Chyba mam wyjątkowe szczęście, bo Pan Bóg postawił na mojej drodze życiowej sporo osób, które mogę prywatnie uważać za święte, choć przypuszczalnie nie zostaną oficjalnie ogłoszone przez Kościół jako takie (przy okazji dodam, że do takiego ogłoszenia konieczny jest nie tylko spontaniczny i długotrwały kult okazywany takiej osobie lecz także wszczęcie procesu kanonicznego, co może uczyć tylko władza kościelna na prośbę wiernych).
Mam problem z kolejnością ich przedstawienia, ponieważ w różnej kolejności pojawiały się w moim życiu, przez różny okres czasu je znałem, z różną intensywnością, i w różnej kolejności odchodziły z tego świata. Dlatego nie przedstawię ich ani chronologicznie, ani systematycznie według hierarchii ważności, lecz w porządku spontanicznym.
Zacznę od mojej babci Katarzyny. Urodzona w 1909 r., straciła swoją mamę gdy miała 4 latka. Wraz ze swoją młodszą o 2 lata siostrą była wychowywana przez ojca i siostrę mamy. Ojciec też wkrótce zmarł, więc Kasia musiała wcześnie zacząć pracować u obcych ludzi na roli. Jej siostra Józefa po ukończeniu kilku klas szkoły powszechnej wyjechała do pracy do Krakowa. W roku 1935 babcia pobrała się z moim dziadkiem Bronisławem, który był rok od niej młodszy. Z zawodu był kowalem, co wówczas oznaczało status porównywalny do mechanika samochodowego obecnie, czyli niewielkie, ale względnie dobre zarobki. Nie mieli własnej ziemi, lecz pracowali na polach w dzierżawie, co dawało skromne, ale wystarczające utrzymanie. Hodowla własnych dwóch krów, dwóch świń i drobiu zapewniała rodzinie wyżywienie. Dziadek pracował głównie w kuźni, babcia w domu, oborze i w polu. To byli ludzie prości, dobrzy i szlachetni na sposób, jaki w takim stopniu w moim życiu bardzo rzadko spotkałem. Kochali się dojrzale, rozumnie i zarazem wspaniałomyślnie, odznaczali się wyjątkowym zdrowym rozsądkiem, a przy tym też autentyczną, trzeźwą pobożnością, choć do kościoła chodzili zasadniczo tylko w niedziele i święta. Świadomie pamiętam ich od czasu, gdy byli mniej więcej w moim obecnym wieku. Mieszkaliśmy tuż obok, na jednym podwórzu. Porównując ich ciężką pracę, którą wykonywali jeszcze przez dziesięciolecia, z własną kondycją obecną, mogę jedynie podziwiać ich siły, samozaparcie i ofiarność. Szczególnie podziwiam babcię. Jej życie było naznaczone cierpieniem od maleńkości aż właściwie do końca, co miało związek także z jej najmłodszym dzieckiem Władziem, który przy porodzie w warunkach domowych doznał urazu głowy i jest niepełnosprawny (o nim będzie jeszcze niżej), a to u ludzi złych regularnie wyzwala podłą dokuczliwość, której ona jako matka często była świadkiem, oczywiście w bólu serca, który też mi dane było zauważyć. Mimo życia przepełnionego cierpieniem, trudem i ciężką pracą babcia była dogłębną dobrocią, szlachetnością, ale też odwagą i stanowczością, gdy chodziło o sprawy zasadnicze i ważne. Razem z dziadkiem zawsze wcześnie zaczynali dzień