Zasady komentowania: bez anonimowych komentarzy

Czy kapłan może się sprzeciwić "Komunii na rękę"?


Pytanie łączy kwestie zwłaszcza prawno-kanoniczne, eklezjologiczne oraz teologiczno-moralne, konkretnie:
1. obowiązywalność zarządzeń ordynariusza miejsca odnośnie liturgii
2. zależność prezbitera do jego biskupa
3. wolność sumienia prezbitera.

Zacznę od zasad, od których zależy odpowiedź.

1. Biskup miejsca nie ma prawa ani zmieniać ani unieważniać ustanowionych przez Stolicę Apostolską przepisów liturgicznych, także odnośnie sposobu udzielania i przyjmowania Komunii św. Ma jedynie prawo wydawać rozporządzenia, który nie są sprzeczne z tymi przepisami. Konkretnie: żaden przełożony kościelny nie ma prawa wydać zakazu udzielania czy przyjmowania Komunii św. na klęcząco i do ust. Gdyby wydał takowe rozporządzenie, to byłoby ono nie tylko nielegalne lecz także pozbawione mocy wiążącej prawnie.

2. Prezbiter - czyli kapłan w drugim stopniu sakramentu święceń - sprawuje liturgię na zlecenie i w zależności od swojego biskupa (ordynariusza miejsca). Oznacza to, że prezbiter jest zobowiązany do przestrzegania zarządzeń zarówno swego biskupa - o ile są one zgodne z przepisami wydanymi przez Stolicę Apostolską - jak też Stolicy Apostolskiej. Konkretnie: jeśli biskup zezwala na udzielanie i przyjmowanie Komunii św. "na rękę", to prezbiter jest prawnie zobowiązany poddać się temu zarządzeniu, o ile nie ma poważnych powodów do sprzeciwu. Takim powodem może być świadomość, że ten sposób powoduje bezczeszczenie cząsteczek Ciała Pańskiego oraz niszczy wiarę w realną Obecność Boga w Najświętszym Sakramencie, także w jego cząstkach (jak naucza wiara katolicka). Równocześnie prezbiter nie popełnia grzechu, jeśli poddaje się takowemu zarządzeniu, ponieważ jest do tego zobowiązany mocą przyrzeczenia święceń. Innymi słowy: sprzeciw wobec legalnego zarządzenia biskupa jest moralnie usprawiedliwiony, jeśli ma podstawy w normach wyższych jak prawdy wiary, ale nie jest obowiązkowy i tym samym poddanie się nie jest grzechem, jeśli sumienie nie nakazuje sprzeciwu.

3. Jeśli sumienie nakazuje prezbiterowi sprzeciw wobec legalnego zarządzenia biskupa, to należy iść za głosem sumienia. Należy też wziąć pod uwagę konsekwencje tego kroku, tzn. wyważyć dobra. Konkretnie: jeśli sprzeciw prawdopodobnie będzie prowadził do suspendowania, wówczas należy rozważyć, czy zło wynikające z suspendowania nie będzie większe niż wynikające z uległości wobec zarządzenia. Po odpowiednim rozważeniu decyzja jest moralnie zasadna i nie jest grzechem. W razie niepewności w osądzie, pewniejszą drogą jest uległość wobec legalnego zarządzenia niż sprzeciw. Uległość wobec legalnego i tym samym prawomocnego zarządzenia ma podstawę w ślubowaniu posłuszeństwa (ponieważ odpowiedzialność za profanacje oraz niszczenie wiary spada na wydającego takie rozporządzenie), natomiast sprzeciw musi być uzasadniony racjami wyższymi niż posłuszeństwo hierarchiczne.

Czy poddanie się restrykcjom odnośnie Mszy św. jest grzechem?



Jeśli brak fizycznego uczestnictwa we Mszy św. wynikał z rozporządzeń władzy kościelnych (a ostatecznie władz państwowych), wówczas katolik poddający się takim rozporządzeniom nie popełnia grzechu, nawet jeśli te rozporządzenia są niesłuszne i niesprawiedliwe. Władze kościelne udzieliły dyspenzy od obowiązku uczestniczenia we Mszy św. w niedziele i święta nakazane i ta dyspenza ma moc prawną, nawet jeśli nie ma wystarczających podstaw teologiczno-moralnych. Wówczas odpowiedzialność moralną ponoszą władze, które taką dyspenzę i inne rozporządzenia wydały.

Może oczywiście mieć miejsce konflikt sumienia: z jednej strony chęć uległości wobec postanowień władz kościelnych, a z drugiej świadomość, że są one niesłuszne i niesprawiedliwe. W takiej sytuacji decydujące jest, na ile ma się możliwość w rozsądny sposób sprzeciwienia się takim zarządzeniom, które są ostatecznie decyzjami władz państwowych. Jeśli nie było możliwości sprzeciwienia się im bez poważnych konsekwencyj, np. kary pieniężnej, wówczas także nie ma grzechu.

Zrozumiały jest niepokój sumienia, jeśli była możliwość sprzeciwienia się zarządzeniom bez poważnych konsekwencyj czy to ze strony władz państwowych czy kościelnych. Wówczas jednak zachodzi raczej słabość, a najwyżej grzech powszedni, o ile była realna możliwość sprzeciwu, a nie została wykorzystana z powodów przeciwnych miłości Boga czy bliźniego. Dla spokoju sumienia można to jednak wyznać w najbliższej spowiedzi.

Czy podział jest zły?


Podział jako taki należy do naturalnego porządku: stworzenie jest różne od Stwórcy, w stworzeniu są różne pierwiastki, cząstki elementarne, różne rodzaje, gatunki istoty. Także człowiek składa się z różnicy płci, a nawet każdy człowiek jest inny, indywidualny i niepowtarzalny. To są wszystko rodzaje podziału. Wszystkie są chciane i ustanowione przez samego Boga, tym samym dobre.

Jedynym złym podziałem jest podział wskutek grzechu: gdy człowiek przez grzech oddala się duchowo nie tylko od Boga, lecz także od bliźnich. Tutaj jest miejsce na wezwanie do nawrócenia z grzechu, a to oznacza powrót do harmonii z Bogiem, a pośrednio także z innymi ludźmi, ale tylko z tymi, którzy również się nawracają do jedności z Bogiem. To nawrócenie zaczyna się od przyjęcia prawdziwej wiary, czyli katolickiej, do której istotnie należy wiara w boską godność Jezusa Chrystusa obecnego w Eucharystii.

Dlatego stawianie jedności na pierwszym miejscu jest fałszywe i zakłamane.

Czy katolik może świętować święta islamskie?




Świętowanie uroczystości religijnych jest istotnym składnikiem religii. Tym samym jest czynnością związaną z przynależnością do danej religii. Powód czyli treść świętowania może być dwojaka:
  • należąca specyficznie do wierzeń danej religii
  • nie należąca do niej specyficznie
W tym drugim wypadku specyficzne jest przynajmniej ujęcie, choć wydarzenie może mieć znaczenie uniwersalne, to znaczy wykraczające poza daną religię. Przykładem może być chociażby święto Narodzenia Jezusa Chrystusa, które ma znaczenie uniwersalne, gdyż Jezus Chrystus ma znaczenie dla całej ludzkości, niezależnie od przynależności religijnej.

Wbrew pozorom, podobnie jest w przypadku świętowania "objawienia" Kuranu, czyli ramadan'u. Mało kto wie, że taka jest treść owego okresu "postu". A niewątpliwie Kuran w swoim powstaniu i treści ma znaczenie w pewnym sensie dla całej ludzkości, gdyż islam expanduje obecnie niemal na cały świat.

Jest jednak zasadnicze pytanie: czy i dla kogo powstanie Kuranu jest powodem do świętowania? Odpowiedź zależy oczywiście od jego treści. Tym samym istotne jest, co Kuran zawiera odnośnie katolicyzmu czy ogólniej chrześcijaństwa. A powinno to być powszechnie znane, zwłaszcza cztery zasadnicze sprawy:
  • negacja Boga w Trójcy Jedynego wraz z nazwaniem chrześcijan "politeistami"
  • negacja boskiej godności Jezusa Chrystusa
  • ostateczności Objawienia Bożego w Jezusie Chrystusie i tym samym boskiego pochodzenia Pisma św.
  • wzywanie do mordowania chrześcijan (w surach późniejszych, czyli ostatecznych).
Nie trzeba więc wyjaśniać, dlaczego katolik i chrześcijanin, ani nawet przyzwoity człowiek, nie może brać udziału w świętowaniu Kuranu, a tym jest właśnie ramadan.

