Zasady komentowania: bez anonimowych komentarzy

Czy Kościół zaleca czytanie Pisma św. przez każdego? (z aktualizacją)


Fakt, że Kościół nie podziela protestanckiego postulatu czytania Pisma św. przez każdego, ma istotne podstawy teologiczne i pastoralne. 

Po pierwsze nie Pismo św. jest pierwotnym źródłem Objawienia, lecz Tradycja Apostolska. Jej wyrazem jest stałe nauczanie Kościoła, przedstawione w sposób systematyczny i dostosowany do języka i pojęć współczesnych w katechizmie. 

Po drugie, Pismo św. powstało w zamierzchłych wiekach i jest we wielu miejscach niejasne. Nawet najwybitniejsi teologowie i egzegeci nie są w stanie jednomyślnie wyjaśnić treści niektórych fragmentów. Tym bardziej niejasne są one dla czytelników bez odpowiedniej wiedzy teologicznej. 

Po trzecie, znajomość Pisma św. nie jest konieczna do zbawienia. Konieczna jest znajomość prawd wiary z Bożego Objawienia. 

Po czwarte, zarówno doświadczenie codzienne jak też historia Kościoła pokazują, że samowolne i pozbawione odpowiedniego podejścia czytanie i używanie Pisma św. nie tylko nie przynosi pożytku, lecz często prowadzi do błędów teologicznych czy nawet herezyj. Właściwie wszyscy herezjarchowie powoływali się na Pismo św. i to interpretowane wbrew Tradycji i wierze Kościoła.

Wobec takich niebezpieczeństw w okresie rozpowszechniania tłumaczeń biblijnych głównie heretyckich (protestanckich) Kościół wydał zakaz ich czytania i rozpowszechniania. Papież Innocenty III w 1199 r. zabronił czytania Pisma św. na prywatnych zgromadzeniach, nazywając je "ciemnymi schadzkami". Papież Grzegorz IX na synodzie w Tuluzie (1229) zakazał świeckim posiadanie pism Starego i Nowego Testamentu z wyjątkiem psałterza. Wprawdzie generalnie nie zakazywano czytania i rozpowszechniania Pisma św. w językach oryginalnych i w tłumaczeniu łacińskim (Wulgaty), jednak de facto ograniczano do duchowieństwa czyli teologów.

Dekrety papieży i soborów regularnie wskazywały na zakaz posiadania, czytania i posługiwania się Pismem św. przez byle kogo. Jako jeden z wielu przykładów niech posłuży następujący dekret, którego treść w skrócie to:
1. Używanie Pisma św. w tłumaczeniach na języki narodowe powoduje więcej szkód niż pożytku. Dlatego biskup lub inkwizytor ma władzę pozwolić na czytanie tłumaczeń tylko tym, którzy mogą mieć z tego pożytek dla wiary.
2. Kto bez takiego pozwolenia czyta czy posiada taką księgę, nie może uzyskać rozgrzeszenia i tym samym nie może przystępować do sakramentów.
3. Także księgarze, którzy bez pozwolenia sprzedają takie księgi, podlegają karom kościelnym.



Papież Klemens XI w swojej bulli "Unigenitus Dei Filius" (1713) potępił między innymi następujące tezy heretyków jansenistycznych. To potępienie zostało uroczyście potwierdzone przez papieża Benedykta XIII na Soborze Laterańskim w 1725 r. Potępione tezy brzmią: 
- Czytanie Pisma św. jest dla wszystkich. 
- Niejasność Pisma św. nie zwalnia świeckich z jego czytania.


Następne potępione tezy to:
- Należy potępić chęć odciągania od czytania Pisma św. 
- Odbieranie z rąk wiernych ksiąg Nowego Testamentu bądź zamykanie ich zrozumienia jest zamykaniem ust Chrystusowi. 
- Zakazywanie czytania Pisma św jest zakazywaniem używania światła synom światłości.


Niestety te potępione tezy są obecnie głoszone w Kościele, ze szkodą dla wiernych.

Zwolennicy protestanckiego podejścia do sprawy powołują się na najnowsze dokumenty Kościoła, począwszy od konstytucji "Dei Verbum" aż do adhortacji "Verbum Domini" Benedykta XVI, gdzie zawarte są zachęty do czytania Pisma św. Jak to się ma do stałych, wielowiekowych reguł Kościoła?

1. Czym innym jest protestancki postulat dania każdemu Pisma św. w tłumaczeniu na język potoczny, a czym innym zalecanie czytania Pisma św. wraz z podaniem reguł właściwego czytania. To ostatnie można właściwie zrozumieć wyłącznie w kontekście całego nauczania Kościoła poprzednich wieków, na które wskazałem. Wynika to z prostej zasady: Kościół nie zaczął się wraz z Benedyktem XVI, ani nie mógł błądzić w tak zasadniczej sprawie aż do Vaticanum II.

2. Nigdy w Kościele nie było ani generalnego zakazu czytania Pisma św., ani generalnego nakazu czy zalecania. Z teologicznego punktu widzenia nie może być ani jednego ani drugiego. Racje zostały wyłożone powyżej.

3. Jest poważnym nadużyciem, a właściwie oszustwem odrywanie zachęcania do lektury Pisma św. od warunków jego poprawnej interpretacji, które są obszernie podane i omówione w adhortacji "Verbum Domini". Trzeba powiedzieć wprost: stosowane zazwyczaj w grupach tzw. charyzmatycznych i tym podobnych posługiwanie się Pismem św. stoi w jaskrawej sprzeczności także z normami podanymi przez Benedykta XVI i jest tym samym poważnym wykroczeniem przeciw jego adhortacji. Powoływanie się na nią jest w takiej sytuacji niczym innym jak wybitną obłudą.