od pacierza i pacierzem z dziesiątką różańca kończyli. Byli naturalnie radośni, mieli poczucie humoru płynące z czystego serca. Nigdy nikogo nie obmawiali, nikogo nie krytykowali, z nikim się nie kłócili. Mieli swoje zasady, wiedzieli swoje i tego się trzymali. Babcia z oburzeniem i upomnieniem reagowała wtedy, gdy była świadkiem mówienia źle o księżach i zakonnicach. Wówczas stanowczo ucinała temat, a jeśli było konieczne to po prostu odchodziła od takiego towarzystwa. Swoje skromne pieniądze zarabiała na sprzedaży mleka od swoich krów, co było jej jedynym dochodem. Choć nam się znacznie lepiej powodziło, dzieliła się z nami tym, co miała ze swojego gospodarstwa. Mimo zmęczenia całym tygodniem pracy piekła nam w soboty wieczorem ciasto drożdżowe z kakao, co było jej specjalnością. Czasem wieczorem po pracy przychodziła do nas niby po to żeby na chwilę popatrzeć w telewizor (przed którym po chwili po prostu zasypiała ze zmęczenia), a właściwie po to, żeby nas zobaczyć, przynosząc czy to jajka, czy ser, śmietanę czy jakieś inne przysmaki. Tak sobie teraz myślę, że to był anioł w ludzkiej postaci. Nigdy nie wypowiedziała wulgarnego czy złego słowa, a zło jej wyrządzane - czy to w słowach czy w czynach - znosiła w milczeniu z bólem widocznym na twarzy. Gdy się dowiedziała, że wybieram się do dalekiego seminarium zakonnego, z swoistą dobrotliwą stanowczością usiłowała mi nakazać, żebym jednak wstąpił do seminarium przemyskiego. Gdy potem wyjeżdżałem na studia do Austrii, była szczerze zasmucona mówiąc: "po co ty tam pojedziesz, tam mówią po niemiecku". Po śmierci mojego taty, gdy byłem na studiach a potem klerykiem, babcia i dziadziu dzielili się ze mną skromnymi dolarami, które okazyjnie (zwykle tylko na święta) dostawali od swojego syna z USA. Babcia zmarła niespodziewanie 18 stycznia 1991 r., a dowiedziałem się o tym dopiero przez telegram, który otrzymałem w dniu pogrzebu, więc nie mogłem przyjechać. Przyjechałem dopiero na ferie semestralne w lutym. Gdy odwiedziłem wtedy dziadzia, rozpłakał się rzewnie, czego wcześniej nigdy u niego nie widziałem. Zaczął mówić o babci z miłością i bólem rozłąki. Potem gdy przyjechałem na swoje prymicje, wzruszył się podobnie, mówiąc: "ależ babcia by się cieszyła". To jest dla mnie postawa prawdziwego męża - wczucie się w małżonkę, myślenie o jej odczuciach i przeżyciach. Dlatego moi dziadkowie są mistrzami małżeństwa i to w znaczeniu jak najbardziej konserwatywnym i katolickim. Babcia zwykle mówiła o dziadku określeniem "mój pan", co było połączeniem szacunku i miłości. Dziadek po śmierci babci mówił o niej "moja rybcia", choć takiej czułości u niego za życia babci nie zauważyłem. Nigdy się nie kłócili, dziadek nigdy nawet nie podniósł głosu na babcię, ale babcia wyczuwała jego nastroje nawet bez słów i cierpiała, gdy coś dziadkowi doskwierało. Ona dla mnie jest świętą, choć nie potrafię tego ująć w kategoriach hagiograficznych.
