Zasady komentowania: bez anonimowych komentarzy

Dlaczego Msza św. jest ofiarą bezkrwawą?

 


Rzeczywiście to określenie jest mylące. Wynika to z trudności w przetłumaczeniu określenia łacińskiego sacrificium incruens. Oznacza ono ofiarę, w której nie jest dokonywane zabicie i tym samym przelanie krwi w znaczeniu dosłownym. We Mszy św. jest oczywiście obecna Krew Jezusa Chrystusa, mianowicie sakramentalnie. Sakramentalne oddzielenie Ciała i Krwi wyraża symbolicznie akt ofiarowania, czyli zabicie na Krzyżu. Jednak to nie jest samo realne zabicie, gdyż, jak mówi św. Paweł w Liście do Rzymian:


Innymi słowy: Ofiara Krzyżowa czyli krwawa jest uobecniana we Mszy św., jednak to nie jest ponowne zabijanie czyli przelewanie Krwi Jezusa Chrystusa. Ofiara Mszy św. polega na tym, że na ołtarzu staje się realnie-sakramentalnie obecny Jezus Chrystus raz na zawsze ukrzyżowany i zmartwychwstały. On staje się obecny po to, by być pokarmem dla nas i dawać nam życie wieczne. Dlatego właśnie to uobecnienie odbywa się pod postaciami chleba i wina. Krwawa Ofiara Krzyżowa oraz ofiarowanie się za nas pod tymi postaciami przenikają się i stanowią całość. Spożywanie postaci jest swego rodzaju "zabijaniem" w znaczeniu oddawania życia dla nas. Jednak nie jest to zabijanie dosłowne czyli krwawe w znaczeniu przelewania krwi. Wylanie Krwi Jezusa Chrystusa dokonało się raz na zawsze na Golgocie. We Mszy św. staje się ono obecne w ofierze z chleba i wina, nie z krwawo zabijanych istot żywych jak to miało miejsce w Starym Testamencie. Dlatego określenie "ofiara bezkrwawa" wskazuje na różnicę między Ofiarą sprawowaną w Kościele a ofiarami starotestamentalnymi. 

Czy małżeństwo to tylko łoże?

 


Odpowiedź na zasadnicze pytanie jest prosta: małżeństwo oczywiście nie polega jedynie na prokreacji (czyli akcie małżeńskim), lecz jest to wspólnota życia mężczyzny i niewiasty, której celem pierwszorzędnym - ale nie jedynym - jest płodność. Płodność biologiczna jest właściwością wyróżniającą od wszelkich innych wspólnot ludzkich. Ona zakłada miłość oblubieńczą oraz charakter osobowy. Innymi słowy: małżeństwo jest wspólnotą wielowymiarową jedyną w swoim rodzaju. Jego istoty i natury z całą pewnością nie można ograniczyć do prokreacji, gdyż byłoby to sprzeczne z osobowym charakterem małżeństwa, istotnie różnym od związków prokreacyjnych wśród zwierząt. 

Rzeczywiście podane w "Familiaris consortio" rozwiązanie kwestii rozwodników żyjących w nowych związkach jest wysoce problematyczne, niespójne i w gruncie rzeczy fałszywe, a także krzywdzące dla małżonka czy małżonki porzuconej, tym niemiej dla dzieci (jeśli są). Jest to jeden z wielu przykładów na to, iż okazywanie rzekomego miłosierdzia grzesznikom oznacza de facto niesprawiedliwość czy wręcz okrucieństwo wobec ich ofiar. 

