Zasady komentowania: bez anonimowych komentarzy

Czy można uzasadnić obmywanie nóg kobietom?


Tego nie da się uzasadnić teologiczne, gdyż jest to praktyka antyteologiczna i antykatolicka, a to głównie z najstępujących względów:

- Zafałszowuje wydarzenia z Ostatniej Wieczerzy, gdzie Pan Jezus umywał nogi jedynie Dwunastu Apostołom, nikomu innemu. Rozszerzenie tego gestu na inne osoby jest absurdalne. 

- Tzw. mandatum czyli obrzęd obmycia nóg we Wielki Czwartek tradycyjnie nigdy nie był praktykowany wobec świeckich, lecz był obrzędem wyłącznie w gronie duchownych, czyli klasztorów i kapituł katedralnych, właśnie z tego powodu, że Pan Jezus umywał nogi Apostołom, którym przy tej samej okazji udzielił sakramentu święceń. 

- Owszem, zasadniczym zafałszowaniem tradycyjnego obrzędu mandatum było rozszerzenie go na świeckich, co nastąpiło w reformie Wielkiego Tygodnia promulgowanej przez Piusa XII. Przeszło to o tyle bez poważniejszego sprzeciwu, że świeccy mężczyźni przynajmniej zasadniczo potencjalnie mogą przyjąć sakrament święceń. Natomiast całkowitym absurdem jest rozszerzenie na kobiety, gdyż całkowicie wykracza to poza wydarzenie z Ostatniej Wieczerzy. 

-  Nie trudno zgadnąć, że chodzi tutaj o przypodobanie się feminizmowi, czyli fałszywej, antychrześcijańskiej i antyludzkiej ideologii, która ma ewidentnie katastrofalne skutki już nawet w wymiarze ogólnospołecznym. 

Czy wolno uciekać przed wojną?


Rzeczywiście obowiązek wobec własnej rodziny ma rangę wyższą niż obowiązek zbrojnej obrony państwa. Owszem, istnieją także obowiązki wobec państwa jako formy organizacji życia społecznego, czyli chodzi o obowiązki wobec społeczności, która zwykle ma zasługi także względem rodziny. Należy jednak rozróżnić między społeczeństwem i narodem a państwem. Jeśli władze państwowe działają ewidentnie wbrew dobru narodu i społeczeństwa, to nie tylko nie ma obowiązku posłuszeństwa lecz jest obowiązek sprzeciwu przynajmniej biernego. Formą sprzeciwu może być emigracji dla ochrony życia swojej rodziny i swojego. 

Jest jednak jeszcze inny istotny aspekt: obowiązek wobec społeczności wiary czyli Kościoła. Jeśli wojna jest agresją nie tylko na byt narodu i państwa narodowego, lecz także na wspólnotę prawdziwej religii jaką jest Kościół Chrystusowy, wówczas byt doczesny własnej rodziny i swój ma rangę niższą, gdyż chodzi o wartości duchowe. 

Drugie pytanie:
Oczywiście wojna sprawiedliwa polega nie tylko na sprawiedliwym celu i konieczności walki zbrojnej, lecz wymaga także stosowania adekwatnych środków. Jeśli nie ma zdolności posługiwania się uzbrojeniem bądź uzbrojenie jest niewystarczające, w wyniku czego jest małe prawdopodobieństwo zwycięstwa w walce czy przynajmniej skutecznej obrony, wówczas taka walka nie jest sprawiedliwa i nie należy jej podejmować. 

Trzecie pytanie:
Dobro rodziny ma pierwszeństwo przed dobrem społeczności, oczywiście o ile ze sobą konkurują czy są w sprzeczności. Jak wyżej: mamy obowiązek moralny wobec społeczności proporcjonalny do praw i korzyści otrzymywanych od niej. Obowiązek wobec państwa - de facto wobec elity rządzącej - jest jeszcze dalszy i zachodzi tylko wtedy, gdy dobro i trwanie państwa jest tożsame czy przynajmniej ściśle powiązane z dobrem własnej rodziny i społeczności. 

Czwarte pytanie:
Używanie wulgaryzmów, nawet w zrozumiałym i słusznym gniewie, nigdy nie jest ani dobre ani skuteczne, a jest szkodliwe pod każdym względem, mimo chwilowego rozładowania emocjonalnego. 

Jaki post eucharystyczny obowiązuje?


Złagodzenie przepisów postnych wynikało z pozwolenia na sprawowanie Mszy św. w porze późniejszej niż przedpołudnie, a to pozwolenie - wydane przez Piusa XII - miało związek z warunkami wojennymi, jak oficjalnie głoszono. 

Kwestia postu eucharystycznego, podobnie jak wszystkich praktyk postnych, jest uregulowana w prawie kanonicznym, nie w księgach liturgicznych. Prawo kanoniczne jest zasadniczo bardziej zmienne niż liturgia, przynajmniej do niedawna. Aczkolwiek pora sprawowania Mszy św. i w związku z tym też kwestia postu eucharystycznego była niezmienna od starożytności, tzn. aż do decyzji Piusa XII nie było Mszy św. o innej porze niż do przedpołudnia. To jest zasadniczy problem. Pozwolenie na celebracje późniejsze, z wieczorem włącznie nie przyniosło dobrych owoców, gdyż generalnie osłabiło szacunek do Komunii św., czego mamy obecnie dość jaskrawe a powszechne dowody. 

Jak się zachować w obecnej sytuacji prawnej?

Oczywiście prawnie obowiązuje obecnie tylko post godzinny. Tak więc grzechem jest tylko nieprzestrzeganie takiego postu. Jeśli nieprzestrzeganie to wynika z braku szacunku do Ciała Pańskiego, to jest grzechem ciężkim. 

Osobiście zalecam trzymanie się tradycyjnej dyscypliny, według możliwości, czyli preferowanie zarówno Mszy św. porannej jak też Komunii św. na czczo. Nikt tego nie może zabronić, a owoce duchowe na pewno będą, jeśli praktykować się będzie w duchu szczerej pobożności. 

Jak powinna wyglądać katolicka adoracja?


Wystawienie Najświętszego Sakramentu i adoracja nie są liturgią w sensie ścisłym lecz paraliturgią. W związku z tym nie ma rubryk co do przebiegu. Są tylko ogólne reguły i pojedyncze zasady wyrażone w pojedynczych dekretach wydanych w kwestiach niejasnych. 

Naczelną zasadą jest - tak jak we wszystkich obrzędach Kościoła - że wolno używać wyłącznie textów i śpiewów, które są oficjalnie zatwierdzone przez władze kościelne, czyli są zawarte w księgach liturgicznych czy paraliturgicznych wydanych z "nihil obstat" ze strony władzy kościelnej. Tym samym nie ma miejsca na jakieś inne, np. protestanckie, pomysły czy quasi spontaniczne zachowania. Tego typu proceder - wprowadzony niestety pierwotnie przez masona x. Blachnickiego - jest sprzeczny z zasadami Kościoła i powinien zostać oficjalnie potępiony i odrzucony. Dotyczy to zarówno modlitw jak też muzyki. To, co obowiązuje w liturgii np. mszalnej, to i tylko to obowiązuje także np. w adoracji czy innych formach paraliturgicznych. 

To samo dotyczy postawy i gestów. Oznacza to, że właściwą postawą na adoracji jest klęczenie, jeśli warunki fizyczne na to pozwalają. 

Przy okazji wspomnieć należy, że coś takiego jako klękosiad jest haniebną specjalnością chyba tylko w Polsce. Chodzi o takie klęczenie, że pośladki oparte są o siedzenie. Taka dziwaczna, właściwie pokraczna postawa jest niestety wymuszana przez ławki, które są rozpowszechnione przynajmniej w centralnej i wschodniej Polsce, choć praktycznie też w innych regionach. Jest ona wymuszana przez niespotykaną chyba nigdzie indziej na świecie pochyłą konstrukcję klęcznika w ławce tak, że nie da się normalnie klęczeć, lecz wymuszane jest oparcie się pośladkami o ławkę do siedzenia. Nie jestem w stanie podać, kto wymyślił coś tak głupiego i niegodnego miejsca świętego. W normalnych ławkach znanych na całym świecie deska do klęczenia jest pozioma tak, że można normalnie, w sposób wyprostowany klęczeć i nie jest wymuszany paskudny i niegodny klękosiad. Oczywiście zwykły wierny, który nie ma wpływu na taką a nie inną konstrukcję ławki, nie ponosi winy za taki stan rzeczy. Warto jednak, by duszpasterze zwrócili uwagę na sprawę, zwłaszcza przy zakupie nowych ławek bądź przy renowacji starych. Katolicyzmu nie da się pogodzić z paskudą także w kwestii postawy w kościele. Klękosiad jest czymś ohydnym, choć być może wygodnym. Nie jest to ani klęczenie, ani siedzenie, choć bliższe jest siedzeniu, które udaje klęczenie. 

Czy "studniówka" to coś mądrego?


Banalne pytanie, banalna sprawa. Czy aby?

Otóż sprawa dotyczy szkoły, pośrednio także systemu edukacji. Wszak studniówki dzieją się w szkołach, przynajmniej w ścisłym związku ze szkołą i nawet w ten sposób, że należą wręcz jakby do programu szkolnego. W każdej szkole średniej w Polsce - i tylko w Polsce - jest co roku studniówka. 