Podobnie moje powiedzieć o jej siostrze Józefie. To ona właśnie, będąc już na rencie zdrowotnej, pomagała mojemu tacie, gdy mama była na zarobku w USA. Ciocia Józia była panią miastową z Krakowa, mieszkała blisko rynku przy ul. Brackiej. To od niej po raz pierwszy usłyszałem o kardynale Wojtyle, którego bardzo ceniła, jak zresztą generalnie wszystkich duchownych. Z temperamentu była inna niż babcia Kasia, jednak wspólne miały dobroć serca, wspaniałomyślność, zdrowy rozsądek i szczerą, prawdziwą pobożność. Ciocia nie miała swoich dzieci, a tym bardziej okazywała nam serce. Czytała nam książki, opowiadała różne ciekawe historie, przywoziła czekoladki z Krakowa, których na co dzień nie mieliśmy, zabierała nas do siebie na kilka dni na wakacjach. Tak samo jak jej starsza siostra reagowała zawsze stanowczo na mówienie źle o osobach duchownych. Ze swojej strony nigdy nikogo nie obmawiała. Pamiętam tylko dobrotliwe quasi humorystyczne docinki jej starszej siostry, co wynikało z różnic kulturowych, które zaszły między nimi. Podczas gdy babcia pozostała z wyglądu zwykłą chłopką, która nie wychodziła z domu bez chustki na głowie, miastowa Józia przyjeżdżała z fryzurą i lekko pomalowana, jak przystało na mieszczankę. W sercu pozostawały jednak szczerze kochającymi się siostrami, gotowe do poświęceń dla siebie. Ciocia Józia zmarła dość młodo, gdy miałem 14 lat, też nagle, we śnie, w dzień po Środzie Popielcowej. Żyła stale w łasce uświęcającej, chodziła chyba nawet codziennie do kościoła, nie mając obowiązków rodzinnych i zawodowych. Pamiętam, że gdy przyjeżdżała do nas, to zawsze pomagała mojej mamie w kuchni. Chciała służyć, nie być obsługiwaną. Podobno szczególnie mnie lubiła. Gdy ją sobie przypominam, to myślę, że właśnie takie dusze idą do nieba, bo także u niej widać było czyste serce, oczyszczone w ogniu cierpienia i wiary.
W tym miejscu wypada mi powiedzieć o jedynym świętym żyjącym, którego znam. Chodzi o mojego niepełnosprawnego wujka Władzia, syna babci Kasi. Urodził się, jak wspomniałem, z urazem głowy przy porodzie w ciężkich pierwszych latach powojennych. Moja pamięć o nim sięga czasu, gdy mnie woził na wózku, lubił przytulać i całować. On lubił i lubi wszystkie dzieci, a to z wzajemnością. Mimo niepełnosprawności mózgowej i w mowie Władziu ma swoistą i szczególną inteligencję oraz intuicję. Stworzył jakby swój język łączący elementy słów i gestów. Wypowiada tylko niektóre słowa i imiona w całości, mianowicie tylko proste, ale nie wszystkie. Większość nazw zastępuje gestami i to bardzo spostrzegawczo, inteligentnie i celnie. Np. mojego brata, który był technikiem dentystycznym, nazywał wskazując ręką na zęby. Przy odróżniał ten gest od nazywania dentysty, bo dentystę oznaczył gestem wiercenia palcem w zębach. Mnie natomiast, odkąd jestem księdzem, oznaczył gestem wskazującym na stułę. Jakiś czas po święceniach emerytowany już wówczas proboszcz rodzinnej parafii zwrócił mi uwagę, że Władziu jeszcze nie był u pierwszej Komunii św., oraz zasugerował, żebym go do tego przygotował. Nie chcąc działać samodzielnie, powiedziałem o tym wówczas aktualnemu proboszczowi (obecnie już nieżyjącemu), który zareagował sceptycznie, nawet "dyplomatycznie" negatywnie, argumentując, że Władziowi wystarczy kiedyś namaszczenie chorych. Władziu w swojej bystrości w jakiś sposób, chyba będąc świadkiem mojej rozmowy z mamą, zauważył, że sprawa się toczy, po czym ciągle mi po swojemu - wskazując na ucho i na język - przypominał, że