Zasady komentowania: bez anonimowych komentarzy

Czy wolno publikować prywatną korespondencję?


Kwestia pojawia się dość regularnie. Często pojawia się mniemanie, jakoby tajemnica korespondencji zabraniała publikowania prywatnej korespondencji. Jest to przede wszystkim nieporozumienie.

Otóż tajemnica korespondencji to pojęcie prawne z dziedziny praw osobistych. Kodeks karny art. 267 zabrania łamania tajemnicy korespondencji w tym znaczeniu, że nie wolno w nieuprawniony sposób zapoznawać się z listami czy wiadomościami adresowanymi do kogoś innego bez zgody tej osoby, ani publikować ich. Innymi słowy: tajemnica korespondencji dotyczy osób trzecich, czyli innych osób niż nadawca i adresat. Nadawca wysyłając wiadomość czy list do adresata sprawia, że ta wiadomość czy list staje się tegoż własnością. Tutaj działa już prawo własności, tzn. adresat ma prawo dysponować wiadomością czy listem otrzymanym od nadawcy według swojego uznania. Ani prawo stanowione, ani naturalne nie nakłada w tym względzie żadnych ograniczeń. 

Skąd się wzięło obiegowe a błędne przeświadczenie, jakoby było inaczej? Otóż wynika ono z pomylenia i nieporozumienia. Owszem, istnieje obyczajowa - nie prawna - dyskrecja w odniesieniu do korespondencji o tyle, o ile dotyczy ona spraw intymnych czy z zastrzeżeniem tajności ze strony nadawcy. NIC więcej. To znaczy: jeśli dana korespondencja nie zawiera ani treści intymnych, ani treści z zastrzeżeniem tajności, na które to zastrzeżenie wyraźnie zgodził się adresat, wówczas adresata nie obowiązuje ŻADNE ograniczenie co do publikowania, ani prawne, ani nawet obyczajowe. 

Oczywiście, ta prosta zasada jest niewygodna wówczas, gdy treść opublikowanej korespondencji jest w jakiś sposób kompromitująca dla nadawcy, który zakładał - bez wyraźnego zastrzeżenia tajności wyraźnie zaakceptowanego przez adresata - że nikt oprócz adresata się o niej nie dowie. To założenie nadawcy w żaden sposób nie stanowi o bezprawności czy nieobyczajności publikacji, zwłaszcza gdy jest ona konieczna czy użyteczna dla ochrony czyjegokolwiek dobra, np. dobrego imienia. 

Pytania o sztukę kościelną


1. Anachronizmy nie muszą być sprzeczne z prawdziwością historyczną. W zasadzie prawdziwości historycznej chodzi o zgodność z wydarzeniami, czyli o taką ich prezentację, która daje odbiorcy dostęp do wydarzenia historycznego. Ten dostęp jest możliwy a być może nawet konieczny poprzez posłużenie się współczesnymi atrybutami czy symbolami godności królewskiej, biskupiej itp. 

2. Podobnie jak w 1. Istotny jest przekaz stosowny do odbiorcy. Odbiorca wschodni zna strój biskupi wschodni, zachodni zbiór mu niewiele mówi. 

3. Putto to, o ile wiem, wynalazek barokowy. W nim jest zawarte nawiązanie do niewinności dziecięcej. Można z tym dyskutować. Wiadomo, że nie jest to rozwiązanie idealne. Nie wiem, czy istnieje lepsze. W każdym razie fałszu nie widzę. 

4. Takie przedstawienie nawiązuje do Księgi Daniela 7, czyli ma solidną podstawę biblijną. 

Jakie są zasady sztuki kościelnej?



Od lat 60-ych ubiegłego stulecia jesteśmy świadkami niebywałego niszczenia i deptania nie tylko liturgii Kościoła, lecz także sztuki kościelnej, która jest przecież ściśle związana z liturgią i przestrzenią liturgiczną. O muzyce czyli sztuce akustycznej już się wypowiadałem (por. tutaj). Z powodu niedawnego wydarzenia w pewnej wiosce w archidiecezji gnieźnieńskiej, gdzie umieszczono w ołtarzu głównym wręcz bluźnierczy kicz, zresztą aż rażąco gryzący się z istniejącym historycznym wystrojem, wypowiem się po krótce także o sztuce plastycznej.

