Datki można wpłacać na numer konta (IBAN):
94 1020 4274 0000 1102 0067 1784
Odpowiadam w oparciu o Tradycję, Pismo św. oraz dokumenty Magisterium Kościoła. Nazywam się Dariusz Józef Olewiński. Jestem kapłanem Archidiecezji Wiedeńskiej. Tytuł doktora teologii przyznano mi na Uniwersytecie w Monachium na podstawie pracy doktorskiej przyjętej przez późniejszego Prefekta Kongregacji Doktryny Wiary, kard. Gerharda L. Müllera oraz examen rigorosum z oceną "summa cum laude". Od 2005 r. prowadziłem seminaria na uniwersytecie w Monachium oraz wykłady w seminarium duchownym.
Po pierwsze, moim celem i zadaniem nie jest zniechęcanie ani do "indultu", ani do FSSPX, ani do jakiegokolwiek innego duszpasterstwa tradycyjnego czy Novus Ordo. To jest zawsze indywidualna i własna decyzja, zależna od wielu czynników. Wiadomo, że obecnie sytuacja w Kościele jest bardzo złożona i trudna na skalę chyba jeszcze nigdy niespotykaną w tym stopniu i wymiarze.
Po drugie, pewne jest, że Pan Bóg także dzisiaj każdemu daje dość środków dla zbawienia duszy i dobrego wypełnienia obowiązków stanu, także względem dzieci. Moim zamiarem jest jedynie ukazywanie prawdy dla zmotywowania ku poprawie. Wiem, że krytyka jest przez osoby zadufane w sobie i niedojrzałe odczuwana i traktowana jako atak. To jest problem po ich stronie, nie po stronie tego, kto ukazuje prawdę i wzywa do poprawy.
Po trzecie, Pan Bóg nie oczekuje i nie wymaga rzeczy niemożliwych. Jeśli np. na parafii jest fatalne, skrajnie modernistyczne duszpasterstwo, a duszpasterstwo tradycyjne jest daleko i trudno dostępne, to pewne jest, że także korzystanie na miejscu może być drogą dla zbawienia duszy. Dotyczy to także dostępnego duszpasterstwa tradycyjnego: Pan Bóg może prowadzić tam duszę mimo wad, błędów i też zgorszeń ze strony duszpasterza.
Po czwarte, należy być pewnym, że obecna sytuacja w Kościele, mimo że jest niesłychanie trudna, jest dopustem Bożym, a Pan Bóg dopuszcza zło tylko wtedy, gdy może z niego wyniknąć jakieś dobro. Tym dobrem może być na pewno większa dojrzałość i poniekąd słuszna samodzielność w sięganiu do źródeł naszej wiary, zwłaszcza do tradycyjnego nauczania Kościoła. Obecnie mamy niebywałą w historii ludzkości dostępność tych źródeł i komunikowania się, także w szukaniu duchowych porad na odległość. Widocznie na obecne czasy trzeba samodzielnie, trzeźwo myślących katolików, którzy nie muszą polegać tylko na tym, co słyszą w swoim kościele parafialnym z ambony. To jest też konieczne w przekazywaniu wiary dzieciom - uczenie ich krytycznego myślenia w świetle prawd wiary katolickiej.
Należy zacząć od powodów i przyczyn tej praktyki.
Przyczyną historyczną jest upowszechnienie udzielania Chrztu św. niemowlętom, co miało miejsce już w starożytności wraz z pojawianiem się rodzin chrześcijańskich czyli z rodzeniem się dzieci w takich rodzinach, które chciały też swoje dzieci wychowywać we wierze w Chrystusa. Sprowadziło to kwestię obrzędu, jaki należy wykonać wobec dzieci. Najprostszym rozwiązaniem było zastosowanie tych wszystkich obrzędów, które były stosowane też wobec dorosłych, czyli wraz z udzieleniem Komunii św. i Bierzmowania.
Na terenach obrządku łacińskiego nastąpiło dostosowanie obrzędu do niemowląt, czyli oddzielenie pierwszego udzielenia Komunii św. oraz Bierzmowania od Chrztu św. Jest to jak najbardziej słuszne duszpastersko i owocne.