Post scriptum I

W dyskusji z ateistami pojawił się następujący wątek:


Tak więc widać zgubne skutki zachęcania do powszechnego czytania Pisma św. przez każdego bez odpowiedniego przygotowania.

Innym regularnie powracającym wątkiem jest mówienie o Biblii jako Słowie Bożym, powołując się na słowa liturgii Novus Ordo "oto Słowo Boże" oraz "oto Słowo Pańskie". Te słowa są niestety źródłem brzemiennego w skutki nieporozumienia, które jest wykorzystywane przeciw autorytetowi Pisma św. i Kościoła. To nieporozumienie jest zresztą sprzeczne chociażby z konstytucją dogmatyczną "Dei Verbum", która jasno mówi, że Słowo Boże nie jest tożsame z Biblią.

Otóż ateiści regularnie szydzą z fałszywie rozumianego "Słowa Bożego", wskazując na opisy morderstw, okrucieństw, zgorszeń i też powierzchownych sprzeczności zawartych w Starym Testamencie. To szydzenie bazuje właśnie na nieporozumieniu, którego źródłem i promotorem są słowa w liturgii Novus Ordo, które są nowością i wymysłem twórców Novus Ordo.


Post scriptum II

W reakcji otrzymałem następujące pytanie, na które z przyczyn technicznych odpowiadam tutaj:


Pytanie jest słuszne i ważne. Odpowiedź jest prosta: należy trzymać się odwiecznych reguł Kościoła. Oczywiście błędne jest ogólne zachęcanie każdego do czytania Pisma św. Jednak duszpasterz czy spowiednik może indywidualnie zachęcić do jego czytania pod pewnymi warunkami, mianowicie
- odpowiedniego przygotowania teologicznego, oraz
- regularnego towarzyszenia przez duszpasterza czy to indywidualnie czy grupowo.

Stąd osoba zainteresowana i pragnąca poznawać bliżej Pismo św. powinna zapytać swojego spowiednika czy duszpasterza, czy uważa on to w danym przypadku za celowe i pożyteczne, a przede wszystkim bezpieczne, tzn. czy nie ma niebezpieczeństwa dla danej duszy ze względu na jej stan duchowy, intelektualny, moralny i emocjonalny. Jeśli zapewniona jest opieka i towarzyszenie kompetentnego duszpasterza, wówczas nie ma przeszkód.

Duszpasterz powinien się kierować kryteriami nauczanymi od wieków przez Kościół odnośnie zarówno exegezy biblijnej jak też rozróżniania duchów w przypadku danej osoby pamiętając, że szatan może się posługiwać także słowami Pisma św. w prowadzeniu dusz na manowce.


Post scriptum III


Najpierw należy zauważyć, że św. Hieronim nie mówi: "kto nie czyta Pisma św. ...". Znajomość Pisma św. to nie to samo co prywatne czytanie. Św. Hieronim poświęcił długie lata studium, zanim zaczął tłumaczyć i komentować Pismo św. Wówczas nie było czegoś takiego jak prywatna lektura. Tak więc zapewne miał na myśli znajomość, która polega na znajomości tego, jak Kościół - wraz z pasterzami, uczonymi i świętymi - rozumie Pismo św. Jest to coś zupełnie przeciwnego do zwyczajów protestanckich, gdzie ludzie nie mający zupełnie pojęcia o właściwej exegezie zabierają się to czytania, interpretowania i używania Pisma św. na swój własny, często wypaczony użytek. 

Co jest z googlem?

Nie wiem, z czego to wynika, ale w pewnych tematach mam trudności w publikowaniu komentarzy z mojego konta. Oto przykład:




Czy "akt poświęcenia" jest ważny? (z aktualizacją)

 


Sprawa już przebrzmiała. Nie miałem możliwości wypowiedzenia się na bieżąco i nadal póki co niestety nie mam dostępu do mojego warsztatu teologicznego, by dokładniej omówić sprawę. 

Właściwie jednak sprawa jest prosta. Po pierwsze, wygląda na to, że kwestia Rosji w objawieniach przypisywanych Matce Bożej w Fatimie jest wątpliwa, tzn. wcale nie jest pewne, że Matka Boża w ten sposób i w ogóle mówiła o Rosji, gdyż nie ma o tym mowy w oficjalnie uznanych objawieniach, czyli tych, które miały miejsce od 13 maja do 13 października 1917 r.  Takie słowa pojawiają się dopiero w rzekomych wspomnieniach s. Łucji, pisanych i wydanych dopiero ponad 20 lat później , gdy s. Łucja nie pojawiała się publicznie. Istotne jest, że swoje pierwotne wspomnienia napisane w 1927 r. s. Łucja na polecenie przełożonych spaliła (ciekawe dlaczego zostało wydane takie polecenie, a w każdym razie potwierdza ono wątpliwości i zastrzeżenia odnośnie do tożsamości i wiarygodności osoby podawanej od lat 40ych za s. Łucję Dos Santos). Wspomina o tym x. prof. Johannes Stöhr, emerytowany profesor dogmatyki, w swoim artykule opublikowanym w aktach sympozjum mariologicznego na stulecie objawień fatimskich (w: M. Hauke [ed.], Fatima - 100 Jahre danach. Geschichte, Botschaft, Relevanz - Mariologische Studien XXV, Regensburg 2017):



Dopiero obecnie znane wspomnienia (rzekomej) s. Łucji, pisane w 1941 r., wspominają o Rosji. Oto dowód z dokumentów wydanych przez sanktuarium w Fatimie:


Tak więc nie jest pewne nawet to, że te słowa zostały rzeczywiście podane przez (prawdziwą) s. Łucję, a jeśli by nawet zostały tak podane, to ich pochodzenie od Matki Bożej jest osobną sprawą, także wątpliwą. W każdym razie to pochodzenie nie zostało nigdy oficjalnie uznane przez Kościół. 