Skąd się wzięła? Wszystko wskazuje na to, że jest to wynalazek PRL-u. Owszem, w II RP istniały komersy, bale maturalne, podobnie zresztą jak w innych krajach. Jednak bal przed maturą jest pomysłem komunistycznym. Już sam ten związek z minioną epoką powinien pobudzić do namysłu. 

Bale same w sobie są związane zwłaszcza z karnawałem, czyli okresem zabawowym między Bożym Narodzeniem a Wielkim Postem, choć nie tylko, gdyż istniały w różnych okresach roku. To była rozrywka arystokracji (kultywowana chociażby na wiedeńskim Opernball). Takie są też chyba korzenie studniówki: nawiązanie do balów karnawałowych. A polegało to na tym, że przyszli maturzyści - a właściwie ich rodzice - fundowali swoim nauczycielom darmową zabawę, zresztą zakulisowo (ukradkiem) obficie zakrapianą trunkami. W mentalności komunistycznej miało to wymiar kupienia ich łaskawości na maturze, która polegała na niemal oficjalnym ściąganiu czyli oszukiwaniu, które dawało przepustkę na studia i awans społeczny. 

Oczywiście pretextem była niby potrzeba relaxu młodzieży przed ciężkimi przygotowaniami do matury. W rzeczywistości studniówka nigdy nie była ani jedyną zabawą młodzieży, ani na prawdę relaxującą, a przygotowanie i zorganizowanie jej pochłaniało i pochłania nie tylko spore środki finansowe, lecz także czas i energię. 

Przede wszystkim brakuje jej sensowności, gdyż ani nie ma czego świętować, skoro matura jeszcze nie jest zdana, ani w niczym nie pomaga, a raczej przeszkadza w skupieniu na uczeniu się (oczywiście wraz z odpowiednim, indywidualnym relaxem, gdyż ludzie w różny sposób odpoczywają i relaxują się). Quasi rytualna studniówka jest raczej pseudobowiązkiem i to szkodliwym, także dla kieszeni rodziców. Uczniowie z rodzin mniej zamożnych - a takich jest w Polsce wciąż nadal większość - albo zostają siłą rzeczy wykluczeni, albo czują się zmuszeni stawać na uszach, by opłacić sobie ów "bal". Nie bez znaczenia jest fakt, że szkoły zawodowe mogą czuć się "gorsze", skoro w nich nie ma studniówek. Maturzyści i ich nauczyciele odgrywają rolę quasi arystokracji, skoro bal szkolny o takim charakterze jest ich przywilejem. 

W tym miejscu pomijam kwestie moralne związane z zachowaniem podczas takiego balu, zwłaszcza sprawę fundowania nauczycielom darmowej rozrywki i popitki, pokątne pijaństwo, toaletowe romanse itp. Już sam fakt organizowania dla młodzieży, która jeszcze nie zdała matury, balu, który sam w sobie ma charakter elitarnej zabawy dorosłych, jest antypedagogiczny i demoralizujący. 

Pod tym względem o wiele sensowniejszy byłby bal maturalny po maturze, w ramach świętowania zakończenia szkoły średniej, gdy jest co świętować i jest za co dziękować. Wymaga to jednak myślowego dystansu do pseudotradycji prl-owskiej oraz odwagi zerwania z nią. 

Komu przeszkadza tradycyjna liturgia Wielkiego Tygodnia?


Od kilkunastu lat - jeszcze za pontyfikatu Benedykta XVI - zaczął się powrót do liturgii Wielkiego Tygodnia sprzed "reformy" wprowadzonej za Piusa XII w 1955 roku. Jak powszechnie wiadomo, autorem tej reformy był de facto x. Annibale Bugnini MC, który potem za Pawła VI stał się także autorem "reform" zwanych popularnie "Novus Ordo", choć dotyczą one zmian we wszystkich księgach liturgicznych. Mało znane jest natomiast tło owej "reformy" wprowadzonej przez niby ostatniego tradycyjnego papieża Pacelli'ego. 

Zresztą ogólnie warto byłoby zbadać wnikliwiej ostatnie lata pontyfikatu tego papieża, który zmarł w 1958 roku, gdyż są one dość dziwne. Mimo że papież przez ostatnie lata życia wyraźnie słabł, to jednak pozostawiał kluczowe stanowiska Stolicy Apostolskiej nieobsadzone. Również brzemiennym w skutkach faktem była owa "reforma" liturgii Wielkiego Tygodnia, która już na pierwszy rzut oka stoi w sprzeczności z encykliką tegoż papieża "Mediator Dei" poświęconą liturgii (z 1943 r.), a wymierzoną przeciw nadużyciom forsowanym przez rebeliantów z tzw. ruchu liturgicznego, rozwiniętego głównie w krajach niemieckojęzycznych oraz w mniejszym stopniu w Belgii. Podczas gdy jedną z głównych cech tych nadużyć napiętnowanych przez papieża był jest archeologizm w znaczeniu dążenia do przywracania - rzekomo - starożytnych form i zwyczajów, to nowe obrzędy Triduum miały według deklaracji ich autorów stanowić "odnowienie" przez powrót do zatraconych zasad starożytnych. Sztandarowym przykładem i zarazem dowodem było zobowiązanie do sprawowania Wigilii Paschalnej w nocy, a przynajmniej po zachodzie słońca. Pod tym pretextem wmawiano ludziom, iż cała "zreformowana" wersja Triduum jest powrotem do zasad starożytnych, co jest ewidentną nieprawdą, a równocześnie jest nieposłuszeństwem wobec napiętnowania archeologizmu przez Piusa XII. Słusznie więc nasuwa się pytanie, czy i na ile Pius XII zdawał sobie sprawę z tych uwarunkowań, co oczywiście wiąże się z kwestią stanu jego zdrowia. Nie popadając łatwo w teorie spiskowe, warto zwrócić uwagę na materiały filmowe przedstawiające go przy różnych okazjach. Trzeba być wyjątkowo niespostrzegawczym i bezkrytycznym, by nie zauważyć jaskrawej- wręcz groteskowej sztuczności w jego zachowaniu. Czy może to być trop do wyjaśnienia faktu zarówno owej reformy, jak też wielu innych conajmniej dziwnych, wręcz niespójnych decyzyj chociażby personalnych Piusa XII, które doprowadziły do opanowania kluczowych stanowisk kościelnych przez ludzi odpowiedzialnych za rewolucję, która zaczęła się już dość otwarcie wraz z konklawe w 1958 roku? Nie jestem w stanie obecnie odpowiedzieć na to pytanie w sposób oparty na dowodach historycznych. Kwestia wydaje się jednak warta rozważenia. Zaś jednym z głównych elementów odpowiedzi może i powinna być kwestia "reformy" Triduum, która była jakby preludium, a właściwie wstępem do rewolucji liturgicznej po Vaticanum II. Świadczy o tym chociażby fakt, że została praktycznie w całości przejęta do Novus Ordo, oczywiście oprócz samych obrzędów mszalnych. 

Pozostawiając na osobny wpis bliższe przedstawienie różnic między tradycyjną formą Wielkiego Tygodnia (przed 1955 r.) a "zreformowaną" przez Bugnini'ego i zatwierdzoną oficjalnie przez Piusa XII, pragnę zwrócić uwagę na znaczący wątek co do korzeni tej "reformy". Otóż znamienne jest, u kogo i w jakim kontekście pojawił się po raz pierwszy pomysł na ingerencję w liturgię. 

W roku 2004 niemiecki historyk Hubert Wolf, zresztą skrajny modernista i przyjaciel "nadpapieża" Walter'a Kasper'a, opublikował nieznane dotychczas dokumenty z tajnego archiwum Świętego Oficjum z czasu pontyfikatu Piusa XI (1922-1939), które dotyczą sprawy stowarzyszenia pod nazwą "Amici Israel", czyli "przyjaciele Izraela". 


To stowarzyszenie powstało z inicjatywy holenderskiej Żydówki Sophie van Leer (1892-1953), córki masona, niby nawróconej na katolicyzm. "Niby" dlatego, ponieważ - jak wyznała - uczyniła to w wyniku ślubowania uczynionego podczas uwięzienia w Monachium, gdzie została osadzona za udział w komunistycznej tzw. rewolucji listopadowej (więcej tutaj), to znaczy w zamian za zwolnienie z więzienia ślubowała konwersję na katolicyzm, co skłoniło pobożnych acz naiwnych Bawarczyków do wypuszczenia jej na wolność. Jej wspólnikiem był holenderski franciszkanin żydowskiego pochodzenia Johannes Antonius Himmelreich (1886-1957) z zakonnym imieniem Laetus (więcej tutaj). Drugim wspólnikiem był również holenderski zakonnik Anton van Asseldonk (1892-1973), z zakonu kanoników Krzyża Świętego (więcej tutaj). 