Przyznaję, że nie jestem w stanie się wypowiedzieć stanowczo co do stanu tej kwestii we wszystkich obrządkach wschodnich, zarówno historycznie jak też co do stanu obecnego. Prawdopodobne jednak wydaje mi się, że taka praktyka dotyczy ich wszystkich, przynajmniej aktualnie. Zaś za przyczynę należy uznać niepełną, nie dość rozwiniętą i tym samym wybrakowaną doktrynę odnośnie do grzechu pierworodnego i tym samym teologiczno-sakramentologicznego znaczenia sakramentu Chrztu św. Mówiąc w skrócie można powiedzieć, że w rozumieniu obrządków wschodnich ten sakrament jest włączeniem w Kościół czyli wspólnotę mistycznego Ciała Chrystusowego, co daje też pełnię łaski oraz praw i obowiązków wynikających z tejże przynależności. Oczywiście nie jest to rozumienie fałszywe, jednak w pewnym sensie niezupełne i jednostronne. Pomija bowiem znaczenie wolnej woli człowieka, czyli jego wolnego wyboru wiary w Jezusa Chrystusa wraz z odpowiednimi decyzjami życiowymi i moralnymi. Te dziedziny myśli teologicznej zostały rozwinięte w teologii łacińskiej począwszy od starożytności i to miało wpływ na odpowiednią praktykę sakramentologiczną w tymże obrządku.
Co do skutków praktyki wschodniackiej należy odróżnić między porządkiem łaski (czyli charytologii) a porządkiem pastoralnym. Pod tym pierwszym względem udzielenie Komunii św. niemowlęciu jest cenne, choć nie konieczne dla zbawienia jego duszy. Pod drugim względem może być to o tyle niekorzystne, o ile oznacza brak sposobności i też dbałości o pouczanie dziecka wraz z jego dorastaniem w prawdach wiary i o pedagogiczne oddziaływanie nań dla wdrożenia w życie chrześcijańskie, co wymaga zarówno odpowiedniej, dostosowanej do wieku wiedzy jak też ćwiczenia w cnotach, czemu służy głównie sakrament Pokuty czyli spowiedź sakramentalna. Oddzielenie Komunii św. od tego sakramentu może mieć poważne i bardzo zgubne skutki dla duszpasterstwa i stanu dusz.
Myślę, że nie muszę tłumaczyć znaczenia tutaj użytego hiszpańskiego słowa, gdyż można się domyśleć, nawet nie znając tego obcego języka.
Zaznaczam, że we wielu sprawach zgadzam się z x. Wachowiakiem. Tym bardziej przykre jest, że on tutaj właściwie nie odstaje od pospolitego schamienia, które niestety wdarło się także w szeregi duchowieństwa.
Oczywiście rozumiem i popieram to, co on chciał przez to powiedzieć. Problem jest rzeczywisty i poważny, mianowicie zapaść męskości, która charakteryzuje obecnie nie tylko kręgi duchowieństwa lecz także mężczyzn świeckich. Jak Pan Bóg pozwoli, poświęcę temu tematowi osobny wpis. Tymczasem nie muszę chyba wyjaśniać, że dość durne i prymitywne jest myślenie, jakoby posługiwanie się słownictwem - nazwijmy to dyplomatycznie - koszarowym świadczyło o męskości. Męskość to nie prymitywizm, lecz przede wszystkim kultura, gdyż kultury - i to głównie duchowej, umysłowej - wymaga mądra odwaga czyli męstwo.
Jest groteskowe, choć poniekąd tragiczne, gdy niektórzy solennie oburzają się na moje "słownictwo" stosowane na niniejszym blogu, mimo że zachowuję kulturę języka i intelektu, co niekiedy wymaga też nazwania rzeczy po imieniu. Według niektórych widocznie nazywanie rzeczy po imieniu i to bez wulgarności jest niedopuszczalne, zaś niechlujstwo i kłamstwo podawane uprzejmie jest wzorcem czy ideałem. To także świadczy o zapaści męskości i ogólnie kultury intelektualnej, gdy miłe w odbiorze gadanie czy pisanie bzdur stawiane jest ponad argumenty i proste wnioski.