Po drugie, sama treść rzekomych słów Matki Bożej jest wątpliwa. Uzależnienie losów świata od jednego aktu-modlitwy jest teologicznie wątpliwe. Skoro według woli Bożej codziennie sprawowane setki tysięcy, nawet miliony Mszy św. nie zmieniają radykalnie dziejów ludzkości w znaczeniu całkowitej ochrony przed wojnami i zbrodniami, to wiązanie nadziei tego typu z jednym aktem, który nie jest sakramentem, wydaje się sprzeczne z ekonomią Zbawienia w perspektywie całej historii. 

Po trzecie, wprawdzie nie ulega wątpliwości, iż Rosja w ówczesnym momencie historii rzeczywiście była szczególnym miejscem na świecie, miejscem wyjątkowych zbrodni przeciw religii, Kościołowi i ludzkości. Jednak pominięcie wszystkich innych tragedii, cierpień i problemów ludzkości i Kościoła wydaje się bardzo mało prawdopodobne ze strony Matki Zbawiciela. Wszystkie uznane przez Kościół objawienia Marijne mają charakter uniwersalny, są zwrócone do całego Kościoła i całej ludzkości. Nigdy nie był piętnowany jeden kraj i to w sposób sprzeczny z rzeczywistą historią. Wszak komunizm nie był wynalazkiem rosyjskim, lecz zupełnie innych regionów świata i narodów. Odwrócenie uwagi od tych faktów z całą pewnością nie może pochodzić od Boga. Oczywiste jest, że w owym momencie historii Rosja zasługiwała na szczególną uwagę i troskę, jednak sposób, w jaki zostało to ujęte w rzekomych słowach Matki Bożej, jest wysoce wątpliwy, gdyż wręcz wypaczający proste fakty historyczne. Błędy i zbrodnie komunizmu zostały wpierw narzucone Rosji, nawet jeśli z czasem Rosja sowiecka stała się ich centralą i głównym promotorem. 

Po czwarte, pytanie o "ważność" aktu poświęcenia jest niewłaściwe i błędne. Wszak nie może chodzić o ważność w znaczeniu sakramentalnym czy choćby analogicznym do sakramentalnego. W niektórych publikacjach pojawia się ono jako kwestia, czy "niebo przyjmie" taką czy inną formułę aktu poświęcenia. Nie trudno dostrzec tutaj myślenie wręcz magiczne, skoro skuteczność modlitwy - a tym jest właściwie taki akt poświęcenia - uzależnia się od spełnienia szczegółowych warunków wyznaczonych w rzekomych słowach objawienia w Fatimie. 

Po piąte, wygląda na to, że Franciszek chętnie uległ presji chwili, czyniąc akt, którego spodziewały się a nawet domagały kręgi zwłaszcza bardziej niby konserwatywne w Kościele. To służy jego popularności, a równocześnie odwraca uwagę od faktu, że obecnie największe błędy i zgnilizna moralna, godząca w życie ludzkie, w rodziny i w godność ludzką pochodzą nie tyle z Rosji, co z tak zwanego Zachodu, który jest ofiarą przedsięwzięć bandy globalistów, jak to stało się oczywiste w ostatnich latach. Zresztą sposób dokonania tego aktu bynajmniej nie wyraża powagi sprawy i chwili, ani szacunku dla Matki Bożej. Od tego "ważność" oczywiście nie zależy, wyraża jednak poważne - a raczej niepoważne - traktowanie. 

Czy moralne jest inwestowanie na giełdzie?

 


Pytanie jest złożone. Niby nie oczekuje porady, a jednak o nią zahacza. Rozumiem, że chodzi o moralne kryteria kupowania tzw. papierów wartościowych. 

Rynek giełdowy oczywiście nie jest moją specjalnością. O ile wiem, jest on obecnie tak rozczłonkowany na specjalizacje, że nawet profesjonaliści w tej dziedzinie zajmują się jedynie wybranymi działami czy rodzajami. 

Zacznijmy od pojęcia spekulacji giełdowej. Rzeczywiście ma ona w sobie sporo z hazardu, o ile nie opiera się na rzetelnej, solidnej wiedzy co do wartości i strategii rozwoju danej spółki, surowców czy ich grup. Szczególnie skrajnym przypadkiem są tzw. derywaty, które nie opierają się wprost na wartości przedsiębiorstw, towarów i surowców, nawet nie na przewidywaniach, lecz na grze giełdowej, czyli na "wartości" wynikającej głównie czy jedynie z mechanizmu popytu i podaży udziałów, nie stroniąc nawet od fałszywych czy istotnie wybrakowanych informacyj. Słynnym przykładem jest tzw. kryzys nieruchomości z 2008 r., gdy banki sprzedawały "produkty" polegające właściwie na oszustwie. Innym przykładem wysoce niemoralnego, wręcz przestępczego działania banków są znane z ostatnich lat w Polsce kredyty we frankach szwajcarskich. Podobnie jest ze słynną aferą Ambergold. Te przykłady świadczą o tym, że w dziedzinie finansów i bankowości szczególnie łatwo jest zostać wplątanym w oszustwo. Z jednej strony obecnie nikt nie może uniknąć uwikłania w system bankowości, gdyż nie tylko wynagrodzenia, lecz nawet renty i emerytury są przesyłane obowiązkowo na konta bankowe i zostaje narażony na oferty finansowe ze strony banku. Z drugiej strony ktoś dysponujący jakąś nadwyżką dochodów i oszczędnościami szuka sposobu na takie ich przechowanie, które by nie powodowało strat w wyniku inflacji, a raczej zyski i to możliwie najwyższe. Tutaj pojawiają się różne oferty, także obliczone na mniejsze czy większe oszustwo. 