Pewna "artystka" z Krakowa popełniła "dzieło" na zamówienie proboszcza i przy wsparciu dziwnego człowieka o nazwisku Dariusz Karłowicz (szefa tzw. Fundacji Św. Mikołaja i rocznika "Teologia Polityczna"), który organizuje zbiórkę pieniędzy dla tego przedsięwzięcia:


Na szczęście, powodzenie jest póki co niewielkie. Widocznie normalni ludzie trzeźwo oceniają to "dzieło", więc prawdopodobnie będzie musiał dołączyć kasiasty sponsor, który uzna zaśmiecenie kościoła czymś takim za stosowne. Oto ów obraz w zbliżeniu wraz z jego autorką:


Jak widać, postać Mariji nie ma nic z piękna typowego dla klasycznych obrazów. Jest uroda najwyżej przeciętnej kobiety i to nie najmłodszej, co jest sprzeczne z historią (w Izraelu wówczas wychodziły za mąż kilkunastoletnie dziewczęta). Zaś postać Dzieciątka Jesus jest wybitnie - przepraszam za wyrażenie - szkaradna. Ujęcie Dzieciątka przez Matkę nie ma nic z czułości, wzrok Matki jest jakby nieobecny i mroczny. Dzięciątko jakby odpychało się od Matki, wzrok ma jakby dziecka upośledzonego umysłowo. A nie jest to pierwszy obraz "religijny" tejże autorki, gdyż miała ona na swoim koncie - a jakże, na fali szału miłosierdzizmu łagiewnickiego - obraz "Jezusa miłosiernego": 


O tym wcześniejszym obrazie mówi tak:


Tak więc przyznaje wprost, że chodzi o jej prywatny pomysł i jej prywatną ambicję, nie o prawdę czy to teologiczną, czy choćby historyczną: 


Zwróćmy uwagę na wizerunek Pana Jezusa:


To jest twarz kogoś z połączeniem upośledzenia umysłowego, przepicia alkoholowego i narkomanii. To jest o wiele więcej niż kicz. To jest ohydne bluźnierstwo z Jezusa Chrystusa oraz szydzenie z wiary chrześcijan. 

A kimże jest ta autorka, o której "arcydzieła" zabiega elyta duchowna i świecka? Na swojej stronie internetowej podaje ona bardzo skrótowo swój życiorys "artystyczny":

Pośród swoich dokonań podaje między innymi następujące znamienne "arcydzieła":


Tym samym jest dość jasne, do jakich kręgów i środowisk ona należy.

Jak to możliwe, że akurat taką osobę kato-modernistyczne środowiska upodobały sobie na quasi nadworną "artystkę"? Ano wynika to przede wszystkim czy to z ignorancji, czy przynajmniej z pogardy dla zasad, którymi Kościół się od wieków kierował sprawując mecenat nad wieloraką sztuką, zwłaszcza w przestrzeni sakralno-kościelnej. Jakie to są zasady?

Klasykiem teologii sztuk plastycznych jest św. Jan Damasceński, Ojciec i Doktor Kościoła z końca VII i początku VIII w., łączący swym autorytetem chrześcijaństwo wschodnie i zachodnie. W swoich mowach apologetycznych przeciwko obrazoburcom wypracował on główne zasady sztuki chrześcijańskiej, zwłaszcza tej przeznaczonej do użytku kościelnego w sensie ścisłym, czyli w liturgii oraz w pomieszczeniach liturgicznych czyli świątyniach. Są to po krótce:

1. Prawdziwość historyczna, czyli zgodne z prawdą historyczną przestawianie wydarzeń i osób. Św. Jan Damasceński mówi tutaj o konieczności widzenia oczami ciała, bądź przynajmniej przez wizję wewnętrzną w znaczeniu doświadczenia mistycznego pochodzącego od Boga. Innymi słowy: wolno przedstawiać tylko to, co było widziane przez świadków danych wydarzeń, jak wydarzenia z Ewangelii czy Dziejów Apostolskich, bądź co widziane w autentycznym widzeniu mistycznym, jak w Apokalipsie św. Jana. Stąd się bierze kanon wizerunku Jezusa Chrystusa i Jego Matki w ikonografii wschodniej. Przestrzeganie tego kanonu jest konieczne dla autentyczności obrazu. W chrześcijaństwie zachodnim niestety już pod koniec średniowiecza dość swobodnie traktowano tę zasadę, oczywiście ze szkodą dla jakości sztuki religijnej także w przestrzeni sakralnej. 

