Zasady komentowania: bez anonimowych komentarzy

Trwa demontaż moralności i świętości katolickiej



Sprawa Jacka Krawczyka (1966-1991) dopiero nabiera rozgłosu i rozpędu. Nie jest przypadkiem, że dzieje się to wskutek promowania przez kapucyna, Andrzeja Derdziuka (na zdjęciu powyżej), który jest bratem bliźniakiem polityka powiązanego z kręgami ewidentnie masońskimi (K. Marcinkiewicz, D. Tusk), Zbigniewa Derdziuka. Podstawowe wiadomości w sprawie łatwo można znaleźć w internecie, więc linkowanie jest zbędne. I one właściwie wystarczą dla trzeźwej oceny forsowanych obecnie starań o wyniesienie go do chwały ołtarzy (w marcu 2023 r. diecezja rzeszowska wszczęła proces beatyfikacyjny na szczeblu diecezjalnym). 

Oczywiście nie neguję, że Jacek mógł mieć swoje zasługi w znaczeniu realizacji cnót chrześcijańskich. Nie można też wykluczyć, że ostatecznie dostąpił już szczęśliwości wiecznej u Sędziego Sprawiedliwego. Jednak podstawowe fakty jednoznacznie świadczą przeciw możliwości oficjalnego ogłoszenia go jako wzoru cnót teologalnych w stopniu heroicznym według odwiecznych zasad Kościoła. Beatyfikacja w Kościele Chrystusowym ma bowiem dwa zasadnicze znaczenia, ściśle ze sobą powiązane:

1. orzeczenie, że dana osoba jest w chwale niebiańskiej,

2. orzeczenie, że dana osoba może być otaczana kultem jako wzór cnót teologalnych w stopniu heroicznym, czyli wybitnym i ponadprzeciętnym, świadczącym o wyjątkowym działaniu łaski Bożej w niej, co stanowi podstawę dla zwracania się do niej o wstawiennictwo u Boga.

Uwaga: cnoty teologalne (wiara, nadzieja, miłość) są czymś innym niż cnoty moralne, aczkolwiek są oczywiście powiązane. Same cnoty moralne (wypełnianie przykazań) nie wystarczą do beatyfikacji, nawet jeśli dana osoba praktykowała je w sposób ponadprzeciętny. Być może Jacek rzeczywiście przejawiał pewne zadatki świętości, zwłaszcza w wieku licealnym. Jednak istotne jest, jak potoczyło się jego następne życie, na co oczywiście miało wypaczający i demoralizujący wpływ modernistyczne środowisko kościelne już w Rzeszowie, a potem w Lublinie. Być może nawet - wiele na to wskazuje - miał powołanie do stanu duchownego, które zmarnował i zaprzepaścił wskutek zgubnego oddziaływania środowisk, które teraz forsują jego wyniesienie na ołtarze. 

Fakty w skrócie:

- Studiowanie teologii jaki świecki w ówczesnych warunkach w Polsce oznaczało brak gotowości zupełnego poświęcenia się służbie Bożej, którą w pojęciu katolickim jest stan duchowny i życie konsekrowane. Owszem, przerwanie przez Jacka studiów teologii na rzecz zamiaru podjęcia studiów medycznych może świadczyć o trzeźwym i słusznym rozpoznaniu, iż nie da się pogodzić poważnego podejścia do teologii ze stanem świeckim. Jednak zwrócenie się ku medycynie oraz życiu w małżeństwie oznacza równocześnie odwrócenie się od całkowitego zaangażowania w sprawy duchowe i zbawienie dusz. To z całą pewnością nie świadczy o heroiczności wiary, nadziei i miłości. 

- Wręcz skandaliczny jest fakt, że jako student psychologii zawarł w maju 1990 r., nie będąc w stanie w sposób odpowiedzialny założyć rodziny, związek cywilny ze swoją narzeczoną, a odkładając sakramentalne małżeństwo na później (w tamtych czasach zwykle zawierało się związek cywilny w tym samym dniu, co ślub sakramentalny). Nieodzowne jest oczywiście retoryczne pytanie, po co w tym wieku zawierali najpierw tylko cywilne (które jest ateistyczną parodią sakramentu), a następnie po czasie sakramentalne małżeństwo, skoro będąc studentami nie byli w stanie w sposób odpowiedzialny wydać na świat i wychować potomstwo. Tak więc żył w związku niesakramentalnym przez kilka miesięcy, do września 1990 r., co świadczy o braku przestrzegania nie tylko elementarnych zasad moralności katolickiej, lecz zwykłych, zdroworozsądkowych obyczajów. Tego prostego faktu nie jest w stanie przysłonić, ani tym bardziej usprawiedliwić opiewanie jego zaangażowania na rzecz ubogich. 