Czy jest moralnie godziwe inwestowanie na giełdzie? Pierwotnie i z założenia kupowanie udziałów (akcyj) polegało na udziale poprzez środki finansowe w działalności gospodarczej danej spółki wraz z ryzykiem z tym związanym, oraz oczywiście w zyskach. Jest to moralnie w porządku w ramach moralnych norm działalności gospodarczej. Jednak czym innym jest inwestowanie w spółkę odzieżową, spółkę żywnościową, zbrojeniową, czy firmę produkującą pornografię czy środki antykoncepcyjne. Obecnie dziedziny i rodzaje działalności są skomplikowane i pomieszane. 

Tutaj jest zasadnicze kryterium moralnego wyboru w zakupie: naczelną zasadą nie powinno być rokowanie zysku z udziału w danej spółce, lecz to, czy i na ile jej działalność jest moralnie przynajmniej akceptowalna. Jeśli np. dana spółka zatrudnia pracowników na zasadach niewolniczych, skrajnie wyzyskując mieszkańców krajów tzw. trzeciego świata, czy też kosztem zatruwania środowiska w tych krajach, to niemoralne jest inwestowanie w nią, nawet jeśli zysk byłby kuszący. Natomiast inwestowanie w spółkę produkującą uzbrojenie nie musi być niemoralne, gdyż prowadzenie wojny może być moralnie usprawiedliwione, nawet wskazane i konieczne. Zwykle jednak wybór nie jest łatwy. Tak np. spółki farmaceutyczne w ostatnich latach zhańbiły się produktami, które nie tylko nie przeszły zwykłej procedury dopuszczenia, lecz zostały de facto narzucone, powodując nie tylko szkody dla finansów państw lecz poważne szkody i straty na zdrowiu i życiu. Równocześnie jednak takie spółki oferują także pożyteczne produkty farmaceutyczne, które są w stanie pomagać i służyć zdrowiu. Jak więc wybrać? 

Otóż z moralnego punktu widzenia nie wolno inwestować swoich oszczędności w działalność spółki, która jest choćby pod jednym względem niemoralna, jeśli np. promuje fałszywe ideologie jak np. genderyzm. Dlatego najpierw należy rzetelnie zapoznać się z działalnością danej spółki, co czyni się już choćby pod względem przewidywanej rentowności inwestycji. Są bowiem także spółki, które nie wykazują mankamentów czy zastrzeżeń moralnych. Inwestowanie w nie jest sygnałem moralnym, nawet jeśli spodziewany zysk nie byłby wysoki, czy niższy od innych, niemoralnych spółek. 

Problemem są oczywiście tzw. fundusze inwestycyjne. Kupujący udział w danym funduszu zwykle nie wie i nie ma wpływu na inwestycje czynione, gdyż o tym decyduje zarząd funduszu, zresztą wynagradzany przez inwestora. Z tego powodu należy stronić od funduszy inwestycyjnych. Chyba że chodzi o fundusz zarządzany przez wiarygodny zarząd. Są także banki - przynajmniej pierwotnie - katolickie, które oferują fundusze deklarujące stosowanie chrześcijańskich kryteriów inwestowania. Tu trzeba jednak także sprawdzić szczegóły, gdyż obecnie jest sporo zamieszania również w środowisku katolickim i ogólnie chrześcijańskim. 

Jest też oczywiście kwestia ryzyka. Zwykle jest tak, że ryzyko jest wprost proporcjonalne do rokowanego zysku. Tak więc także tutaj apetyt na rentowność powinien być miarkowany zdrowym rozsądkiem i poczuciem odpowiedzialności zwłaszcza w przypadku, gdy można dysponowane środki użyć do celów dobroczynnych. Te cele są najlepszą inwestycją w przyszłość, gdyż sięgającą zasług na życie wieczne. 

Celem dobroczynnym jest nie tylko rozumna i roztropna pomoc ubogim, lecz także wspieranie i budowanie kultu Bożego, czyli świątyń, wyposażenia liturgii, a przede wszystkim dobre kształcenie duchownych, katolickie wychowanie dzieci i młodzieży, itp. To są inwestycje najbardziej godne katolika. Wszak dziś korzystamy z inwestowania przez minione pokolenia wierzących, ze wspaniałych świątyń, dzieł sztuki, fundacyj klasztornych, szpitalnych itd. To są prawdziwe i najbardziej rentowne inwestycje, gdyż mają charakter duchowy i służą przez wieki wielu pokoleniom, dając owoce na życie wieczne. 