Najpierw owszem należy docenić intencje tego rozwiązania. Jako tło jest podawana sytuacja, gdy pierwsze małżeństwo uległo rozpadowi (mówiąc potocznie), zaś w drugim związku jest wola życia według wiary, przyjmowania sakramentów oraz katolickiego wychowania potomstwa. W tym właśnie założeniu tkwi fałsz, gdyż tego typu przypadki są mało realne i bardzo rzadkie, o ile w ogóle możliwe. Regułą jest natomiast, że raz okazana niewierność czy brak rozsądku w wyborze małżonka (względnie małżonki) ma tendencję do powtarzania się. Innymi słowy: jest bardzo mało prawdopodobne, by ktoś, kto najpierw nieroztropnie zawarł sakramentalne małżeństwo i następnie je porzucił, był w stanie szczerze pragnąć życia zgodnego z zasadami wiary katolickiej. A jeśli zachodzi taki przypadek, to dobrym testem jest, czy ta osoba jest gotowa do końca życia pogodzić się z niemożliwością otrzymania rozgrzeszenia, dopóki trwa w nowym związku, który przecież oznacza niewierność wobec sakramentalnego współmałżonka czy współmałżonki. 

Częsta jest taka sytuacja, że osoba, która porzuciła małżeństwo dla nowego związku, następnie udaje nawróconego katolika, dążąc czy to do orzeczenia nieważności małżeństwa, czy przynajmniej do dopuszczenia do sakramentów, podając spowiednikowi, iż nie ma współżycia sexualnego, czego spowiednik oczywiście nie może w żaden sposób sprawdzić. 

Dla przypadków niemożliwości pogodzenia małżeństwa we wspólnym życiu Kościół zawsze przewidywał separację, co oczywiście oznaczało życie bez nowego związku. Muszą tutaj być poważne powody, jak niebezpieczeństwo życia czy zdrowia. 

Na koniec odpowiadam konkretnie na zadane pytania:

1. Kościół oczywiście nie ma władzy do wprowadzania zmian w instytucji małżeństwa ani pod względem porządku naturalnego, ani objawionego, czyli nadprzyrodzonego. Innymi słowy: udzielanie rozgrzeszenia osobom żyjącym w nowych związkach - także bez współżycia sexualnego - jest wykroczeniem przeciw naturze sakramentalnego małżeństwa. 

2. Taka praktyka oczywiście podważa nierozwiązywalność przynajmniej psychologicznie. Zgodnym z naturą małżeństwa jest natomiast separacja w przypadkach zagrożenia życia i zdrowia, także psychicznego, gdy ma miejsce chociażby werbalne znęcanie się. 

3. Spowiednik stosujący rozwiązanie podane w "Familiaris consortio" nie grzeszy, oczywiście o ile zachowuje wszystkie warunki. Nie grzeszy, ponieważ odpowiedzialność spoczywa na władzy kościelnej, która takie rozwiązanie wprowadziła. Jednak spowiednik nie grzeszy także wtedy, gdy kieruje się tradycyjnymi zasadami Kościoła, a nie rozwiązaniem podanym w "Familiaris consortio", ponieważ stała dyscyplina Kościoła ma rangę wyższą i pewniejszą względem nowości. 

4. Nie jest możliwe zwolnienie z przysięgi małżeńskiej zawartej ważnie, nawet przez rozgrzeszenie. Jedynym zwolnieniem z tej przysięgi jest orzeczenie nieważności małżeństwa, czyli orzeczenie, iż nie zostało ważnie zawarte. Także instytucja separacji nie zwalnia z przysięgi małżeńskiej, choć zwalnia z obowiązku życia wspólnego, czyli dzielenia stołu i łoża. Oznacza to, że gdy stan konieczności przestaje istnieć, to znaczy nie ma już niebezpieczeństwa dla życia czy zdrowia, wówczas należy powrócić do wspólnego życia. 

Czy zwierzęta mają duszę?

 


Nieporozumienie tkwi w pojęciu duszy. Tutaj decydujące jest wykształcenie filozoficzne, zwłaszcza duchowieństwa, z którym obecnie jest niestety nie najlepiej (delikatnie mówiąc). 

W rozumieniu potocznym przez duszę rozumie się zwykle duszę duchową i nieśmiertelną, właściwą człowiekowi. To doprecyzowanie jest istotne. Chroni bowiem przed nieporozumieniem i zarazem przed fałszywym rozumieniem duszy w odniesieniu do zwierząt. 

Należy mieć na uwadze, że klasyczna filozofia i teologia rozumieją duszę jako formę ciała, czyli zasadę określającą, że dany zbiór atomów (względnie cząsteczek elementarnych) stanowi ten a nie inny organizm żywy. 