Ta sprawa jest charakterystyczna dla typowego u modernistów produkowania fałszywych świętych. Jest to istotny element wypaczania nie tylko wiary, lecz także moralności katolików. 

Od ponad ćwierćwiecza



(TEXT z roku 2014)


Wobec Księdza chyba najlepiej pasuje stwierdzenie, że zainteresował się Ksiądz Mszą trydencką „zanim stało się to modne”. Na swój sposób jest Ksiądz też nestorem i protoplastą polskiego powrotu do tradycji. Kiedy zainteresował się Ksiądz przedsoborowym rytem? Co miało decydujący wpływ na to?

Nie zasługuję na takie zaszczytne tytuły. Dziękuję za życzliwość. Mówiąc najkrócej, Pan Bóg poprowadził przez ludzi i okoliczności, a droga była nieco zawiła. Dla zrozumienia całości muszę podać parę szczegółów biograficznych. Przeszedłem zwykłą parafialną edukację religijną w Polsce. Po maturze w Przemyślu i roku studiów świeckich na Uniwersytecie Jagiellońskim (filologia germańska), rozpocząłem formację zakonno-seminaryjną. Jako kleryk-werbista wyjechałem na dalsze studia do Austrii. Tam po półtora roku odszedłem ze zgromadzenia z powodu ewidentnych i ważkich nadużyć liturgicznych, których praktykowania ze swojej strony odmawiałem nie tylko z powodów czysto formalnych, lecz mając w wyniku słuchania wykładów pewność, że są one narzucane z powodów teologicznych. Po mozolnym poszukiwaniu rozwiązania musiałem stwierdzić, że nie mam wsparcia nawet u przełożonego generalnego, choć prawnie miałem oczywistą rację. Ta sprawa była początkiem otwierania oczu na obecną sytuację w Kościele. Po miesiącach rozmów z kierownikiem duchowym przyjąłem propozycję kontynuowania studiów jako kleryk seminarium archidiecezjalnego we Wiedniu. Tam właśnie zacząłem poznawać liturgię tradycyjną. Dotychczas znałem ją tylko pośrednio, a to z kpiących i pogardliwych uwag. Po raz pierwszy uczestniczyłem w takiej Mszy św. – dzięki propozycji kolegi z seminarium – w niedzielę Chrystusa Króla Wszechświata w 1990 r. (homilię wygłosił ówczesny biskup pomocniczy wiedeński x. K. Krenn, zaprzyjaźniony zresztą z x. kardynałem Jaworskim).


Łacina stanowiła dla Księdza problem?

Od liceum lubiłem łacinę (a łacina też mnie lubiła, jeśli można tak powiedzieć) i dość łatwo mogłem zrozumieć teksty. Cała atmosfera, wraz ze śpiewem gregoriańskim, od razu wydała mi się bliska. Poczułem się w tej liturgii jak w domu. Nie przyszło mi jednak wtedy na myśl, że można by ją stosować w codziennym duszpasterstwie. Rzeczywistość parafialna zbyt od niej odbiegała. Ogólnie także wśród nastawionych kościelnie księży było takie mniemanie, że powrót liturgii tradycyjnej jest nie do pomyślenia, wręcz niemożliwy. Uważałem za swoje zadanie nauczanie wiary oraz wierność przepisom Novus Ordo, a może z czasem stopniowe zbliżenie do liturgii tradycyjnej, jak np. przez ustawienie krzyża na ołtarzu czy używanie Kanonu Rzymskiego. Później w prywatnej lekturze dowiedziałem się, że jest na to nazwa, mianowicie obecnie już słynna „reforma reformy“ postulowana przez x. kardynała Ratzingera. Z takim nastawieniem jako kleryk niekiedy uczestniczyłem w liturgii tradycyjnej i przyjąłem święcenia kapłańskie w Novus Ordo.


