Zasady komentowania: bez anonimowych komentarzy

Szklanka w połowie pełna czy w połowie pusta?


Niemal od pierwszych dni pontyfikatu Leona XIV trwa w środowiskach katolików konserwatywnych debata co do tego, czy jest to Franciszek 2.0 czy jednak ktoś inny. Dyskutanci czy raczej recenzenci błyskawicznie rzucają się na każde nowe wypowiedzi czy decyzje Leona XIV, szukając w nich potwierdzenia bądź zaprzeczenia dla swojej tezy. Jak to zwykle w płyciznowym dziennikarstwie bywa, liczą się głównie czy niemal wyłącznie wypowiedzi dla dziennikarzy, a mało kogo w ogóle interesują przemówienia oficjalne czy homilie. Póki co nowy papież co do łatwości i częstotliwości wypowiedzi dziennikarskich niestety idzie w ślady swego bezpośredniego poprzednika, aczkolwiek poziom wypowiedzi jest zdecydowanie lepszy, mianowicie nie krętacki i zasadniczo nie skandaliczny, choć także dający możliwość a nawet sposobność do nieporozumień. Typowym przykładem jest najnowsza wypowiedź (z 30.9.2025): 


Słynny usański katolicki konserwatywny teolog i publicysta zareagował w następujący sposób:



Jak widać, Kwaśniewski nie ukrywa swojego rozczarowania. Równocześnie jednak nie przytacza wypowiedzi Leona XIV w całości, lecz opuszcza pierwsze i ostatnie zdanie, a to istotnie zmienia całość. 

Wszak jest dość jasne, że Leon XIV 
- unika odpowiedzi odnośnie do tego konkretnego senatora (i zamiaru przyznania mu odznaczenia kościelnego),
- rozszerza temat ochrony życia ludzkiego o temat kary śmierci i traktowania imigrantów,
- wskazuje na nauczanie Kościoła w tych kwestiach,
- apeluje o wzajemny szacunek, 
- nie chce dać się wciągnąć w spory polityczne czy to partyjne czy frakcyjne między katolikami, czyli unika opowiedzenia się za jedną ze stron sporów. 

Interpretując życzliwie i zarazem rzetelnie, myślę, że podstawne jest zarzucanie mu zrównywania tych trzech kwestii, czyli życia nienarodzonych, kary śmierci i życia imigrantów. Nie trzeba być wybitnym teologiem, by zdawać sobie sprawę z istotnych różnic. Osobiście bym zarzucił mu jedynie, że w ogóle jest gotowy do wypowiadania się w takiej sytuacja, która właściwie wyklucza rzetelne rozpatrzenie i odpowiednie rozwinięcie myśli, co by zabezpieczyło przed nieporozumieniami. Tutaj Leon XIV jakoś nie ma odwagi a chyba nawet ochoty na odróżnienie się od Franciszka, który wręcz lubował się w tego typu sytuacjach i wypowiedziach, które regularnie prowadziły do zamieszania i skandali. Z drugiej strony jednak publiczność oczekuje zajęcia stanowiska przez papieża w aktualnych gorących kwestiach. Byłoby sprzeczne z naturą i charakterem Roberta Prevost'a, gdyby to zignorował i nie odpowiedział na te oczekiwania. 

Czy można było lepiej zareagować na to pytanie dziennikarki? Prawicowi publicyści są oczywiście rozczarowani i oburzeni, że papież nie skorzystał z okazji by publicznie zrugać kardynała Cupich'a, a także wszystkich proaborcyjnych biskupów i polityków zarówno w USAnii jak i na całym świecie. Za to Leon XIV oczywiście odpowie przed Panem Bogiem, o czym on zapewne doskonale wie. Nie sposób jednak się z nim nie zgodzić w tym, że zawężanie troski o ochronę życia ludzkiego do nienarodzonych nie jest ani uczciwe, ani mądre, ani katolickie. On nie powiedział, że stosunek do aborcji jest nieistotny czy mniej ważny, lecz wskazał na szerszą perspektywę teologiczną i polityczną. Jego słowa nie są bagatelizacją czy relatywizacją zła aborcji, lecz wytknięciem braku konsekwencji i uczciwości zarówno u tych, którzy opowiadają się za liberalnym traktowaniem aborcji, jak też u tych, którzy - być może - zapominają o ludzkiej godności i prawie do życia imigranta czy zbrodniarza. Tutaj jest oczywiście nie wolno pomijać aspektu winy, czyli istotnej różnicy między prawem do życia niewinnego dziecka a tymże prawem po stronie zbrodniarza czy nielegalnego imigranta. Zaznaczenia tej różnicy brakuje w tych słowach, lecz z tego nie wynika jej negacja. 