chce się wyspowiadać i przyjąć Komunię św. Dopiero po latach, po zmianie proboszcza, nowy proboszcz około 20 lat temu w zaufaniu do mnie i rodziny wyraził zgodę na to, żebym wyspowiadał Władzia i udzielił mu Komunii św. Od tej pory, przy przyjeżdżałem do domu rodzinnego, zawsze upominał się o spowiedź i Komunię św. Ogólnie on bardzo lubi chodzić do kościoła. Z moją mamą odmawiał pacierz, oczywiście po swojemu, choć akurat modlitwy pacierzowe potrafi wypowiedzieć nadzwyczaj wyraźnie. Zadziwiające jest to, że jedynym zdaniem, które potrafi powiedzieć niemal zupełnie normalnie, choć w sposób nieco dziecinnie zmiękczony, są słowa: "Matko Boska nie opuszczaj nas". Byłem wielokrotnie świadkiem tego, że zupełnie spontanicznie, ale odpowiednio do sytuacji, zwykle w kontekście modlitwy, wypowiadał sam ze siebie te właśnie słowa. Ogólnie Władziu jest bardzo kontaktowy i ciekawski, lubi zagadywać ludzi, pyta po swojemu, próbuje nawiązać rozmowę, aczkolwiek nie z każdym, bo widocznie na swój sposób, ale zawsze trafnie wyczuwa, jak ktoś zareaguje, to znaczy czy jest szansa na rozmowę. Oczywiście ludzie różnie reagują na Władzia, podłe osoby mu dokuczają, wyszydzają, i może nawet nie są świadomi tego, że Władziu to odczuwa, że nie jest głupi. Ma dobre serce i lubi pomagać. Gdy przyjeżdżałem i chodziliśmy do kościoła z moją walizką mszalną, Władziu zawsze brał tę walizkę do zaniesienia, traktując to jako swój żelazny obowiązek serca, mimo że w jego wieku droga pod górkę z walizką nie była łatwa. A odkąd zaczął przyjmować Komunię św. widać było u niego swoistą przemianę duchową. Stał się spokojniejszy, bardziej rozważny, ale też bardziej empatyczny i wrażliwy, choć właściwie zawsze był przyjazny i po swojemu rozumny. Po prostu nastąpił rozwój osobowości, mimo już podeszłego wieku. Częściowo ma to związek zapewne z tym, że zaczął uczęszczać do ośrodka dla niepełnosprawnych utworzonego w sąsiedniej parafii kilka lat po jego pierwszej Komunii św. Władziu bardzo lubi tam być, bo jest bardzo towarzyski i jest tam bardzo lubiany. Kierownik prowadzący ten ośrodek chwali, że Władziu daje im tam dużo ciepła emocjonalnego. Władziu lubi pogadać po swojemu z każdym, kto go nie odrzuca, a swoją sympatię lubi wyrażać przytulaniem, którym chętnie darzy także nowo poznane osoby, które uzna za godne tego. Szczególnie wzruszające było, gdy przytulał i głaskał moją mamę, gdy umierała. Władziu wprawdzie nie potrafi płakać (wynika zapewne z uszkodzenia mózgu), ale okazuje smutek i ból na swój sposób słowami "o Jezu o Jezu" trzymając się za serce. On jest pewnym sensie jak dziecko i takim pozostanie. Gdy czasem nie był posłuszny mojej mamie, to potem przepraszał, przytulając i mówiąc "ja już nie". Jestem pewny, że on czuje, myśli i rozumie o wiele więcej, niż potrafi okazać. I też na pewno odczuwa bardziej ból i cierpi niż zwykle się wydaje. Właśnie to przez wielu, może nawet przez wszystkich niedostrzegane i nierozumiane cierpienie jest tym, co strzeże niewinności jego serca, przejawiającej się w pogodzie ducha, otwartości na ludzi, dobroci i czułości. Władziu ze swoją specyficzną inteligencją, która wskutek niepełnosprawności nie mogła się rozwinąć do normalnego samodzielnego życia, uważany był i jest zwykle za nieszczęście dla rodziny. Jednak jestem pewien, że pod względem duchowym on jest największym szczęściem i bardzo cennym skarbem dla rodziny i otoczenia, oczywiście tylko dla tych, którzy dostrzegają jego duchową wartość i piękno.