Kiedy zaczął Ksiądz naukę starszej formy rytu?

Podczas rekolekcji przed święceniami (prowadzonych notabene przez tyle sędziwego co rześkiego jezuitę, który na zakończenie podarował nam po obrazku św. Ignacego w ornacie barokowym z manipularzem) zacząłem uważnie czytać, a następnie uczyć się na pamięć cichych modlitw kapłana z mszalika tradycyjnego. To było następne głębsze odkrycie duchowego piękna tej liturgii. Podczas wakacji po prymicjach zacząłem prywatnie sprawować Mszę św. według Missale Romanum św. Piusa V. Nie były mi wtedy znane kontrowersje prawne, poszedłem jednak za wyczuciem teologicznym, mówiącym, że liturgia sprawowana w Kościele przez wieki nie może być zakazana. Przełożeni dowiedzieli się z czasem o moim prywatnym używaniu Mszału Rzymskiego. Ze zrozumiałych powodów nie wydali ani zakazu, ale też nie byli tym faktem zachwyceni. Równocześnie starali się wpierw, żebym miał jak najmniej dni wolnych od obowiązkowej Mszy św. parafialnej (zwykle przysługiwał jeden dzień w tygodniu, ale ja tego zwykle nie miałem). Starano się też sprowadzić celebrowane przez mnie Msze św. w Novus Ordo do stylu rozpowszechnionego, czyli zawierającego mniejsze czy większe nadużycia. Gdy to się po roku nie udało, odwrócono sytuację, tzn. miałem Mszę św. parafialną dwa do trzy razy w tygodniu, w inne dni mogłem celebrować według mszału tradycyjnego. Wtedy mogłem już na dobre się zżyć z tą liturgią. Powody tej decyzji musiałbym wyjaśniać szerzej. W skrócie mogę powiedzieć, że chodzi o motywy głównie teologiczne, ale także duchowe i duszpasterskie. Tradycyjną teologię katolicką poznawałem także przez lekturę prywatną. Na studiach usilnie starano się nas raczej zaszczepić przeciw tej teologii, najczęściej w sposób dość brutalny i prymitywny. W tym czasie najbardziej lubiłem patrologię, która mi dała zarówno solidne podstawy myślenia katolickiego, jak też poszerzyła horyzont teologiczny. Potem w liturgii tradycyjnej odkryłem ducha Ojców Kościoła, który jest równocześnie duchem katolickim. U profesorów miałem opinię „dobrego scholastyka” (nie było to z reguły rozumiane pochlebnie), choć pod tym względem byłem tylko samoukiem. Mogę powiedzieć, że liturgia tradycyjna w swym bogactwie, głębii i zarazem wyrazistości odpowiada także duchowi scholastyki, i w ogóle każdej prawdziwie katolickiej teologii, także nowoczesnej – w dobrym znaczeniu tego słowa.


A jak w Polce przyjęto wiadomość o tym, że Ksiądz sprawuje Mszę trydencką?

Boża Opatrzność sprawiła, że w Polsce byłem jednym (wówczas chyba najmłodszym) z pierwszych księży sprawujących Mszę św. tradycyjną po „reformie liturgicznej”. W drodze na prymicje w rodzinnej parafii zajechałem nieco okrężną drogą najpierw na Jasną Górę, gdzie dnia 2 lipca 1993 r. swoją piewszą Mszę św. na polskiej ziemi sprawowałem przed Cudownym Wizerunkiem Matki Bożej, właśnie według mszału tradycyjnego. Była to Msza św. tzw. cicha (po niej przypadkowi uczestniczący pytali mnie, dlaczego nie mówiłem do mikrofonu). Drugą Mszę św. w Polsce (3 lipca 1993 r.) sprawowałem przy konfesji św. Stanisława na Wawelu. Miałem wtedy nawet ministranta, którym był młodszy kolega z seminarium.
W latach 1994-1995 pojawiły się kontakty z wiernymi w Polsce, głównie w Warszawie, Krakowie i Poznaniu. Były to celebracje okazyjne, co kilka miesięcy. Liczba uczestniczących wynosiła od kilku do kilkudziesięciu osób. W 1997 r. udało się wiernym w Warszawie zorganizować celebrację Triduum Paschalnego, bodajże po raz pierwszy od soboru, i jest to chyba kontynuowane nieprzerwanie do dziś. Przyjeżdżałem do Warszawy na Triduum do 2002 r. włącznie, aż inne obowiązki to uniemożliwiły.