Na tym przykładzie widać dość wyraźnie, jak wielkie rany, uprzedzenia, skrzywienia i podatność na wręcz neurotyczne reakcje pozostawił w umysłach katolików pontyfikat Franciszka, który zresztą słusznie można uznać za największą traumę w życiu Kościoła na przestrzeni wszystkich wieków. Leon XIV jest traktowany podejrzliwie czy przynajmniej nieufnie już choćby z tego powodu, że swoją karierę kościelną - patrząc powierzchownie - zawdzięcza swojemu poprzednikowi. Co zresztą nie jest do końca prawdą, gdyż generałem szacownego zakonu został za Jana Pawła II, a już za Benedykta XVI był traktowany jako poważny kandydat do biskupstwa. Nie zamierzam niczego upiększać ani namawiać do naiwnego optymizmu. Chodzi o rzetelność i realizm. Mówiąc najkrócej: wydaje mi się, że wynik konklawe w 2025 r. był najlepszym możliwym czyli realistycznym wyborem w tym momencie historii Kościoła. Też bym sobie życzył, by papieżem został ktoś, kto jednoznacznie opowiada się za liturgią tradycyjną i kto by niezwłocznie potępił wszelkie herezje i błędy grasujące obecnie w Kościele, tudzież usunął z urzędów wszystkich kardynałów, biskupów, opatów, proboszczów, którzy nie popierają szczerze jego linii. Pan Bóg oczywiście mógłby taki wybór konklawe zdziałać. Jednak fakt jest taki jaki jest, a Pan Bóg nie musi nam się z tego tłumaczyć. Wręcz odwrotnie: to my mamy starać się zrozumieć to, co Pan Bóg chce nam w tym momencie historii Kościoła powiedzieć. 

Na koniec jeszcze mała próba pomocy tym, którzy jednak chcą zrozumieć Leona XIV i tym samym wolę Bożą na ten czas. Kim jest Leon XIV?