Więcej w temacie pisałem między innymi tutaj, tutaj i tutaj.

Kto dokonał rozmnożenia chleba?




Odpowiedź jest prosta: Bóg dokonał, ponieważ tylko Bóg może działać cuda.

Pozostaje kwestia interpretacji danego fragmentu Pisma św. 
Zgodnie z zasadami poprawnej egzegezy i hermeneutyki, nie można tego fragmentu oddzielić od całości Pisma św., zwłaszcza Nowego Testamentu. Chodzi tutaj o pytanie, kim jest Jezus Chrystus, czyli tematykę chrystologiczną. 

Zacznijmy od samego fragmentu. Jezus zwraca się w modlitwie do Ojca, podobnie jak często przy innych okazjach, szczególnie w kontekście cudów. Jednak Ewangelie opowiadają też o wielu cudach, w których nie ma zwrócenia się do Ojca, lecz Pan Jezus działa Swoją mocą, która jest w sposób oczywisty boska. Tym samym modlitwa przed rozmnożeniem chleba ma znaczenie w kontekście tego wydarzenia. Należy zwrócić uwagę, że jest to modlitwa błogosławieństwa, czyli znana w Starym Testamencie modlitwa dziękczynienia Bogu za dary pożywienia. Tym samym Pan Jezus modli się jak pobożny wyznawca religii Mojżeszowej. Równocześnie jest to Jego działanie, gdyż to On rozdaje rozmnożony chleb. Działa tutaj podobnie jak Mojżesz w drodze do Ziemi Obiecanej, który wypraszał od Boga pożywienie dla ludu na pustkowiu. Tą historię dobrze znali świadkowie, zarówno uczniowie Pana Jezusa jak też obecny lud. W ten sposób Pan Jezus ukazał się im jako nowy Mojżesz. Obfitość pożywienia oznacza przewyższenie cudów, które wypraszał Mojżesz według Księgi Wyjścia. 

Rozmnożenia chleba nie można oddzielić od kontextu nauczania Pana Jezusa, gdyż to z powodu Jego nauki tłum się zgromadził wokół niego. A treścią nauki było spełnienie się proroctw mesjańskich, a także wymagania moralne. A te mogły pochodzić tylko od Boga. Równocześnie, jak widać niemal w każdym fragmencie Ewangelij, Pan Jezus bardzo rzadko ukazywał Swoją Boską godność, choć stale ukazywał Swoją boską moc, nie tylko w cudach, lecz także w nauczaniu mocą boskiego autorytetu. Ten sposób postępowania można nazwać Boską pedagogią, która w sposób najodpowiedniejszy doprowadziła z czasem i stopniowo do zrozumienia, że On jest prawdziwym Człowiekiem i zarazem prawdziwym Bogiem. Cud rozmnożenia chleba temu nie zaprzecza, lecz potwierdza, aczkolwiek jedno wydarzenie nie jest w stanie wyrazić całości tej wielkiej i niepojętej do końca prawdy. 

Innymi słowy: ani ten, ani żaden inny fragment nie przeczy Boskiej mocy i godności Jezusa Chrystusa, choć wzięty sam w sobie nie wyraża i nie jest w stanie wyrazić całej prawdy, zwłaszcza w oderwaniu od całości Ewangelij. 

Czy zreformowana liturgia jest godna?


Pytanie dotyczy dwóch kwestij:
  • wprowadzenie, a właściwie zarządzenie Novus Ordo, oraz
  • jego sprawowanie
Ponadto należy odnośnie jednego i drugiego odróżnić
  • legalność
  • ważność
  • godziwość
  • godność
Z kolei każdy z tych aspektów należy rozpatrywać odnośnie materii i formy.

Wprowadzenie czyli zarządzenie mszału z 1969 (Novus Ordo Missae) jest - jak każdy tego typu akt - aktem rządzenia (munus regendi). Tym samym jego legalność zależy formalnie od posiadania władzy w tej dziedzinie czyli kompetencji. Materialnie legalność zależy od przedmiotu tego aktu, czyli od tego, co on zarządza. Formalnie Paweł VI jako papież mógł legalnie zarządzić do użytku wydany przez siebie mszał, który stanowi materię tego aktu rządzenia. Materią tego aktu nie są prawdy wiary, ani nawet nic, co wykracza poza Tradycję liturgiczną Kościoła, gdyż papież nie ma władzy ani tworzenia, ani ustanawiania prawd wiary (może i powinien je głosić oraz definiować, tzn. zobowiązująco określać i podawać ich rangę dogmatyczną, oczywiście nie zmieniając tej rangi), ani też odrzucania czy tworzenia Tradycji czy to Boskiej, apostolskiej czy kościelnej.

Wiąże się z tym kwestia, czy i na ile mógł zakazać używania mszału wcześniejszego, tudzież czy faktycznie zakazał, ale jest to osobny temat.

Ważność tego zarządzenia zależy zarówno formalnie od faktycznie posiadanej władzy, jak też od  materialnie od przedmiotu. Innymi słowy: oprócz legalności posiadanej władzy, obowiązywalność zależy od zarządzanej treści, gdyż ta podporządkowana jest kryteriom odnośnie zawartości teologicznej zarządzanego mszału. W treści można odróżnić poszczególne tezy. Dla ich ważności czyli obowiązywalności nie wystarczy legalność zarządzenia mszału pod względem formalnym. Istotny jest aspekt materialny, konkretnie: czy treść, czyli poszczególne tezy są zgodne z prawdami wiary katolickiej.

Godziwość formalna oznacza zgodność samego aktu z istotą oraz zakresem władzy papieskiej, które są określone zwłaszcza w konstytucjach dogmatycznych Pastor aeternus oraz Lumen gentium. Materialna godziwość zależy od zgodności treści mszału zwłaszcza z prawdami wiary katolickiej, ale także z treścią wcześniejszych mszałów, zwłaszcza Missale Romanum św. Piusa V.

Godność należy rozpatrywać zarówno odnośnie aktu zarządzenia mszału jak też odnośnie samego mszału. Formalna godność zarządzenia polega na zgodności z zakresem obowiązków urzędu papieskiego. Natomiast materialna godność tego aktu zależy od jego kwalifikacji moralnej, którą wyznacza zarówno obiektywne prawo moralne jak też subiektywne czynniki, czyli stan wiedzy czyli świadomości, oraz intencje.

Godność samego mszału należy rozumieć w sensie przenośnym, ponieważ mszał sam w sobie jako rzecz nie podlega ocenie moralnej (każda rzecz jest dobra pod względem istnienia). Można jednak mówić o godności mszału w znaczeniu rezultatu działań ludzkich, w tym wypadku zwłaszcza papieża, a pośrednio także osób, które ten mszał napisały. Formalna godność tego rezultatu dotyczy sposobu jego powstania. Warto tutaj przytoczyć choćby jeden przykład podany przez jednego z uczestników prac nad reformą liturgii, słynnego teologa x. Louis'a Bouyer'a, który w swoich wspomnieniach opisuje, w jaki sposób główny architekt reformy, abp Annibale Bugnini, oszukiwał zarówno swoich współpracowników jak też papieża (więcej w temacie tutaj):




Tym samym pewne jest, że mszał wydany przez Pawła VI powstał niegodnie.

Materialna godność mszału zależy od jego treści, czyli zgodności zwłaszcza z prawdami wiary - pod względem pełności i precyzji - jak też z Tradycją liturgiczną i pobożnościową Kościoła.

W rozpatrywaniu sprawowania Novus Ordo należy odróżnić między celebransem i uczestnikami, aczkolwiek aspekty się częściowo pokrywają. Tu odpowiedź jest dość prosta.

Zarówno celebrans jak też wierni uczestniczą w sprawowaniu Novus Ordo legalnie z powodu podległości władzy Pawła VI i jego następców.
Uczestniczą także ważnie, oczywiście zakładając ważność sakramentalną danej celebracji, która zależy od zwykłych warunków (jest to osobny temat).
Celebrans sprawuje Novus Ordo godziwie, o ile wynika to z subiektywnego posłuszeństwa, w nieświadomości problemów prawnych, teologicznych i pastoralnych z tym związanych. Podobnie wierni, zwłaszcza jeśli nie mają realnej możliwości uczestniczenia w liturgii tradycyjnej.
Godność sprawowania zależy od stanu duszy celebransa, to znaczy od świadomości problemów, ale także od realnej możliwości ich uniknięcia. Dochodzi tutaj kwestia uniknięcia poważnego zła w razie odmowy sprawowania Novus Ordo. Podobnie ze strony wiernych godność ich uczestniczenia zależy od stanu duszy, czyli zwłaszcza stanu łaski uświęcającej oraz zasadniczej orientacji życiowej, czyli dążenia do prawdy i dobra moralnego.