W swoim życiu spotkałem też moim zdaniem święte osoby w środowisku duchownym, dokładnie zakonnym. Było to akurat dwóch braci zakonnych, werbistów. Imienia pierwszego z nich nawet nie pamiętam. To był starszy, schorowany brat na furcie domu zakonnego w Nysie. Szczupły, skupiony, zawsze trzymał w ręku różaniec, siedząc na furcie, a zawsze uprzejmie odpowiadał, gdy został zagadnięty. Nie był gadatliwy, co stanowiło wyjątek wśród werbistów. Tak mnie zaciekawiła jego postać, że zrobiłem z nim wywiad do gazetki kleryckiej. Pamiętam jego życzliwy uśmiech, gdy odpowiadał na moje pytania, a opowiadał nie tyle o sobie co o przeszłości domu misyjnego i zgromadzenia werbistów. Drugim werbistą, którego uważam za świętego, był tym razem brat zakonny w Austrii, dokładnie słynny ze swojej kompetentnej i zarazem serdeczne opieki pielęgniarz zakonnego piętra dla chorych, brat Beda Matuschka. Wtedy, końcem lat 80ych, w domu misyjnym mieszkała prawie setka zakonników, w tym kilkudziesięciu emerytowanych i schorowanych misjonarzy z całego świata, przynajmniej kilku obłożnie chorych. Tymi właśnie opiekował się brat Beda, ale także każdym zakonnikiem, który trafił na oddział dla chorych. Ja miałem jeden raz taką przyjemność, gdy po usunięciu zęba złapałem jakąś infekcję i podobno byłem w poważnym stanie z wysoką gorączką, choć tego nie pamiętam, a powiedziano mi o tym, gdy z tego wyszedłem. Brat Beda, wówczas już pod 80tkę, był nie tylko świetnym fachowcem medycznym o wiedzy chyba nawet większej niż niejeden lekarz, lecz także wzorowym zakonnikiem o szczerej, autentycznej i trzeźwej pobożności. Był on jednym z niewielu wówczas, którzy stanowczo trzymali się przyjmowania Komunii św. wyłącznie do ust. Z tego też powodu darzył mnie sympatią. Gdy odchodziłem od werbistów, powiedział mi na pożegnanie: "zostań takim, jakim jesteś". To był wyraz sympatii, uznania, zachęty i też dalszej łączności duchowej w modlitwie. W swojej cichej, pokornej służbie, wykonywanej zawsze z autentycznym, ciepłym uśmiechem na twarzy, przewyższał duchowo większość a może nawet wszystkich niby wykształconych, a zarozumiałych, nawet heretyckich profesorów zamieszkujących tamten dom. A miał poważanie u wszystkich, właśnie dzięki swojej kompetencji medycznej, choć był tylko pielęgniarzem, i też mimo tego, że należał do mniejszości pogardzanej, poniżanej i wyszydzanej przez modernistyczno-heretycką większość mieszkańców domu.