Zgodnie z tą definicją rozróżnia się trzy zasadnicze rodzaje duszy: 

- duszę wegetatywną, właściwą roślinom, czyli elementarna zasada życia, 

- duszę sensytywną (zmysłowo-emocjonalną, czyli psychiczną), właściwą zwierzętom, oraz

- duszę duchową, stanowiącą o władzach duchowych jak wolna wola i rozum. 

Są to nie tylko rodzaje, lecz zarazem stopnie zasady, którą jest dusza. Według filozofów i teologów chrześcijańskich człowiek łączy w sobie świat materialny oraz wszystkie rodzaje duszy i jest dlatego nazywany "mikrokosmosem". Innymi słowy: człowiek jest organizmem żywym o trzystopniowej duszy, przy czym dusza duchowa, która jest nieśmiertelna, odróżnia go od wszystkich innych stworzeń cielesnych, w tym od zwierząt. 

Tym samym jest jasne: jedynie człowiek, jako stworzenie wyposażone w duszę duchową czyli nieśmiertelną, żyje po śmierci, to znaczy jego dusza trwa po śmierci. 

Osobną kwestią jest ostateczny los wszystkich innych stworzeń materialnych, które nie mają duszy duchowej czyli nieśmiertelnej. Wiadomo, że te stworzenia kończą swój byt wraz ze śmiercią i rozkładem organizmu do pierwiastków i atomów, które następnie służą jako budulec dla następnych stworzeń, także dla ciał ludzkich. Ostatecznie chodzi o kwestię, co się stanie z materią na końcu świata. Według teologii katolickiej, całe stworzenie, także materia, jest przeznaczona do istnienia uwielbionego dla chwały Bożej. Oznacza to, że nic stworzonego przez Boga nie ulega unicestwieniu, lecz przemianie w "nowe niebo i nową ziemię" (Księga Apokalipsy 21). W tym znaczeniu świat materialny, w tym także zwierzęta, będą stanowiły "nowe stworzenie", jednak jako świat materialny, nie duchowo-nieśmiertelny w znaczeniu trwania zasady duchowej, która jest stworzona na obraz Stwórcy w wolności woli oraz zdolności rozumu. Można powiedzieć, że w świętych w niebie po zmartwychwstaniu trwać będzie także świat dusz wegetatywnych i sensytywnych, oczywiście w sposób przemieniony, "przebóstwiony", czyli wypełniony i udoskonalony przez życie łaski pochodzące od Boga. 

Jakie jest nauczanie Kościoła w sprawie tzw. stosunków przerywanych?

W reakcji na moje wpisy odnośnie etyki małżeńskiej pojawiły się zaplecowo krytyczne głosy, zarzucające mi niezgodność z nauczaniem Kościoła. Wskazano na "monitum" Świętego Oficjum z 1952 r. 

Po pierwsze, podkreślam, że w mojej prezentacji stanowiska katolickiego (por. tutaj) jedynie oddałem treść klasycznych podręczników katolickiej teologii moralnej. Z ich treścią się zgadzam i tylko w tym znaczeniu jest to stanowisko moje, a nie w znaczeniu mojej prywatnej opinii teologicznej. 

Po drugie, rzeczone "monitum" nie zawiera treści, która jest sugerowana przez krytykę. 

Zacznijmy od samej treści tego dokumentu

Dla jasności i wygody PT Czytelników podaję własne tłumaczenie robocze (tutaj można znaleźć tłumaczenie na francuski):

"Z wielką troską Stolica Apostolska zauważa ostatnimi czasy niemało autorów, którzy traktując o pożyciu małżeńskim schodzą publicznie i detalicznie w sposób bezwstydny do szczegółów tego dotyczących: że zwłaszcza niektórzy akt zwany zjednoczeniem wstrzymanym opisują, chwalą i zalecają.

