Zasady komentowania: bez anonimowych komentarzy

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą etyka małżeńska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą etyka małżeńska. Pokaż wszystkie posty

O powinności małżeńskiej raz jeszcze czyli Sz. Bańkowych FSSPX bredzeń ciąg dalszy


Słynna gwiazda internetowa stehlinizmu ciągnie temat swojego wystąpienia w kwestii powinności małżeńskiej, broniąc się przed krytyką, wymachując podręcznikiem austriackiego dominikanina Dominika Prümmer‘a, oraz wygrażając pozwami sądowymi. Oto zasadnicza część:


Jak widać i słychać, nie ma tutaj istotnej korekty poprzedniego bełkotu a jedynie wymachiwanie książką i dalsza sieczka słowna, tak jakby on nie przeczytał (a może nie zrozumiał) z podręcznika Prümmer‘a nic więcej niż jedno zdanie i to błędnie, skoro grzech nazywa karą. 

Owszem Prümmer mówi, i to całkiem słusznie, że małżonkowie są zobowiązani sobie wzajemnie do powinności małżeńskiej (debitum coniugale), gdy jedno z nich o nią prosi rozumnie oraz z powagą (rationabiliter et serio), oraz że to zobowiązanie może zachodzić także pod grzechem ciężkim, oczywiście gdy spełnione są odpowiednie warunki. 


Tę zasadę autor wyjaśnia na przykładzie wyjątków. 

Pierwszym wyjątkiem jest sytuacja, gdy proszący czy prosząca o spełnienie powinności małżeńskiej jest winny cudzołóstwa, czyli popełnił(a) zdradę małżeńską. W takiej sytuacji strona niewinna może bez grzechu odmówić współżycia. 

Drugim wyjątkiem jest sytuacja, gdy sąd orzekł trwałe rozdzielenie małżonków (separację). 

Trzeciego rodzaju sytuacja jest podana w samej zasadzie i podana jest w określeniach "rationabiliter" oraz "serio":



Te warunki są istotne i niezbędne. Wykluczają one bowiem domaganie się czy prośbę o współżycie jedynie z pożądliwości, czyli bez gotowości i pragnienia poczęcia potomstwa czy przynajmniej okazania miłości i przywiązania. Małżonkowie bowiem nie przysięgali sobie usług sexualnych czyli służenia sobie do zaspokojenia popędu, lecz bycie dla siebie wzajemnie towarzyszami życia.

Małżonka może też bez grzechu odmówić współżycia tymczasowo, gdy współżycie w danym momencie stanowi dla niej uciążliwość czy w przypadku gdy urodzenie dziecka byłoby bezpośrednim zagrożeniem dla jej życia. Do tych uciążliwości usprawiedliwiających odmowę aktu nie należą zwykłe trudy macieństwa i wychowania choćby nawet licznego potomstwa, a nawet obawa przed chorym potomstwem czy poronieniem. Warunkiem jest oczywiście zdolność i gotowość do wyżywienia następnego potomstwa. 

Ma też prawo - ale nie musi - odmówić wtedy, gdy mąż chce ją wykorzystać do aktu onanistycznego czyli niepełnego. 

Istotne są także dwie następne zasady moralne w tej kwestii:


Wedle zasady drugiej nie ma samoistnego obowiązku proszenia o spełnienie powinności małżeńskiej, jednak taki obowiązek może wynikać przypadłościowo z miłości małżeńskiej. To znaczy: małżonkowie mają prawo prosić o spełnienie powinności małżeńskiej, ale nie są zobowiązani do korzystania z tego prawa. Gdy np. współmałżonkowi grozi z powodu braku współżycia grzech nieczystości czy też osłabienie miłości małżeńskiej, wówczas miłość wymaga starania się o spełnienie powinności małżeńskiej.

Trzecia zasada jest niemniej istotna dla zrozumienia logiki katolickiego nauczania w tej kwestii. Według niej małżonkowie mogą za obopólną zgodą powstrzymywać się od aktów małżeńskich czy to tymczasowo czy trwale. Tymczasowa wstrzemięźliwość może służyć pogłębianiu i umacnianiu więzi duchowej małżonków. Natomiast wstrzemięźliwość stała może stanowić poważne niebezpieczeństwo dla wierności małżeńskiej, zwłaszcza w młodszym wieku. 

Czy w małżeństwie wolno odmówić współżycia? (z post scriptum)


Zwrócono mi uwagę na powstałą ostatnio burzę internetową w związku z wypowiedzią "słynnej" gwiazdy medialnej FSSPX: 

Najpierw uwaga: Chodzi tutaj nie o dług małżeński lecz o powinność małżeńską. Warto mieć na uwadze prawidłowe nazewnictwo. 

Oto owa wypowiedź:


Tutaj widocznie nie tylko małżonkowie nie rozumieją, lecz przede wszystkim x. Bańka nie rozumie tego, o czym mówi. Łyknął coś z wykładów w Zaitzkofen, a ewidentnie nie potrafi tego połączyć z katolickim rozumieniem małżeństwa. O tyle oburzenie spowodowane jego wypowiedzią jest słuszne i zrozumiałe. Otóż sama w sobie wzięta stanowi ona nic innego jak sprowadzenie małżeństwa do umownej prostytucji, a to z tego powodu, że x. Bańka zupełnie pomija cele małżeństwa, a dokładniej hierarchię celów małżeństwa nauczaną w tradycyjnej teologii katolickiej, w tym zwłaszcza w Kodeksie Prawa Kanonicznego z 1917 r., a myśli raczej według modernistycznego nauczania, gdzie celem pierwszorzędnym czy przynajmniej równorzędnym małżeństwa jest dobro małżonków i to pospolicie ujmowane jako zaspokojenie wzajemnych potrzeb, w tym zaspokojenie popędu sexualnego. Tak to wygląda "tradycyjna" formacja x. Bańki. 