Na koniec jeszcze dwa żeńskie przykłady świętości. Pierwszy to siostra zakonna z zgromadzenia Benedyktynek od Wieczystej Adoracji, s. Gertruda. Poznałem ją podczas praktyki duszpasterskiej w roku diakońskim. Ponieważ parafia nie dysponowała wówczas mieszkaniem dla mnie, umieszczono mnie w domu zakonnym na terenie parafii, gdzie siostry prowadziły dom dziecka dla dzieci niepełnosprawnych. S. Gertruda była wtedy już obłożnie chora, tzn. już kilkanaście lat przedtem zdiagnozowano u niej nowotwór w stanie terminalnym, nie nadającym się do jakiegokolwiek leczenia. Siostra żyła z tą diagnozą w sumie około 20 lat. Jednak mogła się poruszać jedynie na wózku inwalidzkim. Ponieważ wówczas jeszcze nie było windy w ich domu, nie mogła schodzić do kościoła na oficjum, Mszę św. i adorację, lecz przynoszono jej Komunię św. do celi. Proboszcz z wygodnictwa wyznaczył do tego zadania jedną ze współsióstr. Siostry były jednak na tyle pobożne i rozsądne, że zapytały mnie, gdy u nich zamieszkałem, czy mógłbym przejąć Komunię św. dla chorej s. Gertrudy i potem też jeszcze dla jednej starszej pani, która mieszkała w pobliżu. Oczywiście chętnie się zgodziłem i stąd się wzięła znajomość i zażyłość z tą wspaniałą osobą. Mimo tego, że poważnie cierpiała, była zawsze autentycznie uśmiechnięta, zawsze pogodna, bardzo uprzejma i wręcz uniżona wobec mnie jako młokosa duchownego. Cieszyła się z każdych odwiedzin także poza udzielaniem jej Komunii św., ale nigdy nie zatrzymywała, nie chciała zajmować czasu. Swój czas wypełniała nie tylko modlitwą, ale także pracą polegającą na wykonywaniu ręcznie rysowanych kartek świątecznych, imieninowych i na inne okazje, także na indywidualne przywitanie gości. Dodawała też krótkie rymowane życzenia. Do tego zawsze zapewniała o modlitwie za mnie i za innych księży. Widać było u niej czystość serca i umiłowanie Pana Jezusa, zwłaszcza podczas przyjmowania Komunii św. Nie była to poza, gdyż w zwykłym kontakcie promieniowała dobrocią, uwagą i szacunkiem.
Ostatni przykład, który mi teraz przychodzi na myśl, to niewiasta świecka z Wiednia, pani Johanna. Była rówieśniczką mojej mamy. Pochodziła z wiejskich okolic na południe od Wiednia, niedaleko granicy z Węgrami, z prostej rodziny rolniczej. Była nieślubnym dzieckiem. Jej matka wyszła potem za mąż (chyba za kogoś innego) i miała jeszcze syna. Johanna jako młoda dziewczyna wyjechała do Wiednia, skończywszy w rodzinnych stronach jedynie szkołę powszechną, o ile mi wiadomo. W stolicy pracowała jako służąca i to chyba od razu przy parafii, a opiekowała się także samotnymi osobami. Wynikało to z jej temperamentu. Życie na wsi było dla niej zbyt ciasne, także z tego powodu, że jako dziecko nieślubne była piętnowana i wyszydzana (to były lata, gdy moralność katolicka była jeszcze poważana). Nie szukała jednak łatwego życia czy przyjemności, lecz pozostała szczerze pobożna i poświęciła swoje życie jako zadośćuczynienie za grzech rodziców. Nie czyniła tego z żalu, złości, zgorzknienia czy zakompleksienia, lecz z szacunku i miłości dla Pana Boga. Dowodem tego jest jej życie, o którym zresztą mi nie opowiadała, lecz dowiedziałem się pewnych fragmentów jedynie przy okazji i pośrednio. Poznałem ją w pierwszym roku po święceniach. Mniej więcej na wiosnę zaczęła się pojawiać na moich Mszach św. w kościele parafialnym we Wiedniu, gdzie posługiwałem. Była wtedy już na wózku inwalidzkim, którym była przywożona przez różne osoby. Którymś razem podszedłem