Aby w sprawie tak ważnej, która ma na uwadze świętość małżeństwa oraz zbawienie dusz, nie uchybić swej posłudze, Najwyższa Święta Kongregacja Św. Oficjum, z wyraźnego zlecenia Ojca świętego Piusa z Bożej Opatrzności XII, wszystkich rzeczonych autorów z powagą upomina, by odstąpili rozumnie od takiego działania. Tudzież usilnie zachęca wyświęconych pasterzy [= biskupów], aby w tych sprawach gorliwie czuwali oraz troskliwe zastosowali odpowiednie środki zaradcze.

Zaś kapłanów w duszpasterstwie i kierowaniu sumieniami wzywa, by nigdy, ani ze sobie, ani zapytani, nie ważyli się mówić tak, jakoby ze strony prawa chrześcijańskiego nie było nic do zarzucenia przeciw zjednoczeniu wstrzymanemu."

Kolej na istotne uwagi:

1. Dokument nie definiuje kluczowego pojęcia amplexus reservatus, zakładając jego potoczne znaczenie. 

2. Dokument jest skierowany przeciw "licznym autorom" (scriptores), bez podania konkretnych nazwisk choćby przykładowych. 

3. Istotnym ich przewinieniem jest

- szczegółowe publiczne opisywanie tego rodzaju aktu

- jego pochwalanie, oraz zachęcanie do praktykowania.

4. Dokument odrzuca takie nauczanie i prowadzenie sumień, które pomija zastrzeżenia i zarzuty odnośnie takiego aktu z punktu widzenia etyki chrześcijańskiej. 

W skrócie: dokument Św. Oficjum nie zawiera generalnego potępienia aktu zwanego amplexus reservatus. Potępia natomiast przemilczanie kryteriów moralnych w jego ocenie w poszczególnych przypadkach, tudzież pochwalanie i zachęcanie.

Dokument odnosi się konkretnie do dwóch książek francuskiego świeckiego katolika Paul'a Chanson'a z 1948 i 1950 r. (texty tutaj i tutaj). 


W wyniku "monitum" Arcybiskup Paryża zakazał ich rozpowszechniania, także w innych językach. 

Tym samym dokument nie zawiera potępienia treści, które zaprezentowałem w poprzednich wpisach na podstawie klasycznych podręczników katolickiej teologii moralnej. Żaden z podręczników, którym się posłużyłem, nie został ani potępiony, ani wycofany z obiegu w formacji kapłańskiej przed Vaticanum II. Owszem, istnieją pewne różnice poglądów w tej kwestii między teologami katolickimi, co jest normalne, dopóki nie ma ostatecznego orzeczenia Magisterium Kościoła. 

W skrócie przedstawię stanowisko teologów tomistycznych, opierając się na artykule w słynnym rzymskim czasopiśmie Angelicum z 1951 r. autorstwa dominikanina o. Hering'a. 

W teologii mówi się o "amplexus reservatus" bądź "copula reservata", rozumiejąc pod tym "zjednoczenie małżeńskie dokonywane z intencją powstrzymania wylania nasienia tak, by nie doszło do zapłodnienia" ("copula peracta cum intentione cohibendi seminationem ne fecondatio sequatur"). Istotna różnica względem onanizmu polega na powstrzymaniu wylania nasienia. 

Autor podaje najpierw, co podałem na podstawie podręcznika x. Noldina, że połączenie narządów zgodne z naturą nie jest grzeszne (bądź przynajmniej nie jest grzechem ciężkim), nawet jeśli nie dojdzie do złożenia nasienia w łonie, o ile nie ma niebezpieczeństwa wylania nasienia poza łonem:


Wspomniany jezuita Tomás Sánchez napisał pierwszy w historii Kościoła traktat o etyce małżeńskiej, który zyskał pochwałę papieża Klemensa VIII oraz przez długi czas pozostawał dziełem standartowym (więcej tutaj). 