Jak wytępić pogan, czyli kolejny fałsz o. Szustaka


W ramach urozmaicenia swojej taktyki o. Szustak posłużył się ostatnio cytatem z wypowiedzi Jana XXIII.
Sama ta wypowiedź ma wartość najwyżej aforystyczną, choć, dokładnie biorąc, jest dość bzdurna. Oczywiście można - przy odpowiedniej dozie wolnej woli - dopatrzeć się dobrej intencji tego zdania, ze strony zarówno Jana XXIII jak też o. Szustaka, mianowicie jako wezwania do wierności zasadom chrześcijaństwa, co jest oczywiście słuszne. Jednak także słuszne wezwanie czy napomnienie powinno mieć solidne podstawy teologiczne, gdyż w przeciwnym razie naraża się na słuszne zarzuty i tym samym podważenie.

Przypatrzmy się nieco bliżej.
Po pierwsze, cóż oznacza "zachowywanie się jak prawdziwy chrześcijanin"? Nie wynika to w żaden sposób z tego wystąpienia. Tym samym odbiorca może włożyć taki sens, jaki mu pasuje czy akurat się nadarza. Jest dość prawdopodobne, że będzie w tym przynajmniej poważna domieszka niewiedzy, samowoli i fałszu.
Po drugie, można oczekiwać powszechnej zgody na następującą odpowiedź: wyznacznikiem bycia chrześcijaninem jest przykład i wskazania Jezusa Chrystusa. Czy o. Szustak o tym pomyślał? Widocznie nie pomyślał. Gdyby bowiem pomyślał, to by sobie uświadomił, że nauczanie i przykład nawet samego Jezusa Chrystusa nie spowodował wyrugowania Jego wrogów nawet w najbliższym otoczeniu. Co więc stoi za tym bzdurnym i - można zupełnie spokojnie powiedzieć - durnym zdaniem?

Teologicznie sprawę biorąc, stoi za tym zaprzeczenie faktowi, że ateizm (bo chyba o to tutaj chodzi) jest grzechem, czyli wolnym wyborem, który obciąża odpowiedzialnością i winą tak wybierającego. Oczywiście wiele jest przyczyn i czynników prowadzących do tego, że ktoś jest czy staje się ateistą. Do nich należy także zgorszenie, za które odpowiadają chrześcijanie. Należy jednak równocześnie pamiętać, że - a należy to do Bożej ekonomii zbawienia - nigdy nie będzie tak, że wszyscy chrześcijanie będą świętymi. Zresztą także święci nie powodowali masowych nawróceń w swoim otoczeniu, ani tym bardziej zupełnego zaniku niewiary i zła.

Tak więc prawdziwy i wyważony apel powinien zostać skierowany zarówno do wierzących, nawołując ich do wierności prawdzie, w którą wierzą, jak też do niewierzących, którzy bardzo chętnie usprawiedliwiają swoją niewiarę zgorszeniem, którego sprawcami są chrześcijanie. Jednego i drugie niestety brakuje w wystąpieniach o. Szustaka.

Czy Bóg nienawidzi grzesznika?




Pytanie odnosi się do wystąpienia dostępnego tutaj.

Ta wypowiedź polega niestety na poważnym niezrozumieniu autentycznych źródeł teologii katolickiej. Otóż św. Alfons mówi (źródło):

 

Jest jasne, że Święty mówi tutaj o fałszywej nauce Calvin'a, według której nie jest możliwe uświęcenie człowieka i człowiek zawsze pozostaje grzeszny. Tę heretycką naukę obala przez wskazanie na słowa z Księgi Mądrości, które wyjaśnia: "Jeśli Bóg nienawidzi grzesznika z powodu grzechu, który w nim panuje, to jak może go miłować znajdując go przykrytego sprawiedliwością Chrystusa, lecz pozostającego grzesznikiem? Grzech jest ze swej natury przeciwny Bogu, stąd nie jest możliwe, by nie był nienawidzony przez Boga zawsze, gdy nie jest zgładzony, i by razem z nim nie był nienawidzony grzesznik, który się go trzyma."

W innym miejscu, także przeciw fałszywej doktrynie Calvin'a, św. Alfons powołuje się na św. Augustyna, który wyjaśnia słowa św. Pawła, mówiąc, że Bóg nienawidził Ezawa nie jako człowieka, lecz jako grzesznika (źródło):


Tym samym kwestia jest zasadniczo wyjaśniona.

Równocześnie należy mieć na uwadze, że mamy tutaj do czynienia z jednym z antropomorfizmów, służących zwykle jako środek wyrazu zwłaszcza w Starym Testamencie. Istotne jest, że chodzi tutaj o słowa Starego Testamentu, który nie jest pełnym i ostatecznym Objawieniem prawdy o Bogu. Dlatego prawdziwą, właściwą treść pism starotestamentalnych można poznać i pojąć dopiero w świetle Bożego Objawienia w Jezusie Chrystusie, dzięki któremu wiemy, że Bóg jest Miłością i to ukazaną w bosko-ludzkiej Osobie wcielonego Syna Bożego. To On jest ostatecznym wypełnieniem i pełną interpretacją także słów Starego Testamentu, tym samym jest też - w swojej postawie wobec grzeszników - także odpowiedzią na pytanie, gdy Bóg nienawidzi grzesznika. A źródłem do poznania Jezusa Chrystusa z całą pewnością nie jest "Dzienniczek" s. Faustyny (więcej tutaj).

Podsumowując: X. Buda widocznie bardzo powierzchownie potraktował źródła, które cytuje, bez koniecznej staranności i precyzji teologicznej, co doprowadziło go do interpretacji i nauki nie tylko płytkiej lecz zgoła fałszywej. Dlatego zadający pytanie słusznie podniósł wątpliwość, która widocznie pochodzi z sensus fidei.

Jak podchodzić do przeżyć śmierci klinicznej?


Teologia katolicka nie zajmuje się tego typu świadectwami, ponieważ nie są sprawdzalne.

Po pierwsze, jest kwestia wiarygodności publikowanych świadectw, gdyż należałoby najpierw wykluczyć osobisty interes w tego typu publikacjach (biznes na sensacjach).

Po drugie, jest kwestia, jakiego stanu te - autentyczne czy jedynie rzekome - przeżycia dotyczą. Hipoteza tzw. śmierci klinicznej nie jest wolna od wątpliwości i sporów w łonie samej medycyny czy neurologii. Nie ma po prostu pewności, czy i na ile te przeżycia dotyczą rzeczywiście stanu "po drugiej stronie". Filozoficznie i teologicznie jest pewne, że po śmierci nie ma powrotu do życia, chyba że ma miejsce cud, a wówczas zaistnienie cudu musiałoby zostać wykazane.

Czy Pan Bóg jest odpowiedzialny za nasze nieszczęścia?



Należy najpierw sprecyzować główne pojęcia: odpowiedzialność oraz nieszczęście.

Oczywiście wszystko, co się wydarza zarówno w życiu każdego z nas jak też w dziejach wszechświata, ma swoje miejsce w planie Bożym. Ten Boży plan jest w teologii słusznie nazwany ekonomią Zbawienia, ponieważ chodzi w nim o zbawienie dusz oraz doprowadzenie całego świata, w tym także każdego i całego człowieka - ostatecznie także z ciałem po zmartwychwstaniu - do udziału w Swoim życiu, które jest nieskończone. Na tym właśnie polega "wypełnienie Pisma", o którym mówią Ewangelie.

Pan Bóg po pierwsze nie musi nikomu zdawać sprawy ani z tego planu w całości, ani z jego poszczególnym elementów i fragmentów. Jest oczywiste, że człowiek zna najwyżej nikły wycinek Bożej ekonomii Zbawienia, jakim jest jego życie przeszłe, ewentualnie w kontekście historii przodków, którą może znać tylko pośrednio. Równocześnie własna perspektywa łatwo może wydawać się jedyna, czy przynajmniej najważniejsza i najistotniejsza. Tym samym łatwo o brak zrozumienia tego wycinka jako elementu całości, która dopiero pozwala poznać sens poszczególnych składników.