do niej po Mszy św., gdy jeszcze trwała na modlitwie, dając jej mój obrazek prymicyjny. Poprosiła o błogosławieństwo i powiedziała coś z charakterystycznym dla niej poczuciem humoru, ale nie pamiętam dokładnie, co to było, choć wiem, że byłem zaskoczony takim nastrojem u osoby tak zniekształconej zewnętrznie i cierpiącej. Jakiś czas potem przez znajomego, który ją przywiózł do kościoła, poprosiła mnie na kilka słów i zapytała, czy może mnie zaprosić w niedzielę na obiad, przy czym dodała, że chodzi o pobliską restaurację (okazało się potem, że prowadzoną przez jej kuzynkę). Tak się poznaliśmy, także z panem Helmutem, który ją zwykle przywoził, a okazał się nie jej mężem, lecz serdecznym znajomym z młodości. Obydwoje pochodzili z duszpasterstwa prowadzonego przez słynnego jezuitę, autora książki o obozie w Dachau, o. Johannes'a Lenz'a (więcej tutaj). O szczegóły z ich życia nie wypytywałem. To Johanna przewodziła rozmowom i dyktowała tematy, nie bardzo wypadało mi rozpytywać ponad to, co dotyczyło aktualnych spraw duszpasterskich i kościelnych. W każdym razie było też następne zaproszenie na obiad. I tak podczas rozmowy, gdy byłem znów bardziej odpytywanym niż przewodzącym rozmowie, nagle pani Johanna powiedziała: "ksiądz potrzebuje auta". Popatrzyłem na nią zmieszany, nie wiedząc o co chodzi. Od lat jeździłem po Wiedniu rowerem, do Polski pociągiem bądź autobusem. Nie planowałem posiadania auta, wcale mnie do tego nie ciągnęło. Zresztą wtedy tego nie potrzebowałem. Johanne powtórzyła: "ksiądz potrzebuje auta i ja księdzu kupię". Popatrzyłem na nią z jeszcze większym zmieszaniem i niedowierzaniem, podejrzewając kolejny z jej mile podstępnych żarcików. Tym razem jednak minę miała poważną i stanowczą. Dodała: "dam księdzu pieniądze, a ksiądz kupi sobie auto, byle tylko nie używane, lecz nowe". Odpowiedziałem nadal nie bardzo wiedząc, co mam o tym sądzić, że właściwie nie potrzebuję auta. Nigdy nie miałem auta, radziłem sobie bez. Zdałem prawko gdy miałem 16 lat i od tego czasu jedynie rzadko okazyjnie używałem czyichś pojazdów. Lekko przerażały mnie koszty utrzymania i exploatacji. Z drugiej strony wiedziałem, że niektórzy koledzy dostali auta na prezent prymicyjny, przynajmniej jeden od parafii, gdzie miał praktykę diakońską. Wtedy w Austrii ksiądz bez auta był rzadkością, już wielu kleryków miało swoje auta bądź pożyczone od rodziców. Nadal nie bardzo rozumiałem, o co jej chodzi, i już nie podejmowałem tematu. W następnych miesiącach, przy końcu roku szkolnego okazało się, że będę przeniesiony na wieś w okolicy Wiednia, gdzie rzeczywiście samochód był przydatny, choć nie konieczny. Wówczas Johanna wróciła do tematu i wskazała, co i jak robimy. Dodała, że będzie mi też opłacać koszty utrzymania auta. Wtedy też wyjaśniła mi sprawę bliżej. W międzyczasie bywałem już też u niech w mieszkaniu, które mi chciała pokazać. To było niewielkie, dwupokojowe mieszkanie w jednej ze starych kamienic Wiednia na piętrze, bez łazienki, bez ciepłej wody, z ubikacją wspólną dla całego piętra w klatce schodowej. Wówczas to nie był wyjątek, ale też już nie reguła w stolicy Austrii. Sądząc po jej bardzo skromnym standardzie życia nigdy bym nie uwierzył, że Johanna dysponuje jakąkolwiek większą sumą. Ona widziała moje zdziwienie i mi wyjaśniła. Otóż jeszcze jako młodsza i sprawna osoba opiekowała się starszą bezdzietną kobietą, za którą zresztą już zamawiała u mnie Msze św. Ta kobieta zostawiła jej w testamencie