Czy orientuje się Ksiądz, jak wyglądała sytuacja polskich tradycjonalistów w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia? W ilu miejscach sprawowana była Tridentina?

Nie jestem w stanie odpowiedzieć wyczerpująco, gdyż nie przebywałem na stałe w Polsce i nie byłem we wszystkich miejscach, gdzie sprawowano liturgię tradycyjną. Zawsze uważałem, że lepiej jest, gdy księża miejscowi zaopiekują się wiernymi. Mogłem tylko pomóc w sposób bardzo ograniczony. Docierały do mnie różne wieści, dobre i niedobre. Zebrałem też swoje własne różnorodne doświadczenia. Mogę powiedzieć, że już w latach 90-tych, gdy zewnętrznie przynajmniej w Polsce nic na to nie wskazywało, miałem przeświadczenie, iż liturgia tradycyjna nie wymarła i nie wymrze, gdyż zawiera i o wiele pełniej niż Novus Ordo wyraża Boże Objawienie, które jest nieprzemijające.
Równocześnie nawet w najśmielszych przypuszczeniach nie oczekiwaliśmy ani takiej poprawy statusu formalnego, ani takiego rozpowszechnienia, jakie ma obecnie miejsce, aczkolwiek nadal nie brakuje trudności i przeszkód.


Mówiąc o tych czasach nie sposób nie wspomnieć również o problemach, które wówczas miały miejsce. Jak zapatrywali się na tradycjonalistów ówcześni biskupi i księża?

Najpierw uwaga odnośnie terminologii: nie należy osób przywiązanych do liturgii tradycyjnej nazywać „tradycjonalistami”, gdyż to słowo ma swoje określone znaczenie w historii teologii (chodzi o herezję XIX-wieczną), które zupełnie nie ma zastosowania w tym przypadku i właściwie jest wręcz obraźliwe. Rozumiem, że to wygodny skrót i że brakuje odpowiedniego poręcznego słowa. Może trzeba je dopiero wynaleźć. Póki co należy mówić o katolikach tradycyjnych, w skrócie o tradikatolikach.
Teraz do rzeczy samej. Mogę powiedzieć tylko o własnych doświadczeniach. Niestety, były dość często niedobre, aczkolwiek były także życzliwe i przychylne reakcje. Te ostatnie miały miejsce, gdy dany ksiądz czy biskup znał i cenił wiernych, którzy prosili o Mszę św. tradycyjną. Właśnie z reguły wierni organizowali celebracje, szukali proboszczów, kościoła itd. Także starając się o celebrację „prywatną” napotykałem różne odpowiedzi. Jako ksiądz „z Zachodu” traktowany byłem przeważnie z mieszanką zarówno polskiej gościnności jak i nieufności. Zasadniczo respektowano celebret, którym zawsze mogłem się wylegitymować. Nierzadko jednak zdarzało się, że umożliwiano jedynie celebrację prywatną w tym znaczeniu, że praktycznie nie dopuszczano do uczestnictwa wiernych. Jeden z proboszczów wprost zażądał, żebym pojawiał się przy ołtarzu dopiero wtedy, gdy nie będzie nikogo w kościele, choć nigdy nie miałem formalnego zakazu celebracji z ludem. W rodzinnej parafii okrzyczany zostałem jako rzekomy „lefebrysta”, i to właśnie przez osoby bliskie księżom, a chyba także przez niektórych księży. Wydaje mi się, że nie wynikało to z braku osobistej życzliwości, lecz raczej ze zwykłej ignorancji, tudzież urazy do takiego liturgicznego „wyróżniania się” czy „braku wspólnotowości”, choć wcale nie unikałem kontaktów poza „koncelebrą”. Szczególnie przykre było jedno spotkanie z pewnym, skądinąd bardzo szacownym, biskupem (już nieżyjącym). Odwiedziłem go, pragnąc podziękować za pisemne życzenia z okazji święceń. Rozmowa przebiegała bardzo życzliwie, ale gdy wspomniałem, że sprawuję liturgię tradycyjną, ów biskup nagle zmienił ton i wstając dał do zrozumienia, że rozmowa jest zakończona. Inny dość znamienny przykład z ostatniego okresu: Kilka lat temu mogłem uczestniczyć w pogrzebie osoby z rodziny w sąsiędztwie mojej rodzinnej parafii. Zostałem zaproszony do przewodniczenia koncelebrze. Po pogrzebie dowiedziałem się od rodziny, że tamtejszy proboszcz (kilka lat starszy ode mnie) wypytywał się dosłownie, „z jakiej sekty” jestem, bo użyłem – były to jedyne elementy tradycyjne – Kanonu Rzymskiego i miałem palce złączone po Konsekracji. A miało to miejsce w jednej z najbardziej tradycyjnych diecezji w Polsce.
Podsumowując mogę powiedzieć, że w latach 90-tych rozpowszechniona była pewna nieporadność odnośnie kogoś, kto sprawował czy chciał uczestniczyć w liturgii tradycyjnej. Najczęściej nie wiedziano, co z tym zrobić. Różne były reakcje, a właściwie różnego rodzaju posądzenia i uprzedzenia. Brakowało przede wszystkim wiedzy odnośnie statusu prawnego. To zostało dość jednoznacznie rozwiązane dopiero przez Motu proprio „Summorum Pontificum”. Jednak klarowność prawna widocznie nie wszędzie dotarła i nie wszędzie została należycie przyjęta.