Jest Usańcem: 
Większości obywateli świata USAnia kojarzy się z potęgą, zamożnością i narzucaniem swojej woli innym państwom. Kto nie zna tego kraju od wewnątrz, czy przynajmniej Usańców osobiście, ten nakłada ten schemat na każdego Usańca. Ten kraj jednak jest specyficzny, dość różny od innych krajów, a także są istotne różnice między społecznościami w jego łonie. Dla katolika np. polskiego Kościół usański jest potęgą pod każdym względem. Tymczasem mało kto wie, że katolicy usańscy do niedawna - mniej więcej jeszcze pół wieku temu - byli wręcz publicznie wyszydzaną i pogardzaną mniejszością, mimo swoich niewątpliwych i powszechnie docenianych zasług choćby w szkolnictwie i edukacji. Katolicyzm w USAnii jest tam wprawdzie największą denominacją, jednak ma przeciw sobie przytłaczającą większość protestantyzmu różnej maści, wprawdzie podzielonego na tysiące czy dziesiątki tysięcy sekt, ale zgodnym w zwalczaniu i poniżaniu katolików. Fakt, że dopiero taki fałszywy katolik jak Joe Biden został dopuszczony do urzędu prezydenta, jest tylko jednym z dowodów. Rodzina Roberta Prevost'a należała do niższej klasy średniej, co jest typowe dla katolików chicagowskich. Ma to oczywiście sporo zalet, zwłaszcza dla życia religijnego, gdyż sprzyja silnej tożsamości wyznaniowej. Równocześnie jednak wzmacnia poczucie wartości i wagi tolerancji, koniecznej w sytuacji pluralizmu religijnego. W takiej mentalności wzrastał Robert i to ona kształtowała jego osobowość. Zresztą swoisty pluralizm znamionował i nadal znamionuje jego rodzinę: podczas gdy matka była bardzo pobożna i pilnowała codziennego różańca w rodzinie, jego ojciec był związany z paramasońską organizacją Lions Club, zaś obecnie jego starszy brat Louis dość otwarcie popiera republikanów i D. Trumpa, podczas gdy młodszy John ma dość wyraźne poglądy lewackie po linii bergogliańskiej. Taka sytuacja wręcz wymusza zarówno unikania spornych kwestij jak też szukania tego, co łączy. Istotną cechą mentalności usańskiej jest także pragmatyzm, polegający na pewnej wręcz niechęci dla rozwijania abstrakcyjnych teorij na rzecz poszukiwania rozwiązań, które sprawdzają się w praktyce. W przypadku Roberta Prevost'a mamy do czynienia z pewnym połączeniem tych dążeń, gdyż jest on z jednej strony uzdolnionym matematykiem, z drugiej jednak kimś, kto nie poświęcił się karierze naukowej lecz szukał stylu życia dla praktycznej realizacji żywej wiary, a w teologii pociągała go praktyka wiary wyrażona w prawie kanonicznym, i to zaprowadziło go w końcu na misje do ubogich w Peru. To ostatnie jest mało usańskie, gdyż sprzeciwia się tendencji do wygodnictwa i wyniosłej dominacji, a równocześnie jest zapewne owocem doświadczenia czy styczności z ubóstwem, którego nie brakuje także w Chicago czy ogólnie w USAnii. 

Jest augustianinem: 
Gdy młody Rober Prevost w połowie lat 70-ych XX w. wybierał drogę powołania duchownego, zakon augustianów, który znał dość dobrze, był w modzie z wielu powodów, aczkolwiek przeżywał zapaść jak niemal wszystkie zakony w posoborowiu. Otóż moderniści już od końca XIX w. reprezentowali odejście od teologii scholastycznej i tomistycznej na rzecz powrotu do teologii "kerygmatycznej", czyli odejście od naukowej precyzji pojęć i dowodów teologicznych a przejście na styl homiletyczny i katechetyczny, czyli bardziej przeżyciowo-subiektywistyczny. Powoływano się przy tym ogólnie na Ojców Kościoła, w tym głównie na św. Augustyna. Tej modzie uległ zresztą już znacznie wcześniej młody Joseph Ratzinger, który zarówno w swojej pracy doktorskiej jak też habilitacyjnej zajął się augustiańskim nurtem teologii. 
Myślę, że najistotniejszym kluczem do mentalności i osobowości Leona XIV jest reguła św. Augustyna, która jest najstarszą regułą zakonną Kościoła łacińskiego, a równocześnie dziełem, które przez wieki wywierało i nadal wywiera potężny wpływ na duchowość kleru katolickiego. Można ją streścić w trzech słowach: miłość Boga, wspólnotowość, czyli braterstwo, oraz posłuszeństwo. Myślę, że nie można Robertowi P. odmówić miłości Boga, skoro jako zdolny młodzieniec z szansą na karierę świecką wybrał życie zakonne a następnie posługiwanie jako misjonarz. Te same fakty świadczą o duchu wspólnotowości i posłuszeństwa. On nie jest samotnikiem, nie jest monarchą, nie jest maminsynkiem i nie jest tyranem. Szkoła życia w zakonie uczy realizmu przede wszystkim w stosunku do siebie, a także wysiłku zrozumienia innych, szacunku i wzajemnej zależności. Od bardzo dawna nie było zakonnika na Stolicy Piotrowej. Franciszek był wprawdzie jezuitą, lecz jedynie w duchu poważnie wypaczonego, modernistycznego pseudojezuityzmu "słynnego" Pedro Aruppe, na tyle wypaczonego, że nawet jego współbracia uważali go za niegodnego biskupstwa. Natomiast w Leonie XIV widać, że jest zakonnikiem z krwi i kości, dogłębnie i szczerze, a potwierdzają to jego współbracia, których był przełożonym generalnym przez dwie kadencje czyli przez maxymalny okres. Owszem, także ten zakon jest dotknięty zarazą modernistycznego soborowizmu. Ryba psuje się od głowy. Jednak w Robercie P. widać szczere przywiązanie do reguły św. Augustyna i tym samym przynajmniej do tego nurtu duchowości katolickiej, który jest najstarszy w Kościele i poniekąd najbardziej płodny, skoro chociażby św. Tomasz z Akwinu należał do zakonu dominikańskiego, zbudowanego właśnie na regule augustiańskiej. Oczywiście wspólnotowość i posłuszeństwo mogą być nadużywane, podobnie jak miłość do fałszywego bóstwa w fałszywej religii. Jednak u człowieka na urzędzie kościelnym bardziej niebezpieczny - im wyższy urząd tym bardziej - jest indywidualizm, gdyż bardziej sprzyja on oderwaniu od rzeczywistości i przeświadczeniu o własnej wielkości, co dość wyraźnie widać u poprzedników na Stolicy Apostolskiej. Wspólnotowość może być wypaczona, mianowicie wtedy gdy przeradza się w stawianie interesu grupowego ponad prawdę i miłość Boga. Także posłuszeństwo może zostać wypaczone i faktycznie jest obecnie regularnie wypaczane, gdy władza i urząd są stawiane ponad prawdą i sprawiedliwością, a dominować chce swawola sprawującego władzę. Tutaj akurat wspólnotowość może być skutecznym środkiem zapobiegawczym czy przynajmniej barierą dla despotyzmu. Dlatego właśnie po epoce despotyzmu bergogliańskiego wiele dobrego, a przynajmniej istotnego polepszenia można się spodziewać w obecnym pontyfikacie, co już widać w przemianie nastroju w samym Watykanie. 

Jest misjonarzem: 
W przypadku kogoś wychowanego w dobrobycie - a nawet zbytku - lat 60-ych i 70-ych pójście na misje do kraju nie tylko ubogiego lecz naznaczonego brakiem stabilności politycznej, przemocą i wojną domową w tym czasie było rzadkością, oryginalnością, a właściwie należałoby powiedzieć - heroizmem. Mówię to z całą odpowiedzialnością, gdyż końcem lat 80-ych byłem związany ze zgromadzeniem misyjnym najpierw w Polsce i na koniec w Austrii. Młody, zdolny zakonnik augustianin z USA mógł sobie urządzić bardzo wygodne życie i nawet karierę kościelną, zwłaszcza że studiował w Rzymie, co oczywiście bardzo sprzyja karierze. On jednak wybrał trudy i niebezpieczeństwa pośród nędzy w Peru, co było wówczas bardzo rzadkie nie tylko w jego zakonie, który właściwie nie specjalizuje się w działalności misyjnej, lecz nawet w zgromadzeniach specjalistycznie misyjnych. A widać po nim, że jest misjonarzem z zamiłowania, z serca, oraz z krwi i kości. Równocześnie praca na misji zapewne miała też znaczący wpływ na jego osobowość kapłańską. Jakie to są cechy?
Po pierwsze, najpierw uważne, nieuprzedzone poznanie rzeczywistości, która jest wpierw obca, poznawanie mentalności, kultury, słuchanie, zanim się coś powie czy zacznie działać. 
Po drugie, bezinteresowność czyli autentyczna, szczera wola pomocy, zwłaszcza duchowej. Można to też nazwać otwartością na potrzeby innych. 
Po trzecie, unikanie wszystkiego, co mogłoby zrazić, zranić czy zniechęcić, gdyż bariera choćby emocjonalna może udaremnić wszelkie wysiłki zdobycia zaufania i działania dla dusz. 
Po czwarte, docenienie choćby iskierki czy źdźbła prawdy i dobra, nawet jeśli otoczone jest to fałszem, złem czy przynajmniej czymś dziwnym i obcym. 
Oczywiście mentalność misjonarza może mieć też negatywne strony, jak chociażby brak precyzji czy subtelności teologicznej, skłonność do pójścia na skróty "ze względów duszpasterskich" a wbrew normom prawa itp. Tutaj o. Prevost był o tyle przygotowany i zabezpieczony że wcześniej zdobył wykształcenie specjalistyczne w kanonistyce, więc z pewnością nie gardził prawem kościelnym. Myślę, że jego życie i osobowość stanowi udaną i wielostronną syntezę różnych aspektów życia kościelnego i duchowości. Z tego właśnie powodu dla kogoś przywykłego np. do mentalności czysto kanonistycznej, czy - z drugiej strony - jedynie misyjnej Leon XIV wydaje się nieczytelny i niezrozumiały. Misjonarze są raczej znani z ignorancji, a jeszcze bardziej z pogardy dla prawa kościelnego, zaś kanoniści ze ślepego na rzeczywistość trzymania się litery prawa. Przez swoją drogę życiową o. Robert Prevost jest dobrze przygotowany do przezwyciężenia tej dychotomii, a myślę, że nie tylko tej. 