Oficjalnym zadeklarowanym pierwotnie celem stowarzyszenia założonego oficjalnie w 1926 r. było promowanie modlitw o nawrócenie żydów, jak to zostało podane w pierwszym numerze biuletynu stowarzyszenia. Nie dziwi więc, że rychło wielu duchownych przystąpiło do niego, także wysocy rangą biskupi i kardynałowie. Końcem 1927 r. stowarzyszenie podało w swoim biuletynie informacyjnym o tytule "Pax super Israel", że jego abonamentami było 19 kardynałów, 278 biskupów, oraz około 3000 duchownych. Do tych kardynałów należały takie nazwiska jak między innymi Michael Faulhaber z Monachium, Andreas Franz Frühwirth (austriacki dominikanin posługujący w Kurii Rzymskiej), Enrico Gasparri (z Kurii Rzymskiej), August Hlond (prymas Polski), Rafael Merry del Val (z Kurii Rzymskiej), Willem Marinus van Rossum (holenderski redemptorysta posługujący w Kurii Rzymskiej). Natomiast w biuletynie wydanym na początku 1928 roku cel stowarzyszenia został ujęty już inaczej: na pierwszym miejscu umieszczono już nie modlitwę o nawrócenie żydów, lecz pojednanie między katolikami i żydami, czyli "pokój nad Izraelem", jak zresztą głosił tytuł biuletynu. Członkowie stowarzyszenia powinni się wyróżniać miłością do narodu żydowskiego jako narodu wybranego, mieli nawet unikać mówienia o nawróceniu żydów, gdyż brzmi to obraźliwie. Zamiast o nawróceniu należałoby mówić o "przejściu od Królestwa Ojca do Królestwa Syna" (co jest oczywiście nawiązaniem do gnostyckiej herezji millenaryzmu). 

Równocześnie - na początku roku 1928 - prezydent stowarzyszenia, którym był Benoit Gariador (1859-1936), opat klasztoru benedyktyńskiego w Subiaco (w internecie nie ma o nim prawie nic, ale wygląda na to, że był Brytyjczykiem pochodzenia baskijskiego, aczkolwiek twarz na fotografii jest zupełnie nie baskijska, przed objęciem urzędu w Subiaco był najpierw przeorem w Buckfast, a następnie założycielem klasztoru benedyktyńskiego w Ziemi Świętej, dokąd wrócił w 1928 r. po usunięciu z urzędu w Subiaco, więcej tutaj), wraz ze wspomnianym holenderskim kanonikiem van Asseldonk'iem wnieśli w imieniu stowarzyszenia do papieża Piusa XI petycję o zmianę wielkopiątkowej modlitwy za żydów. 


Zwłaszcza określenie "pro perfidis Judaeis", oznaczające "za wiarołomnych Żydów", uważano za obraźliwe i promujące antysemityzm, tudzież postulowano wykreślenie określeń "perfidis" i "perfidia". Ponadto domagali się wprowadzenia przyklęknięcia ("flectamus genua") przy tej modlitwie, które dotychczas nie było obecne. Tę petycję poparł opat rzymskiego klasztoru św. Pawła za Murami, Ildefons Schuster, który był konsultorem komisji liturgicznej tejże Kongregacji. Papież przekazał petycję do Kongregacji Obrzędów, a ta następnie przekazała ją do Świętego Oficjum. Oficjum zleciło wydanie opinii teologicznej jednemu ze swoich konsultorów, dominikaninowi Marco Sales (1877-1936), który pełnił wówczas zaszczytną funkcję "Mistrza Świętego Pałacu Apostolskiego" (zwaną dziś "teologiem domu papieskiego"). 

O. Sales wydał wyważoną opinię. Przyznał, że z punktu widzenia samych prawd wiary nie ma przeszkód do wykreślenia rzeczonych określeń, jednak jest przeszkoda natury duszpasterskiej, mianowicie brak pożytku duszpasterskiego, a raczej niebezpieczeństwo powstania czy sprzyjania mentalności, jakoby czcigodna starożytna liturgia podlegała zmianom postulowanym przez prywatne stowarzyszenia, a takim stowarzyszeniem było "Amici Israel". Równocześnie o. Sales wskazał, że mówienie o "perfidia" żydów ma mocne podstawy w samym Piśmie św., piętnującym łamanie Przymierza przez żydów (Pwt 31,16.20.27; Ps 78,57; 2Krl 17,15; Dz 7,51). Teologicznie jest pewne, że tylko żydzi zawarli Przymierze z Bogiem, że tylko oni to Przymierze stale łamali i że tylko oni to Przymierze nadal łamią, i dlatego słusznie są nazywani wiarołomnymi w odróżnieniu od pogan. Wszak liturgia Wielkiego Tygodnia została w takim kształcie promulgowana przez św. Piusa V, więc wysunięty zarzut o antysemityzm wobec niego i wobec całego Kościoła tak się modlącego przez wieki jest absurdalny. Z tych wszystkich względów nie należy nic zmieniać (nihil esse innovandum). 

Przy okazji rozpatrywania kwestii zmiany w liturgii Wielkiego Piątku zwrócono uwagę na kontext poglądów głoszonych przez stowarzyszenie "Amici Israel". Stwierdzono w nich sześć niebezpiecznych, a nawet gorszących tez i znamion. Nie uszła uwadze Oficjum także radykalna zmiana w linii stowarzyszenia, o której wspomniałem wyżej. Po naradzie w gronie Świętego Oficjum jego przewodniczący kardynał Merry del Val sformułował w jego imieniu votum skierowane do papieża. Postulat wysunięty przez "Amici Israel" co do zmiany w liturgii uznał za zupełnie nie do przyjęcia i absurdalny, zaś działalność stowarzyszenia - którego pierwotnie był członkiem w mniemaniu, że służy nawróceniu żydów według jego pierwotnej deklaracji - uznał za podstępną i niebezpieczną. W rezultacie Pius XI wydał 25 marca 1928 r. dekret potępiający antysemityzm, równocześnie podtrzymując krytyczny stosunek Kościoła do żydów. Tym samym dekretem stowarzyszenie "Amici Israel" zostało rozwiązane, a jego przywódcy zostali przesłuchani i wezwani do odwołania swoich fałszywych poglądów. Oto jest brzmienie (źródło tutaj):




Okazało się jednak, że bojownicy o zmiany w liturgii Kościoła nie złożyli oręża, czego dowodem są następne inicjatywy w tej kwestii znane jako tzw. ruch liturgiczny drugiej fali, istotnie różny od ruchu odnowy liturgicznej zapoczątkowanej w XIX w. przez opata Prosper'a Gueranger'a. 

Z dzisiejszej perspektywy całkowicie i z nawiązką sprawdziły się obawy dominikanina o. Marco Sales'a. Dążenia wyrażone po raz pierwszy przez perfidne stowarzyszenie "Amici Israel" przybrały następnie inną formę i doprowadziły do stanu liturgii, jaki mamy obecnie. Nie jest przypadkiem, że dwoma najważniejszymi zmianami dokonanymi poprzez i po Vaticanum II jest po pierwsze zniszczenie liturgii Kościoła, a po drugie szeroko rozumiany tzw. ekumenizm, obejmujący także niechrześcijan, zwłaszcza żydów. Tradycyjna liturgia Kościoła była oczywiście przeszkodą dla "ekumenizmu" negującego prawdziwość jedynego Kościoła Chrystusowego, jedyną zbawczość Jezusa Chrystusa i ostatecznie Jego Boską naturę i godność. Nie trudno się domyśleć powiązań. 

Czy Kościół może wprowadzać nowości?


Te pytania są dość istotne i szczególnie aktualne w kontekście ostatnich dekad historii Kościoła. Sprawa jest prosta, jednak równocześnie postawienie tych pytań faktycznie nie dziwi, gdyż mamy do czynienia z forsowaną odgórnie - zarówno przez sprawujących władzę w Kościele, jak też przez świecką propagandę medialną - mentalnością dokładnie przeciwną odwiecznej i stałej zasadzie Kościoła: misją Kościoła jest nauczanie wszystkich ludzi wszystkich czasów jedynego, danego raz na zawsze Bożego Objawienia. Dlatego właśnie nowość była w Kościele zawsze synonimem herezji, czyli zanegowania tegoż Objawienia. 

Są dwa zasadnicze źródła teologiczne w tej kwestii:

- "Commonitorium" św. Wincentego z Lerynu

- konstytucja dogmatyczna Soboru Watykańskiego I "Dei Filius", która jednoznacznie i nieomylnie określa, że zadaniem najwyższego urzędu w Kościele, czyli urzędu papieskiego, nie jest wprowadzanie nowości, lecz strzeżenie depozytu wiary. 

Obydwa źródła są łatwo dostępne także w internecie. Nieprzypadkowo są skrzętnie pomijane w ramach studiów teologicznych w modernistycznych wydziałach teologii i w seminariach duchownych. 

Co do drugiego pytania:

Są różnice doktrynalne między dokumentami Vaticanum II a wcześniejszymi dokumentami Magisterium Kościoła. Te różnice nie dotyczą jednak najwyższego poziomu, czyli nieomylnych definicyj dogmatycznych, lecz wniosków teologicznych oraz zaleceń duszpasterskich i administracyjnych. Najistotniejszą różnicą jest regularny brak precyzji, wieloznaczność i mętność - cechy wszechobecne w dokumentach Vaticanum II. To jest podstawowy i zapewne zamierzony problem tych dokumentów, powodujący obecne zamieszanie doktrynalne i duszpasterskie, wraz z praktyczną apostazją znacznej części nominalnych katolików, być może nawet większości, przynajmniej w krajach, gdzie zmiany soborowo-posoborowe zaszły najdalej. 