2. Prawdziwość teologiczna, czyli zgodność treściowa z Bożym Objawieniem podanym w Piśmie św. i Tradycji Kościoła. Zachodzi tutaj oczywiście ścisły związek z prawdziwością historyczną, jednak nie są to wymiary tożsame. W sztuce zachodniej zachowywano prawdziwość teologiczną, mimo swobodnego traktowania prawdziwości historycznej. 

3. Funkcja medialna, czyli personalno-religijna, to znaczy pośrednictwo w nawiązaniu osobistej relacji wierzącego z przedstawionymi osobami i wydarzeniami. Łatwo zrozumieć ścisłą zależność od prawdziwości zarówno historycznej jak też teologicznej. 

4. Funkcja katechetyczno-pedagogiczna, czyli pouczanie o wydarzeniach i osobach, które prowadzi do internalizacji i naśladowania wzorów oraz wyrażonych zasad moralnych. 

Dopiero spełnienie tych wszystkich kryteriów w stopniu przynajmniej dostatecznym kwalifikuje dane dzieło do użytku kościelnego w znaczeniu umieszczenia w przestrzeni sakralnej. Są to kryteria obiektywne, niezależne od uczuć czy upodobań estetycznych. A obiektywizm jest koniecznym warunkiem zdatności do użytku publicznego. O tym niestety regularnie się zapomina od ponad pół wieku, we wręcz opętanym szale unowocześniania i pogoni za nowościami, przy równoczesnym lekceważeniu czy wręcz pogardzie dla zdrowego wyczucia zwykłych wiernych na poziomie choćby estetycznym. Gdyby poddawano pod głosowanie zwykłych wiernych "dzieła" nowoczesnych "artystów", to z całą pewnością przynajmniej 95% z nich nigdy by się nie znalazło w kościołach. Tymczasem szkaradota "nowoczesnej sztuki" jest brutalnie narzucana katolikom przez pasterzy, którzy zwykle sami nie mając trzeźwego osądu, a za to w szalonym pędzie za "nowoczesnością" dają sobie i swoim wiernym wcisnąć wręcz bluźniercze twory chorych, a niekiedy wręcz kipiących pogardą do wiary katolickiej umysłów rzekomo wielkich "artystów". 

Oczywiście nie wystarczy narzekać i odrzucać. Trzeba starać się o alternatywę do bluźnierczego kiczu, który zalał i nadal zalewa świątynie katolickie. Prawdziwa alternatywa musi sięgać do odwiecznych zasad Kościoła w odniesieniu do sztuki. Tutaj jest rola odpowiedniego wykształcenia i wychowania prawdziwie katolickich artystów. 

Jak dusza może oglądać Boga?

 


Przed zmartwychwstaniem tylko dusza dostępuje szczęśliwości wiecznej. To jest "oglądanie" Boga, czyli raczej kontemplacja, duchowymi władzami duszy, nie ciałem czyli zmysłami.

 Określenie "widzenie uszczęśliwiające" (visio beatifica) oznacza doświadczanie równoczesne i całościowe, w analogii do widzenia oczami ciała, czyli w odróżnieniu do rozumowania, które jest procesem stopniowym, ciągłym (od myśli do myśli), także do słuchania, które również polega na doświadczaniu poszczególnych dźwięków następujących po sobie w czasie. 

Innymi słowy: doświadczanie wzrokowe najbardziej odpowiada doświadczaniu Boga w niebie, dlatego mówimy o "widzeniu" Boga, mimo że to doświadczenie obejmuje wszystkie władze duszy, a po zmartwychwstaniu także władze ciała.


Czy wolno błogosławić związki homosexualne?

 


Pytanie jest oczywiście słuszne i zrozumiałe. Odpowiedź jest także oczywista i prosta. Równocześnie w tej kwestii zawarte są pośrednio zasadnicze pytania i zasady Kościoła i jego działalności zarówno doktrynalnej jak też sakramentalnej wraz z zagadnieniem władzy w Kościele. 