Podsumowując: 

Inwestowanie na giełdzie jest moralnie godziwe, o ile zachowuje się moralne zasady inwestowania w działalność, która jest moralnie godziwa. Wymaga to nieco przyłożenia się do zebrania informacyj odnośnie do danych spółek. Kryterium powinno być nie rokowanie maksymalnego zysku, lecz moralność działalności danej spółki. 

Równocześnie nie wolno zapominać o inwestowaniu w cele religijne i duchowe, gdyż to one mają najwyższą i trwałą rentowność. 

Czy trudno być katolikiem?


Natychmiast po premierze filmu "Ukryty skarb Kościoła" zostałem wielokrotnie zapytany o opinię. W międzyczasie udało mi się obejrzeć ten film.

Mówiąc w skrócie: co do treści teologicznej nie mam zastrzeżeń, gdyż nie stwierdziłem poważnych uchybień. Nie będąc fachowcem w dziedzinie sztuki filmowej uważam go pod względem technicznym również za porządny. Równocześnie jednak mogę zaznaczyć, że jego poziom nie jest wybitny ani treściowo, ani co do układu treści. Jest to po prostu kompilacja wielu różnych wypowiedzi o różnej wadze i wartości. Mogą one jakoś wprowadzać w temat, mogą też pobudzać do myślenia. Jednak całość nie wnosi nic odkrywczego, ani nie prezentuje solidnych argumentów. Jest to niewiele więcej niż pewien zbiór czy wybór "świadectw" osób, które na jakimś etapie swojego życia odkryły liturgię tradycyjną czy - w przypadku starszych osób - powróciły do niej. 

Autorzy filmu mogą mi zarzucić, że nie mam prawa utyskiwać na jego poziom, skoro odmówiłem udziału w filmie, mimo kilkukrotnych nalegań. 

Jednak nie sądzę, by mój udział był w stanie coś zmienić pod tym względem, gdyż problem leży już w samej formule. Nic nie wskazywało ani nie wskazuje na to, by zamierzano wyprodukować narzędzie przekonywania do liturgii tradycyjnej w sposób uporządkowany, systematyczny. Zdaję sobie sprawę, że obecnie w dziedzinie filmowej panuje tendencja antysystematyczna, antyracjonalna, czyli skupiania się na wrażeniach i osobistych przeżyciach. Ten film mógł być jednak okazją do wyjścia poza i ponad taką konwencję, choć nie musiał z niej zupełnie rezygnować. 

Niemniej godna krytyki jest nazwa kanału i zarazem marki "firmy" Macieja i Anny Świerzyńskich, zresztą wspomniana także w jednej z wypowiedzi, mianowicie x. Grzegorza Śniadocha, będącego wyraźnie głównym bohaterem filmu (o zgrozo). Hasło "Trudno być katolikiem" z całą pewnością nie zachęca do bycia katolikiem, choć poniekąd odpowiada doświadczeniu i odczuwaniu wielu katolików, zwłaszcza tych, którzy nazywają siebie czy są nazywani "tradycjonalistami". Tym niemniej właśnie oni powinni mówić raczej o pięknie katolicyzmu, gdyż to ono jest istotne i motywuje, a nie trudności, które zawsze w jakiś sposób są i pozostaną w każdej sytuacji życiowej i w każdej społeczności. Ta nazwa jest także o tyle dziwna i nieadekwatna, że w filmie jest również mowa o pięknie liturgii tradycyjnej. To właśnie piękno, porządek, harmonia i spójność z wiarą katolicką stanowią główną cechę tej liturgii, zauważalną i de facto dostrzeganą zwykle już przy pierwszym zetknięciu się. 

Oczywiście dobrze, że film ten powstał. Oby pobudził do myślenia i poznawania katolickiej liturgii tradycyjnej. Oby jednak autorzy i ich ewentualni naśladowcy wyciągnęli odpowiednie wnioski na przyszłość, dla następnych produkcyj medialnych różnego typu. Niestety bowiem szerzy się obecnie maniera czy wręcz moda narzekizmu, czyli narzekania czy to na różnego rodzaju skandale, czy na to własny los wskutek posunięć władz itp. Oczywiście można i należy mówić o faktach, także gorszących, o ile celem jest ich przezwyciężenie. Jednak zatrzymywanie się nad nimi do niczego dobrego nie prowadzi, lecz wyrządza poważne szkody, choćby przez marnowanie czasu i energii potrzebnej do budowania duchowego i nie tylko duchowego. Narzekacze typu grono PCh24, x. Dariusz Oko, Dawid Mysior i też Świerzyńscy nieźle zarabiają na wyciąganiu i rozwlekłym exploatowaniu rzeczywistych - a niekiedy niestety także urojonych - skandali. Czyż nie wstyd? Czyż nie należałoby spożytkować czas i środki raczej na krzewienie rzetelnej wiedzy teologicznej oraz na formowanie duchowe swoje i bliźnich, którzy składają im niekiedy nawet pokaźne ofiary? 

To nie jest wcale trudne, choć może wymagać nieco więcej wysiłku niż prezentowanie skandali, których świat oferuje mnóstwo, a które i tak są dość powszechnie znane. Wyszukiwanie konkurencyjnych sensacyjek świadczy nie o trzeźwym katolickim krytycyźmie, lecz o niezwoleniu duchem tego świata, czy przynajmniej o chęci dogonienia go w lukratywnym sprzedawaniu złych wieści. A to właśnie nie jest godne katolika, zwłaszcza tradycyjnego. 


Czy jest katolicki ekumenizm?