Czy obserwuje Ksiądz zmianę w tej dziedzinie?

Na ile znam sytuację, wydaje mi się, że właśnie Polska jest krajem, w którym najwięcej się zmieniło w związku z wydaniem rzeczonego Motu proprio. Świadczy to znowu o tym, że katolicyzm w Polsce bardziej niż w innych krajach jest skłonny słuchać Stolicy Apostolskiej. W innych krajach doszło także do pewnej poprawy podczas pontyfikatu Benedykta XVI, jednak raczej nie na tak znaczącą skalę jak w Polsce. Będąc w 2006 r. przez kilka dni w Rzymie, odniosłem wrażenie, że niestety nawet tam pontyfikat ten był przez wielu traktowany jak chwilowy, niewiele znaczący epizod.
Jednakowoż w tym czasie sporo dotarło do świadomości zarówno wiernych, jak też duchownych, zwłaszcza młodych. Tego nie da się wymazać ani z umysłów, ani z historii. Liturgia tradycyjna odzyskała przynajmniej formalnie i częściowo swoją godność. Tym samym ktoś, kto się do niej przyznaje, nie musi być automatycznie jakby „trędowaty”, przynajmniej nie w takim stopniu jak przedtem. Jest po prostu większa normalność, którą powinien docenić każdy, kto myśli i czuje kategoriami Kościoła. Co będzie dalej, tylko Pan Bóg wie.


Czy spodziewał się Ksiądz tak znacznego wzrostu zainteresowania Tradycją w przeciągu kilkunastu lat?

