powodu, że jego przewidywalnym skutkiem nie było wywalczenie niepodległego państwa, lecz jedynie śmierć rzeszy Polaków, zwłaszcza młodych, co na dziesięciolecia osłabiło naród i przyczyniło się do zapaści kulturowo-cywilizacyjnej, która miała miejsce w erze komunizmu. To samo należy powiedzieć o każdej innej tego typu walce z okupantem, także o tzw. żołnierzach wyklętych. Bowiem istotnym warunkiem sprawiedliwości walki jest adekwatność do celu, czyli zastosowanie środków, które prowadzą do celu, jakim jest niepodległość państwowa dla ochrony życia obywateli. Innymi słowy: nie wystarczy zginąć w walce o niepodległość. Moralna ocena danej walki zależy od dostosowania środków. Mówi o tym także sam Pan Jezus (Łk 14,31-32). Jeśli nie ma wystarczających środków militarnych do pokonania wroga, wówczas walka zbrojna z nim jest sprzeczna z warunkami wojny sprawiedliwej i niemoralna, a wobec tego walkę należy prowadzić innymi środkami niż militarne (skoro ich nie ma, przynajmniej w adekwatnej ilości), czyli kulturowo, duchowo, cywilizacyjnie. 

M. Jurek miesza zupełnie, gdy retorycznie pyta, dlaczego G. Braun "nie piętnuje – w imię nienarażania rodziny – obowiązków wobec wiary czy Ojczyzny?". Tutaj znów błędnie zakłada, po pierwsze jakoby istniała sprzeczność między obowiązkiem wobec rodziny, a wobec wiary i Ojczyzny, a po drugie jakoby udzielenie schronienia żydom było obowiązkiem wynikającym z wiary. Obydwa założenia są fałszywe. Były marszałek sejmu, uważający się zresztą za katolika, widocznie nie rozumie katolickiej nauki społecznej, której główną zasadą jest subsydiarność. Oznacza ona, że prawa i obowiązki wobec państwa i narodu zaczynają się i kończą tam, gdzie jest dobro podstawowej komórki społecznej, jaką jest rodzina. Innymi słowy: celem, sensem i racją bytu obowiązku wobec narodu i ojczyzny jest dobro rodziny. Jeśli coś godzi w rodzinę, to godzi także w naród i państwo. Przykładem są rozwody, rozwiązłość, związki jednopłciowe itp. Na przykładzie wojennym: jeśli przewidywalnym skutkiem walki partyzanckiej była śmierć ojca rodziny (czy młodzieńca będącego potencjalnym ojcem rodziny polskiej) bez jakiejkolwiek wymiernej korzyści dla rodziny, narodu i państwa, to była to walka niemoralna z katolickiego punktu widzenia, nawet jeśli od dziesięcioleci, może nawet stuleci wpajany jest nam kult tego typu zachowań jako rzekomo bohaterskich i patriotycznych. 

Zaś w kwestii postawy Ulmów regularnie zapomina się, że wynikająca z wiary etyka katolicka nie polega na uczuciach, lecz na cnotach. Pierwszą cnotą kardynalną jest sprawiedliwość, a ona wymaga przestrzegania porządku powinności. Nawet jeśli Ulmowie w swojej decyzji byli powodowani szlachetnym współczuciem dla żydów, to jednak nie mieli moralnego prawa działać wbrew rodzicielskiemu obowiązkowi ochrony życia własnych dzieci. 

Dowodem jest chociażby fragment jednego z klasycznych podręczników teologii moralnej, słynnego dominikanina (D. Prümmer, Manuale Theologiae Moralis, t. I):


Jak widać, Doktor Kościoła podawany przez papieży jako mistrz i wzór uprawiania teologii, św. Tomasz oraz praktycznie wszyscy teologowie katoliccy jednoznacznie uczą, że w sytuacji zagrożenia życia członkowie rodziny - jak rodzice, mąż, żona i dzieci - mają pierwszeństwo przed innymi bliźnimi. 

Swój bełkotliwy wywód M. Jurek oczywiście doprowadza do zarzutu antysemityzmu, co już zupełnie demaskuje poziom intelektualny tego textu. Nie chcę pełnić roli adwokata G. Brauna, tutaj on sam powinien się bronić, jeśli uzna za stosowne. Radzę natomiast panu M. Jurkowi, by się najpierw douczył, zanim się wypowie w kwestiach, o których właściwie powinien mieć choćby ogólne pojęcie, czego tutaj niestety nie wykazuje. A już zupełnie niemoralne jest łajanie kijem antysemityzmu z pozycji własnej ignorancji. 