Innymi słowy, osobiście nie znajduję w dokumentach Vaticanum II żadnego nauczania wymierzonego wprost przeciw dogmatom wiary katolickiej. Znajduję natomiast sporo prób dogodzenia różnej maści heretykom, co się odbywa zwykle na drodze dwuznaczności i widocznie chcianej niejasności. To jest oczywiście wystarczająco skandaliczne, zwłaszcza w obliczu katastrofalnych skutków tej metody, z którymi mamy do czynienia obecnie. Jednak z całą pewnością drogą naprawy szkód nie jest głoszenie, że Vaticanum II było zgromadzeniem heretyckim. Jedyną rozsądną i owocną drogą jest cierpliwe wyjaśnianie i prostowanie, nawet jeśli druga strona - czyli heretycy-moderniści - tego nie chce. 

Czy w protestantach działa Duch Święty czyli kto działa w jezuicie Recławie? (z post scriptum)


O. Remigiusz Recław znany jest nie tylko z działalności „charyzmatycznej“, w ramach której urządza quasi dyskotekowe imprezy w kościele, gdzie młodzi ludzie tańczą na stołach:



Od pewnego czasu udziela także odpowiedzi w internecie (owszem, pod względem medialnym w miłym, sympatycznym stylu), gdzie występuje nie tylko w imieniu swojej grupy „charyzmatycznej“ lecz także jezuitów, co zobowiązuje już do wypowiadania się zgodnie z nauczanem Kościoła, i to zarówno dokumentów Magisterium jak też zwłaszcza nauczania św. Ignacego z Loyoli. Przyjrzyjmy się dla przykładu jednemu z ostatnich wystąpień, które wpisuje się w dyskusję odnośnie działalności M. Zielińskiego, którego o. Recław publicznie popiera. Podaję w skrócie jego zasadnicze tezy, następnie odnosząc się do nich.

1. Duch Św. działa w protestantach i działa z mocą.
Tak o. Recław twierdzi stanowczo. Ponieważ w kontekście mówi o Toronto Blessing, przez „moc“ rozumie zapewne charakterystyczne zjawiska „pentekostalno-charyzmatyczne“ czyli niezrozumiały bełkot, który ma być „darem języków“, zwierzęce ryczenie, histeryczne chichoty, tarzanie się po ziemi, drgawki, rzekome uzdrowienia (nie są znane przypadki zbadane i uznane medycznie). Problem polega na tym, że tego nie twierdzi wprost, choć w kontekście wiadomo, o co chodzi. Nie mówi też, na czym opiera to swoje zdanie. Gdyby powiedział, że na nauczaniu Soboru Watykańskiego II, to by można było łatwo sprawdzić w dokumentach, co sobór faktycznie mówi i do czego odnosi. Wówczas byłoby oczywiste, że o. Recław przez taką wieloznaczność po prostu oszukuje odbiorców.

2. Protestanci karmią się Ciałem i Krwią Pana Jezusa, bo tak uważają i wierzą. To my uważamy, że oni nie przymują Komunii św. Mamy różną teologię, czyli inny punkt widzenia, ale Bóg jest szerszy od naszego wąskiego myślenia.
Tutaj kłamstwo polega również na uproszczeniu, które zmienia istotę sprawy, a także na wmieszaniu ewidentnych fałszerstw.
Po pierwsze, żaden odłam protestancki nie twierdzi, że w postaciach eucharystycznych jest realnie obecny Jezus Chrystus. Dla nich jest to jedynie symbol i najwyżej kwestia wewnętrznego przekonania, nigdy obiektywnej rzeczywistości. Tak więc o. Recław widocznie albo nie zna teologii protestanckiej, albo świadomie kłamie.
Po drugie, realna Obecność Jezusa Chrystusa w Eucharystii nie jest kwestią różnych możliwych podejść teologicznych, lecz objawionej prawdy wiary, czyli Objawienia Bożego poświadczonego w Tradycji i Piśmie św. Mówi o tym jasno całe nauczanie Kościoła, aż po Sobór Watykański II i Katechizm Kościoła Katolickiego. Kto uważa - jak widocznie o. Recław, że protestanckie pojęcie Eucharystii jest równorzędne z pojęciem zawartym w nauczaniu Kościoła, ten albo nie ma pojęcia nawet o prawdach katechizmowych, co jest karygodne u kapłana po studiach teologicznych, albo po prostu kłamie na użytek doraźnej tezy i celu.
Po trzecie, nazwanie prawdy wiary nauczanej przez Kościół „naszym wąskim myśleniem“, może być jedynie bezczelnym przyznaniem się nie tylko do relatywizmu, lecz do niewiary i tym samym odrzucenia prawdziwości nauczania Kościoła o Eucharystii. Innymi słowy: skoro katolicka wiara w Eucharystię jest dla o. Recława tylko „naszym wąskim myśleniem“, a nie prawdą pochodzącą od Boga, to o. Recław albo neguje boskie pochodzenie wiary katolickiej, albo możliwość Bożego Objawienia w ogóle, albo jedno i drugie, i jest tym samym po prostu apostatą negującym fundamentalnie całe nauczanie Kościół z Soborem Watykańskim II włącznie (w tym temacie polecam chociażby konstytucję "Dei Verbum"). 

3. Ludzie z Toronto Blessing kładą się na grobach, bo tak wyrażają swój szacunek, co wynika z kultury, tak jak z nas czci się rellkwie.
Tutaj znowu jest problem, że albo o. Recław nie wie i nie rozumie, czym jest katolicka cześć do relikwij, albo wie, a jedynie na doraźny użytek kłamie. Po pierwsze bowiem zakłada, jakoby praktyka ludzi z Toronto Blessing oznaczała wyłącznie szacunek dla zmarłych. Po drugie kłamie, jakoby owa praktyka wynikała z kultury (wiadomo przecież, że czegoś takiego nie robią wszyscy Amerykanie czy Kanadyjczycy, czy chociażby jakaś znaczna grupa oprócz ludzi z Toronto Blessing). Po trzecie o. Recław widocznie nie uznaje różnicy między świętymi kanonizowanymi przez Kościół a zmarłymi. Czyżby w ogólnie nie uznawał obecności w niebie i wstawiennictwa świętych? A może uważa, że wszyscy zmarli są w niebie? Niestety brakuje dopowiedzenia. Pewne jest jednak, że zarówno jedno jak też drugie jest sprzeczne z wiarą katolicką, czyli jest herezją.

4. Także protestanci czczą Matkę Bożą. Tylko jakieś „frakcje“ protestantów niszczą obrazy Matki Bożej.
Po pierwsze o. Recław kłamie, mówiąc, jakoby protestanci czcili Matkę Bożą. Kaznodzieje i teologowie protestanccy mówią jedynie o „matce Jezusa“ czy „Maryi“, gdyż z zasady nie uznają i nie wyznają dogmatu o Bożym Macierzyństwie.
Po drugie, owszem, nawet M. Luder napisał jeden traktat o Maryi jako Matce Jezusa Chrystusa (właściwie komentarz do Magnificat), ale potraktował ją wyłącznie jako wzór wiary, czyli podobnie jak innych wierzących, bez uznania jej wyjątkowej godności i świętości w porządku nadprzyrodzonym.
Po trzecie, wzmiankowany przez o. Recława fakt zborów protestanckich z obrazami Matki Bożej świadczy wyłącznie o tym, że są to zrabowane katolikom świątynie i że u protestantów nie ma jedności co do form i praktyki, choć łączy ich odrzucenie katolickich prawd wiary także odnośnie Matki Bożej.

5. Możemy się od protestantów bardzo dużo nauczyć. Czytanie Pisma św. przyszło do nas od protestantów, to że świeccy czytają Pismo św. i że mają je czytać. Tak przez protestantów działa Duch Święty.
Nie wiem, czy o. Recław do końca zdaje sobie sprawę z tego, co mówi. Bo skoro czytanie Pisma św. przez wszystkich na wzór protestancki pochodzi od Ducha Świętego, to oznacza to niechybnie, że Kościół katolicki błądził i był przez całe wieki pozbawiony prowadzenia przez Ducha Świętego przynajmniej w tej sprawie.
Po drugie o. Recław albo nie wie, albo nie chce wiedzieć, że także zachęty do czytania Pisma św. począwszy od Soboru Watykańskiego II zawierają pouczenia i napomnienia do czynienia tego zgodnie z katolickimi regułami hermeneutyki biblijnej, które są gruntownie różne od podejścia protestanckiego, stosowanego właśnie u tzw. charyzmatyków. Tak więc kłamstwo jest tutaj wielorakie. Prawdą jest natomiast, że Kościół nigdy nie zmienił swoich zasad podejścia do Pisma św., przejmując zasady protestanckie, a jedynie dopasował reguły dyscyplinarne, konkretnie: wcześniej był zakaz czytania tłumaczeń na języki narodowe, obecnie wymagana jest kościelna aprobata tłumaczeń.
Po trzecie, także w aspekcie historycznym o. Recław po prostu kłamie. Nigdy nie było w Kościele zakazu czytania Pisma św. przez świeckich. Zawsze i każdemu wolno było czytać Biblię w językach oryginalnych (hebrajskim i greckim) oraz w tłumaczeniu łacińskim Wulgaty. Był jedynie zakaz odnośnie tłumaczeń na języki narodowe, które pochodziły zwykle od heretyków i zawierały wiele fałszerstw (także Biblia M. Ludera zawiera wiele zafałszowań).