Po przeglądzie poglądów teologów katolickich o. Hering dochodzi jednak do wniosku, że zaczęcie połączenia z intencją zapobieżenia wylania nasienia, jest niedozwolone i grzechem ciężkim: 


Wskazuje na nauczanie św. Tomasza zawarte w Summa Theologiae II - II, q. 153 jako podstawę. Podaje argumenty:

1. Na podstawie kontraktu małżeńskiego małżonkowie mają prawo do swoich ciał tylko w celu wydania potomstwa, czyli do zjednoczenia płodnego. Takim zjednoczeniem nie jest zjednoczenie z zamiarem przerwania bez złożenia nasienia. 

2. Zjednoczenie tego rodzaju, że wyklucza poczęcie, jest wbrew naturze zjednoczenia, czyli wbrew jego naturalnemu celowi, którym jest poczęcie. 

To jest spójna doktryna, całkowicie zgodna z zasadami podawanymi przez Magisterium Kościoła. Należy jednak zauważyć, że nie ma ona rangi nauczania samego Magisterium. Nie ma orzeczenia Magisterium dotyczącego bezpośrednio tzw. stosunków przerywanych. Tym samym kwestia pozostaje na poziomie opinii teologów oraz porad duszpasterskich. Istotną zasadą jest tutaj cel aktu małżeńskiego, którym jest wydanie potomstwa. Cel drugorzędny, czyli uśmierzenie pożądliwości, musi być podporządkowany celowi pierwszorzędnemu. Zadaniem teologów i duszpasterzy jest odpowiednie wyłożenie oraz przybliżenie małżonkom tej zasady, nie oddalanie od niej czy wręcz lekceważenie. 

Łysiejący młodo-wojtylianizm

 


W związku z medialnymi skandalami z ostatnich miesięcy odnośnie pontyfikatu Jana Pawła II pojawiają się głosy próbujące poradzić sobie z sytuacją. Szczególnie godna uwagi jest reakcja młodszego pokolenia, tego ostatniego pamiętającego tamte czasy ze swojej młodości. To pokolenie przeżywa już trzeci pontyfikat z kolei, ma więc szerszą bazę empiryczną niż pokolenie wcześniejsze i też późniejsze, co oczywiście nie daje automatycznie kompetencji wiedzy i umiejętności w ocenie. Wypowiedzi, póki co, nie są liczne, i raczej tak pozostanie. Tym bardziej warto się przyjrzeć tym, które są. 

Jedną z popularniejszych postaci "salonów" youtubowych jest Tomasz Samołyk, obecnie prawnik z wykształcenia, który, jak sam podaje, miał bierzmowanie w roku śmierci Jana Pawła II, czyli był już dorastającym człowiekiem. Nie bez znaczenia jest, że następnie znalazł się w odmętach czegoś, co wygląda na satanizm, jak sam wyznaje (chodzenie na czarno, w łańcuchach, słuchanie pseudomuzyki). Nie pomogło religijne wychowanie w rodzinie, o którym świadczy pielgrzymka do Asyżu z rodzicami. Szkoda, że nie podejmuje choćby próby reflexji nad tym, dlaczego jednak wylądował w sataniźmie. To byłby bardzo ciekawy temat, istotny w tym kontekście. Być może zalążek odpowiedzi znajduje się w tym opowiadaniu (widocznym powyżej), jednak odbiorcy mają prawo do wyjaśnienia tej kwestii, przynajmniej do poznania punktu widzenia "łysiejącego katolika". 

Najpierw odniosę się do poszczególnych tez tego wystąpienia.

1. Lekcja religii jest jednym z przedmiotów w szkole, a "nie tak powinno wyglądać nauczanie religii". Samołyk postuluje: "do tego trzeba dodać Ewangelię" jako "sposób na rozwiązywanie problemów". Konkretnie: "trzeba czytać Ewangelię i mówić, co to znaczy w moim życiu". 