Ulmowie - zderzenie systemów etycznych

 


Sprawa rodziny Ulmów nadal nie została dostatecznie teologicznie najaśniona. Nie sprzyja temu napędzany odgórnie - zarówno politycznie jak też kościelnie - entuzjazm. W sprawie, o jej głównych aspektach na kanwie beatyfikacji już się wypowiadałem (tutaj i tutaj). Teraz jeszcze tytułem uzupełnienia i dopowiedzenia. 

Ujmując skrótowo, mamy do czynienia ze zderzeniem różnych, nawet sprzecznych systemów etycznych, zarówno w fakcie śmierci Ulmów jak i w obecnej dyskusji, która jest niestety dość płytka i śladowa. 

Po pierwsze chodzi o etykę zabójców, czyli niemieckich oprawców wraz z ich poplecznikami, czyli donosicielem i wykonawcami. Upraszczając, jest to etyka powinności. Dlatego właśnie komendant Dieken miał nieposzlakowaną reputację w Niemczech, zarówno u swojej rodziny, jak też w społeczności lokalnej i w państwie niemieckim nawet po wojnie. W ramach tej etyki, on jedynie wypełnił swój obowiązek nałożony przez państwo hitlerowskie, jego przepisy, bez względu na obiektywne normy moralne w znaczeniu prawa naturalnego. Oczywiście już samo takie podejście jest wysoce niemoralne i dlatego doprowadziło do zabicia Ulmów. Jest wysoce niemoralne, choć zrozumiałe w kategoriach etyki właściwej dla protestantyzmu, gdzie brakuje odniesienia do prawa naturalnego, czyli poznawalnych rozumowo norm moralnych. 

Z drugiej strony mamy etykę reprezentowaną de facto przez Ulmów, przez ich postawę, choć oni sami najprawdopodobniej działali spontanicznie, bez głębszej reflexji etycznej w znaczeniu etyki katolickiej. Ta postawa jest określana przez fanów jako heroiczna miłość bliźniego, przy czym nie trudno zauważyć, że miłość jest tutaj redukowana dla współczucia i litości, czyli do poziomu emocjonalnego, afektywnego, który jest zawsze subiektywny, wybiórczy i zmienny. Równocześnie są poświadczone ślady pewnej reflexji u Józefa Ulmy, którego słowa są cytowane: "to też są ludzie". Jest to oczywiście zdanie samo w sobie racjonalne. Jednak w kontekście sprawy nie wyczerpujące tej kwestii i mylące. Wszak jeśli by ktoś - w przeciwieństwie do Ulmów - odmówił udzielenia schronienia żydom, to by nie wynikała z tego bynajmniej negacja ich człowieczeństwa i prawa do życia. Dlatego cytowanie tego zdania Józefa jako rzekomego uzasadnienia jego decyzji jest rodzajem szantażu emocjonalnego, niegodnego merytorycznej dyskusji. Można przypuścić, iż Józef współczuł żydom szukającym schronienia. Równocześnie pewne jest, że nie przyjął ich zupełnie bezinteresownie, gdyż pomagali mu w pracy, co oczywiście nie jest zdrożne, gdyż wymagała tego sprawiedliwość, skoro dawał im dach nad głową i utrzymanie. Nie jest jednak możliwe obecnie rozeznanie, na ile decyzja była altruistyczna, a na ile wyrachowana. Wszak schronieni żydzi należeli do zamożnych i mogli obiecywać odpowiednią rekompensatę, co także mogło mieć wpływ na decyzję Ulmów. 

Należy wziąć też pod uwagę osobowość Józefa. Znany był zarówno ze różnorakiej aktywności i przedsiębiorczości, jak też z wesołego usposobienia, które zapewne oznaczało ogólną postawę optymizmu. Wiadomo, że nie był jedynym, który ukrywał u siebie żydów, a równocześnie nie zachowywał takich samych środków ostrożności, gdyż ukrywani wychodzili z domu, pracowali w polu, nawet chodzili do sąsiada Ukraińca, któremu powierzyli swój majątek, co okazało się skrajnie ryzykowne i prowadzące do końcowej tragedii. Te fakty świadczą o braku podejścia zdroworozsądkowego, czyli o przeroście litości nad rozumnością. Tego oczywiście nie można pogodzić z katolickim pojęciem miłości, gdzie nie ma żadnej sprzeczności z rozumnością i obiektywnym porządkiem dóbr. 