W pytaniu chodzi zapewne o odpowiedź Franciszka na "dubia" tym razem pięciu kardynałów. Te "dubia" wraz z odpowiedzią zostały opublikowane na stronie watykańskiej "Dykasterii Nauki Wiary" (tutaj), przez jej nowego prefekta Victora Fernandez'a, pupila Franciszka jeszcze z czasów argentyńskich, zwanego przez niego pieszczotliwie "Tucho" (wymowa: tucio)...


Dubia kardynałów zostały sformułowane po włosku, natomiast odpowiedź w oryginale jest po hiszpańsku, co moim zdaniem wskazuje na to, że ich właściwym autorem jest "Tucho", co oczywiście nie pomniejsza oficjalnego autorstwa i odpowiedzialności Franciszka. 

Konkretnie chodzi o drugie "dubium". Najpierw jego oryginał:


Oficjalne tłumaczenie brzmi (tutaj):


Odpowiedź Franciszka brzmi:


Oficjalne tłumaczenie mówi:


Streśćmy to w tłumaczeniu na bardziej normalny język:

a) Związki homosexualne mogą być nazwane "małżeństwami" w sensie "nieścisłym", czyli w znaczeniu "częściowym" i "analogicznym" do małżeństwa mężczyzny i niewiasty.

b) Małżeństwo jest rzeczywistością jedyną w swoim rodzaju i dlatego wymaga "wyłącznej nazwy". Tutaj oczywiście zachodzi sprzeczność względem a), co jest zresztą typowe dla tych osób, dla których logika nie jest istotna, więc są zdolni nawet sobie zaprzeczać, byle osiągnąć cel praktyczny, do którego zmierzają. 

c) Tutaj tłumaczenie polskie popełnia błąd, ponieważ "sacramental" nie oznacza sakramentu, lecz sakramentale, czyli takie obrzędy jak błogosławieństwa. Tak więc tutaj Franciszek mówi, że Kościół unika wszelkiego typu obrzędów i błogosławieństw (sakramentaliów), które by podważały rozumienie małżeństwa wyłącznie jako związku mężczyzny i niewiasty. Z tego wynika, że według Franciszka Kościół nie unika obrzędów i sakramentaliów, które nie podważają takiego rozumienia małżeństwa. I tak też mówi wprost w następnych punktach, przy czym po prostu kłamie, gdyż Kościół nigdy nie dopuszczał jakiegokolwiek błogosławienia grzesznego stylu życia. 

d) Franciszek stawia chochoła, żeby w niego uderzyć swoimi znanymi bluzgami: ten, kto jest przeciw błogosławieniu związków homosexualnych, ten jest tym, kto nie ma miłości i roztropności duszpasterskiej, życzliwości, cierpliwości, czułości, zachęty, a jest sędzią, który tylko zaprzecza, odrzuca, wyklucza. Typowa metoda: kto się nie zgadza z Franciszkowymi kłamstwami, ten jest paskudny i zły. 

e) Tutaj znowu pojawia się znane słowo-wytrych: rozeznanie (discernir). Oto roztropny "duszpasterz" powinien "rozeznać", czy są formy błogosławieństwa, które nie przekazują "dwuznacznej koncepcji małżeństwa" (tłumaczenie oficjalne fałszywie mówi o "błędnej"). A co wtedy, jeśli nie istnieją? Według Franciszka oczywiście istnieją, ponieważ ten, kto prosi o błogosławieństwo, ten prosi Boga o pomoc, błaga, żeby móc żyć lepiej, i wyraża swoją ufność do Ojca, który może nam pomóc by żyć lepiej. A to lepsze życie w przypadku homosexualistów oznacza oczywiście więcej zwyrodniałych wrażeń "sexualnych", bez odpowiedzialności rodzicielskiej i zwykle też bez odpowiedzialności za partnera, gdy ów stanie się nieprzydatny do owych wrażeń. Jeśli Franciszek o tym nie wie, to nie ma elementarnej wiedzy socjologicznej i psychologicznej o środowiskach homosexualnych. A jeśli wie, to perfidnie oszukuje katolików (i nie tylko), kreując zakłamany obraz rzeczywistości tych osób i środowisk. 