6. Powiedzenie, że u protestantów nie ma sakramentów, jest nieprawdą, bo oni mają rytuały i choć nie nazywają tego sakramentem, „to jest to jak sakrament“.
Tutaj o. Recław albo popisuje się wprost nieprawdopodobną niewiedzą odnośnie elementarnych prawd katechizmowych, albo niemal wprost neguje katolicką naukę o sakramentach. Ktokolwiek ma choć bladą znajomość katechizmu katolickiego, ten wie, że sakrament to nie to samo co obrzęd. Pozostaje prosta rada: 1° niech sobie o. Recław poczyta chociażby Katechizm Kościoła Katolickiego w tym temacie, oraz 2° niech zapyta protestantów, co rozumieją przez sakrament. Wówczas się dowie, że są to dwie różne rzeczywistości. Chyba, że już o tym wie, a jedynie okłamuje odbiorców na doraźny użytek.

7. „Czerpmy nawzajem od siebie“, tzn. katolicy od protestantów i odwrotnie.
To jest jedynie pozornie zdanie pojednawcze. Twierdzenie, jakoby Duch Święty prowadził w ten sposób do „pełnej jedności“, jest właściwie bluźnierstwem przeciw Duchowi Świętemu. Oznacza bowiem, jakoby prawdy wiary głoszone uroczyście na soborach powszechnych właśnie dla odrzucenia herezyj - także herezji protestanckiej - nie pochodziły od Ducha Świętego. Takie twierdzenie jest sprzeczne także z nauczaniem Soboru Watykańskiego II, a wynika jedynie z pokrętnych wywodów skrajnych ekumenistów, których poglądy nie mają żadnego poparcia w dokumentach Kościoła.

8. Skoro mamy pełnię Ducha Św., to skąd jest grzech? Dlatego musimy się uczyć od protestantów, „bo Duch Św. uzupełnia w ten sposób“.
Tutaj o. Recław dokonuje kolejnego perfidnego zabiegu: niby odwołuje się do klasycznego pojęcia, ale je przekręca i zafałszowuje właściwą treść. Sobór Watykański II mówi w konstytucji dogmatycznej o Kościele „Lumen gentium“ (8), że tylko w Kościele katolickim jest „pełnia prawdy i środków zbawienia“. O. Recław widocznie do tego się odnosi, mówiąc o „pełni Ducha Świętego“. Jest to fałszywe już chociażby z tego powodu, że Ducha Świętego nie można podzielić na części, tym samym Duch Święty jest zawsze Pełnią, a udziela Swoich darów w różny sposób.
Po drugie o. Recław widocznie z rozmysłem unika mówienia zarówno o prawdzie jak też o środkach zbawienia, gdyż wówczas nie mógłby tak łatwo dojść do swoich fałszywych tez i wniosków. Nie mógłby pomieszać kwestii grzeszności ludzi Kościoła z doskonałością Kościoła pod względem prawdy i środków zbawienia. Dlatego dokonuje fałszerstwa już na kluczowym pojęciu. Tym zafałszowanym pojęciem - „pełnia Ducha Świętego“ - posługuje się następnie do sformułowania fałszywego postulatu uczenia się od protestantów. Zaiste diabelska przewrotność!

9. Nie używajmy określeń w systemie zero-jedynkowym, że to jest dobre a to jest złe, bo to jest śmieszne; tak nie jest, nie ma kogoś tylko dobrego i tylko złego.
Tutaj znowu miesza kwestię grzeszności członków Kościoła z prawdziwością wiary i Kościoła jako takiego. Dokładnie biorąc, o. Recław widocznie neguje świętość Kościoła, o której mówi nie tylko Sobór Watykański II lecz także wyznanie wiary. Tym samym o. Recław określa się jako apostata. Wobec tego faktu jako drugorzędne jawi się odrzucenie - pozorne, kłamliwe - logiki dwuwartościowej. Skoro wypowiada wezwanie „nie używajmy“, to tym samym zakłada różnicę przeciwieństwa między używaniem i nieużywaniem, tym samym właśnie logikę dwuwartościową, którą chciałby równocześnie odrzucić. Tak więc słowa o. Recława są jedynie perswazyjnym bełkotem - widocznie obliczonym na brak elementarnego trzeźwego myślenia u odbiorców - niezależnie od tego, czy on sobie zdaje z tego sprawę czy nie.

Zamiast podsumowania, które by musiało być proste i krótkie, przytoczę dwa fragmenty ze Ćwiczeń Duchowych założyciela zakonu jezuitów, św. Ignacego z Loyoli. Mówią one same za siebie, zwłaszcza w zestawieniu z powyższymi i innymi wypowiedziami o. Recława:



Święty Ignacy, módl się za nami!



Post scriptum

Powyższe uwagi zostały napisane 30 X 2018, czyli około 6,5 roku. Dziś (9 III 2024) dotarła do mnie wieść o skandalu wewnętrznym w łonie zakonu jezuitów z powodu działalności Remigiusza Recława, dokładnie prowadzenia przez niego wspólnoty "Mocni w duchu" (właściwie w demonie). Oto filmik w tej sprawie:


Tym samym znane dopiero obecnie fakty potwierdzają krytykę wyrażoną tutaj wielokrotnie już przed laty (więcej można znaleźć tutaj obok pod etykietą Recław R.). 

Jak w świetle teologii katolickiej należy podchodzić do działalności Marcina Zielińskiego? (z post scriptum)



W sprawie M. Zielińskiego chodzi o tematykę zaliczaną w teologii katolickiej do dziedziny proroctwa. Obejmuje ona wszelkie nadzwyczajne zjawiska, które mogą być czy są przypisywane czy to działaniu Ducha Świętego w Kościele, czy siłom demonicznym. Teologiczne badanie tych zjawisk jest całościowe i obejmuje zarówno podmiot jak też przedmiot.

1. Aspekt podmiotowy dotyczy osoby, przez którą odbywa się domniemane działanie Duch Świętego, czyli
- jej zdrowie cielesne i psychiczne,
- zdolności, czyli naturalne sprawności, oraz
- stan moralny.
Chodzi o ocenę zarówno wiarygodności tej osoby, jak też prawdopodobieństwa posługiwania się nią przez Ducha Świętego.

2. Aspekt przedmiotowy dotyczy zarówno treści danego przesłania, jak też charakteru i rodzaju działania. Istotna jest tutaj reguła, że znaki - czyli cuda i proroctwa w sensie ścisłym, tzn. przepowiadanie przyszłości czy ujawnianie rzeczy ukrytych przed wiedzą ludzką i naturalnie dla niej niedostępnych - służą potwierdzeniu i uwiarygodnieniu przekazywanej treści. Ma to szczególne znaczenie w przypadku tzw. objawień prywatnych, które zwykle przekazują jakąś treść. Jednak także inne fenomeny nadzwyczajne są związane przynajmniej pośrednio z jakąś treścią, która ma znaczenie teologiczne (o tym w odniesieniu do działań tzw. charyzmatyków powiem poniżej). Tak więc:
- treść musi być zgodna z Bożym Objawieniem przekazanym w Tradycji i Piśmie św., oraz
- musi być skierowana na zbawienie dusz, czyli cel nadprzyrodzony.
W obydwu aspektach chodzi o badanie odnośnie nadprzyrodzonego, czyli boskiego pochodzenia danego fenomenu. Istotne jest tutaj, że chodzi o pochodzenie od Boga. Często pojęcie nadprzyrodzoności jest mylone z pojęciem nadczłowieczeństwa. Wówczas działanie szatańskie zaliczane jest do tak - fałszywie - rozumianej nadprzyrodzoności. W terminologii teologii katolickiej nadprzyrodzoność oznacza działanie właściwe wyłącznie Bogu, a żadnemu stworzeniu. Tym samym nie wszystkie działanie przekraczające zdolności człowieka jest nadprzyrodzone. Działanie demoniczne przewyższa zdolności ludzkie, ale nie jest nadprzyrodzone w znaczeniu teologicznym. Jest to istotne rozróżnienie.
Zastosujmy te kryteria (ich wykład można łatwo znaleźć w każdym tradycyjnym podręczniku teologii duchowości) do tego, co publicznie wiadomo czy można się dowiedzieć o Marcinie Zielińskim i jego działalności.

ad 1.

M. Zieliński człowiekiem inteligentnym, bez widocznych objawów schorzeń fizycznych, psychicznych czy zaburzeń emocjonalnych. Nie wiadomo nic o ewidentnych problemach natury moralnej. Według autoświadectwa czyta często Pismo św., modli się, przyjmuje Sakramenty św.
Został wychowany w rodzinie katolickiej. Już w młodym wieku, przed swoim "nawróceniem" we wieku 15 lat, był zainteresowany sprawami wiary, skoro bywał na spotkaniach charyzmatycznych w Łodzi u jezuitów. Miał też poparcie i bodźce rodziny w tym kierunku. Sam wyznaje, że robi obecnie to, o czym od dawna marzył. Z nieoficjalnych źródeł wiadomo, że już w bardzo młodym wieku fascynowały go oglądane seanse charyzmatyczne. Wyznaje, że od dawna pragnął pomagać chorym w taki sposób. Podsumowując należy stwierdzić, że każdy ten element świadczy o osobistej zarówno skłonności jak też dążeniu do tego typu działalności, nawet za cenę pewnych wyrzeczeń. W tym znaczeniu są to czynniki naturalne, nie nadprzyrodzone w znaczeniu bezpośredniego działania Bożego.