Odpowiadam: Po pierwsze rzeczywiście chodzi o lekcje religii jako jeden z przedmiotów szkolnych. I tak powinno pozostać. Jest różnica między lekcją religii a katechezą. Lekcja religii ma przekazywać solidną wiedzę odnośnie religii katolickiej. Jeśli jej owocem jest przekazanie pewności, że religia katolicka ma solidne podstawy rozumowe, to zasadniczy cel został osiągnięty. Innymi słowy: najpierw wystarczy, jeśli lekcja religii podprowadzi do wiary (praeambula fidei). Dlaczego wystarczy? Ano dlatego, że w szkole na lekcji są dzieci z obowiązku, rzadko całkiem dobrowolnie. Wiara jest aktem woli opartym na argumentach rozumowych. Te argumenty mogą być jedynie wstępem, nie mogą zastąpić tego aktu. Czytanie Ewangelii nie pomoże, przynajmniej nie musi pomóc, a zakłada, że przeszkody dla rozumu zostały usunięte. Ponadto lekcja religii nie może i nie powinna próbować zastąpić uczestniczenia w liturgii, gdzie oczywiście czytana i wyjaśniana jest Ewangelia. Natomiast postulowanie paraprotestanckiego "dzielenia się" niedobrze świadczy już nawet o zrozumienia istoty i natury Pisma św. Ono zasadniczo nie jest i pierwotnie nigdy nie było przeznaczone do indywidualnego czytania, lecz służyło do publicznego nauczania wiary. Tym samym traktowanie go do prezentowania swoich osobistych odczuć, wrażeń, myśli i pomysłów, jest nie tylko nadużyciem typu protestanckiego, lecz de facto często prowadzi do mniej czy bardziej grubych herezyj. 

2. Samołyk zauważa, że "uniesienia religijne" z dzieciństwa nie mogą być trwałym fundamentem wiary: "wiara to nie są emocje", dlatego "na tym nie można budować relacji z Bogiem". Nie zauważa jednak, że posługując się pojęciem relacji - bez zdefiniowania - poddaje się narracji typowej dla przeżyciowego, emocjonalnego ujmowania wiary. To pojęcie należy sprecyzować, by nie wpaść w pułapkę. Czym innym jest relacja w znaczeniu naturalnym, a czym innym w znaczeniu porządku łaski. Każdy człowiek jest w relacji z Bogiem jako stworzony na Jego obraz i to nieutracalnie, nawet jeśli jest ateistą czy zbrodniarzem. Natomiast relacja w porządku łaski jest posłuszeństwem wiary wobec Stwórcy, który się w pełni objawił w Jezusie Chrystusie. Nie są tutaj istotne uniesienia czy przeżycia. Istotne jest przyjęcie Bożego Objawienia (na ile jest ono znane) w akcie wiary, oraz życie według niego. Jeśli czytanie, studiowanie i medytowanie Pisma św. temu służy, to super, ale nie ma żadnej gwarancji, że tak się zawsze dzieje, czego przykładem są całe zastępy heretyków i obłudników (do nich należą już biblijni "uczeni w Piśmie"). Można powiedzieć, że zadaniem lekcji religii jest przekazanie poznania tej dwojakiej relacji z Bogiem, zarówno naturalnej jak też nadprzyrodzonej. Przy czym oczywiście relacja nadprzyrodzona buduje na naturalnej, czyli na poznaniu rozumowym, ale także na przeżyciach estetycznych i wszelkim odczuciu dobra. Z tego powodu lekcja religii powinna zawierać poznanie sztuki chrześcijańskiej, z muzyką włącznie, zwłaszcza z liturgiczną, czyli chorałem gregoriańskim, który jest nie tylko właściwą muzyką Kościoła, lecz także podstawą i punktem wyjścia całej wielowiekowej kultury muzycznej Europy. 