swój majątek na książeczkach oszczędnościowych. Potem Johanna zresztą chciała zostać pochowana w tym samym grobie co ta starsza kobieta. Wszystkie odziedziczone środki Johanna przeznaczała na Msze św. i na cele charytatywne, nie biorąc niczego dla siebie. Próbowałem ją wielokrotnie namówić, żeby sobie za te pieniądze wzięła jakieś bardziej odpowiednie mieszkanie z łazienką i z windą, skoro już jej wychodzenie z domu było swoistą przygodą (trzeba było ją znosić w koszyku z piętra na parter do wózka, bo nie tylko nie było windy, lecz schody nie nadawały się do zjeżdżania wózkiem). Stanowczo odmawiała, mówiąc, że w tym mieszkaniu dobrze się czuje i że i tak już długo nie pożyje, więc nie chce przeprowadzki (a zmarła w 2013 r., czyli 19 lat po tej historii z autem). Powiedziała wtedy i potem jeszcze często powtarzała: "nasz Zbawiciel powiedział: więcej szczęścia jest w dawaniu niż w braniu". To była kwintesencja jej prostej, szczerej i dogłębnej wiary. Równocześnie nie było tak, że mnie czy kogokolwiek rozpieszczała, pomagając też wielu rodzinom wielodzietnym. Wymagała przede wszystkim od siebie, ale także innym stawiała wymagania. Co jakiś czas przypominała mi o codziennym różańcu, napominając, żebym mówił wszystkie 3 części. Nie spodobało jej się, że z czasem zacząłem niekiedy opuszczać część świętych wymienianych w Kanonie Rzymskim, i mnie wtedy skarciła. Regularnie dopytywała się, jak mi idzie praca doktorska. Gdy jej w końcu przywiozłem exemplarz wydany drukiem, zaczęła mnie z humorem tytułować. Odpowiadałem jej wtedy pasująco do jej poczucia humoru tytułem "pani profesor", co zresztą było szczere z mojej strony, ponieważ sporo się od niej nauczyłem. Wybuchała na to śmiechem, ale często mnie prowokowała, żebym wypowiadał to tytułowanie. Przez ostatnie 11 lat jej życia mieszkałem w Monachium i nie często mogłem ją odwiedzać. Niekiedy robiła mi wyrzut, że rzadko telefonuję, a ona potrzebuje kapłańskiego błogosławieństwa. To było rzeczywiście zaniedbanie z mojej strony, którego teraz żałuję. Nie chciałem zaniedbywać, raczej uważałem to za mało znaczące, nie będąc świadomym, jak bardzo oczekiwała błogosławieństwa choćby przez telefon. Gdy końcem kwietnia 2013 r. poinformowano mnie, że zesłabła w domu i musiała zostać przewieziona do szpitala, udało mi się pojechać do Wiednia. Odwiedziłem ją w szpitalu. Wiedziała, że się ze mną żegna. Powiedziała: "przepraszam za wszystko, ksiądz nie miał ze mną łatwo". Na pogrzeb już nie mogłem przyjechać.
Tyle po krótce o osobach, które mi przychodzą na myśl z związku ze świętem Wszystkich Świętych. Może jeszcze będzie mi się coś przypominało i będę uzupełniał. Z wdzięczności dla Pana Boga, który mnie - i nie tylko mnie - obdarzył tymi osobami.
Kiedyś na jakiejś dyskusji na FB było wspomniane że nieślubne dzieci nie zaleca się przyjmować do seminariów bo mają kompleks nieczystości. Na czym polega ten kompleks?
OdpowiedzUsuńPo pierwsze, to nie jest pojęcie kościelne. Na pewno nie ma go w języku Kościoła.
UsuńPo drugie, owszem był generalny zakaz przyjmowania do seminariów synów nieślubnych, też ze związków niekościelnych, także z małżeństw mieszanych, ale była możliwa dyspensa udzielana przez biskupa.
Po trzecie, tego typu ograniczenia nie było, o ile wiem, w odniesieniu do zakonów.
dziękuję za odpowiedź
UsuńCzym Księdza święci różnią się od znanych, kanonizowanych świętych?
OdpowiedzUsuńBardzo przejmujący i inspirujący wpis. Deo gratias!
OdpowiedzUsuń