Warto zwrócić uwagę na pewne szczegóły, które łatwo przeoczyć:

- Marcin nie porzucił nic ze swoich zwykłych ulubionych zajęć, marzeń i planów. Wprawdzie w momencie "nawrócenia" deklaruje oddanie swego życia Bogu, jednak przyznaje, że sprawy toczą się zgodnie z jego własnymi pragnieniami. Krótko: brak w tej działalności ewangelicznego porzucenia wszystkiego dla Jezusa Chrystusa. Jest owszem dyscyplina, chyba też swego rodzaju poświęcenie się tej - jak widać powyżej finansowo dość dochodowej - misji, jednak nie ma ewangelicznych cech pójścia za Jezusem Chrystusem, opisanych chociażby w Ośmiu Błogosławieństwach i przykładzie Apostołów (porzucenie wszystkiego dla Królestwa Bożego).

- W zalinkowanym wywiadzie (https://www.youtube.com/watch?v=sBcPOQt3ftw) warto zwrócić uwagę na cechy w mimice, która pojawiają się tylko w pewnych momentach: są to grymasy, gdy mówi o działaniu Boga i chwaleniu Boga. Są to bardzo krótkie momenty, które warto zobaczyć w zwolnieniu w połączeniu ze słowami. To są sygnały dość niepokojące.









- We wszystkich swoich wystąpieniach Zieliński sprawia wrażenie opanowanego, przygotowanego i dobrze czującego się w tej roli. Jego "mówienie w językach" wygląda na wyuczone i sztuczne. Nie sposób nie zauważyć, że jego zachowanie jest nadzwyczaj mało emocjonalne i tym samym zupełnie inne niż u typowych tzw. charyzmatyków.

- Zieliński przyznaje, że od wielu lat poddaje się profesjonalnej formacji zarówno biblijnej jak też duchowej, tzn. przez księży. Przyznaje też, że był przez nich zachęcany do swojej obecnej "posługi". Mimo tego nadzoru teologicznego i duchowego popełnił w wystąpieniu na stadionie w Warszawie w lecie 2017 r. (https://www.youtube.com/watch?v=TjDCTqyknYU) poważne i tchnące herezją, a nawet apostazją bluźnierstwo, porównując obecność Ducha Świętego w człowieku do obecności Syna Bożego w łonie Maryi Dziewicy. W tym szczególnie wyexponowanym wątku nazywa Matkę Bożą "prorockim obrazem" człowieka "napełnionego Duchem Świętym", gdyż taki człowiek "jest w ciąży z Bogiem". Po pierwsze bluźniercze jest określenie "obraz" w tym kontekście, gdyż obraz jedynie wskazuje na właściwą rzeczywistość. Jest to więc pośrednia negacja realności Bożego Macierzyństwa Maryi. Po drugie jest to pomieszanie cielesnej obecności Syna Bożego w łonie Maryi Dziewicy z czysto duchową obecnością Ducha Świętego w człowieku, która zależy od stanu łaski człowieka. Po trzecie jest to przynajmniej rozmycie, jeśli nie wręcz negacja istotnej różnicy między działaniem Ducha Świętego w Dziewicy Maryi, która była bez grzechu, a Jegoż działaniem w grzesznym człowieku. Tym samym jest to przynajmniej pośrednia negacja absolutnej wyjątkowości godności i posłannictwa Matki Bożej (w żadnej ze znanych mi wypowiedzi Marcin nie mówi o wyjątkowości Maryi).
Przeszliśmy tym samym do aspektu przedmiotowego.

ad 2.

Przedmiotem bezpośrednim działalności Zielińskiego jest "posługa uzdrawiania". Powołuje się on przy tym na posłanie Pana Jezusowe. Pomija jednak, że według słów Zbawiciela znaki mają jedynie towarzyszyć, a nie być główną treścią czy celem działalności uczniów. W posłannictwie Apostołów i Kościoła zasadnicze jest nauczanie czyli głoszenie prawdy objawionej. Znaki mają jedynie potwierdzać wiarygodność świadectwa o Jezusie Chrystusie. Odwrócenie tego związku jest zafałszowaniem Ewangelii.

Zieliński apeluje do doświadczenia jako relacji z Bogiem. Deklaruje to jako swój cel. Świadomie i programowo nie chce przekazywać treści, lecz chce "uzdrawiać". Oferuje swoją modlitwę za kogoś, a opowiada właściwie tylko o swoich "uzdrowieniach" (oprócz wątków autobiograficznych).
Zieliński wzywa do "modlitwy uwielbienia", powołując się na napomnienia jakiegoś kapłana. Rzeczywiście jest to ważne przypomnienie. Aczkolwiek warto przypomnieć, że tradycyjna liturgia katolicka jest zasadniczo i przede wszystkim uwielbieniem (w odróżnieniu of Novus Ordo, gdzie pouczenie i prośby są mocno wyexponowane).

Tak więc treść działalności Zielińskiego sprowadza się do "uzdrowień" i to w specyficznym sensie. Nie są to uzdrowienia w znaczeniu cudów uznawanych przez Kościół po rzetelnym, naukowym, medycznym i teologicznym zbadaniu. Są to tylko osobiste przeżycia odnośnie ustania objawów dolegliwości. Wiadomo, że w chorobach psychosomatycznych oddziaływanie duchowe i emocjonalne może mieć znaczny wpływ na samopoczucie. Nie ma to jednak nic wspólnego z cudami w znaczeniu teologicznym. By w sposób zasadny mówić o uzdrowieniach czyli cudach, konieczne byłoby zbadanie przynajmniej niektórych przypadków według kryteriów stosowanych przez Kościół czy to w Lourdes czy w procesach beatyfikacyj i kanonizacyj. Biskup miejsca jest zobowiązany powołać komisję kanoniczną, dokładniej dwie niezależne komisje, medyczną i teologiczną, które powinne w ramach swoich kompetencji badać i orzekać o domniemanych uzdrowieniach. O ile mi wiadomo, takowa komisja nie została powołana, także nie jest mi wiadome, by Zieliński czy ktoś z jego otoczenia o to zabiegał. Dlaczego więc pozwala się Zielińskiemu na taką działalność w ramach działalności Kościoła bez odpowiedniego zbadania tego, co on sam uznaje za cel i główne przesłanie swojej działalności?

Należy wziąć pod uwagę szerszą treść jego działalności, czyli jej szerszy kontext teologiczny. Jest nim nie tylko szeroko rozumiany tzw. ruch charyzmatyczny, lecz tegoż szczególna gałąź, tzw. ruch neopentekostalny związany z tzw. doświadczeniem z Toronto (Toronto blessing). Chodzi o fenomeny typu pogańskiego obrzędu Kundalini, który ma cechy wyraźnie demoniczne. Podczas spotkania prowadzonego przez Zielińskiego na stadionie (link powyżej) słychać chichot uczestników w ramach "modlitwy uwielbienia". Wygląda na to, że jest to zjawisko typowe dla spotkań przez niego prowadzonych. Głośny chichot w ramach modlitwy może mieć pochodzenie jedynie demoniczne.

Kontext szerszy zawiera także treść charakterystyczną dla całego charyzmatyzmu, czyli pentekostalizm w znaczeniu nie tylko zamazywania różnic między katolicyzmem a protestantyzmem, lecz wręcz przeświadczenie o wyższości protestantyzmu, od którego katolicy przecież przejęli "charyzmaty" względnie ich "przebudzenie", Jest tutaj zawarte mniemanie, jakoby 
1. Kościół przez całe wieki zatracił charyzmaty Ducha Świętego, który 
2. działa także poza Kościołem, a nawet spoza Kościoła. 
Jest to nic innego jak iście protestanckie mniemanie uderzające w Kościół katolicki oraz zatruwające myślenie katolików kategoriami protestanckimi. Ostatecznie jest to negacja widzialności i niezniszczalności Kościoła: od czasów Apostołów aż do "przebudzenia charyzmatycznego" Kościołowi brakowało działania Ducha Świętego, które musiał otrzymać dopiero dzięki protestantom pentekostalnym. Działalność Marcina Zielińskiego, który rozumie siebie jako przynależącego do pentekostalizmu, także zawiera tę fałszywą, heretycką treść, przynajmniej pośrednio.

Podsumowując należy odpowiedzieć na pytanie: jak omówione tutaj po krótce cechy świadczą odnośnie pochodzenia działalności Marcina Zielińskiego?
Odpowiedź wypada jednoznacznie: brak jest znamion wskazujących na nadprzyrodzone czyli boskie działanie w tym, co robi Zieliński. Jego działalność można całkowicie wyjaśnić czynnikami naturalnymi jakimi są wychowanie w rodzinie, wpływ duszpasterzy oraz jego własne pragnienia i ambicje, które nie muszą być wprawdzie z gruntu złe, ale mogą być jedynie ludzkie.
Znajduje to jednoznaczne potwierdzenie w słowach samego Zielińskiego, gdy mówi o swojej książce jako podręczniku, który instruuje, w jaki sposób należy postępować dla osiągnięcia takich samych skutków. Jest to więc kwestia techniki czyli pewnych mechanizmów, a nie działania Ducha Świętego, które jest zawsze wolne i niezależne od naszych działań.
Co więcej: pewne znamiona wskazują dość wyraźnie na działanie demoniczne. Szatan jako duch doskonały może mieć i faktycznie ma wpływ na psychosomatyczną strukturę człowieka. W ten sposób można wyjaśnić owe "uzdrowienia".
Na demoniczny charakter wskazuje zwłaszcza szerszy kontext treściowy, typowy dla całego charyzmatyzmu.

Gwoli sprawiedliwości należy dodać, że Zieliński stara się uwzględniać zarówno pobożność maryjną jak też sakramenty święte. Pozostaje jednak pytanie, czy nie jest to jedynie kwestia strategii.
Jak więc wytłumaczyć fakt, że władze kościelne nie tylko pozwalają lecz częściowo nawet popierają działalność Marcina Zielińskiego na szeroką skalę. Czynników jest wiele, począwszy od szukania nowych dróg duszpasterskich aż do niestety częstego braku wiedzy teologicznej także wśród wyższego duchowieństwa. Dochodzi oczywiście sympatyczna aparycja i nadzwyczaj dobre wyszkolenie retoryczne.

Jaką postawę powinien zająć katolik w takiej sytuacji?

Po pierwsze zachować ostrożność i dystans, czyli nie dać się zwieść "cudom", które cudami nie są, bo albo nimi nie mogą być, albo nie zostały jako takie zbadane i zatwierdzone.

Po drugie ubiegać się u władz kościelnych o ustanowienie kanonicznej komisji do zbadania zarówno tych rzekomych uzdrowień, jak też nauk głoszonych przez Marcina Zielińskiego.

Po trzecie kształcić się teologicznie, czytając tradycyjne podręczniki duchowości katolickiej.

Po czwarte modlić się, zwłaszcza do Ducha Świętego i zwłaszcza tradycyjnymi modlitwami, które są zarówno treściowo jak też emocjonalnie autentyczne, głębokie i piękne. Wówczas będą także doświadczenia łaski Bożej, prawdziwe, owocne i trwałe.

Po piąte modlić się także za Marcina i jego fanów o prawdziwe światło Ducha Świętego. Należy docenić dobrą wolę i gorliwość w modlitwie. W połączeniu z prawdziwą wiarą, wiarą katolicką, możliwa jest prawdziwa odnowa duchowa nie tylko w Polsce lecz i na całym świecie.

Chodzi bowiem nie tyle o osobistą karierę czy ambicje Marcina Zielińskiego, lecz o wiarygodność Kościoła i wierność jego posłannictwu. Powiem wprost: skoro niezbadane, wątpliwe, a nawet ewidentnie fałszywe tzw. uzdrowienia w ramach działalności Zielińskiego są przedstawiane jako działanie Ducha Świętego czy Jezusa Chrystusa, to jest to perfidny atak nie tylko na wiarygodność Kościoła lecz także na prawdziwość Pisma św. oraz na mesjańską godność Jezusa Chrystusa, poświadczoną przez prawdziwe znaki i cuda opisane w Nowym Testamencie. Jest to prosta droga nie tylko do ośmieszenia Kościoła, lecz także do masowej apostazji tych, którzy wpierw naiwnie uwierzyli zarówno w te rzekome cuda, jak też Kościołowi, który pozwala na takie spektakle i tym samym ochrania swoim autorytetem. Oby jeszcze nie było za późno.





P. S. 1

Znamienne jest, że w reakcji na ten wpis otrzymałem setki wiadomości spamowych i to akurat po angielsku. Oto mały wycinek:



Świadczy to z pewnością o szerokich, zagranicznych powiązaniach tego człowieka.



P. S. 2

W reakcji nastąpił atak ze strony duchownego powiązanego z pseudocharyzmatyzmem:


W ODPOWIEDZI NA POLEMIKĘ x. Tomasza Szałandy
ad 1. Twierdzenie, jakoby omawianie tej sprawy w kategorii proroctwa świadczyło o braku kompetencji czy precyzji i solidności jest, oględnie mówiąc, grotestkowe. Autor widocznie nie zna dzieł wielkich teologów katolickich w tej tematyce. Oczywiście nikt nikomu nie zabrania omawiać tej kwestii w ramach traktatów o peumatologii czy charytologii. Jednak po pierwsze klasyczna teologia katolicka zajmuje się tym tematem w traktacie o Objawieniu Bożym. Po drugie aprioryczne przyporządkowanie do pneumatologii czy charytologii trąci dość wyraźnie prostym błędem logicznym petitio principii: z góry zakłada się, że chodzi o działanie Ducha Świętego względnie łaski, podczas gdy kwestią pierwszą i zasadniczą jest rozeznanie pochodzenia danego fenomenu.
ad 2. W kontekście jest dość jasne i też zostało jasno powiedziane. Przykład Apostołów i świętych w całej historii Kościoła jest jednoznaczny: naśladowanie Chrystusa i działanie w mocy Ducha Świętego zawsze związane było z drogą rad ewangelicznych. Marcin sam wyznaje, że nie musiał nawet ze studiów zrezygnować i też nie zamierza zrezygnować z rodziny. Tak więc z całą pewnością nie jest to droga całkowitego oddania się na posługę ewangeliczną. Jak on sobie wyobraża wychowywanie dzieci w sytuacji jeżdżenia po Polsce i świecie z "posługą"?
ad 3. Grożenie procesem o zniesławienie za zwrócenie uwagi na grymasy, które każdy sam może zobaczyć na publicznym kanale, lecz również groteskowe. I żałosne. Świadczy o stanie intelektualnym, duchowym i psychicznym.
ad 4. Jeśli ktoś powtarza ciągle ten sam czy nieznacznie modyfikowany zlepek sylab, które nie są i nie mogą być językiem (język to według definicji lngwistycznej system znaków służący komunikacji werbalnej), to nie jest to naturalne, ani nie może być nadprzyrodzone w znaczeniu teologii katolickiej. Sprecyzuję: mam podejrzenie, że Marcin sobie ten zlepek sylab sam wymyślił (w tym znaczeniu jest on czymś sztucznym), następnie go sobie wpoił, by nie wysilać swojej fantazji za każdym razem (w tym znaczeniu jest to wyuczone). Zaznaczam: mówię o moim wrażeniu i uzasadnionwym podejrzeniu. Podstawą badawczą jest, że, jak sami "charyzmytycy" przyznają, w lingwistyce nie są znane języki, którymi się oni posługują (aczkolwiek można rozpoznać pewne elementy czy strzępy, bądź pewne podobieństwa zwłaszcza do hebrajskiego). Zgodnie z naukową zasadą parsymonii należy szukać wyjaśnienia w przyczynach bliższych, nie w dalszych. Pomysłowość i zaradność Marcina wystarczy jako wyjaśnienie, więc odwoływanie się do Ducha Świętego jako przyczyny jest nie tylko zbędne lecz wręcz bluźniercze.
ad 5. Wyrywanie zdań z kontextu nie jest uczciwym podejściem. Powtarzam: emocje nie mogą kłamać. Im więcej opanowania, tym bardziej możliwe jest oszustwo. Aczkolwiek nigdy nie twierdziłem, by spokój i opanowanie samo w sobie świadczyło o oszustwie.
ad 6. Bluźnierstwem jest powiedzenie, że ktoś chodzi "w ciąży z Bogiem", czego "proroczym obrazem" jest Matka Boża. Polecam posłuchać wystąpienie podane na youtube pt. Jezus na Stadionie 2017 - Nauczanie II Marcin Zieliński, od minuty około 9:25 (https://www.youtube.com/watch?v=TjDCTqyknYU). Jest bluźnierstwo wielorakie. Polega na
- nazwaniu Wcielenia w Maryi Dziewicy "proroczym obrazem", gdyż obraz jest jedynie obrazem, nie właściwą rzeczywistością,
- interpretowaniu św. Pawłowej metafory o chrześcijaninie jako "świątyni Ducha Świętego" przez mówienie o "chodzeniu w ciąży z Bogiem" i "rodzeniu Chrystusa w ludziach" przez "dawanie doświadczenia Boga", gdyż miesza obecność duchową z obecnością fizyczną, oraz jedyną w swoim rodzaju rolę Matki Bożej z rolą uczniów Chrystusa.
Oczywiście można założyć dobre intencje Marcina i poniekąd "usprawiedliwić" te wręcz skandaliczne słowa brakiem wiedzy i wyczucia teologicznego. Tym samym jest to jeden z niezliczonych dowodów na to, że do poprawnego rozumienia i godnego nauczania Ewangelii nie wystarczą jakieś kursy przyparafialne. Tym niemniej zgorszenie miało miejsce i, o ile wiem, nie zostało dotychczas skorygowane.
ad 7. Marcin mówi kilkakrotnie w wywiadzie w Zambrowie, że uzdrawianie zawsze było jego marzeniem i że tak właśnie rozumie swoje "posługiwanie" (https://www.youtube.com/watch?v=sBcPOQt3ftw). Każdy może to sprawdzić.
ad 8. Owszem, obowiązkiem biskupa miejsca jest powołanie komisji kanonicznej do zbadania rzekomych uzdrowień. Do momentu orzeczenia przez takową komisję o nadprzyrodzonym charakterze tych uzdrowień, obowiązuje według zasad Kościoła ostrożność i sceptycyzm. Tymczasem ma miejsce postępowanie zgoła przeciwne. Motywowanie go Ewangelią byłoby grotestkowe, gdyby nie było kpiną, a właściwie paraprotestancka pogardą dla reguł Kościoła w takich sprawach. A szkodzi to powadze i autorytetowi Kościoła, narażąjąc go na drwiny i posądzanie o łatwowierność.
ad 9. Szanowny Autor ponownie fałszywie posługuje się przykładami. O ŻADNYM świętym Kościoła nie jest poświadczone, by podczas wspólnotowej modlitwy doświadczał napadu chichotu, co by następnie było rozumiane - czy to przez niego czy kogoś innego - jako przejaw działania Ducha Świętego.
ad 10. Autor popełnia kolejny raz podstępne imputowanie wypowiedzi, które nie padły. W kontekście tej sprawy nigdy nie wypowiadałem się odnośnie działania Ducha Świętego poza widzialnym Kościołem. Kwestia jest inna. Polecam rzetelnie przeczytać to, co napisałem był, i uczciwie zinterpretować. Jeszcze raz: to tzw. charazmatycy sugerują, a nierzadko wprost głoszą, jakoby w Kościele nie było charyzmatów od starożytności i że musiały one zostać dopiero wniesione czy "przebudzone" przez protestantów. I jeszcze raz: jest to herezja, a właściwie apostazja negująca świętość i niezniszczalność widzialnego Kościoła.
ad 11. Tutaj x. Tomasz Szałanda zdradza przynajmniej brak elementarnej wiedzy z sakramentologii katolickiej, skoro nie odróżnia istoty i charakteru Sakramentów świętych od charyzmatów, także autentycznych. Czyżby świadomie i z przekonaniem negował działanie łaski Bożej w Sakramentach niezależnie od godności i usposobienia szafarza? Wyjaśnia: według nauczania Kościoła mamy gwarancję działania łaski w Bożej w sakramentach, jeśli spełnione są warunki co do intencji, formy i materii. Zupełnie inaczej ma się sprawa z tzw. znakami, gdyż każdy przypadek musi być poddany zbadaniu przez Kościół. Kościół orzeka w kadym wypadku na podstawie kryteriów pozytywnych i negatywnych. Dopiero w razie orzeczenia o nadprzyrodzoności ("constat de supranaturalitate") wolno mówić o pochodzeniu od Ducha Świętego i posługiwać się tym przypadkiem w nauczaniu wiary. Takie są odwieczne reguły Kościoła, określone także obecnie kanonicznie. Tzw. charyzmatycy nagminnie popełniają wykroczenia przeciw nim i wyrażają tym samym pogardę dla hierarchicznego ustroju Kościoła, w czym naśladują dość wiernie protestantów.
ad 12. Skoro Autor ponownie porównuje Marcinową "posługę uzdrawiania" do sprawowania Sakramentu Chorych, to najwidoczniej ma właściwie zero wiedzy w sakramentologii katolickiej. A jeśli ma wiedzę, to brakuje mu widocznie przekonania w prawdziwość tego, jak Kościół rozumie sakramenty. No cóż. Tak wyraźnym świadectwem własnej heretyckości można być tylko zaszokowanym. I to ze strony opiekuna duchowego i mentora Marcina Zielińskiego...
ad 13. Ponownie typowy zabieg erystyczny, dość prymitywny zresztą: jest założenie a priori, że coś pochodzi od Boga, więc ten, kto ma zastrzeżenia czy wątpi, nie zasługuje na doktorat z teologii. No cóż. Pozostaje już tylko pokłonić się w skruszeniu przed autorytetem teologicznym w osobie x. Tomasza Szałandy...
Zakończenie jest godne całości tej dość żałosnej, wręcz kompromitującej - zarówno dla samego Autora jak też dla jego podopiecznego - polemiki. Nie warto byłoby poświęcić temu ani słowa, gdyby nie była to dobitna i typowa ilustracja stanu intelektualnego i duchowego środowiska, o które chodzi. Jest to nic innego jak 1. brak wiedzy w teologii katolickiej, a raczej nawet programowa pogarda dla niej, 2. za to kompensowana schematami myślenia przynajmniej paraprotestanckimi, jeśli nie wręcz protestanckimi i apostackimi, 3. co jest obficie podlewane zakłamanym pomieszaniem, przeinaczaniem i atakami osobistymi, bez jakiejkolwiek podstawy w meritum. Tym samym jest to kolejny z niezliczonych dowodów na to, że w takim środowisku, w takiej formacji, w takiej "duchowości" z całą pewnością nie działa Duch Święty.