3. Zupełnie daleko od stanowiska nie tylko Kościoła lecz także już zdroworozsądkowego jest, gdy Samołyk deklaruje: "uważam, że edukacja sexualna jest bardzo potrzebna" i dodaje: "szanowna prawico, leżysz po stronie edukacji sexualnej". Według niego miejscem odpowiednim na edukację sexualną jest szkoła. A przy okazji kłamie, sugerując, jakoby "prawica" sprzeciwiała się edukacji sexualnej w ogóle. Tak więc "łysiejący katolik" albo nie ma pojęcia o sprawie, o której się wypowiada, albo świadomie wprowadza w błąd. Bowiem według nauczania Kościoła jedynie rodzina jest właściwym miejscem dla tego tematu, nie szkoła, ani ulica. Jeśli rodzice nie wypełniają tutaj swojego obowiązku, to wydają swoje dzieci na pastwę sex"edukatorów", którym bynajmniej nie zależy na właściwie pojętym dobru dziecka. O zupełnej ignorancji w temacie świadczy także, gdy mówi, że "tylko o. Szustak i o. Knotz mówią, skąd się wziął ten pomysł Kościoła na te sprawy". Widocznie jego jedynym źródłem wiedzy są internetowe filmiki tych osobników. Gdyby się wysilił na sięgnięcie do autentycznego nauczania Kościoła, to by musiał stwierdzić, że o. Knotz je perfidnie fałszuje (więcej tutaj), zaś o. Szustak jak zwykle miesza tak, że niby nie neguje tego nauczania, ale jednak nagina do oczekiwań słuchaczy (por. tutaj). 

4. Gdy mówi o bierzmowaniu jako "sakramencie pożegnania z Kościołem", podaje niby przyczyny takiego stanu:

- przygotowanie do bierzmowania było marne

- brakuje bodźców po bierzmowaniu

Zero konkretów i tym samym zero wartości takiej "diagnozy". Niewiele konkretów, za to banały pojawiają się, gdy mówi o "wnioskach": 

- "budujmy"

- "jeśli chcemy zmienić rzeczywistość, zmieńmy najpierw samego siebie"

- argumenty czy książki nie przybliżają do Boga

- natomiast potrzeba "świadków" czyli dobrych przykładów

- trzeba, żeby każdy z nas się codziennie nawracał, detronizował ze swego serca siebie i wkładał tam Chrystusa (tutaj Samołyk powtarza utarty slogan blachnicyzmu, który sam w sobie jest słuszny, ale po pierwsze nie konkretny, a po drugie prymitywny)

- "czytać codziennie Ewangelie i starać się każdego dnia naśladować Chrystusa, być taki jak On".

Czyli jedyne, czego się dowiadujemy, to to, że argumenty i książki są zbędne, zaś należy czytać Ewangelie, czyli robić to, co zalecają protestanci. Tyle recepty Samołyka. Nie wiadomo do końca, do kogo kieruje te postulaty, czy do Kościoła, czyli prowadzących przygotowanie do bierzmowania, czy do każdego z osobna. W każdym razie podważają one sens solidnej wiedzy w sprawach wiary, a przykład Samołyka ukazuje, że już jego przygotowanie nie zawierało akurat tego. 

Tutaj jest problem, na który wskazałem powyżej. Chodzi o różnicę między lekcją religii a katechezą, czyli przygotowaniem do sakramentów. Jeśli katecheza jest robiona tak samo jak lekcja religii, to jest to nieporozumienie. Celem lekcji jest dostarczenie solidnej wiedzy, która powinna być podstawą dla katechezy. Zaś celem katechezy jest wtajemniczenie, czyli całościowe wprowadzenie w tajemnice wiary. Dlatego katecheza powinna mieć bardziej charakter rekolekcyj niż lekcji szkolnej. Powinna zawierać przykłady z życia świętych, także osobiste "świadectwa" życia wiarą, oraz wdrażanie do tego życia, pod względem zarówno sakramentalnym jak też ogólnożyciowym. Natomiast danie każdemu do ręki Pisma św. do samodzielnego czytania jest przynajmniej nieporozumieniem i może być niebezpieczne, ponieważ także szatan potrafi posługiwać się Pismem św. (więcej tutaj). 

Podsumowując:

Wystąpienie oznacza po pierwsze, że także myślący w kategoriach mainstreamu katolickiego w Polsce, który słusznie należy nazwać wojtylianizmem, zauważają tendencję schyłkową i dlatego szukają rozwiązań i ratunku. Brakuje jednak pogłębionej analizy zarówno stanu jak też przyczyn. Tym samym także recepta nie wnosi nic nowego, lecz sprowadza się do powtarzania tych samych błędów, czy wręcz leczenia dżumy cholerą. Głównym problemem wojtylianizmu jest bowiem niechlujność doktrynalna, która jest tego stopnia, że zniechęca każdego myślącego człowieka do katolicyzmu. Gdy ktoś regularnie powtarza, że talmudyzm to religia starotestamentalna, że talmudyści są "starszymi braćmi", że islam czci tego samego Boga (więcej tutaj) itp., to człowiek mający choćby minimalną wiedzę w temacie musi być przynajmniej zdegustowany. Tym bardziej, gdy nie ma blokady emocjonalnej typowej dla pokolenia, dla którego Jan Paweł II jest wielkim herosem młodości. 

Nie mniej poważna jest niechlujność liturgiczna i administracyjna. Przykład: masowe koncelebry polowe z Komunią dołapną, po których zbierano z błota Ciało Chrystusa. Nie jest to bagatela. Zaś ewidentnym dowodem na zaniedbania w rządzeniu są takie przypadki jak Maciel, McCarrick i Paetz. Nawet jeśli odpowiednie wieści nie docierały do Jana Pawła II, to ponosi on odpowiedzialność za to, kim się otoczył i komu zaufał, kto stanowił blokadę informacyjną i to systematyczną. Ktoś na tak wysokim stanowisku ma obowiązek sprawdzać także osoby ze swojego najbliższego otoczenia. Gdyby to robił, to "don Stanislao" nie odważyłby się blokować istotnych informacyj, które obecnie są bardzo kłopotliwe także dla niego. 

Rozwiązaniem nie jest udawanie, że nie ma problemu, że wszystko było super i na wieki wieków pozostanie. Prawdy nie można zdusić. 

Szczególnie jaskrawym przykładem jest sprawa "Dzienniczka" s. Faustyny i jej koronki, co stanowi chyba najbardziej znany pomnik pontyfikatu Jana Pawła II. A jest to de facto najbardziej haniebna pamiątka po tym pontyfikacie, gdyż nie tylko promuje fałszywe "miłosierdzie" bez sprawiedliwości i bluźniercze bzdety (jak lot hostii z tabernakulum do ręki s. Faustyny, wynoszenie s. Faustyny ponad wszystkie inne stworzenia z Matką Najświętszą włącznie), lecz wręcz herezję ariańską (więcej tutaj). Innym haniebnym pomnikiem jest kariera takich ludzi jak Józef Życiński (TW Filozof) i Michał Heller, którego należy uznać za apostatę, i to nie dysponującego żadną poważną kompetencją ani filozoficzną, ani przyrodniczą, ani tym bardziej teologiczną (więcej tutaj). 

Skandale obyczajowe związane z tym pontyfikatem są jedynie wierzchołkiem góry lodowej zaniedbań i błędów w rządzeniu Kościołem (por. tutaj). 

Jest oczywiste, że wojtylianizm nie jest w stanie siebie uratować, tak jak w słynnej opowieści barona Münchhausen‘ie, który miał sam siebie za włosy wyciągnąć z bagna. Jedynym ratunkiem jest powrót do tego, co Kościół zawsze nauczał i czynił. Będzie to musiało oznaczać odbrązowienie postaci Jana Pawła II, co musi być bolesne szczególnie dla tych, którzy jemu zawdzięczają swoje kariery i zaszczyty. Jest to jednak nieuchronne. 

Na koniec warto przypomnieć, że sam Jan Paweł II jako najważniejsze słowa Pisma św. podawał: "poznacie prawdę a prawda was wyzwoli" (J 8, 32). Należy to zastosować oczywiście także do niego samego. To jest jedyna droga uratowania jego dobrego dziedzictwa dla następnych pokoleń.  


Post scriptum 

Oto dowód, że więcej osób na podstawie solidnej wiedzy uważa, że "Dzienniczek" jest sprzeczny z wiarą katolicką:

https://www.youtube.com/playlist?list=PLB9wsq--mkdPdufUaUCaQPZAGyfp1OixJ&fbclid=IwAR2rjZzOdDAaTNtm0pt0UjP7id7FGf1vJovVmXLnC23QeM1nxoI_24XtYSY