W odpowiedzi na to pytanie trzeba wpierw uporządkować pojęcia, jako że bardzo często mamy do czynienia z pomieszaniem pojęć, słów i rzeczy, co prowadzi do bałaganu myślowego i praktycznego. 

Greckie słowa oikumene i oikumenikos są znane w słownictwie chrześcijańskim od starożytności. Sobory powszechne, czyli obejmujące cały Kościół po grecku nazywane były oikumenike synodos. Ich celem, zamiarem i istotą było zawsze odrzucenie herezyj oraz nauczanie prawdziwej wiary, nie szukanie porozumienia czy współdziałania z heretykami kosztem prawdy Bożej. 

Natomiast pojęcie “ekumenizm” pierwotnie nie jest katolickie, lecz antykatolickie w znaczeniu konkurencyjnej koncepcji i wynikającej zeń dążeń i działań. Pojęcie to zakłada istnienie lokalnych, regionalnych i narodowych równoprawnych “kościołów”, które mają dążyć do połączenia się w jedną ogólnoświatową, tzn. ekumeniczną wspólnotę. Łatwo zauważyć, że chodzi tutaj właściwie o realia wspólnot protestanckich, zwłaszcza o protestanckie ujmowanie kościelności. Prawdziwy Kościół Chrystusowy, czyli ten w jedności z Następcą św. Piotra, zawsze był ogólnoświatowy, „ekumeniczny“ (we wspomnianym wyżej znaczeniu jak odnośnie do soborów), w odróżnieniu od wspólnot zarówno protestanckich jak też orientalnych, które zasadniczo miały charakter państwowy i narodowościowy. Godne uznania jest wprawdzie samo dostrzeżenie przez owe wspólnoty potrzeby i wagi jedności (jako przezwyciężenia charakterystycznego dla protestantyzmu rozszczepienia i rozdrobnienia), gdyż jedność jest cechą właściwą Kościoła katolickiego. Istotne i decydujące jest jednak, jak się tę jedność rozumie i jak się do niej dąży. 

Sprawa rozstrzyga się w pojęciu jedności Kościoła Chrystusowego i w pojęciu Kościoła w ogóle, czyli w rozumieniu wiary w jeden Kościół. Istnieją bowiem zasadnicze różnice i przeciwieństwa między katolickim a protestanckim pojęciem tej jedności. 

W ostatnich dziesięcioleciach rozpowszechniła się koncepcja usiłująca pogodzić te sprzeczności, mianowicie przez stopniowalność jedności, jakoby mogła być ona pełna i niepełna. Jest to osobny temat, który wymagałby dokładniejszej analizy. Wspomnę w tym miejscu jedynie, że problem polega na (zamyślnym czy powierzchownym) pomieszaniu i myleniu niestopniowalnej jedności (unitas Ecclesiæ) ze stopniowalnym przynależeniem do wspólnoty (communio) Kościoła (które to stopniowanie rozciąga się od utraty łaski uświęcającej przez grzech śmiertelny, poprzez kary kościelne jak interdykt i exkomunika, aż po apostazję i bycie w ogóle nieochrzczonym, które jest także stopniowalne jak np. w przypadku katechumenów z jednej, i wojujących ateistów z drugiej strony, przy czym u tych ostatnich oczywiście trudno jest w ogóle mówić o communio z Kościołem). 

Podczas gdy oczywiste jest, iż wspólnoty protestanckie są zarówno między sobą głęboko podzielone, jak też oddzielone w zasadniczych dziedzinach (wiara, sakramenty, ustrój) od Kościoła Chrystusowego, czyli katolickiego, ten ostatni zachowuje w sobie niezmiennie i nieutracalnie tę jedność (unitas), którą Jezus Chrystus raz na zawsze obdarzył swój Kościół. Innymi słowy: Kościół nie jest i nie może być nigdy podzielony, a jedynie poszczególni jego członkowie czy wspólnoty mogą utracić swój udział w tej unitas Ecclesiæ poprzez oddalenie się od communio wiary, sakramentów i hierarchicznej władzy (zachowując łączność we większym czy mniejszym stopniu). Takie było zawsze przekonanie i nauczanie katolickie, i takie jest ono zasadniczo także obecnie, czego wyrazem jest chociażby fakt, że Stolica Apostolska nigdy nie była i nadal nie jest członkiem głównej organizacji ekumenicznej, którą jest tzw. Światowa Rada Kościołów. Oznacza to, że Stolica Apostolska nadal przynajmniej oficjalnie reprezentuje przekonanie, że Kościół rządzony przez Następcę św. Piotra jest jedynym prawdziwym Kościołem Chrystusowym (pomijam tutaj kwestię słynnego rozróżnienia między „est“ i „subsistit“), a nie jednym z wielu równie prawdziwych (czy nieprawdziwych) „Kościołów“ w znaczeniu równoprawnych i równowartościowych wspólnot Kościoła Chrystusowego.

Pewna interpretacja dokumentów Soboru Watykańskiego II, zwłaszcza „Dekretu o ekumeniźmie“, niejako przyłączyła Kościół do tzw. ruchu ekumenicznego, który jest z pochodzenia i z zasad niekatolicki. Wynika to z tego, że w dokumentach soborowych nie porzucono wprawdzie wprost wspomnianych wyżej zasad eklezjologii katolickiej, lecz sformułowano je tak, by przynajmniej w znacznym stopniu nie stanowiły przeszkody dla włączenia się w pewne inicjatywy protestanckiego ruchu ekumenicznego, do którego zresztą w międzyczasie dołączyły także niektóre wspólnoty chrześcijaństwa wschodniego. Owo rozmycie doktrynalne otworzyło równocześnie furtkę dla koncepcyj niekatolickich i antykatolickich, tudzież dla praktyk, które od początku i przez całe wieki historii Kościoła były zakazane i uchodziły za bluźnierstwo wobec prawdy Objawienia. 