Mówiąc konkretnie: zwłaszcza stojąc wobec trudnych doświadczeń czy cierpienia, zadajemy sobie, innym, a także Panu Bogu pytanie o sens danego wydarzenia czy sytuacji, zwykle wraz z poczuciem krzywdy, niesprawiedliwości, czy przynajmniej absurdalności. Jest to normalne i zrozumiałe. Należy jednak pamiętać o nieznanej całości oraz o tym, że dopiero z czasem poznajemy sens wydarzeń, także tych, które całkiem słusznie nazywamy nieszczęściami w znaczeniu potocznym. Nie jest to tania pociecha nieznaną przyszłością. Z biegiem lat chyba każdy mniej czy bardziej wyraźnie sam doświadcza tej prawdy, że na wyjaśnienie trzeba po prostu poczekać.

Pytanie zawiera jeszcze inny ważki problem teologiczny, mianowicie relację między wolą Bożą, która jest wszechmocna, a wolnością, czyli świadomymi wyborami człowieka. Jest problem bardziej exystencjalny niż teologiczny. Teologia podaje główne zasady, a są to

  • suwerenność Boga, której nie można oddzielić od tego, kim Bóg jest, a jest On miłością i to nieskończoną, oraz
  • wolność człowieka, która wynika z "podobieństwa i obrazu" Boga w nim, a to oznacza, że nie jest to wolność absolutna, lecz względna, choć prawdziwa, czego każdy sam doświadcza w swoich codziennych wyborach. 
Wokół tych dwóch zasad toczy się także historia biblijna, tak samo jak dzieje ludzkości i każdego z nas. Zapis biblijny jest, jak wiadomo, uwarunkowany zarówno historycznie jak i literacko. Księgi biblijne zasadniczo nie są traktatami teologicznymi, lecz narracją teologiczną, co oczywiście nie pozbawia ich prawdziwości historycznej, aczkolwiek nie w znaczeniu współczesnych podręczników do historii.

Tak więc "przeznaczenie" nie oznacza nieuchronnego skazania na takie czy inne wybory. Oznacza natomiast odwieczne wyznaczenie celu, którego osiągnięcie zależy od naszych wyborów, które są realnie wolne w sposób właściwy dla naszej ludzkiej woli, doświadczanej na co dzień.

Czy małżeństwo jest powołaniem?



Chodzi właściwie o zestaw kilku pytań powiązanych ze sobą:



Odpowiadam po kolei:

1.
Odpowiedź na pierwsze pytanie zależy oczywiście przede wszystkich od tego, co się rozumie przez powołanie. W tradycyjnym języku kościelnym, opartym na Piśmie św., słowo to oznacza powołanie do naśladowania Chrystusa w kapłaństwie lub życiu zakonnym. Jest to oczywiście słuszne rozumienie, ponieważ chodzi o wezwanie do szczególnej formy życia związanej ze szczególnym zadaniem.
W ostatnich dziesięcioleciach rozpowszechniło się jednak inne użycie tego pojęcia, mianowicie w znaczeniu każdego stanu czy zawodu. Mówi się analogicznie o lekarzu czy nauczycielu "z powołania", ale także o "powszechnym powołaniu do świętości", co już bardzo zmienia znaczenie tego pojęcia, aczkolwiek co do rzeczy samej czyli treści jest słuszne.
Jak słusznie zauważa zadający pytanie, droga życia małżeńskiego jest drogą zwyczajną i powszechną. Tym samym nie można mówić tutaj o czymś szczególnym czy wyjątkowym.
Tym niemniej warto zauważyć, jaki głębszy sens kryje się pod nazywaniem małżeństwa "powołaniem": prawdą jest, że także małżeństwo jest drogą do świętości. Nie jest jednak prawdą, jakoby ta droga wymagała szczególnych uzdolnień czy wysiłków, gdyż każdy człowiek z racji swojej natury jest "powołany" do ojcostwa względnie macierzyństwa, a przeszkodą są jedynie wady czy wypaczenia osobowości.
Wiąże się z tym oczywiście kwestia, jak wobec tego należy pojmować życie samotne, czyli pozostawanie w celibacie nie będąc ani w zakonie ani w stanie kleryckim. Jest to droga wprawdzie mniej zwykła niż małżeństwo, jednak nie jest wyjątkowa w znaczeniu powołania, gdyż jest życiem w zadaniach świeckich, co oczywiście nie wyklucza dążenia do świętości. Nie przeczy to realizacji ojcostwa względnie macierzyństwa, choć taka osoba nie ma własnych dzieci. Realizacją może być i powinno zaangażowanie społeczne, czy to zawodowe czy na zasadzie wolontariatu, działalności charytatywnej itp.

2.
Małżeństwo służy przekazywaniu życia oraz wzajemnemu dobru, zwłaszcza duchowemu. Na tym polega realizacja świętości w tym stanie. Jak całe dzieje ludzkości i pojedynczego człowieka, tak też każde małżeństwo zawarte jest w planie Bożej Opatrzności i stanowi tym samym cząstkę historii Zbawienia. Oznacza to, że nie jest przypadkowe, gdy akurat tacy a nie inni dwoje zakładają rodzinę przez małżeństwo. To z nich mają powstać nowi ludzie - stworzenia Boże z duszą nieśmiertelną, przeznaczone do chwały nieba. Dlatego jak najbardziej słuszne jest szukanie i dobranie sobie takiej przyszłej małżonki (czy przyszłego męża), na jaką wskazuje - według możliwych do poznania oznak - Boża Opatrzność. To wskazywanie odbywa się zwykle przez niewyjaśnialne, spontaniczne wzajemne uczucie (tzw. zakochanie), aczkolwiek nie powinno być ono oderwane od poznania rozumowego. Innymi słowy: wybór współmałżonka powinien być zarówno uczuciowo-intuicyjny jak też rozumny. Proporcje tych czynników mogą być w poszczególnych przypadkach różne, w zależności od osobowości. Prawdą życiową jest jednak, że im bardziej irracjonalny, uczuciowy jest wybór, tym większe jest statystyczne prawdopodobieństwo pomyłki i tym samym katastrofy życiowej.

3.
Na to pytanie zawarta jest już odpowiedź w punkcie poprzednim, przynajmniej częściowo. Należy mieć na uwadze, że zdrowa, katolicka pobożność zawsze sprzyja wszechstronnemu i harmonijnemu rozwojowi osobowości, pod każdym względem, zarówno co do dojrzałości uczuć jak też używania rozumu i kierowania się nim. Oczywiście nie zależy to automatycznie od ilości czy długości praktyk religijnych. Gorliwość w pobożności, gdy nie jest poddana prowadzeniu i nadzorowi przez doświadczonego spowiednika, nierzadko prowadzi do wypaczeń nie tylko religijnych i duchowych, lecz także do dysharmonii osobowości, co musi mieć skutki dla relacyj międzyludzkich, również w dziedzinie poszukiwania współmałżonka. Krótko mówiąc: zdrowa religijność jest na pewno solidną podstawą pod każdym względem i jest bardzo pomocna, w pewnym sensie niezbędna. Nie oznacza to jednak, by każdy człowiek mniej religijny był osobowością niezdolną do dojrzałej i autentycznej relacji także małżeńskiej. Są różne przyczyny zarówno intensywnej jak też mniej intensywnej czy wręcz tylko śladowej religijności. Jako ogólną i prostą zasadę należy przyjąć: zdrowy rozsądek jest zawsze zarówno fundamentem jak też oznaką zdrowej pobożności.

4.
Według porządku naturalnego pochodzącego od Stwórcy, celem pierwszorzędnym małżeństwa jest przekazywanie życia ludzkiego. Oczywiście nie jest to cel czysto czy przeważająco biologiczny, gdyż człowiek jest czymś znacznie więcej niż istotą biologiczną i to już od poczęcia w łonie matki. Tym samym zjednoczenie cielesne zakłada i wymaga jedności osób. W harmonijnej osobowości jak też w harmonijnym małżeństwie wszystkie sfery (poziomy) człowieczeństwa mają swoje miejsce, oczywiście w odpowiednim porządku. Istotne jest też pamiętać o słynnej maxymie scholastycznej: gratia supponit naturam, czyli że łaska zakłada porządek naturalny, buduje go i wspiera. Tak jak życie religijne i pobożność jednostki polegają na współpracy człowieka z łaską Bożą, tak też realizacja sakramentalnego małżeństwa jest współgraniem i współdziałaniem z łaską zwłaszcza sakramentalną, która oczywiście zakłada łaskę uświęcającą jako fundament. Tak więc sprawa jest właściwie prosta: życie w łasce uświęcającej jest istotną podstawą dobrego pożycia małżeńskiego. Nie trzeba więc zasadniczo jakichś szczególnych praktyk, pouczeń czy doświadczeń, lecz wystarczy żyć zwykłymi zadaniami rodzinnymi, domowymi i też zawodowymi zgodnie z prawem Bożym. Chroni to przed wygórowanymi oczekiwaniami czy wręcz wymaganiami wobec współmałżonka, które pod pozorem rzekomej pobożności mogą poważnie zaszkodzić czy wręcz zniszczyć małżeństwo i rodzinę. Konkretnym przykładem, niestety nierzadkim jest, gdy żona woli chodzić na nabożeństwa czy "spotkania modlitewne" czy rekolekcje zamiast gotować mężowi i dzieciom dobre posiłki, utrzymywać dom w czystości i mieć też czas na rozmowy w rodzinie, czy choćby wysłuchanie ich trosk, problemów i też radości. Oczywiście dotyczy to także męża i ojca, gdyż także mężczyźni nierzadko wpadają w fałszywą pobożność.
W harmonijnym co do spraw zwykłych codziennych małżeństwie ma miejsce oczywiście także pożycie sexualne. Harmonia w ciągu dnia jest najlepszym przygotowaniem i też podstawą harmonii w sferze intymnej, która jest z natury delikatna i potrzebuje ochrony i dbałości nie przez wydziwiane czy wręcz perwersyjne praktyki, lecz przez wzajemny szacunek, zrozumienie i okazywanie czułości w zwykłym codziennym zachowaniu i postępowaniu.

Grzech w małżeństwie czyli gorszyciel w habicie


Temat "nauk" o. Knotz'a był tutaj już kilkakrotnie poruszany (poprzednie wpisy można znaleźć klikając w etykietę widoczną z boku po prawej, zwłaszcza tutaj ) i jest niestety nadal aktualny. Dopiero stopniowo poznaję rozmiar błędów i zgorszenia przez niego od wielu lat rozsiewanego i to widocznie przy milczącej akceptacji hierarchii kościelnej, która nie ingeruje i może nawet nie chce ingerować w sex-biznes tego kapucyna. Jego treści są proste i metoda jest perfidna: wolno wszystko, co nie jest jednoznacznie potępione przez oficjalne dokumenty po Vaticanum II, a jeśli jest potępione, to sexuolog-kapucyn tak wykręca i miesza swoim pseudopsychologicznym bełkotem, że z tego potępienia w sumie niewiele zostaje, choć on tych dokumentów otwarcie nie odrzuca. Równocześnie nie podaje źródeł swoich "mądrości" pseudoteologicznych, a są one na poziomie groteskowo-prymitywnym, tudzież oddziaływującym na wyobraźnię, zwłaszcza lubieżną jak tutaj (źródło od min 4:08):


Przy okazji wykazuje elementarną ignorancję już chociażby odnośnie Pisma św., na które się powołuje, skoro mówi o polowaniu na zwierzynę w raju i spożywaniu mięsa. Wystarczy przeczytać pierwsze rozdziały Księgi Rodzaju, by wiedzieć, że po stworzeniu Pan Bóg polecił ludziom spożywać jedynie rośliny, a dopiero po potopie pozwolił także na spożywanie mięsa (więcej tutaj). 

Bardziej zasadniczym i perfidnym oszustwem jest już sprowadzenie miłości do wymiaru cielesno-sexualnego, jak tutaj (źródło od min 2:42):


Tego typu połączenie fałszu zarówno co do źródeł teologicznych jak też zasad teologicznych prowadzi w sposób zrozumiały do potężnych fałszów we wnioskach praktycznych i tym samym do oszukiwania odbiorców, którzy od człowieka w habicie oczekują podania tego, co uczy Kościół, bądź co się teologicznie przynajmniej zgadza z tym nauczaniem. Dlatego na szczęście coraz więcej osób ma wątpliwości i szuka wyjaśnienia, jak tutaj: 



Zanim odpowiem wprost na pytanie, należy wskazać na zasady podawane przez katolicką teologię moralną (posługuję się znowu klasycznymi podręcznikami, podanymi już poprzednio).

Pytanie pierwsze dotyczy szeroko pojętego onanizmu w dwojakim znaczeniu:
1) gdy mąż w akcie małżeńskim wycofuje się z łona żony i wylewa nasienie poza nim
2) gdy mąż w sposób mechaniczny uniemożliwia złożenie nasienia w łonie żony, bądź gdy żona przez środki chemiczne bądź w inny sposób uniemożliwia płodność złożonego w jej łonie nasienia.

ad 1) 

Jeśli onanizm odbywa się w sposób obopólnie zamierzony, tzn. jeśli małżonkowie współżyją z zamiarem wylania nasienia poza łonem, wówczas jest grzechem ciężkim, gdyż wówczas akt małżeński jest z założenia i w sposób planowy pozbawiony pierwszorzędnego celu jakim jest płodność. 

Jeśli odbywa się to bez zgody małżonki przez samego męża, wówczas mąż grzeszy ciężko, a małżonka nie ma powinności w tym uczestniczyć.

Od tak rozumianego onanizmu należy odróżnić przerwanie aktu małżeńskiego, jeśli ma to miejsce z nieprzewidzianej konieczności, np. dla uniknięcia zgorszenia, gdy ktoś staje się świadkiem aktu, a oczywiście nie powinien, ponieważ jest to akt intymny między małżonkami. Takie przerwanie nie jest grzechem, nawet jeśli by doszło do wylania nasienia. Nie ma grzechu także w innych przypadkach, gdy dochodzi do niezamierzonego wylania nasienia. 

Przerwanie aktu bez zgody drugiej osoby jest grzeszne, ale nie jest grzeszne przy obopólnej zgodzie, jeśli jest rozumy powód (rationabilis causa) niedokończenia aktu - np. obiektywna niemożliwość przyjęcia potomstwa w danym momencie - oraz nie ma niebezpieczeństwa wylania nasienia. Bezgrzeszność takiego aktu wynika z tego, że jest on w istocie tożsamy z pożądliwym kontaktem cielesnym, a taki kontakt jest moralnie dozwolony w małżeństwie. 

Co do udziału żony w akcie onanistycznym istotne jest:

a) Gdy żona świadomie zgadza się na taki akt, wówczas uczestniczy także w grzechu.

b) Dozwolony jest jej udział wtedy, gdy nie zgodziła się świadomie oraz roztropnie napomniała męża do aktu prawidłowego. Nie musi jednak napominać, gdy nie spodziewa się możliwości poczęcia (czyli w dni niepłodne) lub gdy obawia się niebezpieczeństwa niezgody w małżeństwie czy cudzołóstwa męża.
Teologowie katoliccy od encykliki Piusa XI Casti connubii (1930) są zgodni co do tego, że udział w onanistycznym akcie w sensie pierwszym, czyli bez antykoncepcji, nie jest wewnętrznie zły (intrinsece malum) i tym samym nie jest niedozwolony, ponieważ akt odbywa się w sposób naturalny, a tylko wylanie nasienia ma miejsce w sposób nienaturalny. Na tym właśnie polega istotna różnica między aktem onanistycznym a sodomickim: ten drugi odbywa się w sposób nienaturalny, co jest podstawą do negatywnej oceny moralnej (szerzej tutaj).

Także radość z odbytego aktu onanistycznego nie musi być grzechem ciężkim, o ile powodem nie jest grzech lecz przyjemność zmysłowa czy uniknięcie przykrych skutków niedopuszczenia do tego aktu. Na przyjemność w takim akcie żona może przyzwolić, o ile wynika ona z naturalnego aktu, nie z wylania nasienia, które powoduje, że akt jest onanistyczny. 

Z doświadczenia wiadomo, że poczęcie może nastąpić także wtedy, gdy mąż wycofa się przed całkowitym wylaniem nasienia. Jeśli żona uzna za prawdopodobne, że jednak doszło do złożenia nasienia, wówczas może bez grzechu pobudzić się do przeżycia orgazmu, także przy udziale męża. 

Wystarczającymi powodami do dozwolonego udziału żony w onaniźmie męża są:
  • obawa przed niezgodą czy kłótnią
  • obawa przed zdradą małżeńską
  • gdy sama musi się przez dłuższy powstrzymać od aktu małżeńskiego
  • gdyby przez odmowę aktu powstała przeszkoda w praktykach religijnych i przyjmowaniu sakramentu (np. gdyby mąż zakazał praktyk religijnych)
  • gdyby odmowa spowodowała zakłócenie pokoju domowego i wspólne mieszkanie stałoby się uciążliwe. 

ad 2)

Udział z przyzwoleniem na onanizm za pomocą środków mechanicznych czy chemicznych (antykoncepcja) jest dozwolony z poważnej obawy złych skutków odmowy, o ile nie ma przyzwolenia na odczuwanie przyjemności (delectatio). Oznacza to, że chciana jest nie przyjemność (która jest odczuwana automatycznie), lecz uniknięcie złych skutków odmowy. To jednak nie zmienia kwalifikacji moralnej aktu, który z powodu wykluczenia płodności staje się jedynie aktem dla zaspokojenia pożądliwości, co jest wbrew jego naturze. Dlatego żona ma obowiązek sprzeciwić się takiemu aktowi w ramach swoich możliwości. Jeśli jednak nie może zapobiec aktowi, to może na niego pozwolić z poważnego powodu, podobnie jak w przypadku onanizmu w sensie 1). 

Dla uniknięcia onanizmu:
- Małżonkowie powinni się wzajemnie zachęcać i wspierać zarówno we współżyciu prawidłowym jak też w utrzymaniu okresowej wstrzemięźliwość.
- Respektując rytm ciała żony, powinni odpowiednio dostosować dni współżycia.
Oczywiście wymaga to wzajemnego zrozumienia i poszanowania, ale równocześnie pomaga w budowaniu i wzmacnianiu jedności osobowej i miłości, która jako miłość cierpliwa i ofiarna promieniuje także na potomstwo. 

W świetle tych zdrowych zasad nauczania Kościoła i teologii katolickiej spójrzmy teraz na nauki o. Knotz'a. 

Najpierw uwagi ogólne:

- Texty o. Knotz'a mówią o "instrukcji" oraz "vademecum", nie podając, co to są za źródła i w jaki sposób można je samodzielnie sprawdzić (trzeba się domyśleć, że chodzi o "Vademecum dla spowiedników" wydane w 1997 r. przez Papieską Radę ds. Rodziny; jego polskie wydanie zawiera niestety wiele zmian i skrótów, czyli popełnia fałszerstwo). W taki sposób autor stwarza pozory powoływania się na autorytety, co jest oszustwem na odbiorcach. 

- Generalnie texty o. Knotz'a są tak mgliste i gumiaste, że przeważnie trudno wyciągnąć z nich spójny tok myślowy i klarowne tezy. Widocznie o. Knotz stara się tak formułować swój przekaz, żeby z jednej strony nie wykazać wprost sprzeciwu wobec nauczania Kościoła, a z drugiej strony przemycić własne treści, nierzadko diametralnie odbiegające nawet od głównych zasad etyki katolickiej. Jednak wyraźnie główną i regularnie artykułowaną tezą - podawaną zarówno pośrednio jak też bezpośrednio - jest, jakoby sex w sensie zaspokojenia sexualnego rozwiązywał wszystko i był lekarstwem na różnice, nieporozumienia i trudności w małżeństwie. 

Przykładem jest wypowiedź przy końcu pierwszego ze wskazanych textów:


Mniemanie o prymacie czy wręcz absolutności sexu jest fundamentalnie fałszywe, zarówno teoretycznie - antropologicznie, teologicznie, psychologicznie - jak też doświadczalnie, w codziennym życiu małżeństw i rodzin.

Drugi text, na który wskazała P. T. Czytelniczka zadająca pytanie, jest już nieco wyraźniejszy. Oto kilka przykładów:


Tutaj o. Knotz plecie po prostu bzdury, jakoby 
- okres wstrzemięźliwości sexualnej powodował poczucie winy, oraz 
- stosowanie metod NPR rodziło takie problemy. 
Nie próbuje on nawet wyjaśnić, o co mu właściwie chodzi. Zaś można się domyśleć: chodzi o przedstawienie poszanowania rytmu ciała kobiety jako powodującego grzechy. Natomiast w domyśle: lepszym rozwiązaniem są środki antykoncepcyjne. 

Rozwija tę przewrotną myśl dość perfidnie. Niby krytykuje antykoncepcję, stosunki przerywane i współżycie przeciw naturze, do którego zalicza tylko tzw. sex analny, a pomijając tzw. sex oralny, który regularnie uważa za moralnie w porządku. Przemyca to regularnie pod nazwą "pieszczoty":


Jedynie o wytrysku w ustach i w odbycie mówi, że "są traktowane jako zachowania nie naturalne" (nasuwa się pytanie: przez kogo traktowane?), czyli widocznie sam ich nie odrzuca i nie widzi w nich nic złego:

Mówi też inną ewidentną bzdurę, twierdząc, że tylko "ciągłe i systematyczne" grzeszenie jest grzechem:


Podaje przy tym dość jasno, do czego zmierza, mianowicie do zagłuszania sumień sprowadzając je do subiektywnej oceny zachowań sexualnych według kategorii miłość-egoizm, namawiając przy tym do przyjmowania Komunii św. bez względu na obiektywną ocenę moralną:


Przykładem szczególnej perfidii w zafałszowaniu nauczania Kościoła jest zakończenie:


Po pierwsze tutaj o. Knotz miesza zgodę na ubezpłodnienie ze zgodą na współżycie z ubezpłodnieniem. A są to dwie różne sprawy. 
Po drugie, nie podaje jasnego rozróżnienia między sposobami ubezpłodnienia. 
Po trzecie, nalega na niespowiadanie się w takich sprawach i przystępowanie do Komunii św., pomijając, że zwykle przypadki są niejednoznaczne i wątpliwe, a dopiero w spowiedzi można uzyskać jasność i spokój sumienia. 
Ponadto o. Knotz popełnia fałszerstwo w podaniu treści Vademecum. Odnośny fragment brzmi w oryginale następująco:


Kłamstwo o. Knotz'a polega po pierwsze na tym, że mówi o "godziwości" zamiast o dopuszczalności (lecita). Czym innym jest godziwość, czyli poprawność i słuszność moralna, a czym innym dopuszczalność, mimo negatywnego charakteru moralnego. Ta dopuszczalność ma miejsce wtedy, gdy dany czyn - w tym wypadku współudział - nie jest zły wewnętrznie, czyli sam w sobie, lecz jego ocena moralna zależy od uwarunkowań. 
Po drugie, mówi o "środkach wczesnoporonnych", podczas gdy Vademecum mówi o środkach, które "mogą mieć skutki aborcyjne", a to ma miejsce zwykle w przypadku pigułek antykoncepcyjnych, nie tylko w przypadku pigułki aborcyjnej (tzw. "dzień po").

Także przypisy są tutaj istotne dla zrozumienia treści.
Papież Pius XI mówi, że dozwolony jest udział we współżyciu nieuporządkowanym, jeśli nie ma zgody na samo nieuporządkowanie, a są ważkie powody do udziału oraz podjęta została próba odwiedzenia współmałżonka od grzechu: 


Zaś Święte Oficjum wyjaśniło, że 
- akty onanistyczne i z antykoncepcją są niedozwolone, gdyż są wewnętrznie złe, oraz
- żonie nie wolno się poddać aktowi z antykoncepcją, gdyż byłby to współudział w rzeczy niedozwolonej samej w sobie. 


Natomiast odpowiedź Penitencjarii Apostolskiej na pytanie, czy niewiasta może brać udział w onanistycznym czy sodomickim działaniu małżonka, brzmi:
- Jeśli mąż chce popełnić onanizm przez wylanie nasienia poza łonem żony i grozi jej przy tym poważnymi konsekwencjami w razie niepoddania się, wówczas żona może brać udział w tym, co dozwolone, a mężowi pozwala na grzech z ważnego powodu, gdyż nie jest zobowiązana do przeszkodzenia grzechowi, jeśli miałaby sama ponieść poważne konsekwencje z powodu niewzięcia udziału.
- Gdy mąż chce popełnić z żoną grzech sodomicki, to żona nie może na to pozwolić, nawet jeśli grozi jej śmierć w razie odmowy. 


(źródło tutaj)

Także Jan Paweł II podkreśla, że nie wolno formalnie - czyli świadomie i z pełnym przyzwoleniem - współdziałać w czynie wewnętrznie złym: 


Jest oczywiste i podane we wszystkich dokumentach Kościoła, że czynem wewnętrznie złym jest oddzielenie płodności od sexualności. Wprawdzie nie każdy akt sexualny musi być faktycznie płodny, jednak czynem wewnętrznie złym jest ingerowanie w akt sexualny w celu jego ubezpłodnienia. 

Tak więc o. Knotz powinien się nauczyć teologii katolickiej od podstaw, poczynając już od Pisma św., którego widocznie nie zna. Powinien też poznać podręczniki katolickiej teologii moralnej, gdyż widocznie albo ich nie zna, albo nie rozumie, może nawet nie chce rozumieć i nimi gardzi. Ponadto wypadałoby, żeby poznał nauczanie mistrzów zakonu, do którego należy, jak chociażby św. Bernardyna Sjeneńskiego, który poświęcił obszerną mowę grzechowi sodomskiemu, tak gorliwie uporczywie propagowanemu przez o. Knotza:

(źródło tutaj)



P. S.
Otrzymałem słuszny komentarz wraz z równie słusznym domaganiem się o wyjaśnienie:



Najpierw uwaga ogólna. Otóż słusznie zauważona niejasność wynika przede wszystkim z tego, że starałem się w tym miejscu podać możliwie dokładnie i zarazem zrozumiale treść tradycyjnych podręczników katolickiej teologii moralnej. Trudno jest wtedy uniknąć uproszczeń. Dlatego jestem wdzięczny za komentarze i krytyczne uwagi. Przede wszystkim cenne jest zwrócenie uwagi na męski punkt widzenia, gdyż podręczniki zwykle mówią o udziale żony w grzechu onanistycznym w małżeństwie.

Sprawa sprowadza się właściwie do prostych zasad, o których warto pamiętać, a właściwie do zasady o celu małżeństwa:
  • pierwszorzędnym, czyli prokreacji, oraz
  • drugorzędnym, czyli uśmierzeniu pożądliwości, czyli zaspokojenia popędu, co ma swoje uprawnione - zgodne z naturą czyli z porządkiem ustanowionym przez Boga - miejsce w małżeństwie. 
W konkretnym zastosowaniu do pytania:

Moralnie godziwe i tym samym dozwolone jest współżycie w celu drugorzędnym, ale pod następującymi warunkami:
  1. muszą być w danym przypadku poważne powody do pominięcia celu pierwszorzędnego (czyli prokreacji), oraz
  2. to pominięcie nie może naruszyć naturalnego przebiegu, czyli nie może się posługiwać środkami sztucznymi (czy to mechanicznymi, czy chemicznymi), oraz
  3. nie powoduje chcianego i zamierzonego wylania nasienia poza łonem żony. 
Wówczas takie współżycie należy do kategorii pożądliwych kontaktów cielesnych, które są dozwolone w małżeństwie. Tyle co do zasady.

Pozostaje oczywiście kwestia stosowania tej zasady w praktyce, zwłaszcza po stronie męża. Konkretnie chodzi przypuszczalnie o to, czy i na ile mąż jest w stanie uniknąć wylania nasienia w związku z takim kontaktem cielesnym, który jest właściwie niepełnym aktem małżeńskim.

W podręcznikach jest to osobny temat, mianowicie polucji, czyli wylania nasienia bez aktu małżeńskiego (czyli masturbacji), oraz dystylacji, czyli wydzielenia płynu niepłodnego przy pobudzeniu sexualnym. W praktyce granica może być niewyraźna, jednak przejście nie odbywa się poza kontrolą rozumu. Ponadto jest to kwestia indywidualna o tyle, że ma związek z pobudliwością danej osoby, a ta jest uwarunkowana zarówno przez strukturę psychiczną i temperament, jak też przez doświadczenia i wybory moralne. Dlatego z jednej strony istotne jest zarówno trzymanie się ogólnych zasad moralnych odnośnie aktu małżeńskiego, jak też podejście indywidualne, którego miejscem jest spowiedź czy poradnictwo duchowe. Zaznaczyć trzeba, że obecnie niestety nie każdy kapłan dysponuje odpowiednią wiedzą co do katolickich zasad w tej dziedzinie, czego o. Knotz jest dość jaskrawym przykładem. Tym niemniej warto szukać porady, chociażby w godnej zaufania literaturze katolickiej, którą staram się tutaj prezentować.

W świetle tych zasad łatwo zrozumieć, że stosowanie antykoncepcji oznacza świadome i zamierzone ubezpłodnienie aktu małżeńskiego i jest tym samym sprzeczne nie tylko z jego pierwszorzędnym celem, lecz także z jego naturą.

Dlatego jest zrozumiałe, że tak samo jak mąż nie prawa wymagać zastosowania pigułki antykoncepcyjnej, tak i żona nie ma prawa wymagać użycia prezerwatywy. Osoba stawiająca takie wymaganie grzeszy ciężko. Jeśli niespełnienie tego wymagania oznacza poważne zagrożenie dla małżeństwa, a roztropne napomnienia nie są skuteczne, wówczas dozwolone jest jego spełnienie. Innymi słowy, jak wyżej powiedziane dla strony żeńskiej: udział w akcie ubezpłodnionym jest dozwolony jedynie z poważnych powodów, jak zapobieżenie poważnemu zagrożeniu jedności i trwałości małżeństwa. Równocześnie obowiązuje tutaj staranie, by nie dochodziło do takiego współżycia.

Oczywiście wymaga to od małżonków wzajemnego poszanowania, wyrozumiałości, taktu, a jest to możliwe tylko dzięki więzi duchowej, która ze swej natury przewyższa więzi i pobudzenia zmysłowe i powinna nad nimi panować.

Odnośnie ostatniego zdania w pytaniu: Oczywiście w małżeństwie zasadniczo nie obowiązuje wstrzemięźliwość od aktów cielesnych. Jest jednak prawdą zarówno psychologiczną jak też duchową, że okresowa wstrzemięźliwość - przestrzegana według obiektywnych uwarunkowań oraz wzajemnego uzgodnienia - służy więzi duchowej i tym samym także właściwemu, ludzkiemu kształtowaniu i przeżywaniu aktów cielesnych. 

Co może papież?



Mówiąc najpierw najkrócej:
Wbrew obiegowemu mniemaniu, papież nie może wszystkiego. W pewnym sensie, może tylko bardzo mało, a spoczywa na nim wielka odpowiedzialność.

Zacząć należy od istoty, natury, celu, charakteru, zakresu oraz struktury władzy w Kościele:

1. Istotą jest realizacja władzy samego Boga.
2. Natura jest odpowiednia do natury całego Kościoła, czyli pochodzenie od Boga (czynnik Boży) oraz realizowanie przez ludzi (czynnik ludzki).
3. Celem jest prowadzenie ludzi do zbawienia.
4. Charakter czyli cechy są określone Bożej Objawienie w Jezusie Chrystusie: jest to władza równocześnie duchowa (wewnętrzna, niewidzialna) jak i instytucjonalna (zewnętrzna, widzialna).
5. Zakres jest także określony przez Boże Objawienie w Jezusie Chrystusie, czyli dotyczy tego, czego dotyczy Boże Objawienie, a są to prawdy nadprzyrodzone, ale także - pośrednio - poznawalne naturalnym światłem rozumu, o ile odnoszą się do Zbawienia.
6. Struktura jest podporządkowana zakresowi wynikającemu z misyjnego nakazu Zbawiciela, a jest to:
- nauczanie Bożego Objawienia, oraz
- sprawowanie sakramentów.
Innymi słowy: wszelka władza w Kościele, także papieska, ma na celu realizację nakazu i jest temu nakazowi podporządkowana.

Dlatego Sobór Watykański I (Pastor aeternus) odróżnia między władzą nauczania i rządzenia:



Sobór Watykański II rozróżnia trzy władze (Lumen gentium 21):



Jest to władza:
- nauczania
- uświęcania
- rządzenia

Wydawanie czy aprobowanie ksiąg liturgicznych oczywiście łączy wszystkie te władze, jednak nie angażuje ich w taki sam sposób. Papież nie może bowiem zmienić prawd wiary ani istoty sakramentów (materia, forma, intencja, szafarz). Co więcej: z praktyki Kościoła aż do XX wieku wynika, że papież nie ma też prawa usuwać obrzędów sprawowanych od niepamiętnych czasów i zastępować je wymyślonymi nowymi, ponieważ aż do Pawła VI żaden papież tego nie czynił. Dopiero Paweł VI wprowadził takie zmiany jak
- zastąpienie modlitw na ofiarowanie modlitwami wziętymi z żydowskich modlitw przy stole
- dodanie nowych, wymyślonych "modlitw eucharystycznych", które de facto wyparły i zastąpiły Kanon Rzymski.
Owszem, papież ma prawo wydawania i aprobowania obowiązujących ksiąg liturgicznych, czyli zarządzać sprawowaniem obrzędów, jednak to prawo rządzenia nie może być wykonywane w sprzeczności z władzą nauczania i uświęcania.