Przyznam, że z początku nie zastanawiałem się nad tym w kategoriach liczebnego wzrostu. Wybrałem stosowanie liturgii tradycyjnej w ramach możliwych dla mnie, choć miało to dość poważne konsekwencje. Wówczas wyglądało na to, że idę wprost pod prąd. Równocześnie nie uważałem siebie za kogoś wyjątkowego i zamkniętego w swoich upodobaniach czy tradiświatku. W moim skromnym doświadczeniu duszpasterskim doszedłem do przekonania, że ludzie współcześni są dość otwarci na prawdę katolicką, w tym także liturgię tradycyjną. Problem polega właściwie na jej udostępnianiu i odpowiednim prezentowaniu. Zasadnicze przeszkody pochodzą najczęściej nie od zwykłych ludzi, lecz od tych, którym zależy na tym, żeby do zwykłych ludzi nie dotarła prawda katolicka. Sam zostałem wychowany w Novus Ordo, całe studia teologiczne wraz z doktoratem odbyłem w atmosferze dość dalekiej od Tradycji katolickiej. Po ludzku patrząc, nie miałem właściwie szans na zainteresowanie w tym kierunku. A jednak. Gdy w 1995 r. pewien przełożony zgromadzenia związanego z liturgią tradycyjną powiedział mi w rozmowie osobistej, że ta liturgia ma przyszłość, raczej nikt, czy jedynie mało kto oczekiwał aż takiej poprawy sytuacji oficjalnej, jaka nastąpiła dziesięć lat później. Szczytem moich marzeń była możliwość sprawowania tej liturgii z wolnym dostępem wiernych, bez rozgłosu czy jakiejś popularności. Prawdzie katolickiej nie trzeba reklamy. Wystarczy ją pokazać, nauczać. Ludzie pragnący i szukający prawdy na pewno pochwycą, choć pozostaje jeszcze oczywiście walka o świętość. Wbrew temu, co się wielu wydaje i wielu głosi, ani zdoności intelektualne, ani wiedza, ani nawet dobrobyt nie są przez się wrogami Kościoła i jego wiary. Tak mniemają moderniści, bo oni – nie uznając prawdy katolickiej – cierpią na wrodzony kompleks niższości wobec współczesności. Dlatego właśnie, usiłując być niby nowocześni, tak łatwo dogadują się z wrogami Kościoła, tworząc przy tym karykaturę katolicyzmu, a owoce tego są, jak wiadomo, pożałowania godne. Tylko prawda jest ciekawa, jak powiedział Józef Mackiewicz. Zadaniem Kościoła jest jej głoszenie. O zainteresowanie nie trzeba się troszczyć. Obojętność owszem boli, nawet niekiedy bardziej niż wrogość. To jest ostatecznie tajemnica serc ludzkich. W każdym razie ludzie XXI w. pod względem religijnym z całą pewnością nie są ani lepsi ani gorsi od poprzednich, czy nawet zamierzchłych pokoleń. Zamiast narzekać na współczesny świat, powinniśmy raczej stale robić rachunek sumienia, czy jesteśmy wierni tej prawdzie, którą Kościół otrzymał od Jezusa Chrystusa i stale nauczał. Można przyjąć, że papieżowi Franciszkowi właśnie o to chodzi. To jest zadanie także dla nas, którzy pragniemy być wierni Tradycji Kościoła.


Jaką obecnie pełni Ksiądz posługę w Kościele? Czy możliwe jest częste sprawowanie Mszy trydenckiej?

Mam obecnie – dzięki dobroci Bożej i wyrozumiałości przełożonych – możliwość wyłącznego codziennego sprawowania liturgii tradycyjnej. Wiąże się to z pewnymi ograniczeniami w innych dziedzinach. Mogę wyznać, że dopiero dzięki tej liturgii zrozumiałem, że kapłanem jest się dla sprawowania Najświętszej Ofiary. To jest najważniejsze, niezależnie od liczebności wiernych. Służę duchowo i sakramentalnie wiernym, którzy o to proszą. Ostatnio miałem szczególne wyzwanie i zarazem piękne zadanie przygotowania do Chrztu św. kilkunastu imigrantów perskich. Mam też kilkuletnią praktykę naukowo-dydaktyczną, zarówno w uniwersytecie, jak też w seminarium duchownym. W miarę moich skromnych możliwości staram się sprostać aktualnym zapotrzebowaniom.


Jak Ksiądz sądzi, czy w najbliższym czasie środowiska tradycyjne czeka regres, czy raczej będą się nadal rozwijać?

Oczywiście nie potrafię przewidzieć. Prawda katolicka jest i pozostanie zawsze aktualna i atrakcyjna. Jak wspomniałem, problemem jest jedynie jej dostępność. A ta zależy od wielu czynników, przede wszystkim od ludzi, tzn. również od nas samych. Nawet najdogodniejsze ramy prawne będą bezowocne, jeśli zabraknie ducha umiłowania Boga i bliźniego. Człowieka dobrej woli przyciągają właśnie prawda i miłość. A możemy je ukazywać także borykając się zarówno z przeszkodami zewnętrznymi, jak też z własną grzesznością i ograniczonością. Tak się Kościół zawsze rozwijał i wzrastał. Tak też będzie zapewne w przyszłości.


Bóg zapłać za rozmowę!


Rozmawiał Kajetan Rajski