W poczynaniach „ekumenicznych“ nawiązuje się wprawdzie także do rdzennie katolickiej praktyki oktawy modlitw o jedność chrześcijan, wprowadzonej przez papieża Leona XIII w 1898 r. w powiązaniu ze świętem Apostołów Piotra i Pawła (29 czerwca), a przez św. Piusa X w 1908 r. przeniesionej na dni od święta rzymskiej Stolicy Piotrowej (Cathedra Petri) do święta Nawrócenia św. Pawła (18-25 stycznia), dla podkreślenia, że jedność między wyznawcami Chrystusa może mieć miejsce jedynie w jedności z Następcą św. Piotra. Nie jest zapewne przypadkiem, że Jan XXIII w ramach nowej polityki ekumenicznej usunął święto rzymskiej Stolicy Piotrowej z dnia 18 stycznia, przenosząc je na dotychczasowe święto antiocheńskiej Stolicy Piotrowej, tzn. 22 lutego. Tym samym oktawa modlitw została pozbawiona zasadniczego katolickiego i zarazem biblijnego wątku, tudzież pierwotnej myśli przewodniej. 

W międzyczasie obchody oktawy, a także inne imprezy ekumeniczne przekształciły się najczęściej w widowiska czy wręcz manifestacje relatywizmu eklezjologicznego, sprawiając wrażenie, jakoby Kościół katolicki był tylko jedną z wielu jakościowo równych sobie odmian czy wersyj chrześcijaństwa. Ten pogląd nie ma wprawdzie oparcia w oficjalnych dokumentach doktrynalnych, a został nawet jako tako wyraźnie odrzucony w deklaracji Kongregacji Nauki Wiary Dominus Iesus z 2000 r. Nie powinno jednak dziwić, że fakty, gesty i obrazy silniej przemawiają i mocniej wpływają na świadomość rzesz zwykłych wiernych (czy nawet mniej solidnych teologów) niż oficjalne dokumenty.

Czy współczesne praktyki ekumeniczne służą budowaniu jedności, czy budowaniu atmosfery dialogu i zrozumienia wzajemnego, w poszanowaniu odmienności? Wspólne modlitwy, nabożeństwa paraliturgiczne czy nawet liturgiczne, zwłaszcza te, które są wykroczeniem nawet przeciwko nowym przepisom liturgicznym, stanowią nie tylko coś, co w całej prawnej Tradycji Kościoła zawsze było zakazane jako publiczny grzech przeciw prawdzie i miłości bliźniego (który ma prawo poznać prawdę Chrystusową i zostać wyprowadzonym z błędu, a nie być utwierdzanym w błędzie), lecz sprawiają wrażenie równości wszystkich wyznań czyli praktycznej negacji jedynej prawdziwości Kościoła katolickiego. Istnieje więc jaskrawy dysonans, jeśli nie wręcz sprzeczność między tymi praktykami, a oficjalnym nauczaniem Magisterium Kościoła, także soborowym i posoborowym, aczkolwiek ono jest w znacznym stopniu rozmyte i niejednoznaczne. Uderza to nie tylko w nieomylne prawdy wiary, lecz także w świadomość przekonań wiernych. Z teologicznego i pastoralnego punktu widzenia natomiast nie można nic zarzucić, jeśli chodziłoby o spotkania dla życzliwej wymiany zdań i owocnej dyskusji, której celem musi być usunięcie uprzedzeń i przekonanie do prawy katolickiej.

Chrystus Pan dał Apostołom nakaz nauczania wszystkich ludzi oraz udzielania sakramentów jako drogi Zbawienia. Takie jest też obecnie posłannictwo Kościoła i pozostanie na zawsze, także w odniesieniu do ochrzczonych, którzy są poza Kościołem czyli poza pełną communio wiary, sakramentów i władzy hierarchicznej. Właśnie według nakazu Chrystusowego trzeba mierzyć i oceniać wszelkie poczynania w odniesieniu do innowierców powołujących się na Pismo św. i naukę Chrystusa. Można oczywiście rozważać, czy przed Vaticanum II należycie i wystarczająco zwracano uwagę tudzież podejmowano potrzebne i konieczne wysiłki względem odłączonych od Owczarni Chrystusowej. Z pewnością można się doszukać zaniedbań czy może nawet braku gorliwości w tej dziedzinie. Zapewne w tym znaczeniu biskupi zebrani na soborze wyrazili pragnienie wzmożenia wysiłków dla nawrócenia innowierców oraz doprowadzenia ich do jedności wiary, sakramentów oraz podległości kościelnej. O tyle można mówić o właściwym katolickim „ekumeniźmie“ (aczkolwiek słowo to jest mylne i faktycznie zwykle prowadzi do nieporozumień). 

Rozstrzygające jest, z jakich motywów i w ramach jakich zasad teologicznych podejmuje się inicjatywy „ekumeniczne“, tzn. czy są one zgodne z wiarą katolicką. Analiza konkretnych poczynań pod względem werbalnym, symbolicznym, a także czysto formalnym, niestety najczęściej prowadzi do wniosku, że odbywają się one nie w duchu eklezjologii katolickiej, lecz wręcz w mniej czy bardziej zakamuflowanej negacji tejże. Jeśli takie jest rzeczywiste tło praktyk ekumenicznych, to stanowią one – bardzo przykro to stwierdzić – sprzeniewierzenie się prawdzie Ewangelii oraz Chrystusowemu posłannictwu Kościoła.