f) Oczywiście powraca znowu znana maczuga w postaci "miłości duszpasterskiej" w połączeniu z chochołem: kto odmawia pobłogosławienia związku homosexualnego, ten traktuje osoby żyjące w nim tylko jako grzeszników, a przecież ich wina i odpowiedzialność może być pomniejszona, może nawet do minimum czy wręcz do zera, skoro one subiektywnie nie żyją w grzechu, lecz się tylko "kochają". Tak więc: obiektywnie ich życie jest nieakceptowalne, ale ten, kto im odmawia pobłogosławienia, nie ma "miłości duszpasterskiej", bo one są subiektywnie bez grzechu. Zresztą to całe zdanie f) jest wręcz mistrzowskim bełkotem. Cóż innego oznacza pobłogosławienie związku homosexualnego jak nie właśnie obiektywne zaakceptowanie go, czyli zaprzeczenie jego grzeszności (obiektywnej nieakceptowalności moralnej), przynajmniej w odbiorze przez te osoby, skoro ich subiektywna bezgrzeszność (o ile w ogóle zachodzi w rzeczywistości) jest ważniejsza niż grzeszność obiektywna? Kogo tu Franciszek uważa za debila? 

g) Tutaj Franciszek już wprost daje zielone światło tym, którzy od dawna dążyli i dążą do błogosławienia związków homosexualnych. Oczywiście chce uchodzić za dobrotliwego, który tylko zachęca do "miłości duszpasterskiej", a nie nakłada obowiązującej normy. Cóż to oznacza w praktyce? Ano oznacza to, że duszpasterze, a nawet biskupi nie będą mogli de facto odmówić zasadniczo pobłogosławienia par homosexualnych, bez narażenia się na poważny zarzut braku "miłości duszpasterskiej" itp., a ostatecznie braku posłuszeństwa wobec papieża. A tutaj już będzie koniec "płynięcia poza normami", czego dowodem są decyzje personalne Franciszka, który konsekwentnie, nawet wręcz brutalnie obchodzi się z biskupami, którzy nie podzielają jego gruntownie zakłamanej koncepcji "miłości pasterskiej". 

Gdzież jest wezwanie do porzucenia grzesznego życia? Gdzież domaganie się o ochronę dzieci i młodzieży przed zwodniczą propagandą i demoralizacją uprawianą nachalnie przez środowiska homosexualistów i ich popleczników? Czyż to nie właśnie oni od ponad dziesięciu lat są mile widzianymi gośćmi na Watykanie, w przeciwieństwie do tych, którzy sprzeciwiają się agendzie genderystów, aborcjonistów itp.? 

W reakcji na publikację tych textów na stronie watykańskiej, dnia 2 października 2023 jeden z sygnatariuszy dubiów, kard. Burke, opublikował następne pismo skierowane 22 lipca tegoż roku w tej sprawie przez tych samych kardynałów do Franciszka, jako "ponownie sformułowane dubia" (tutaj):





Tutaj odnośnie pytania drugiego kardynałowie pytają wprost, czy akty sexualne poza małżeństwem, zwłaszcza akty homosexualne, są według Franciszka grzechem obiektywnie ciężkim, niezależnie od okoliczności oraz intencji osoby je popełniającej. 

Na tak sformułowane pytanie Franciszek nie odpowiedział, co jest przede wszystkim przejawem pogardy dla kardynałów i wszystkich, których interesują te pytania, a także dowodem na brak jego woli do wyjaśniania, a raczej przejawem woli do siania zamieszania i przemycania treści i praktyk sprzecznych z odwiecznym nauczaniem Kościoła. 

Fakty nie pozostawiają żadnych wątpliwości ani pobożnych złudzeń co do programu i dążeń Franciszka. Pod pseudopobożnymi frazesami kryje się bezwzględne zwalczanie moralności katolickiej, sprytnie od tyłu i z boku:
- przez podejście niby pastoralne, "miłosierne", w przeciwieństwie do "ideologicznego", 
- przez bluzganie oszczerstwami na tych, którzy podnoszą niezmienne nauczanie Kościoła i domagają się wierności. 