Podsumowując:
Nie zamierzam uprawiać tanich pochwał czy apologii. Chodzi mi jedynie o rzetelność w odniesieniu do faktów. Pamiętam ostrożność i zasadniczą życzliwość, z którą traktowany był Franciszek na początku swojego pontyfikatu także ze strony katolików konserwatywnych, mimo tego, że właściwie od początku było jasne - przynajmniej dla mnie - kim on jest, co będzie mówił i jak działał. Dopiero stopniowo z czasem pojawiały się głosy krytyczne, właściwie dopiero po opublikowaniu "słynnej" adhortacji "Amoris Laetitia". Natomiast na Leonie XIV od początku ciąży - w oczach krytyków i sceptyków - znamię wypromowania go przez Franciszka. Zapomina się przy tym, że Bergoglio bardzo często, a właściwie regularnie działał według swojego widzimisię, bądź sympatii czy antypatii. Warto mieć na uwadze fakt, że darzył ewidentnie sympatią także słynnego w kręgach tradycyjnych biskupa Atanazego Schneider'a, któremu zawsze udzielał audiencji na życzenie, mimo że powodem było nie podlizywanie się lecz upominanie. 
Apeluję więc o przynajmniej taką samą życzliwość czy przynamniej ostrożność w traktowaniu Leona XIV, a nade wszystko o rzetelność. Pamiętam, z jakim zainteresowaniem śledzono codzienne "homilie" bergogliańskie, choć to były zwykle prymitywne i zakłamane bełkoty. Natomiast teraz niby konserwatywni recenzenci Leona XIV ograniczają się do oglądania obrazków, nawet nie wysilając się na zapoznanie się z jego nauczaniem czyli oficjalnymi wypowiedziami, ograniczając się najwyżej do spontanicznych wywiadów. Proszę sobie porównać pierwsze z brzegu przemówienie czy homilię Leona XIV z odpowiednikami "nauczania" bergogliańskiego. To powinno wystarczyć, by zauważyć przepaść między nimi zarówno w stylu jak też w treści. Nie musi to oznaczać zanegowania wprost tego, co głosił Franciszek. Już sama metoda teologiczna stanowi o sprzeczności. 

Można oczywiście narzekać i wytykać, że Leon XIV nie ryczy na heretyków i nie przepędza ich z Watykanu i stolic biskup na pustynię. Ciekawe, kto z takich mądrych by tak postąpił ze swoimi niesfornymi dziećmi (gdyby je miał) czy choćby ze swoimi pracownikami (gdyby ich miał). Tacy mądrale zapewne nie mają pojęcia ani o wychowaniu dzieci, ani o obchodzeniu się ze współpracownikami, a tym bardziej o tym, jak działa Kuria Rzymska i w ogóle Kościół. Albo myślą o Kościele w kategoriach postfeudalnego systemu kościelnego w Polsce, gdzie już byle kurialista uważa się za jakby bożka czyli za prawie wszechwładnego i wyniesionego ponad zasady nawet zwykłej przyzwoitości.