Ostatnio pojawiła się kontrowersja, wcale nie nowa, ale wciąż aktualna, odnośnie władzy papieskiej w sprawach liturgii. Chodzi oczywiście o kwestię wprowadzenia Novus Ordo przez Pawła VI oraz statusu liturgii tradycyjnej, zwłaszcza w świetle motu proprio Benedykta XVI "Summorum Pontificum". Jeden z kapłanów tradycyjnych zabrał głos, wskazując w tym kontekście na kanon Soboru Trydenckiego:



Pewien młody człowiek sprzeciwił się tej opinii:


Powołał się przy tym na słowa encyklik "Mediator Dei" Piusa XII oraz "Allatae sunt" Benedykta XIV:


Warto przytoczyć cały fragment w oryginalnym kontekście (źródło tutaj):



Podkreślone zdanie jest nietrafnie cytowane przez "Fiat lux", gdyż po pierwsze bez kontextu, po drugie w zafałszowanym tłumaczeniu zniekształcającym sens. Kontextem jest samowolne mieszaniu obrządków łacińskiego i greckiego, czemu papież się przeciwstawia. Poprawne tłumaczenie brzmi:
"... także odjęcie jakiejś części z jakiegoś rytu, pozostawiając inne części tegoż rytu, nie jest sprawą prywatnego człowieka, lecz konieczne jest interweniowanie władzy publicznej, to znaczy najwyższej Głowy Kościoła powszechnego, którą jest Biskup Rzymski." 

Tym samym NIE ma wcale mowy o wprowadzaniu jakichkolwiek nowości przez papieża, lecz mowa jest o tym, że nikomu nie wolno samowolnie usuwać jakichkolwiek części obrzędów. W domyśle jest oczywiście, że papież może dokonać takiego usunięcia. Jednak czymś zupełnie innym jest tworzenie nowego rytu.

Także inne zdania Benedykta XIV przeczą tezie o swobodzie papieża w dziedzinie liturgii przynajmniej pośrednio. W bulli Ex pastorali jasno określa, że zadaniem papieża jest ochrona przed nowościami (źródło):



Podobnie mówi w encyklice Allatae sunt (źródło):


Zaś Pius XII podkreśla, że liturgia Kościoła jest jednym z głównych źródeł wiary Kościoła i tym samym dogmatów (źródło tutaj i tutaj):



Papież porusza temat tzw. loci theologici, czyli źródeł wiary i teologii.
Klasycznie zostały one zebrane i sformułowane przez wielkiego teologa dominikańskiego biskupa Melchiora Cano w jego słynnym dziele De locis theologicis. Podaje w nim listę dziesięciu źródeł uporządkowanych według rangi.




Są to:
1) Autorytet Pismo św.
2) Autorytet Tradycji Jezusa Chrystusa i Apostołów
3) Autorytet Kościoła powszechnego
4) Autorytet soborów, zwłaszcza powszechnych uznanych przez Kościół katolicki
5) Autorytet Kościoła rzymskiego czyli Stolicy Apostolskiej
6) Autorytet przodków czyli Tradycje kościelne
7) Autorytet teologów scholastycznych, w tym także doradców papieskich
8) Rozum naturalny, czyli wszystkie nauki
9) Autorytet filozofów opierających się na poznaniu naturalnym
10) Autorytet historii czyli tradycji ludzkiej, przekazywanej nie zabobonnie lecz z racyj ważnych i stałych.

Ta lista jest oczywiście uproszczeniem. W pewnym sensie Tradycja ma o tyle wyższą rangę, że była przed powstaniem Pisma św., a Pismo św. ją poświadcza tylko częściowo. Jednak Tradycja jest o tyle "słabsza", że - poza Pismem św. - nie jest przekazana w pismach natchnionych w znaczeniu natchnienia biblijnego, lecz jej poszczególne prawdy dla osiągnięcia rangi nieomylności czyli pewnego stwierdzenia przynależności do Bożego Objawienia muszą być uroczyście ogłoszone jako dogmaty. Ponadto istnieje ścisły związek i współzależność: dzięki Tradycji wiemy, które księgi należą do Pisma św. i Tradycja daje dopiero klucz do właściwego zrozumienia Pisma św.

Widać więc, że władza papieska wchodzi w grę dopiero od trzeciego stopnia, aczkolwiek tylko pośrednio, czyli w ramach autorytetu całego Kościoła. Dopiero w soborach powszechnych oraz Tradycji Kościoła rzymskiego jest ona zawarta bezpośrednio, czyli jako władza de facto wykonywana. Oznacza to, że jest podporządkowana zupełnie Pismu św. oraz Tradycji Apostolskiej, oraz nie jest oddzielona od całości Kościoła. W tym kontekście należy rozumieć właśnie podany przez x. Królikowskiego kanon Soboru Trydenckiego, w który zresztą uczestniczył Melchior Cano.

Potwierdza to nauczanie Soboru Watykańskiego I, które definiuje dogmatycznie prymat papieski oraz nieomylność w uroczystym nauczaniu wiary i obyczajów, oraz podaje istotę, naturę i cel tego prymatu (źródło):


Podsumowując te podane w skrócie źródła, należy zauważyć:

1) Żadne źródło - ani biblijne, ani patrystyczne, ani magisterialne, ani teologiczne - nie zawiera podstaw do wprowadzania nowości mocą władzy papieskiej.

2) Nigdy w historii Kościoła nie było tego typu ingerencji w liturgię jak ta dokonana przez Pawła VI. Dotyczy to zarówno rodzaju i treści, jak też zakresu:
- wcześniejsze reformy polegały na usunięciu nowszych naleciałości, nie na wprowadzaniu nowości,
- miały na celu i de facto realizowały uwyraźnienie i większą wierność prawdom wiary, a nie ich zaciemnienie i sprzyjanie herezjom.

Dotyczy to także reformy brewiarza dokonanej przez św. Piusa X, mimo znacznej ingerencji w układ i podział psalmów, gdyż nie naruszało to w żaden sposób treści teologicznej brewiarza. Równocześnie papież pozwolił zachować dawny układ w oficjum monastycznym.

Tym samym wygląda na to, że Pius XII (Mediator Dei) jest pierwszym, który mówi o prawie papieży do wprowadzania nowych obrzędów:



Te słowa Piusa XII o prawie wprowadzania nowych obrzędów przez papieża wymagają wyjaśnienia, doprecyzowania i też pewnej korekty. Po pierwsze, są one nowością. Po drugie, są wieloznaczne, gdyż nie precyzują, o jakiego rodzaju "nowe obrzędy" chodzi: czy w znaczeniu reformy św. Piusa V, czy jego następców, dokonujących drobnych zmian, czy w znaczeniu reformy Wielkiego Tygodnia, której kilka lat później dokonał sam Pius XII, a która była nowością daleko idącą i tym samym jakby próbą i wzorem późniejszego Novus Ordo Pawła VI.

Nie bez znaczenia jest doświadczenie ponad pół wieku po reformie Pawła VI: jej owoce są katastrofalne pod każdym względem. Najpoważniejszym skutkiem jest masowe odstępstwo od nieomylnych prawd wiary katolickiej, co ma bez wątpienia związek ze zmianami w liturgii. Dla przeciętnego dorosłego katolika, jedynym regularnym kontaktem z Kościołem i jego wiarą jest właśnie liturgia - to ona kształtuje jego wiarę, przekonania i kulturę duchową. Można tu wskazać na dwa zasadnicze problemy, które mają ewidentnie związek z Novus Ordo:

  1. Celebrowanie przy "stole" i w związku z tym kierunek celebracji "do ludzi" stanowi praktyczne zaprzeczenie prawdzie, że istotą liturgii jest zwrócenie się ku Bogu, nie pouczanie obecnych. Ponadto sprzyja to nieporozumieniu, a właściwie herezji, jakoby Msza św. była pamiątką Ostatniej Wieczerzy, a nie kultem ofiarnym skierowanym ku Bogu. 
  2. Wiąże się z tym także kwestia języka liturgii, mimo iż żadne prawo po Vaticanum II ani nie usunęło łaciny, ani jej nie zakazało, choć de facto zniknęła ona z użycia niemal zupełnie. Otóż używanie języka codziennego sprzyja nie tylko nieporozumieniu, według którego liturgia ma być rzekomo pouczeniem, lecz również mniemaniu, jakoby rozumienie słów oznaczało rozumienie treści i tym samym zbędność katechezy oraz kompetentnych wyjaśnień. Dlatego właśnie zanika zainteresowanie nauczaniem Kościoła, a zwykle każdy, kto uczęszcza do kościoła, uważa się już za znawcę i dojrzałego katolika.
Przykłady zgniłych owoców można by długo wyliczać.