Jak uwolnić się od skrupułów?

 

Jest to jeden z wielu różnego rodzaju przypadków tzw. skrupułów. Mogą one dotyczyć różnych dziedzin życia duchowego i moralnego. Skrupuły mogą mieć związek z czymś takim, co psychologia nazywa nerwicą natręctw. Aczkolwiek jest raczej tak, że psychologia wymyśliła swoją nazwę na znane i opisywane od wieków duchowe zjawisko skrupułów, zresztą będąc tu zwykle bezsilną i bezradną, mimo pozornie bardzo fachowych pojęć i metod. 

O skrupułach traktuje wiele podręczników z teologii duchowości i też mistrzów życia duchowego. Główną i zasadniczą radą jest posłuszeństwo wobec kierownika duchowego, którego oczywiście należy mieć zwłaszcza w takiej sytuacji. Dlaczego jest to aż tak ważne i kluczowe? Z prostego powodu: za tzw. skrupułami zwykle kryje się inny problem duchowy, być może nawet ich kilka. Innymi słowy: skrupuły na pewnym punkcie są jakby tematem zastępczym i mechanizmem obronnym. Nie chodzi o to, że skrupulant oszukuje sam siebie, bo często tak nie jest. Z reguły są to osoby szczerze gorliwe w życiu duchowym. Istotną cechą takiej osobowości jest swego rodzaju perfekcjonizm, czyli dbałość o doskonałość czy to zasadniczą czy w danej dziedzinie, co jest oczywiście dobre i słuszne. Mechanizm polega na tym, że człowiek wyczuwa u siebie jakiś brak czy tendencję do złego, jednak raczej podświadomie, czy to z braku rozeznania, czy też wskutek nawet podświadomego wypierania tego problemu ze sfery świadomości. Problem w taki sposób oczywiście nie przestaje istnieć, lecz objawia się właśnie w postaci skrupułów, czyli bolączki duchowej, która może być bardzo uciążliwa i hamować właściwy rozwój życia duchowego. 

Oczywiście w pewnym stopniu skrupulant może także sobie sam pomóc, a to przede wszystkim przez poznanie, że dany przedmiot skrupułów nie jest jego właściwym problemem. Pozostając przy powyższym przykładzie: każdy człowiek, nawet małe dziecko, wie, kiedy jest syte, a kiedy nie. Dorosły człowiek wie ponadto, jaka ilość pożywienia jest mu potrzebna do normalnego, zdrowego funkcjonowania (pomijam tutaj kwestie umartwienia i postu). Ludzie mają różne organizmy, z różną przemianą materii, co powoduje, że potrzeby ilościowe pożywienia są różne. Wystarczy dopuszczać do głosu odczucie swojego organizmu, oczywiście nie wyłączając rozumu co do ilości, rodzaju i jakości potrzebnego pożywienia. 

Niemniej pomocna jest ocena otoczenia. Otoczenie nie ma prawa dyktować określonej ilości, o ile nie ma wyższych kryteriów jak dieta czy inne zasady zdrowotne. Może jednak pomóc w odpowiednim rozpoznaniu własnych potrzeb co do ilości potrzebnego pożywienia. Zresztą zwykle jest tak, że potrzebna ilość zależy od jakości. Tak np. smakowita potrawa odgrzewana z poprzedniego dnia ma o wiele mniejszą wartość odżywczą niż nawet prosta potrawa ugotowana na świeżo. Zwłaszcza w żywieniu zbiorowym stosuje się obecnie przeważnie prawie gotową i wysoko przetworzoną żywność. Może ona mieć walory smakowe, jednak co do wartości odżywczej jest znacznie poniżej świeżego pożywienia domowego, choćby nawet prostego. Zwykle kierujemy się głównie czy wyłącznie smakiem, jednak nasz organizm trafnie ocenia wartość odżywczą danego pożywienia, także pod względem zaspokojenia potrzeb odżywczych w stosunku do koniecznego wysiłku czy to fizycznego czy umysłowego. Dlatego normalne jest, że organizm szybciej i łatwiej odczuwa głód po spożyciu pokarmu o gorszej jakości odżywczej, nawet jeśli był on smaczny. 

W końcu kierownik duchowy powinien pomóc w rozeznaniu całości kondycji duchowej oraz właściwych problemów duchowych danej osoby, nie tylko tych zastępczych. Dlatego najlepiej jest, jeśli zna daną osobę także poza konfesjonałem, czyli w normalnym życiu na co dzień. W konfesjonale kapłan jest zdany właściwie tylko na to, co usłyszy od penitenta. Wprawdzie spowiedź jest ważna i istotna na poziomie sakramentalnym, jeśli nie ma zatajenia grzechu ciężkiego i jest szczera wola poprawy. Jest to jednak za mało dla owocnego kierownictwa duchowego w problemach typu skrupuły. 

Tak więc należy szukać odpowiedniego kierownika duchowego i modlić się o niego. Równocześnie trzeba mieć ufność, że Pan Bóg zawsze daje wszystko, co w danym momencie jest konieczne dla zbawienia duszy.


Post scriptum

Wprawdzie to nie jest właściwy temat, jednak gwoli zakończenia wątku w komentarzach podaję zasadnicze zdania technologa żywności: