Zasady komentowania: bez anonimowych komentarzy

Czy rozdział Kościoła i państwa jest dobry?



Hasło tzw. rozdziału państwa od Kościoła pochodzi od protagonistów rewolucji masońskiej we Francji. Tłem historycznym tego postulatu jest zarówno przymierze władców (królów i książąt) z Kościołem oraz absolutyzm monarchiczny, jak też bizantyńsko-protestanckie połączenie tronu z ołtarzem (cezaro-papizm, świeckie zwierzchnictwo nad zborami protestanckimi). Był on wymierzony zasadniczo przeciw Kościołowi w konkretnej sytuacji historycznej, jednak zawierał także elementy, które z czasem okazały się korzystne dla wolności Kościoła (libertas Ecclesiae). Opieka państwa nad Kościołem często faktycznie pociągała za sobą przynajmniej próby wpływania na jego sprawy, czyli dziedzinę wiary, kultu i moralności, czego jaskrawym przykładem jest józefinizm w Austrii. Ten kontext i uwarunkowania są istotne dla zrozumienia stanowiska Kościoła w tej sprawie, zarówno w przeszłości jak też obecnie.

Punktem wyjścia w rozważeniu tej kwestii musi być oczywiście definicja głównych pojęć, czyli zarówno Kościoła jak i państwa. Kościół jes społecznością wyznających wiarę katolicką zorganizowaną hierarchicznie według własnego celu (ziemskiego i ostatecznego czyli wiecznego) i ustroju. Państwo jest sposobem uporządkowania życia danej społeczności według celu, czyli dobra wspólnego, które jest bezpośrednio doczesne, aczkolwiek ze swej strony podporządkowane celowi wiecznemu. Są więc oczywiste elementy wspólne obydwu rzeczywistości, jak
- charakter społeczny, czyli odniesienie do jednostek ludzkich jako indywiduum i jako wspólnoty,
- sobie właściwy cel bezpośredni (dla Kościoła zbawienie dusz, dla państwa dobrobyt doczesny),
- sobie właściwy ustrój (porządek stosunków społecznych) oraz
- wspólny cel ostateczny, który celem każdego człowieka.

Już w tych elementach wspólnych wyraźnie widać różnice, stanowiące także o pewnej odrębności.
Wyznacznikiem właściwego wzajemnego stosunku jest oczywiście nauczanie i przykład Jezusa Chrystusa, przekazane i nauczane przez Kościół.

Główne zasady można streścić następująco:
1. Zarówno Kościół jak i państwo służą dobru człowieka i społeczości ludzkiej.
2. Jest różnica w celu: celem Kościoła jest zbawienie dusz, zaś celem państwa jest realizacja dobra wspólnego w dziedzinie doczesnej, co oczywiście nie może być w sprzeczności z celem wiecznym.
3. Jest różnica w pochodzeniu oraz ustroju: ustrój Kościoła pochodzi z Objawienia Bożego, ustrój państwa pochodzi z prawa naturalnego, którego źródłem ostatecznym jest oczywiście Bóg, jednak jest ono poznawalne rozumem bez konieczności wiary nadprzyrodzonej.
4. Dziedzina doczesna jest ze swej natury przyporządkowana i podrzędna wobec celu wiecznego.

Wynika stąd, że nie jest możliwy rozdział Kościoła czy ogólnie religii od państwa, czy odwrotnie. Świadczą o tym także doświadczenia historyczne: każda próba takowego rozdzielenia oznaczała faktycznie nie tylko usiłowanie zniszczenia Kościoła czy religii w ogóle, także za cenę prześladowania i mordowania własnych obywateli, lecz także konstruowanie zastępczej pseudoreligii państwowej, także pod hasłami ateizmu, który de facto stanowił formę pseudoreligijną, począwszy od - totalitarnie narzucanego - dogmatycznego charakteru aż do własnych rytuałów, które nawet naocznie przypominają obrzędy religijne. Rytuały militarne, święta państwowe, parady z różnymi elementami, począwszy od hymnów, kultu sztandarów, wizerunków, aż po pomniki i mauzolea bohaterów, są charakterystyczne zarówno dla nowoczesnych państw tzw. liberalnych, jak też ateistycznych, jak Rosja sowiecka itp. Są to dość naoczne przykłady na oddawanie państwu czy władzy państwowej czci quasi religijnej, przynajmniej w sposób symboliczny czy rytualny.

W tym kontekście słuszne jest pytanie o właściwą interpretację słów Pana Jezusowych. Oczywiście musi ona być zgodna z kontextem bliższym i dalszym biblijnym. Odpowiadając w skrócie: słowa Pana Jezusa nie mówią o stosunku między Kościołem a państwem, lecz o stosunku katolika do Boga i do państwa. Konkretną kwestią było płacenie podatku okupacyjnemu państwu rzymskiemu. Była to sprawa o tyle złożona, że chodziło o postawę człowieka wierzącego wobec państwa pogańskiego. Chrystus Pan nie nawołuje do buntu przeciw niemu, ale też nie uzależnia Swego posłannictwa i spraw religii od woli czy postawy państwa. Wierni Jego nauce chrześcijanie okazywali uległość wobec państwa w dziedzinie doczesnej dobra wspólnego, jednak sprzeciwiali się, gdy państwo godziło w prawe Boże czy naturalne. Ani w Nowym Testamencie (także w Starym), ani w pismach Ojców Kościoła i późniejszych teologów nie ma postulatu czy poparcia dla wyjęcia państwa czy władzy państwowej spod oceny moralnej w świetle prawa Bożego i naturalnego. Wręcz przeciwnie. Kościół zawsze przypominał, że każda władza świecka ze swej istoty i natury jest pochodna wobec autorytetu Boga samego, i tym samym może i musi być sprawowana i oceniana według tego autorytetu.

Tym samym łatwo jest odpowiedzieć na ostatnie pytanie. Katolik winien jest posłuszeństwo najpierw i ponad wszystko Panu Bogu. Od tego zależy jego przynależność do Kościoła pod względem zarówno wewnętrznym jak i zewnętrznym. Jeśli ktoś w działalności społecznej czy politycznej działa wbrew prawu Bożemu czy to objawionemu czy naturalnemu, to nie oddaje Bogu tego, co jest Bogu winien, i tym samym ewidentnie sprzeciwia się nauczaniu Jezusa Chrystusa. Władze kościelne mają obowiązek upomnieć takiego katolika, wezwać do nawrócenia, pokuty i zadośćuczynienia. W razie uporczywego trwania w niekatolickiej postawie należy wyznaczyć karę, w razie konieczności do exkomuniki włącznie.




Post scriptum

Otrzymałem zapytanie:


Jest problem z aforyzmami. One mają zwrócić uwagę na pewien aspekt sprawy i pobudzić do namysłu. Równocześnie upraszczają, redukują i niekiedy też fałszują sprawę. 

Można się domyślać, co Davila miał na myśli. Kościół we Francji, gdzie jest wręcz wrogi rozdział Kościoła od państwa, jest o wiele uboższy niż Kościół w Niemczech, gdzie Kościół jest de facto powiązany z państwem chociażby przez to, że państwo ściąga podatek kościelny. Wskutek tego duchowo Kościół w Francji jest w znacznie lepszej kondycji niż Kościół w Niemczech. Z tego nie wynika jednak, jakoby rabowanie i gnębienie Kościoła przez państwo francuskie było dobre i słuszne. 

Działanie Boga w Starym Testamencie


Stary Testament jest ukierunkowany na spełnienie Objawienia Bożego w Nowym Testamencie. Wyzwolenie z niewoli egipskiej - koszem śmierci Egipcjan - jest proroczym obrazem Zbawienia od niewoli grzechu przez Jezusa Chrystusa.

Jezus Chrystus nie przyszedł, żeby uwolnić wszystkich ludzi od cierpienia i śmierci ciała, lecz żeby dać życie wieczne.

Oczywiście Bóg mógłby jednym aktem woli zniweczyć grzech i cierpienie, mimo ludzi i wbrew ludziom. Jednak to by nie odpowiadało roli i godności człowieka. Tylko w sytuacji wyboru między dobrem a złem człowiek realizuje swoją wolność, przez którą jest podobny do Boga. To podobieństwo jest darem Boga i to tak wielkim, że wartym ceny grzechu i cierpienia.

Dotyczy to także historii starotestamentalnej. Wszystko ma znaczenie spełnione w Jezusie Chrystusie. Cokolwiek Bóg działa, to jest nastawione na nawrócenie ludzi, czyli uznanie prawdziwego Boga i wolne poddanie się Bogu w miłości. 

Bóg nikogo nie zabija. Należy odróżnić treść teologiczną od sposobu jej opowiadania, w tym wypadku w Starym Testamencie. Sposób opowiadania, czyli tzw. rodzaj literacki, zależy od pojęć ówczesnych i od perspektywy autora. Wszelkie zło pochodzi oczywiście nie od Boga, lecz od zbuntowanego anioła i ludzi poddających się jemu. Bóg dopuszcza zło, także zabijanie, w tym znaczeniu, że zło ostatecznie nie jest w stanie zniweczyć planu Zbawienia, lecz jest nim ogarnięte. To ogarnięcie przez zbawczą wolę Boga jest wyrażane w języku starotestamentalnym w sposób uproszczony i wymagający uzupełnienia i wyjaśnienia w Nowym Testamencie, czyli w dziele zbawczym Syna Bożego, który przyjął na Siebie krzyż. 

Innymi słowy: Zbawienie dokonało się kosztem śmierci Boga-Człowieka na krzyżu. Zostało to zapowiedziane między innymi w opowieści o wyprowadzeniu z niewoli egipskiej. 

Czy Polsce grozi apostazja? (z post scriptum)

 


Natrafiłem niedawno na książkę reklamowaną przez środowiska niby konserwatywne katolickie. Autorem jest młody teolog cysters (okładka powyżej). Przejrzawszy ją mogę powiedzieć, że zgadzam się z jej zasadniczymi tezami, choć nie ze wszystkimi szczegółami. Oprócz cennych uwag widać w niej także pewną powierzchowność, zbytnie uproszczenia i niedojrzałość myśli.

Natrafiłem jednak także na fragment, który świadczy niestety o porażeniu teologicznego myślenia autora przez wszechobecną propagandę faustyno-sopoćkizmu. Chodzi konkretnie o kwestię ofiarowania Bóstwa Jezusa Chrystusa, którą poruszałem tutaj już wielokrotnie (por. etykieta "Faustyna"). Oto fragment:

Mimo swej krótkości, fragment zawiera kilka herezyj, czy przynajmniej wypowiedzi tchnących herezją:

1. Powiedzenie, że Syn jest całkowicie w Ojcu, może być rozumiane jako negacja różności Osób Boskich. Przyjmijmy życzliwie, że autor z rozpędu tego nie zauważył. 

2. Jednoznacznie heretyckie jest natomiast powiedzenie, że kenoza (o której mówi św. Paweł w Flp 2,7) oznacza wywłaszczenie istoty Syna na rzecz Ojca. Autor po pierwsze zafałszowuje słowa św. Pawła, który mówi o "wywłaszczeniu" postaci (forma, μορφη), a nie istoty. Po drugie, autor zakłada różność istoty Syna i istoty Ojca, co jest negacją współistotności, którą Kościół wyznaje w Credo (symbolum nicaeno-constantinopolitanum). Otóż Syn nie mógł się wyrzec Swej istoty na rzecz Ojca, gdyż Ojciec i Syn są tą samą istotą (essentia) i tą samą substancją (substantia), o czym mówi chociażby prefacja o Trójca Przenajświętszej. Syn owszem we Wcieleniu przyjął naturę i postać ludzką, jednak herezją jest twierdzenie, jakoby wyzbył się istoty czy natury boskiej. Odróżnienie istoty Syna od istoty Ojca śmierdzi niestety ofiarowaniem Bóstwa zawartym w koronce s. Faustyny, co jest herezją chrystologiczną (szerzej o tym mówię we wpisach nt. s. Faustyny). 

3. Chrystologicznie heretyckie - ariańskie - myślenie autora potwierdza nazwanie Syna "odblaskiem Ojca". Owszem, św. Paweł (Kol 1,15) nazywa Jezusa Chrystusa "obrazem Boga niewidzialnego(εικων του θεου του αορατου), jest to jednak już czysto logicznie coś innego niż odblask. Apostołowi chodzi o to, że w Jezusie Chrystusie widzialny i poznawalny jest Bóg, który sam w sobie jest niewidzialny. Innymi słowy: w człowieczeństwie Jezusa Chrystusa jest widzialny nie tylko Ojciec, lecz także Syn jako Bóg, który sam w sobie jest niewidzialny. Na tym polega bycie "obrazem Boga niewidzialnego". 

4. Problematyczne jest także nazwanie Syna "zamysłem Ojca wyrażonym na sposób ludzkiego istnienia". Owszem, u Ojców Kościoła tajemnica Trójcy Przenajświętszej jest objaśniana przy pomocy analogii antropologicznej, gdzie Ojciec jest umysłem, z którego pochodzi myśl czyli Syn. Trzeba pamiętać, że chodzi tylko o pewną analogię, czyli próbę zrozumienia i objaśnienia tajemnicy przy pomocy pojęć z rzeczywistości ludzkiej. Nie wolno pomijać, że wyższą, dogmatyczną i nieomylną rangę ma prawda o współistotności Ojca i Syna, podczas gdy porównanie do umysłu i myśli poniekąd może zaciemniać tę prawdę i dlatego właśnie Ojcowie Kościoła przytaczają także inne porównania (np. do części jednej rośliny jak korzeń i łodyga), by uniknąć nieporozumienia pomijania czy osłabiania istotowej jedności Osób Boskich. Tym bardziej nie należy mieszać życia wewnątrztrynitarnego z działaniem Boga skierowanym ku stworzeniom, czyli z dziełem zbawienia, także ze Wcieleniem Syna Bożego. Innymi słowy: Syn Boży jest "myślą" Ojca już wewnątrztrynitarnie, czyli przed Wcieleniem. Owszem, istnieje pewna odpowiedniość między Osobą Syna a Wcieleniem, tzn. nie jest przypadkowe czy dowolne, że to Syn Boży stał się człowiekiem, a nie Ojciec czy Duch Święty. Jednak należy pamiętać, że celem Wcielenia nie jest objawienie samego Syna lecz Boga Trójjedynego. W Jezusie Chrystusie, czyli wcielonym Słowie Bożym "mieszka cała pełnia Bóstwa" (Kol 2,9), tego Bóstwa, które jest tym samym co do Ojca i Syn i Ducha Świętego. W Nim cała Trójca Przenajświętsza objawia Siebie ludzkości, nie tylko Ojciec objawia Syna. 

Oto następny fragment z wręcz banalnymi błędami teologicznymi, świadczący niestety znowu o poziomie wykształcenia teologicznego doktora teologii i to habilitowanego:

Tutaj znowu muszę skorygować:

5. Autor widocznie nie rozumie greckoteologicznego pojęcia "przebóstwienie" (θεωσις) i popełnia przy tym herezję antropologiczno-soteriologiczną. Otóż uświęcenie - to jest katolickie pojęcie analogiczne do greckiego "przebóstwienia" - w życiu doczesnym nie polega na uwolnieniu od grzeszności, gdyż także ludzie święci są w możności popełnienia grzechów przynajmniej powszednich. Ich świętość polega na tym, że z tej możności nie korzystają, przynajmniej nie w sposób świadomy, własnowolny i bez żalu doskonałego. Uświęcenie nie odbiera bowiem człowiekowi wolności woli, choć jest istotnie dziełem łaski, oczywiście wraz z aktami woli człowieka. Zdolność do tych aktów stanowi o tym, że człowiek aż do ostatniego tchu jest zdolny do grzeszenia i szatan nie zaprzestaje usiłowań, by go do tego skłonić. Tak więc właściwe, ostateczne uwolnienie od grzeszności - w znaczeniu braku zdolności do grzeszenia - następuje dopiero wraz z przejściem do wieczności. Dlatego właśnie Kościół nie ogłasza nikogo świętym za życia. 

6. Niemniej poważnym, choć banalnym błędem jest powiedzenie, że dopiero zmartwychwstanie uwalnia od złych skłonności i pokus. Już w najprostszym katechiźmie można przeczytać, że natychmiast po śmierci człowiek staje przed obliczem Boga na sąd indywidualny, tracąc równocześnie możliwość zarówno grzeszenia jak też zdobywania zasług na życie wieczne (czyścieć jest jedynie miejscem oczyszczającego cierpienia, pokutowania za grzechy, nie zasługiwania na życie wieczne). Tym samym nie ma miejsca na pokusy, ani na zmianę stanu duszy, w którym się człowiek znajdował w momencie śmierci czyli przejścia do wieczności. Nie pojmuję, jak duchowny i to z tytułami naukowymi mógł takie bzdury napisać. Natomiast całkowicie zgadzam się z jego - wyrażoną w następnym akapicie - krytyką paraprotestanckiego, fałszywego miłosierdzia, obecnego u "nowoczesnych" kaznodziejów, zwłaszcza tych gwiazdorów medialnych (typu dominikanin Szustak i cała zgraja pseudojezuitów itp.). Problem w tym, że krytyka musi być solidna i precyzyjna, gdyż w przeciwnym razie sama naraża się na zarzut braków merytorycznych i nie ma odpowiedniej siły argumentacyjnej. 

Podsumowując: 

Na tym przykładzie widać niestety brak solidnej wiedzy i precyzji teologicznej, mimo niewątpliwych zalet książki, zasługującej na uznanie zwłaszcza na tle setek czy wręcz tysięcy egzemplarzy o wiele bardziej niechlujnej i wręcz wprost heretyckiej literatury (pseudo)teologicznej zaśmiecającej księgarnie i biblioteki. Tragiczne jest, że nawet ktoś mający zadatki na dobrego, myślącego po katolicku teologa niestety - póki co - tkwi z schematach apostazji chrystologicznej propagowanej przez koronkę i "Dzienniczek" s. Faustyny (zresztą będący prawdopodobnie dziełem x. Sopoćki). Pozostaje więc życzyć mu więcej dociekliwości i staranności teologicznej, tudzież jeszcze więcej odwagi w myśleniu po katolicku. 


Post scriptum

W międzyczasie sława o. Strumiłowskiego wyraźnie rośnie, staje się on coraz bardziej lubiany i ceniony w kręgach szerokokościelnych. Równocześnie ukazał się korzeń jego błędów wskazanych powyżej, mianowicie niedouczenie wręcz w elementarzu filozoficzno-teologicznym, co poświadcza jego następująca wypowiedź:


Wprawdzie godne pochwały jest przywołanie klasycznej definicji prawdy, obecnie często pogardzanej. Jednak przy tej okazji o. Strumiłowski zdradza swoją wręcz haniebną dla habilitowanego doktora teologii nieznajomość łaciny. 

Otóż po pierwsze definicja ta brzmi: adaequatio rei et intellectuS. To jest materiał pierwszego semestru kursu łaciny, że intellectus należy do IV deklinacji, gdzie genitivus równa się nominativus. Wypadałoby, żeby habilitowany doktor teologii znał poprawną odmianę tego elementarnego słowa, a przynajmniej poprawne brzmienie definicji, która należy do elementarza dorobku myśli ludzkiej. 

Drugi kardynalny błąd o. Strumiłowskiego w tym miejscu polega na tłumaczeniu intellectus jako "rozum", co jest oczywiście fałszywe. Poprawnym tłumaczeniem jest "umysł", zaś odpowiednikiem polskiego słowa "rozum" jest łacińskie "ratio". 

Fetopatie a dusza ludzka


Nie jestem w stanie przedstawić problemu dokładniej od strony medyczno-biologicznej. Odsyłam do literatury fachowej. Z punktu widzenia teologicznego i też antropologii filozoficznej istotne są właśnie dane biologiczne. Innymi słowy: jeśli tzw. bliźnięta syjamskie myślą samodzielnie, mają odrębne poruszenia woli i uczuć, czyli są podmiotami w sensie psychologicznym, to mają też osobne dusze, czyli są dwiema osobami, nawet jeśli ich życie czysto biologiczne jest współzależne. 

Zagrożenia duchowe: whisky i gry komputerowe



Jeśli dana rzecz jest przez jej twórcę w jakiś sposób dedykowana szatanowi, to szatan oczywiście uzurpuje sobie jakaś prawa także wobec osób, które przynajmniej lekkomyślnie tej rzeczy używają. O tyle używanie takiej rzeczy niesie ze sobą zagrożenie duchowe. Szatan może jednak działać tylko w ramach praw przyrodzonych (naturalnych). Oznacza to, że nie ma bezpośredniego wpływu na wolę człowieka, ale może wpływać na władze niższe, zwłaszcza na pożądliwość na najszerszym sensie, czyli na sferę doznań zmysłowych i uczuć. To jest właśnie dziedzina pokus duchowych i cielesnych. Innymi słowy: w takiej sytuacji może nastąpić przynajmniej nasilenie różnego rodzaju pokus, zwłaszcza duchowych, szczególnie wtedy, gdy dana osoba traktuje szatana z ciekawością czy sympatią, czy przynajmniej z obojętnością. 

Wspomnienie o Mamie (z post scriptum)


Niewiastę dzielną któż znajdzie?
Jej wartość przewyższa perły.
(Księga Przysłów 31,10)

Jeśli chodzi o mnie, to nie musiałem szukać. Została mi dana przez Pana Boga. Mnie i nie tylko mnie. 

Akurat te słowa nasunęły mi się, gdy po Jej odejściu do wieczności (3.11.2024) pomyślałem o Jej życiu.

Urodzona tuż przed wojną w 1938 roku, zachowała kilka wspomnień z czasu wojny, które widocznie mocno wryły się w pamięć, jak powrót z rodzicami i bratem do domu po przejściu frontu, do domu rodzinnego, który szczęśliwie ocalał. Swoje pierwsze imię chrzcielne, Maria, otrzymała na upamiętnienie swojej babci, której nie znała, ponieważ była zmarła w wieku 28 lat, gdy moja babcia miała 3 latka. Moja Mama na co dzień była znana jako Basia, a to jest jej drugie imię chrzcielne. Tak ją nazywał o 2 lata starszy brat, chyba dlatego, że w sąsiedztwie mieszkała kuzynka Maria i trzeba było te dwie wygodnie odróżnić w mowie.

Powyższa fotografia pochodzi ze stycznia tego roku. Tak Mama wyglądała na co dzień.

Owdowiała w wieku 47 lat. Można sobie wyobrazić, jaki to był cios, gdy Tato zmarł po wielomiesięcznej chorobie nowotworowej, po długich i ciężkich cierpieniach. To były czasy (1985), gdy na tomografię komputerową czekało się miesiącami, bo były w Polsce chyba tylko trzy na cały kraj. Tatę wieźli z Wrocławia, gdzie był leczony, a nie było tam tomografa, do Poznania.

Gdy zacząłem studia w 1984 roku, Mama pojechała na zarobek do USA. Musiała wrócić już po kilku miesiącach, gdy u Taty wykryto nowotwora. Wszystko, co wtedy była zarobiła, wydała na łapówki dla lekarzy, żeby zapewnili dobre leczenie. Oni chętnie brali zwłaszcza dolary. Tak to wtedy było i nikt tego nie ukrywał. Łapówki oczywiście nie pomogły. 

Pierwszy raz Mama pojechała do USA, gdy jeszcze uczęszczałem do przedszkola. Pojechała, żeby zarobić na budowę domu. Wtedy mieszkaliśmy z rodzicami i dwojgiem starszego rodzeństwa w domu dziadków, w mieszkaniu składającym się z kuchni i jednego pokoju, bez łazienki. Rodzice chcieli nam zapewnić warunki odpowiednie do nauki szkolnej. Tato starał się o wizę, lecz nie dostał. Mama się ubiegała i dostała, przypuszczalnie dlatego, że była matką, a w USA był już na stałe jej starszy brat. 

Rok rozłąki, gdy Mama ciężko pracowała za granicą, nie był łatwy ani dla nas ani dla Niej. To były czasy, gdy listy do USA i z USA potrzebowały 2-3 tygodnie drogi, a nierzadko ginęły, czy to wskutek cenzury, czy też przez złodziejstwo, gdyż w listach z zagranicy bywały dolary, a już 10-20 dolarów było wówczas dla zwykłego Polaka małym majątkiem. Większe sumy Polacy przekazywali sobie w gotówce przez rodaków, którzy jechali do Polski. Takie to były czasy, że można było powierzyć nawet obcym osobom niemałe sumy do przekazania rodzinie w Polsce, gdyż praktycznie każdy zarówno korzystał z takiej usługi pozabankowej jak też ją świadczył. Walutę zagraniczną wymieniało się u handlarzy walut na chodniku.

Gdy Mamy wróciła, można było ukończyć dom rodzinny. Wprowadziliśmy się na Boże Narodzenie, gdy byłem w 1-ej klasie podstawówki. Wkrótce rodzice sprawili mi pianino, gdyż z początkiem roku szkolnego zacząłem też naukę gry. To był dodatkowy symbol statusu, że nie musiałem chodzić do szkolnego pianina na ćwiczenie. Wspominam o tym dlatego, ponieważ kilka tygodni temu, gdy Mama się dowiedziała, że zamierzam sprzedać to pianino, powiedziała z wyrzutem: "Ja Ci kupiłam, a Ty chcesz sprzedać?"

Gdy miałem 13 lat, tym razem Tato wyjechał do USA, żeby zarobić na remont domu, dokładnie na nowe centralne ogrzewanie, ponieważ jego pierwotna wersja (ogrzewanie nawiewowe) się nie sprawdziła, oraz na samochód. Wtedy Mama załatwiała robotników i czuwała nad robotami, które wymagały skuwania ścian i stropów pod instalację. Musiała to łączyć z pracą zawodową, obowiązkami domowymi, niełatwym wychowaniem trójki dzieci w najtrudniejszym wieku oraz z pomocą swoim rodzicom. Tato wrócił prawie równocześnie z pierwszą wizytą Jana Pawła II w Polsce. Wcześniej, na fali euforii, przysłał do Polski dziesiątki portretów Papieża w różnych formatach. Jeden z tych wieloformatowych - a była to rzadkość wówczas, pochodząca chyba tylko z importu - zawisł uroczyście w kościele parafialnym. Po powrocie Tato był nękany przez SB, która namawiała go do współpracy pod naciskiem braku zatrudnienia. Poprzednio pracował w pogotowiu ratunkowym i następnie w przychodniach wiejskich jako lekarz, mimo że miał tylko wykształcenie felczera medycznego (musiał zacząć zarabiać po zdaniu matury w liceum felczerskim, był wtedy półsierotą bez ojca z czworgiem rodzeństwa, rodziny nie było stać na studia). W końcu udało się mu zdobyć zatrudnienie w przychodni kolejowej także w funkcji lekarza. To był trudny okres stanu wojennego. Mimo tego w domu nigdy nie brakowało masła, sera i wędlin dzięki temu, że wdzięczni pacjenci wiejscy przynosili aż raczej w nadmiarze. Żywność była wówczas cenniejsza niż pieniądze, gdyż sklepy świeciły pustkami. Mama zawsze potrafiła zadbać o obfite i smaczne jadło, a miała wówczas łatwiej niż wiele innych żon i matek. Równocześnie chętnie się dzieliła. Jako licealista lubiłem jeździć w funkcji kuriera żywności do Krakowa do serdecznej przyjaciółki Mamy z plecakiem wypakowanym kiełbasami, serami, masłem itp., które to zapachy roznosiły się po pociągu. Ta względna idylla zakończyła się wraz z chorobą i śmiercią Taty w 1985 r., o czym już wspomniałem.

Gdy jako kleryk zakonny wyjechałem w 1988 roku do studia do Austrii, Mama znów zapragnęła wyjazdu do USA na zarobek. Chciała pomóc swojej córce. Dom rodzinny wymagał znowu remontu, a właściwie dodania poddasza, gdyż płaski tzw. dach warszawski się nie sprawdził. Do przyjazdu namawiał ją zresztą osiadły tam starszy brat. Stosunek Mamy do USA był ambiwalentny. Z jednej strony jakby lubiła tam być z powodu lepszego standardu życia i zarabiania niż w Polsce, z drugiej jednak była nieprzejednanie krytyczna pod względem kulturowym i religijnym, gdyż nie lubiła materializmu i skrajnych nowości kościelnych, których w Polsce nie znała. Wróciła po niecałych 2 latach, gdy jej rodzice słabli i potrzebowali opieki.

Po śmierci dziadka w 1994 roku, jak zawsze pełna chęci do pracy i pomagania, jeszcze raz wybrała się za ocean. Mąż córki stracił pracę, nie miał żadnego zatrudnienia mimo poszukiwanego zawodu (mechanik samochodowy), więc Mama widziała potrzebę pomocy córce. Zresztą do ponownego wyjazdu zachęcała ją także wdzięczność ludzi, u których poprzednio pracowała w domu, zapewniając opiekę i wychowanie dzieciom. Jeszcze do niedawna, po wielu latach Mama otrzymywała wdzięczne listy od swoich w międzyczasie dorosłych i dzieciatych wychowanków. Mimo, że była wymagająca. Także z mojej strony mogę poświadczyć, że potrafiła łączyć dobroć i miłość ze stanowczością i wymaganiami.

Pomysłem Mamy było, żebym wybudował własną kwaterę na pobyty w Polsce. Wiedziała, że nie mam i nie będę miał parafii, i chyba przywidywała, że moje pobyty w domu rodzinnym staną się bardzo trudne. Sam bym nie wpadł na pomysł budowania domu. Opatrzność Boża pokierowała, że stało się to możliwe, po wielu i długoletnich trudach (zarówno wskutek nagminnego partactwa i oszustwa, jak też z powodu podłości ludzkiej, zazdrości, nikczemności także ze strony rodziny i duchownych). Gdy piętrzyły się trudności i przeszkody, Mama powiedziała: "Musimy odmawiać różaniec w tej intencji, bez tego nie da się wybudować". Nie przypuszczałem, że będzie to służyć mojej obecności przy Niej na ostatnie miesiące i dni. 

Od około roku Mama wyraźnie słabła na zdrowiu i siłach. W 2022 roku ciężko przechodziła wirusowe zapalenie płuc. Stopniowo potrzebowała więcej odpoczynku, a wcześniej była całymi dniami "na nogach", zajęta gotowaniem, sprzątaniem, praniem, prasowaniem dla całej rodziny, pracą w ogrodzie itp. Ale przede wszystkim modlitwą. Dzień zaczynała codziennie od Mszy św., a kończyła różańcem i apelem jasnogórskim. Żyła prawie jak osoba zakonna. Do 82 roku życia oprócz pracy w domu dorabiała w swoim dawnym zawodzie jako pomoc dentystyczna. Gdy jej siły wyraźnie słabły, jedynym, na co narzekała, było to, że nie może robić tak jak zawsze, zwłaszcza w domu. Szczególnie w ostatnich miesiącach skarżyła się, że "nie może nic robić". Jeszcze kilka miesięcy temu, gdy widziała u mnie bieliznę liturgiczną po praniu, mówiła, że mi poprasuje, gdy będzie miała trochę więcej sił. Mogłem już tylko się uśmiechnąć w duchu. Te Jej słowa znaczą więcej niż całe dni pracy z żelazkiem w ręku. Jeszcze na początku tego roku, gdy już nawet ciężko jej było chodzić, z własnej inicjatywy wyprasowała mi komżę, choć musiała to czynić już siedząco. Nie mogłem Jej odmówić, choć widziałem, że robi to ostatkiem sił. Zawsze zwracała uwagę, gdy miałem zmiętą sutannę. Gdy po moich przyjazdach widziała zawieszoną sutannę, podkradała się wczesnym rankiem, żeby ją wziąć do prasowania, mimo że uważałem to za zbędne.

Przed Wielkanocą tego roku osłabła na tyle, że już nie mogła chodzić do kościoła, nawet jeśli była podwożona do drzwi. Było Jej bardzo przykro z tego powodu, że była zdana na odwiedziny kapłana z Komunią św. W domu słuchała codziennie Mszy św. przez radio i niezmiennie się modliła. Coraz trudniej Jej było poruszać się, nawet jedzenie było uciążliwe. Widziałem, że ma nieleczoną chroniczną infekcję dróg oddechowych. Wpadłem na pomysł, żeby Jej robić inhalację solankową, co jej rzeczywiście wyraźnie pomogło. Jednak widać było, że cierpi, aczkolwiek nigdy się nie skarżyła i mówiła, że nic ją nie boli. Jedyne, na co narzekała, to brak sił do pracy i do pójścia do kościoła. Namawiałem Ją długo na to, żeby się dała zawieźć do kościoła na wózku, który jej specjalnie kupiłem. Powiedziała, że wstydzi się pokazać taką niedołężną. Jednak dała się przekonać do zawiezienia jej do kościoła w dzień odpustu parafialnego 10 sierpnia. Widać było, że nawet wsiadanie na wózek i jazda wózkiem męczy Ją. Mimo wyraźnego zmęczenia tą wyprawą, była z niej zadowolona, bo była w kościele. I to był jej ostatni raz za życia. Potem już tylko udało mi się Mamę namówić na krótki spacer wózkiem po ulicy. Chciała zobaczyć mój ogród. To było około miesiąc temu, gdy jeszcze było względnie ciepło. Także ta wyprawa Ją wyraźnie zmęczyła i już jej nie namawiałem więcej na wsiadanie na wózek. Potem wydziałem ją już tylko raz przed domem w pewien słoneczny dzień. Kilka razy jednak zastałem ją siedzącą w domu przy modlitwie, ostatni raz dzień przed wigilią Wszystkich Świętych, czyli cztery dni przed odejściem do wieczności. Wcześniej do modlitwy zawsze klękała i trzymała się prosto bez podpierania się. Gdy w piątek, na Wszystkich Świętych, czyli dwa dni przed śmiercią, przyszedłem, żeby Jej udzielić Ostatniego Namaszczenia, kazała podać sobie rękę, żeby usiąść na przyjęcie sakramentu. Wytrzymała na siedząco do Komunii św., po czym zauważyłem, że jest Jej bardzo ciężko i pomogłem się położyć. W Dzień Zaduszny już nie mogła się podnieść i musiałem ją podnieść razem z poduszką, żeby modła popić wodę po spożyciu Ciała Pańskiego. To była Jej ostatnia Komunia św. 

2 listopada podczas odwiedzin w ciągu dnia zapytała, czy już zrobiłem porządki jesienne w ogrodzie. Potem wieczorem zobaczyłem konanie, gdyż nie reagowała, inaczej niż zwykle, na dotknięcie czoła. Odmówiłem modlitwy za konających z rytuału, udzieliłem rozgrzeszenia z odpustem zupełnym i zacząłem odmawiać na głos różaniec. Dość rychło ale stopniowo Mama odzyskała przytomność, ożywiła się i złożyła ręce razem, które były dotychczas rozłożone szeroko jakby w geście powitania. Dałem Jej do prawej ręki różaniec. Stopniowo zaczęła szeptem razem ze mną powoli odmawiać różaniec, słabym, ale dość wyraźnym głosem. Przy trzeciej tajemnicy radosnej podniosła kolana tak jakby chciała uklęknąć. Na koniec trzech części różańca już tylko poruszała ustami, ale oczy miała otwarte i przytomne. Przed północą powiedziałem, że idę spać. Zapytała dokąd, a gdy powiedziałem, że do siebie, zareagowała jakby była zdziwiona. 

W niedzielę 3 listopada rano około godziny 7ej zaszedłem, by zobaczyć, jak się czuje i czy mogę przyjść z Komunią św. Mama była przytomna. Gdy zapytałem, jak się spało, powiedziała, że dobrze. Na pytanie, czy mam przynieść Komunię św., powiedziała "dobrze". Po Mszy św. przyniosłem Komunię św. Wtedy Mama była już nieprzytomna. Znowu udzieliłem Ostatniego Namaszczenia, udzieliłem rozgrzeszenia z odpustem zupełnym i zacząłem odmawiać różaniec. Wtedy Mama znów odzyskała przytomność, ożywiła się i zaczęła dość wyraźnie odmawiać ze mną różaniec. Zbliżyła swoje ręce jakby chciała je złożyć do modlitwy i jakby szukała różańca. Podałem Jej różaniec między ręce. Chwyciła różaniec lewą ręką tak jak go trzymała zawsze na modlitwie, a prawą próbowała liczyć paciorki. Po kilku nieudanych próbach przesuwania paciorków w palcach, zaprzestała dalszych prób, ale nadal w lewej ręce trzymała różaniec, dość wyraźnie i niespodziewanie głośno odmawiając razem ze mną. Z czasem głos jednak wyraźnie słabł i już tylko słychać było szept poruszanymi ustami. Na koniec, po 15ej tajemnicy podniosła jeszcze sama różaniec do ucałowania krzyża, lecz już nie była sama w stanie dotknąć ust. Pomogłem i dała znak, żebym odłożył różaniec na stolik, gdzie zawsze leżał w pogotowiu. Powiedziałem, że idę zjeść śniadanie (było około 10.30). Zapytała zdziwiona: "dopiero teraz?". Po śniadaniu, ponieważ spałem w nocy niecałe 4 godziny, położyłem się na chwilę i usnąłem. Po przebudzeniu się koło godziny 14ej poszedłem znów do Mamy zobaczyć, jak się czuje. Zastałem Ją niespodziewanie rześką. Leżała bokiem odwrócona twarzą do okna, w które patrzyła z zaciekawieniem. Miała też niespodziewanie mocny i wyraźny głos. Zapytałem się, czy mam podać wodę. Chciałem sprawdzić, czy byłaby w stanie przyjąć łyk wody, żeby popić po spożyciu Ciała Pańskiego. Powiedziała, że nie, bo to byłoby zimne. Widocznie bolało ją wyschłe gardło. Zrozumiałem, że nie będzie w stanie przyjąć Komunii św., ale miałem nadzieję na dalszą poprawę. Powiedziano mi, że na obiad wypiła trochę rosołu, co mnie znowu zdziwiło, ale to pasowało do zauważalnej poprawy kondycji Mamy. Zadziwiająco głośnym i wyraźnym głosem powiedziała do swojego brata Władzia, żeby poszedł zjeść drugie danie z obiadu. Wtedy byłem jeszcze bardziej zaskoczony i uradowany Jej kondycją. Wróciłem do siebie i jakoś mnie natchnęło, żeby zacząć czytać książkę o św. Józefie. Myślę, że św. Józef potraktował to jako prośbę o towarzyszenie Mamie w Jej ostatnich chwilach życia ziemskiego. Spokojny o Mamę, pojechałem na Mszę św. wieczorną. Po Mszy św. był jeszcze mały poczęstunek u znajomych. Zostałem na chwilę, bo to była Msza św. z okazji srebrnych godów i dodatkowo dla solenizantki z tego dnia. Około godziny 21ej wyruszyłem w drogę powrotną do domu. Około godziny 21.30 otrzymałem telefonicznie wiadomość, że Mama nie żyje, że zmarła na koniec apelu jasnogórskiego, któremu była wierna od wielu lat. To zapewne nie był przypadek. Poznałem wtedy swój błąd w ocenie popołudniowej kondycji Mamy. Poczułem żal do siebie, że zostałem na poczęstunku. Gdybym nie został, to bym może zdążył na Jej ostatnie tchnienie, żeby Jej towarzyszyć modlitwą w przejściu do wieczności. Po południu zostawiłem Ją bez pożegnania. Teraz przyśpieszyłem jazdę, żeby być jak najszybciej przy Niej mimo skonania. Dojechałem przed 23cią, około półtora godziny po ostatnim tchnieniu. Była już ubrana w suknię do trumny. Czoło było jeszcze ciepłe. Jeszcze raz udzieliłem Ostatniego Namaszczenia i rozgrzeszenia z odpustem zupełnym. Z dziwnym spokojem i pokojem w sercu, odmówiłem jeszcze modlitwy in commendatione animae i ponownie w tym dniu trzy części różańca. Skończyłem ponad 3 godziny po Jej ostatnim tchnieniu, czyli w czasie dopuszczającym udzielenie Ostatniego Namaszczenia. Piszę o tym dlatego, że dopiero podczas posługiwania w Monachium dowiedziałem się, że nie należy ostatniego tchnienia uważać za moment wyjścia duszy z ciała i że trzeba otaczać tę osobę modlitwą także po ostatnim tchnieniu. Takie pożegnanie jest z całą pewnością bardziej ludzkie i bardziej katolickie. Widocznie tak miało być. Mama otrzymała przez moją posługę wyjątkową opiekę duchową w ostatnich dniach ziemskiego przebywania. Na koniec Pan Bóg wskazał mi przez ten moment odejścia, że mam być wierny w moim posługiwaniu. Mama na pewno nie chciała mnie zatrzymać dla siebie, skoro miałem służyć wiernym przez Mszę świętą zamiast być przy Niej. 

Dla mnie te ostatnie dni były potężnymi rekolekcjami dla życia kapłańskiego. W powolnym umieraniu dla tego świata Mama pokazała mi swoim przykładem, jak ważne jest poważne traktowanie modlitwy i obowiązków. Ją modlitwa naocznie ożywiała i wzmacniała, a Ona ze swojej strony traktowała ją zawsze z największym szacunkiem i pieczołowitością. Myślę, że tak wygląda żywa wiara. Parę razy byłem świadkiem, gdy w zwierzeniach o swoim pełnym bolesnych doświadczeń życiu mówiła: "gdyby nie wiara, to bym zwariowała". Miała na myśli wczesną utratę męża, potem starszego syna (zmarł w wieku 38 lat), w końcu wnuka (lat 26). Zawsze mówiła o tym załamującym się głosem. Los nie szczędził Jej cierpień także w ostatnich latach, miesiącach i tygodniach, akurat ze strony najbliższego otoczenia (gdy wskutek braku odpowiedniego przystosowania łazienki dla osób starszych upadła tam i doznała poważnych urazów czoła i twarzy, otwarte krwawiące rany dezynfekowano Jej środkiem do dezynfekcji powierzchni sanitarnych; w Jej własnym domu, który wybudowała i wyposażyła swoją ciężką pracą, robiono awantury na tle majątkowym, mimo że zabierano Jej nawet rentę). Rozumnie pocieszam się tym, że Pan Bóg oszczędził Jej dalszych cierpień. Zresztą odeszła w znamiennym momencie: w niedzielę w oktawie Wszystkich Świętych na koniec apelu jasnogórskiego, w dzień ostatniego odmówienia razem ze mną wszystkich części różańca świętego. Uzasadniona jest nadzieja, że Ona już bólu nie doznaje. A ból, który wynika teraz dla nas, ma służyć uczeniu się od Niej tego, co najcenniejsze. 

Cóż jeszcze warto zachować w pamięci i czci? Mama zmarła tak jak żyła: otoczona modlitwą, dzielna, skromna, nie skarżąca się, myśląca o innych. Nigdy nie zafundowała sobie wypoczynku, wczasów itp. Gdy w ostatnich kilkunastu latach bardzo cierpiała na reumatyzm, na pojechanie do sanatorium trzeba ją było uporczywie namawiać, nie tylko dla tego, że szkoda Jej było pieniędzy, lecz także z powodu troski o Jej niepełnosprawnego młodszego brata Władzia, który zawsze boleśnie odczuwał każdą Jej nieobecność. Jak prawdziwa dama lubiła elegancję, ładny ubiór, ale nigdy sobie nie kupowała ubioru, zwłaszcza nowego. Właściwie wszystko miała z darów od swojej dawnej przyjaciółki z USA, a były to rzeczy używane. Mimo, a właściwie raczej z powodu trzeźwej i słusznej świadomości swojej naturalnej urody nigdy się nie malowała, nie farbowała włosów, nie wstydziła się siwizny. Nigdy nie ubrała spodni i nierzadko wyrażała swój krytyczny stosunek do tej panoszącej się obecnie durnej antykobiecej mody, której ulegają nawet starsze i bardzo starsze panie (co zwykle świadczy nie tylko o braku poczucia własnej godności, lecz także o zaniku zdrowego wyczucia estetycznego). Także w domu lubiła być elegancka, oczywiście po domowemu, i to była skromna elegancja, raczej schludność prawdziwie kobieca, bo macierzyńska i czysta. W tym sensie była znakiem sprzeciwu, ale sobą - tym, kim była, nie z woli odróżniania się czy płynięcia pod prąd. 

Dlatego Jej odejście z tego świata w oktawie Wszystkich Świętych bardzo pasuje do Niej. Była zwykła, a zarazem niezwykła w swej zwykłości. Nie zawsze mogłem się zgodzić z Jej filozofią życiową, podejściem do niektórych spraw czy problemów. Konkretnie: bardzo, aż za bardzo przejmowała się opinią ludzką. Poniekąd jest to o tyle zrozumiałe, że z jednej strony była ogólnie lubiana i poważana, nie miała wrogów, choć też miała niewielu przyjaciół, ale za to zwykle wiernych. Z drugiej zaś strony trzeba mieć na uwadze, że w tej małej galicyjskiej mieścinie (gdzie przed wojną ani kościół rzymsko-katolicki, ani cerkiew grecko-katolicka nie były umieszczone przy rynku, lecz akurat synagoga, której budynek istnieje zresztą do dziś) wielu jest takich, którzy w dość wąsko i specyficznie ujmowanym interesie, choćby z zazdrości czy z żądzy zemsty za niespełnienie ich złodziejskich zachcianek gotowi są urządzić piekło na ziemi choćby językiem, czyli oszczerstwami. Z tego właśnie względu dawała mi swoje rady, pouczenia, upomnienia, niekiedy wyrzuty, z intencją na pewno dla mojego dobra, choć przyziemnego. Zawsze warto było się nad nimi zastanowić, nawet jeśli nie mogłem się im poddać, gdy uważałem, że muszę postąpić wbrew Jej bardzo pragmatycznej linii, co ostatecznie respektowała. Wiem, że zawsze chciała dobrze, oczywiście na swój sposób, w kontekście swojego doświadczenia życiowego i swojej roli w rodzinie i wobec mnie. Teraz widzi sprawy o wiele lepiej niż ja, bo z góry, z perspektywy wieczności u Boga. Ufam, że także teraz chce mi pomagać i może mi być pomocą o wiele lepiej niż w życiu doczesnym. Tego też życzę każdemu. 


Post scriptum 1

W uzupełnieniu muszę dodać jeszcze jeden wątek, istotny dla zrozumienia Jej życia i tego, kim była. Jak już wspomniałem, ma młodszego niepełnosprawnego brata Władzia. Władziu doznał urazu głowy podczas narodzin w domowych warunkach w pierwszych latach powojennych, bez odpowiedniej opieki medycznej. Gdy przyszedł na świat, moja Mama miała 10 lat. Cieszyła się młodszym braciszkiem i już wcześnie poczęła zajmować się nim, gdy moja babcia musiała ciężko pracować w gospodarstwie i na roli. Mama musiała też wcześnie zacząć zarabiać, gdyż jej o dwa lata starszy brat Jan studiował medycynę w dalekim Wrocławiu, na co moi dziadkowie musieli ciężko pracować. Muszę o tym wspomnieć, ponieważ jestem pewien, że te doświadczenia ukształtowały Mamę właśnie tak a nie inaczej, i że to, jakim Władziu się stał i jakim jest - a jest powszechnie lubiany przez tych, którzy go znają - jest owocem opieki, troski i też cierpienia mojej Mamy. Poniekąd Mama uczyła się swej postawy życiowej i macierzyństwa w opiece nad Władziem, która wymagała nadzwyczajnej ofiarności i cierpliwości. To była dla Niej także szkoła wiary i ufności Bogu, przyjęcia i ufnego, dzielnego niesienia krzyża, wręcz heroicznego. Władziu jest znany z towarzyskości, łatwości nawiązywania kontaktów (oczywiście po swojemu), pogodności i ciepła osobistego. To on jest pierwszym owocem Jej osobowości uformowanej w ogniu cierpienia i pokornej, ofiarnej miłości. 


Post scriptum 2

Na koniec wypada mi wspomnieć jeszcze o pogrzebie Mamy. Zwróciłem się do biskupa miejsca z prośbą o pozwolenie na sprawowanie tradycyjnej liturgii żałobnej. Odrzucono moją prośbę, co mnie zresztą raczej nie zaskoczyło. Większą niespodzianką było zachowanie wobec pogrzebu Mamy. Otóż można było się spodziewać, że zostanie Ona potraktowana jako Matka kapłana katolickiego, a to zwykle oznacza, że obrzędy prowadzi biskup i uczestniczą też kapłani spoza parafii. Nic takiego nie miało miejsca w przypadku mojej Mamy. Odpowiedzialność ponosi głównie miejscowy proboszcz, który organizował pogrzeb (zresztą zawzięty wyznawca faustyno-sopoćkizmu i blachnicyzmu, którego pierwszym posunięciem na parafii było nakazanie podchodzenia do Komunii w kolejce, czyli praktycznie bezczelne uniemożliwianie klękania zwłaszcza osobom starszym). Nie wiem, czy w ogóle powiadomił władze diecezjalne. Jednak biskup miejsca wiedział ode mnie wskutek mojej prośby co do obrzędu. A nie przybyli nawet kapłani z sąsiedniej parafii, mimo iż znali Mamę od wielu lat, gdyż niegdyś byli wikariuszami w naszej parafii. Jest pewne, że takie potraktowanie pogrzebu mojej Mamy - nie została potraktowana jako matka kapłana - miało uderzyć we mnie. A sprawa ma szerszy kontekst i tło. Otóż mój dom rodzinny znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie kościoła parafialnego i plebanii. Moja rodzina zawsze utrzymywała bardzo przyjazne, a niekiedy wręcz zażyłe stosunki z księżmi i zakonnicami posługującymi w parafii. W dzieciństwie byłem ministrantem na zawołanie, tzn. wołano mnie do służenia, gdy nie było żadnego innego ministranta, zwłaszcza na mszach porannych, pogrzebach i ślubach. Moja Mama mnie do tego dość stanowczo zachęcała (była to swoista mieszanka zachęty, prośby i delikatnego nakazu). Bywali wikarzy, którzy wchodzili w zażyłość towarzyską z moimi rodzicami (byli dobrymi katolikami, Mama była bardzo pobożna, mój Tato miał status społeczny "pana doktora", a wielebni duchowni nie zadawali się towarzysko z byle kim), urządzając sobie u nas głośne zabawy do późnych godzin mocno zakrapiane alkoholem i to nie byle jakim, bo, o ile pamiętam, nie zniżali się poniżej koniaku (moja Mama była właściwie tylko służącą, nigdy nie widziałem Jej nietrzeźwej). Jeden z wikarych tak się spoufalił z nami, że zaprosił mnie i moją siostrę na oglądanie telewizji do siebie po to, żeby posadzić moją wówczas kilkunastoletnią siostrę przy sobie i obmacywać ją pod bluzką w okolicy pasa, co mimochodem zauważyłem kątem oka. Zresztą poinformowałem o tych sprawach obecnego biskupa miejsca, jednak nie otrzymałem żadnej reakcji. Takie właśnie doświadczenia z tutejszym klerem spowodowały u mnie niechęć do wstąpienia do tutejszego seminarium diecezjalnego i w ogóle pewien dystans do kleru diecezjalnego. Dlatego właśnie wstąpiłem do seminarium zakonnego (jedynego, które wówczas znałem), wbrew namowom rodziny i też ówczesnego proboszcza i innych miejscowych księży. Moja Mama niezmiennie starała się o dobre stosunki z tutejszymi księżmi, które jednak z ich strony po moim wstąpieniu do werbistów wyraźnie oziębły, zwłaszcza gdy okazało się, że potem jako kapłan nie koncelebruję Novus Ordo. Podam przykład: gdy Mama piekła chleb domowy (a robiła to regularnie przynajmniej od ponad 20 lat), to jeden z dwóch bochenków dawała na plebanię. Po tym, jak odwiedzając mnie w Monachium zobaczyła stosunek wiernych do mnie, mówiła mi: "Tobie wierni pomagają tam na parafii, to ja staram się pomagać tutaj księżom". W ten sposób na przestrzeni lat przynajmniej kilkunastu kapłanów regularnie jadło chleb i też inne wypieki z wyrobu mojej Mamy, ofiarowane z serca, serca matczynego ogarniającego wszystkich kapłanów. Na pogrzebie pojawił się tylko jeden z nich - wikary, który w tym roku odszedł do innej parafii. Taki to jest poziom moralny, duchowy i ogólnie ludzki. Oczywiście miało to ugodzić we mnie, bo nie koncelebruję Novus Ordo, ale podłe jest wobec mojej Mamy. Takie to są owoce obłudy modernistycznej.