Jak ludzie zmarli przed Chrystusem mogli dostąpić zbawienia?



Oczywiście tzw. sąd szczegółowy czyli indywidualny odbywa się już od śmierci pierwszego człowieka. Każdy człowiek - zarówno przed jak i po Chrystusie - jest sądzony według tego, co poznał w sumieniu jako dobre czy złe. Nikt nie ponosi odpowiedzialności za to, że urodził się w takim a nie innym czasie, w takich a nie innych warunkach do poznania Bożego Objawienia. 

Wprawdzie przed ustanowieniem sakramentów świętych przez Jezusa Chrystusa nie było także sakramentu spowiedzi, ani sakramentalnego rozgrzeszenia. Jednak już przedtem możliwy był żal doskonały za grzechy, nawet jeśli ktoś nie wyznawał objawionej prawdy o Bogu, gdyż w takim przypadku wystarczył żal z miłości do prawdy. 

Prawo naturalne to poznawalne czysto rozumowo prawo moralne. Jeśli ktoś nie poznał Bożego Objawienia i zawartego w nim prawa moralnego, wówczas jest sądzony według poznania prawa naturalnego. A poznanie to jest możliwe dla ludzi różnych ras i religij. 

Podziękowanie

Z przyjemnością kieruję do P. T. Czytelników comiesięczne podziękowanie wraz z aktualną statystyką. 

Po długim okresie prawie 3,5 roku będę miał w ciągu następnych tygodni znów warunki umożliwiające dysponowanie moim warsztatem teologicznym koniecznym do normalnej pracy. Bóg zapłać wszystkim doceniającym za dotychczasowe wsparcie przez modlitwę i datki. 

Oto aktualna statystyka (na dzień 29.2.2024): 



Przebieg w skali ostatniego roku wygląda następująco:


Jak pokazuje statystyka, codziennie korzysta z bloga średnio od 1000 do ponad 2000 i więcej osób, w zależności od częstotliwości nowych wpisów. Datki o różnej wysokości - a każde wsparcie się liczy - ofiarowało od początku istnienia bloga w sumie około trzydziestu osób. Kilka osób wspiera blog regularnie, co jest szczególnie cenne, niezależnie od wysokości ofiar.  

Za wsparcie bloga - Bóg zapłać!  Wszystkich darczyńców wspominam w memento każdej Mszy św.

Datki można wpłacać na numer konta (IBAN):

94 1020 4274 0000 1102 0067 1784



Dla przelewów z zagranicy:

PL 94 1020 4274 0000 1102 0067 1784

Kod BIC (Swift): BPKOPLPW

Czy "miłość platoniczna" osób tej samej płci jest grzeszna?

 


Odpowiedź zależy przede wszystkim od definicji "miłości platonicznej". Zwykle rozumie się przez to czysto duchowo-emocjonalne przeżywanie bez czynności sexualnych.

Katechizm Kościoła Katolickiego (i za nim też inne dokumenty) rozróżnia między skłonnością a praktykowaniem, czyli czynnościami sexualnymi. 


Skłonność oczywiście nie jest tym samym, co "zakochanie się" w osobie tej samej płci, aczkolwiek zwykle się to wiąże, o ile "zakochanie się" zawiera także pożądanie. Pożądanie samo w sobie może być różnego rodzaju i nie musi oznaczać pragnienia aktów homosexualnych w ścisłym tego słowa znaczeniu. Pożądanie może być zarówno bardziej duchowe, polegające na upodobaniu w osobie, jej osobowości, charakterze, zdolnościach itp., jak też bardziej zmysłowo cielesne czy skoncentrowane na wyglądzie i innych cechach zmysłowych. Czy ten dwa rodzaje mogą istnieć niezależnie od siebie? Na pewno ten drugi rodzaj istnieje w skrajnie patologicznych przypadkach jak prostytucja. Pierwszy przypadek - w znaczeniu zasadniczo tylko duchowego upodobania - ma miejsce nawet w Piśmie św., które mówi chociażby o umiłowanym uczniu, św. Janie, który podczas Ostatniej Wieczerzy położył głowę na piersi Mistrza. Lobby homosexualne upatruje m. in. w tym przypadku pozytywne stanowisko Pisma św. do homosexualizmu, co jest oczywiście fałszywe, gdyż tutaj z całą pewnością nie chodzi o homosexualizm. Myślę, że to jest biblijny dowód na możliwość duchowej miłości między osobami tej samej płci. Istnieją też przykłady z historii Kościoła, jak np. przyjaźń kardynała John'a Henry Newman'a z księdzem Ambrose St. John (więcej tutaj). 

Podsumowując: 

Miłość przyjacielska (amor amicitiae) między osobami tej samej płci nie jest grzeszna, nawet jeśli wiąże się z intensywnym uczuciem czy osobowym przywiązaniem. Grzeszne jest natomiast pożądanie zmysłowe i tym bardziej jego praktykowanie w znaczeniu czynów sexualnych przeciwnych naturze (zwanych sodomickimi). 

Czy oddzielenie tego w konkretnym przypadku jest możliwe? Nie sposób ocenić z powodu braku danych empirycznych. Tutaj konieczne dojrzałe życie duchowe wraz z dobrym kierownictwem duchowym.