Ten fragment nie odnosi się wprawdzie wprost do owej samej "debaty", jednak jest dość charakterystyczny dla zobrazowania stanu rzeczy co do kontextu, w jakim się odbyła, i na jaki grunt trafia, a to nawet w kręgach duchowieństwa. Jeśli ktoś po studiach teologicznych - czy raczej "studiach" - oraz po święceniach z pełnym przekonaniem publicznie głosi, że Sobór Watykański II wprowadził celebrowanie przodem do ludzi, to jest nie tylko zupełnym ignorantem lecz ma problem z trzeźwym myśleniem na poziomie najwyżej szkoły średniej. A w przypadku kogoś po studiach (czy "studiach") i po święceniach jedno i drugie nie jest bez winy.
Wyjaśniam dla tych, którzy być może też nie wiedzą, a nie mają obowiązku wiedzieć, jako że nie są po studiach teologicznych ani po święceniach: Sobór Watykański II nie tylko nie nakazał celebrowania przodem do ludzi, lecz nawet ani słowem o tym nie wspomniał. W konstytucji o liturgii "Sacrosanctum Concilium" jest mowa jedynie o takim budowaniu nowych kościołów, żeby ołtarz był wolnostojący, czyli taki, żeby celebrans MÓGŁ zwrócić się do ludu. Ponadto: sobór nie tylko nie zakazał stosowania języka łacińskiego w liturgii, lecz nakazał zachowanie zarówno tego języka jak też chorału gregoriańskiego.
Ów franciszkanin, który nota bene nie przedstawia się nawet z imienia i nazwiska, widocznie zupełnie nie ogarnia tematu, a próbuje coś rzeźbić w kwestii "przeżywania sacrum", czego raczej też nie rozumie. To jest typowy przykład na to, że modernizm szkoli i tresuje swoich giermków najwyżej w dziedzinie produkowania przeżyć i sterowania nimi, a nawet już nie choćby w najprostszych prawdach wiary katolickiej i w prostym logicznym myśleniu. Jeśli bowiem ktoś wierzy, że w obrzędach katolickich jest obecny prawdziwy Bóg, to nie potrzebuje bełkotu o "sacrum", lecz choćby spontanicznie wie, jak się zachować, bo to nie jest zabawa czy jakieś spotkanie towarzyskie.
Wygląda więc na to, że owa "debata" obnażyła nie tylko intelektualny debilizm pseudocharyzmatyzmu (a poniekąd, choć w mniejszym stopniu, także lefebvrianizmu), lecz także novusizmu w ogólności. To jest o tyle pocieszające, że wyraża wewnętrzną tandetność, fasadowość i zakłamanie, a tym samym zwiastuje duchowy rozkład i zapaść. Struktury usiłują tego nie dostrzegać i będą robiły wszystko, żeby się przynajmniej same utrzymać przy istnieniu. Jednak wszystkich nie da się oszukać. Ludzie już coraz szerzej zaczynają myśleć.
Odbyła się zapowiadana szumnie "debata" dwóch głośnych twarzy internetowych: Marcina Zielińskiego (więcej tutaj i tutaj) oraz Dawida Mysiora (więcej tutaj). Odbyła się na kanale Bogdana Rymanowskiego z inicjatywy Zielińskiego, co już stanowi o pewnej przewadze. Ten, kto rzuca wyzwanie, ten przynajmniej częściowo dyktuje warunki, a na pewno z góry czuje się zwycięzcą. Ten drugi z panów podjął wyzwanie, zapewne pragnąc skorzystać z okazji do promowania swoich poglądów. Ten pierwszy ma przewagę o tyle, że od lat jest szkolony głównie przez pseudojezuitów i innych duchownych z sekty pseudocharyzmatycznej, a to pod kierownictwem i skrzydłami "słynnego" purpurata krakówkowo-łódzkiego, który zwykł "modlić się" z rękami na pośladkach (więcej tutaj, tutaj, tutaj), oraz poprzez "studia" modernistycznej "teologii". Ten drugi natomiast ma przewagę o tyle, że realistycznie postrzega obecny stan Kościoła i chce być konsekwentnym katolikiem. Ogólnie słuchanie słownej potyczki tychże panów, która nie jest na wybitnym poziomie merytorycznym, co można zauważyć już w jej pierwszych minutach, uważałem wpierw za stratę czasu, jednak zabrałem się za nią, odpowiadając na wyrażone oczekiwania szanownej publiczności.
Najpierw uwagi ogólne. D. Mysior wypadł w sumie nieźle, mimo iż ani nie ma wykształcenia teologicznego, ani widocznie nie otrzymał takowego wsparcia od kogoś kompetentnego. Popełnił kilka błędów i nie skorzystał z wielu okazyj do obalenia sugestywnych acz kłamliwych wypowiedzi M. Zielińskiego, zapewne dlatego, że brakuje mu odpowiedniej wiedzy. Zieliński natomiast wykazał się przede wszystkim bezczelnością i brakiem dobrego wychowania, gdyż uporczywie zwracał się do swego - notabene znacznie starszego - adwersarza per "ty", mimo że ten - prawie konsekwentnie - stosował per "pan". W dodatku w swoim komentarzu post factum kłamliwie twierdził, jakoby pierwotnie panowie byli na "ty", a Mysior dopiero przed kamerą przeszedł na per "pan", czemu Mysior w swoim komentarzu post factum zaprzeczył (kłamiąc przy tym, jakoby się łatwo nie spoufalał - polecam poczytać tutaj). Podczas gdy Mysior był skupiony i opanowany, aczkolwiek momentami zmęczony, to po Zielińskim widać było dość często napięcie, podenerwowanie, nawet irytację i niepokój, co próbował przykryć minami i uśmieszkami. Merytorycznie się zbłaźnił, gdyż w typowy dla obłudników sposób mieszał, kręcił, przerywał, usiłując sprawić wrażenie wiedzy i kompetencji, co było niczym innym jak tylko oszukiwaniem publiczności, także swoich rozmówców.
Zwróćmy uwagę na charakterystyczne wypowiedzi i wątki. Po kolei.
1.
Mysior zaliczył haniebną wpadkę już na początku, powołując się na s. Faustynę Kowalską jako źródło wiary o piekle. On widocznie wierzy w "Dzienniczek", co niedobrze świadczy już o zdrowym rozsądku. Tym bardziej, że powołuje się nań zamiast na autentyczne źródła wiary katolickiej, czyli nauczanie Pisma św., Ojców Kościoła, Doktorów Kościoła i Magisterium.
2.
Zieliński natomiast niby odpowiada z nauczaniem Kościoła, lecz miesza i zafałszowuje:
Zieliński kłamie natomiast, mieszając dwie zupełnie różne sprawy: z jednej strony brak naszej wiedzy, czy ktoś w ostatnim momencie przed przejściem do wieczności nie wzbudził żalu doskonałego za swoje grzechy i tym samym mógł otrzymać łaskę uświęcającą, a z drugiej strony przypadek tzw. dobrego łotra (czczonego w Tradycji Kościoła jako św. Dyzma), który wszak publicznie okazał skruchę i poprosił Zbawiciela o łaskę, jak poświadcza Pismo św. Tak więc kłamstwem jest pomieszanie tych dwóch różnych przypadków. Kłamstwem jest też i ponadto fałszem teologicznym, gdy Zieliński mówi, że to Pan Bóg decyduje, kto będzie zbawiony. Zalatuje to dość wyraźnie protestanckim predestynacjonizmem, który neguje rolę wolnej woli człowieka i jego uczynków dla zbawienia. Według nauczania Kościoła, Pan Bóg każdemu człowiekowi daje łaskę konieczną do zbawienia i tym samym możliwość zbawienia, lecz człowiek musi tę łaskę przyjąć zarówno w akcie wiary jak też swoimi uczynkami, czyli tym, co ze swej strony jest w stanie uczynić, czyli przestrzegać Bożych przykazań, które nie zostały nam dane przez Pana Boga dla jakiejś zachcianki czy kaprysu, lecz właśnie jako test szczerości naszej wiary i wypróbowanie naszej wiary. Z tego właśnie będziemy sądzeni po śmierci. Pan Bóg na tym sądzie nie decyduje - jak to nazywa Zieliński - według Swojego widzimisię, lecz jako Sędzia Sprawiedliwy, który za dobre wynagradza a za złe karze. Mówi o tym wyraźnie chociażby Ewangelia św. Mateusza (25, 31-46). Widocznie Zieliński, który na każdym kroku wymachuje Pismem św., albo nie doczytał, albo mimo tego woli wyznawać herezję protestancką.
3.
Zieliński mówi oczywistość, z którą wziętą jako taką pod pewnym względem nie sposób się nie zgodzić. Problem polega jednak na tym, że on tutaj nie tylko widocznie atakuje wiarę katolicką, lecz na koniec wypowiada bzdurę, która świadczy już dość wyraźnie o niekatolickim myśleniu:
Być może tutaj Zieliński chciał sprowokować sprzeciw Mysiora po to, żeby wykazać, iż Mysior nie zna Pisma św., a on naucza zgodnie z nim. Mysior tutaj o tyle godnie się zachował, że nie dał się sprowokować, jednak wypowiedź Zielińskiego zasługiwała na reakcję.
4.
W typowo bezczelny sposób Zieliński prowokuje, mieszając i kłamiąc jak regularnie:
Marek Jurek mówi ostatnio o sobie, że nie jest czynnym politykiem. Jednak od pewnego czasu, mniej więcej od roku, pojawia się publicznie chyba tylko w jednej tematyce. Chodzi o głośny "manifest 16-tu", który jest aktem szczególnie haniebnym (więcej tutaj, tutaj, tutaj, tutaj), a także o wydarzenie nowsze, mianowicie o polemikę ze znanym historykiem i jutjuberem Piotrem Zychowiczem w kwestii wojny w Palestynie.
Nie wchodząc w szczegóły dyskusji tych panów, która jest swoją drogą godna uwagi, zwłaszcza z powodu wiedzy i argumentów Zychowicza, zwrócę uwagę na dwa główne "argumenty" ze strony Jurka, które nie zostały odpowiednio potraktowane ani przez tego pierwszego, ani przez prowadzącego debatę Igora Janke.
Po pierwsze, Jurek przyrównuje powstanie państwa izraelskiego do kolonizacyj, które miały miejsce w różnych okresach historii aż do XIX wieku. Jest to dość zdumiewające, gdyż świadczy albo o ignorancji historycznej, albo o zakłamaniu, albo o jednym i drugim. Jurek widocznie utożsamia kolonizację z podbojem czyli okupacją obcego terytorium należącego do innej społeczności czy wręcz innego państwa. A jednak jest sporo przykładów historycznych na błędność tego utożsamiania. Mamy przecież kolonie greckie w basenie Morza Śródziemnego, mamy kolonizację Europy Wschodniej przez Polaków i Niemców, a przedtem Niemcy osiedlali się na terenach polskich nie po to, żeby przyłączyć te z ziemie do Rzeszy czy żeby stworzyć tutaj państwo niemieckie, lecz się asymilowali i wnosili swój wkład w rozwój gospodarczy i kulturowy. Podobnie czyniła szlachta polska na Kresach. Owszem, są też inne przykłady, które, choć nazywane kolonizacją, były właściwie okrutnym, niszczycielskim i śmiertelnym dla rodzimych ludów i kultur podbojem, jak zwłaszcza w Ameryce Północnej ze strony protestantów i też żydów przybyłych z Europy. Historyk, a nawet każdy choćby średnio wykształcony człowiek ma obowiązek rozróżniania faktów i pojęć. Tak więc nazwanie tego, co się dzieje od pierwszej połowy XX w. w Palestynie, "kolonizacją" jest dość podłą manipulacją.
Po drugie, Jurek odnosząc się do wskazania przez Zychowicza na ewidentne zbrodnie popełniane przez wiadome państwo położone w Palestynie, odpowiada, że przecież chodzi o wojnę. Zakładając, że jako historyk i podający się za katolika ma choćby blade pojęcie co do katolickiego nauczania o wojnie sprawiedliwej, nie pojmuję, jak można tak bezczelnie oszukiwać publiczność. Otóż nauczanie katolickie podaje dość wyraziste warunki, które muszą być spełnione, by dana wojna - czyli konkretnie stosowane środki w konflikcie zbrojnym - mogła zostać uznana za sprawiedliwą czyli moralnie godziwą. Są to przede wszystkim:
- przyczyną konfliktu musi być poważne naruszenie zasad sprawiedliwości na poziomie ogólnoludzkim, czyli mówiąc współcześnie naruszenie praw człowieka w skali społecznej, masowej,
- wyczerpane zostały środki pokojowe mające zaradzić temu naruszeniu i pozostaje jedynie starcie zbrojne,
- środki zbrojne stosowane w starciu muszą być współmierne i adekwatne do celu, jakim jest przywrócenie porządku sprawiedliwości (takim środkiem z całą pewnością nie jest zabijanie ludności cywilnej czy zabór terytorium należącego do niej).
Katolik wie też, że nie chodzi tutaj o specyficznie katolicką doktrynę, nawet jeśli de facto jest ona nauczana głównie czy niemal wyłącznie przez Kościół, lecz o zasady wynikające z prawa naturalnego, które jest poznawalne rozumowo bez konieczności odwołania się do Bożego Objawienia czyli prawd wiary katolickiej.
Nasuwa się pytanie, co doprowadziło M. Jurka do takiego stanu umysłowo-moralnego. Można się domyślać. Sapienti sat.
Post scriptum
Pojawiła się wypowiedź jednego z polityków (czyli kolegów), która poniekąd wyjaśnia:
Należy zacząć od tego, za kogo jest to modlitwa. Otóż według wiary Kościoła modlimy się za dusze, które przebywają w czyśćcu, czyli odbywają oczyszczającą karę doczesną przed przejściem do wiecznej szczęśliwości. Modlitwa Kościoła, w tym także odpusty, przyczyniają się do skrócenia tych kar, czyli pomagają duszom w rychłym wejściu do nieba. O tym właśnie mówią wszystkie modlitwy za zmarłych, przynajmniej te tradycyjne. Natomiast nowe, "zreformowane" modlitwy za zmarłych nie tylko zaciemniają właściwy, zgodny z wiarą katolicką cel i sens tych modlitw, lecz systematycznie pozbawione są słowa i pojęcia duszy, co sprawiło, iż - jak twierdzą zwolennicy i apologeci tego posunięcia - teraz mamy się modlić za "całego człowieka", nie tylko za jego duszę. To zdanie, niby zrozumiałe, jest właściwie fałszywe i to bardzo.
Po pierwsze, wyrugowanie modlitwy za dusze zmarłych oznacza de facto zanegowanie katolickiego pojęcia śmierci, katolickiej antropologii, a ostatecznie katolickiej eschatologii. Według antropologii, która jest działem nauki o dziele stworzenia, człowiek składa się z czynnika materialnego czyli ciała oraz z czynnika duchowego czyli duszy. Istotą śmierci jest oddzielenie duszy od ciała, co powoduje jego obumieranie i rozkład. Moderniści lubują się w akcentowaniu prawdy o zmartwychwstaniu, często nawet nie odróżniając między Zmartwychwstaniem Jezusa Chrystusa a zmartwychwstaniem ciał na Sąd Ostateczny (stąd się bierze rugowanie koloru czarnego oraz śpiewanie pieśni wielkanocnych na pogrzebach). Niektórzy mało rozgarnięci głoszą z dumą, że do tego właśnie odnoszą się "zreformowane" modlitwy, co jest to akurat dość absurdalne, ponieważ zmartwychwstanie ciał na Sąd Ostateczny dotyczy wszystkich ludzi, więc modlitwa o zmartwychwstanie jest zupełnie debilna i nie do pogodzenia z wiarą katolicką. Po co prosić Pana Boga o coś, co nieuchronnie nastąpi? Bez sensu jest także ograniczenie modlitwy do tych zmarłych, którzy mają pójść do nieba, gdyż wyrok już zapadł na sądzie po śmierci i żadna modlitwa nie jest w stanie tego wyroku zmienić.
W końcu modlitwa za zmarłych zamiast za dusze zmarłych oznacza przynajmniej zaciemnienie i zatarcie prawdy wiary o czyśćcu, czyli zbliżenie do heretyków protestanckich i wschodniackich, oraz sprowadzenie obrzędów pogrzebowych i żałobnych do wspominania zmarłych, zamiast modlitwy o skrócenie kar czyśćcowych. Jest to więc także duchowa zbrodnia na duszach w czyśćcu przez pozbawianie ich modlitw, których potrzebują, a których nie otrzymują wskutek systemowego - jako że "liturgicznego" - osłabienia wiary w czyściec, bądź przynajmniej we właściwy sens i wagę modlitwy za dusze zmarłych.