Jest to oczywiste zwłaszcza wobec braku uwzględnienia obowiązku ochrony własnych dzieci. Zapewne Ulmowie kochali swoje dzieci, to nie ulega wątpliwości. Czy zastanawiali się nad ryzykiem, które podjęli przez udzielenie schronienia innym ludziom? Najbardziej prawdopodobne jest, iż optymistycznie zakładali, że uda im się pomyślnie udzielać schronienia. Skąd czerpali tą pewność, będącą właściwie zuchwałością? Trudno powiedzieć. Być może liczyli na tolerowanie przez okupantów. Są świadectwa mówiące o tym, że Ulma dostarczał Niemcom skóry - wyprawiane przez siebie z pomocą ukrywanych żydów - czyli pracował dla nich. Czy naiwnie zakładał, że uda się tak przetrwać okupację? W chwili przyjęcia (koniec 1942 r.) nic nie wskazywało na rychły koniec okupacji, więc optymizm nie miał racjonalnego uzasadnienia. Jak Ulma wyobrażał sobie przyszłość swojej rodziny w takiej sytuacji? Czy myślał o tym? Póki co nie ma danych w tej kwestii. W każdym razie nic nie wskazuje na taką reflexję. Tak więc w świetle obecnych danych wygląda na to, że działał w ramach okrojonej etyki powinności, czyli uważając, że wypełnia swoją powinność wobec żydów proszących o pomoc, bez odniesienia do prawa naturalnego, czyli odpowiedniego uwzględnienia obowiązków rodzicielskich. Jak to godził z troską o bezpieczeństwo swoich dzieci, nie sposób stwierdzić. Prawdopodobnie nie rozważał tej kwestii. Wrodzony optymizm i pewność siebie sugerowała może nawet brak reflexji. A to oznacza działanie w odruchu nierozważnej litości, być może, a nawet prawdopodobnie z domieszką interesowności (gdyż marzył o gospodarowaniu na większą skalę). Tak więc Józef albo nie wziął wystarczająco pod uwagę swojego obowiązku wobec dzieci, albo litość dla żydów i chęć aktywności gospodarczej wzięła górę nad poczuciem obowiązku rodzicielskiego. Obydwa przypadki świadczą o braku chrześcijańskiej cnoty miłości w stopniu heroicznym, gdyż ta miłość nigdy nie poświęca życia jednych osób dla ratowania innych, zwłaszcza gdy chodzi o życie własnych dzieci, ponieważ dochodzi tutaj obowiązek rodzicielski. 

W końcu jest kwestia etyki żydów ukrywanych przez Ulmów. Etyka żydowska jest skoncentrowana na narodzie: dobre jest to, co służy narodowi wybranemu, a złe jest to, co mu nie służy. Jest to więc rodzaj etyki nazistów, która była powodem zamordowania Ulmów. Należy powiedzieć, że poproszenie o ukrycie u rodziny wielodzietnej było wysoce nieetyczne w świetle obiektywnych norm etycznych, mimo że jest zrozumiałe psychologicznie i w ramach etyki żydowskiej. 

Zwolennicy kultu Ulmów powołują się na dowartościowanie rodziny wielodzietnej, także podkreślenie godności dziecka nienarodzonego. Nie wiem, czy te osoby zdają sobie sprawę, że albo bezmyślnie plecą bzdury, albo umyślnie próbują robić ludziom kisiel z mózgów. Jak stawianie życia żydowskich sąsiadów ponad życiem własnych dzieci może być dowartościowaniem tego ostatniego, zwłaszcza gdy jest podawane jako wzór godny podziwu i naśladowania?  

Na czym więc polega etyka katolicka, chrześcijańska? W przeciwieństwie do protestanckiej etyki powinności (etyki deontologicznej), której odmianą jest etyka żydowska, także do etyki emocjonalno-subiektywistycznej, której przykładem są Ulmowie (przy braku odpowiedniej reflexji, gdyż byli prostymi ludźmi), oraz do etyki sytuacyjnej, która jest obecnie regularnie głoszona przez zwolenników kultu Ulmów (takie były czasy, nie było czasu na ważenie powinności), etyka katolicka jest etyką cnót. A to oznacza jedność i harmonijną całościowość sprawności w dobrem. Chodzi o harmonijną jedność cnót kardynalnych jak i teologalnych. W jej ramach nadprzyrodzona cnota miłości nigdy nie może być w sprzeczności np. z kardynalną cnotą sprawiedliwości. Innymi słowy: brak cnoty sprawiedliwości wobec swoich dzieci, które mają prawo do ochrony przez rodziców, jest nie do pogodzenia z cnotą miłości, zwłaszcza w stopniu heroicznym. 

Tak więc wbrew pozorom i oficjalnej wszechstronnej propagandzie sprawa Ulmów nie jest wcale oczywista etycznie, ani moralnie, ani teologicznie. Oby stała się okazją od pogłębionej refexji. 

O powinności małżeńskiej raz jeszcze czyli Sz. Bańkowych FSSPX bredzeń ciąg dalszy


Słynna gwiazda internetowa stehlinizmu ciągnie temat swojego wystąpienia w kwestii powinności małżeńskiej, broniąc się przed krytyką, wymachując podręcznikiem austriackiego dominikanina Dominika Prümmer‘a, oraz wygrażając pozwami sądowymi. Oto zasadnicza część:


Jak widać i słychać, nie ma tutaj istotnej korekty poprzedniego bełkotu a jedynie wymachiwanie książką i dalsza sieczka słowna, tak jakby on nie przeczytał (a może nie zrozumiał) z podręcznika Prümmer‘a nic więcej niż jedno zdanie i to błędnie, skoro grzech nazywa karą. 

Owszem Prümmer mówi, i to całkiem słusznie, że małżonkowie są zobowiązani sobie wzajemnie do powinności małżeńskiej (debitum coniugale), gdy jedno z nich o nią prosi rozumnie oraz z powagą (rationabiliter et serio), oraz że to zobowiązanie może zachodzić także pod grzechem ciężkim, oczywiście gdy spełnione są odpowiednie warunki. 


Tę zasadę autor wyjaśnia na przykładzie wyjątków. 

Pierwszym wyjątkiem jest sytuacja, gdy proszący czy prosząca o spełnienie powinności małżeńskiej jest winny cudzołóstwa, czyli popełnił(a) zdradę małżeńską. W takiej sytuacji strona niewinna może bez grzechu odmówić współżycia. 

Drugim wyjątkiem jest sytuacja, gdy sąd orzekł trwałe rozdzielenie małżonków (separację). 

Trzeciego rodzaju sytuacja jest podana w samej zasadzie i podana jest w określeniach "rationabiliter" oraz "serio":



Te warunki są istotne i niezbędne. Wykluczają one bowiem domaganie się czy prośbę o współżycie jedynie z pożądliwości, czyli bez gotowości i pragnienia poczęcia potomstwa czy przynajmniej okazania miłości i przywiązania. Małżonkowie bowiem nie przysięgali sobie usług sexualnych czyli służenia sobie do zaspokojenia popędu, lecz bycie dla siebie wzajemnie towarzyszami życia.

Małżonka może też bez grzechu odmówić współżycia tymczasowo, gdy współżycie w danym momencie stanowi dla niej uciążliwość czy w przypadku gdy urodzenie dziecka byłoby bezpośrednim zagrożeniem dla jej życia. Do tych uciążliwości usprawiedliwiających odmowę aktu nie należą zwykłe trudy macieństwa i wychowania choćby nawet licznego potomstwa, a nawet obawa przed chorym potomstwem czy poronieniem (chodzi oczywiście o potencjalne poronienie dziecka, które jeszcze nie zostało poczęte). Warunkiem jest oczywiście zdolność i gotowość do wyżywienia następnego potomstwa. 

Ma też prawo - ale nie musi - odmówić wtedy, gdy mąż chce ją wykorzystać do aktu onanistycznego czyli niepełnego. 

Istotne są także dwie następne zasady moralne w tej kwestii:


Wedle zasady drugiej nie ma samoistnego obowiązku proszenia o spełnienie powinności małżeńskiej, jednak taki obowiązek może wynikać przypadłościowo z miłości małżeńskiej. To znaczy: małżonkowie mają prawo prosić o spełnienie powinności małżeńskiej, ale nie są zobowiązani do korzystania z tego prawa. Gdy np. współmałżonkowi grozi z powodu braku współżycia grzech nieczystości czy też osłabienie miłości małżeńskiej, wówczas miłość wymaga starania się o spełnienie powinności małżeńskiej.

Trzecia zasada jest niemniej istotna dla zrozumienia logiki katolickiego nauczania w tej kwestii. Według niej małżonkowie mogą za obopólną zgodą powstrzymywać się od aktów małżeńskich czy to tymczasowo czy trwale. Tymczasowa wstrzemięźliwość może służyć pogłębianiu i umacnianiu więzi duchowej małżonków. Natomiast wstrzemięźliwość stała może stanowić poważne niebezpieczeństwo dla wierności małżeńskiej, zwłaszcza w młodszym wieku.