Natomiast według Franciszka i jego wyznawców wierność wobec jego słów i czynów ma zastąpić wierność względem odwiecznego nauczania i dyscypliny sakramentalnej i obrzędowej Kościoła. Nie przypadkowo Franciszek i jego fani od początku epatują swoją pogardą dla liturgii Kościoła. To są znaczące gesty, wpisujące się teraz wyraźnie w całość polityki tej ekipy. Zmierza ona do upodobnienia Kościoła do sekt niekatolickich (które już dawno przejęły agendę genderyzmu), czyli zlikwidowania wyjątkowości i jedyności religii katolickiej celem stworzenia na jej gruzach religii globalistycznej pod dyktando takich typów jak George Soros, Bill Gates, Klaus Schwab, Yuval Harari itp. 

Jak się zachować w takiej sytuacji?
Po pierwsze, nie dać się zwieść, lecz należy trwać z przekonaniem w jasnej i jednoznacznej doktrynie Kościoła w każdej dziedzinie, zarówno dogmatycznej, jak też moralnej, liturgicznej i dyscyplinarnej. 
Po drugie, być wiernym tej doktrynie w praktyce. 
Po trzecie, wpływać na innych, czyli przekazywać wiedzę, czyli tradycyjne nauczanie Kościoła, zarówno dorosłym, jak też zwłaszcza młodemu pokoleniu. Prawda zwycięży, nawet jeśli jest wymagająca. 
Po czwarte, wspierać duchownych, którzy nieustraszenie i niestrudzenie głoszą i wyjaśniają tradycyjną doktrynę, zarówno modlitwą jak też czynem. 
Po piąte, łączyć sił, czyli organizować zarówno wspólne modlitwy jak też spotkania edukacyjne na każdym poziomie. 



Indult w Lublinie - sprostowanie



Korzystając z daru pamięci, w jaki mnie Pan Bóg zechciał wyposażyć, muszę sprostować poniższą wypowiedź p. Arkadiusza Robaczewskiego: 


Chodzi o prawdę historyczną. Dziwne, że p. Robaczewski w tak prostych faktach aż tak poważnie się myli. A mógł najpierw sprawdzić fakty, pytając mnie chociażby. Po krótce: 

Po pierwsze, nie mogłem jeździć i nie jeździłem po Polsce ze Mszą św. od 1991 r., a to z tej prostej okoliczności, że jestem kapłanem od 1993 r. 

Po drugie, swoją pierwszą publiczną Mszę św. w Polsce w tradycyjnym rycie sprawowałem 3 września 1995 r. w Warszawie, w kościele pw. św. Teresy od Dzieciątka Jezus (wcześniej w różnych miejscach w Polsce sprawowałem prywatnie, okazawszy celebret zarówno ogólny jak też specjalny, wydany przez Papieską Komisję "Ecclesia Dei" celebret na Missale Romanum św. Piusa V). W tym samym miesiącu były Msze św. w Poznaniu, Gdańsku, Gdyni, Kaliszu (ślub Piotra Tryjanowskiego), po czym znów prywatne, ale za wiedzą i pisemną zgodą Kurii Metropolitalnej w Krakowie przez ok. 3 tygodnie (czekając na naprawę samochodu po stłuczce). 

Następny mój przyjazd oficjalny do Polski był na przełomie listopada i grudnia 1995 r. i to było właśnie wespół z x. John'em Emmerson'em FSSP. Zrobiliśmy wtedy objazd: Gorzów Wlkpl., Poznań, Łódź, Warszawa, Lublin. Wtedy właśnie byłem po raz pierwszy ze Mszą św. w Lublinie i przy tej okazji byliśmy na rozmowie u x. abpa Bolesława Pylaka, który nas przyjął uprzejmie, ale równie uprzejmie oznajmił, że nie potrzebuje kapłanów z zagranicy. Po tym spotkaniu właśnie widocznie wydał dekret, o którym wspomina p. Robaczewski. Przyznam, że nie rozumiem tego, jak p. Robaczewski mógł zapomnieć, że to mnie było dane wtedy towarzyszyć x. Emmerson'owi, gdyż nocowaliśmy u niego w mieszkaniu, gdzie zostaliśmy przez niego wraz z jego małżonką bardzo miło ugoszczeni (w przeciwieństwie do Łodzi, gdzie byliśmy goszczeni u znajomych psychiatry T. Piotrowicza i dziennikarza Ł. Warzechy i od tych znajomych - gdzie w salonie na exponowanym miejscu stała menora - wyjechaliśmy z zatruciem). Widocznie chciał zapomnieć, podobnie jak o swojej małżonce.