Natomiast według tradycyjnego nauczania Kościoła małżonkowie dają sobie wzajemnie prawo do swojego działa nie inaczej jak według i w ramach hierarchii celów małżeństwa, a celem pierwszorzędnym i nadrzędnym jest wydanie na świat potomstwa. Innymi słowy: tylko wtedy nie wolno odmówić współżycia, gdy chodzi o współżycie dążące do poczęcia dziecka. Poczęcie dziecka musi być oczywiście zamiarem zarówno rozumnym jak też wspaniałomyślnym, a nie wynikać z chwilowej czy nagłej zachcianki, oderwanej od poczucia i gotowości podjęcia odpowiedzialności za dziecko i jego wychowanie. 

Konkretnie: Jeśli mąż normalnie pracuje i jest w stanie zapewnić byt rodzinie, to ma też prawo wymagać od żony gotowości do poczęcia dziecka i tym samym do współżycia. Tak samo jest ze strony żony, która również ma prawo domagać się płodnego współżycia. 

Nie ma natomiast obowiązku współżycia wyłącznie dla zaspokojenia pożądliwości, ponieważ to nie jest nadrzędny cel małżeństwa, a jedynie jakby uboczny, przy okazji przekazywania życia.

Można i należy brać oczywiście pod uwagę zagrożenie wierności i jedności małżeńskiej w sytuacji odmowy współżycia czy to w dni niepłodne czy bezpłodnionego. To są oczywiście różne przypadki, gdyż współżycie w dni niepłodne samo w sobie nie jest grzechem, zaś współżycie ubezpłodnione jest grzechem przynajmniej po stronie osoby ubezpłodniającej. Dla zaradzenia zagrożeniu wierności i jedności małżeńskiej wolno się zgodzić na współżycie, którego celem jest jedynie zaspokojenie pożądliwości. Wówczas grzeszy tylko ta osoba, która nalega na takie współżycie. 

Jeszcze innym przypadkiem jest, gdy małżonkowie zasadniczo pragną potomstwa i byliby otwarci na jego przyjęcie i wychowanie, ale jednak zachodzi przeszkoda zdrowotna w postaci zagrożenia życia małżonki w przypadku następnego poczęcia dziecka. Wówczas oczywiście jest inna sytuacja niż jednostronne naleganie czy domaganie się współżycia, gdyż obydwoje zasadniczo pragną potomstwa i tym samym współżycia, a jedynie obiektywna przyczyna - nie subiektywna zachcianka czy jej brak - stanowi przeszkodę. Jeśli np. jedno z małżonków może zupełnie zrezygnować ze współżycia, a drugie nie czuje się na siłach, to ma prawo oczekiwać zgody na współżycie w dni niepłodne. Oczywiście sprawa jest delikatna i wymaga - jak wszystko w małżeństwie - wzajemnego zrozumienia i szacunku. Forsowanie swojego "prawa do ciała" współmałżonka jest temu przeciwne i działa destrukcyjnie na relację małżeńską. 

Jak widać, x. Szymon Bańka znów haniebnie się popisał dość elementarną ignorancją. Jeśli go nie nauczyli podstaw katolickiej etyki małżeńskiej w seminarium, to powinien się jej douczyć z ogólnie dostępnym podręczników, zanim się wypowie w temacie. A jego przełożeni powinni się za niego wstydzić i wycofać go z obiegu publicznego do czasu aż wykaże dostateczną znajomość teologii katolickiej. 



Post scriptum

Otrzymałem następujący komentarz:


ad 1.

Ktoś widocznie nie umie czytać św. Tomasza. Podane zdanie jest opinią, do której św. Tomasz się odnosi, a nie jego opinią. Zresztą to nie jest nawet cytat, lecz najwyżej dość wolna parafraza, gdyż takiego zdania nie ma u św. Tomasza, więc ktoś dopuścił się fałszerstwa. Oto dowód (źródło tutaj):


Natomiast św. Tomasz odpowiada dość dokładnie to, co napisałem powyżej:



ad 2. 
Takich słów nie ma przynajmniej w tym miejscu. Św. Alfons omawia tę kwestię w ks. 6, cap. 2, art. 2 (od nr 938), powołując się na św. Tomasza i całkowicie z nim zgodnie:


Tym samym to jest także tylko potwierdzenie tego, co napisałem powyżej. 

"Oraz że cię nie opuszczę" czyli rzecz o regule małżeńskiej


Jest to temat codzienny i to od początku istnienia ludzkości. Żyjemy jednak w czasach gdy to jest zamieszanie i pomieszanie w tej dziedzinie w łonie Kościoła, czyli wśród katolików, jakiego nie było od początku jego istnienia. Przyczyny są wielorakie. Główną przyczyną jest jednak rozwodnienie, podminować, a nawet wręcz daleko idące fałszowanie katolickiej teologii małżeństwa, odbywające się od ponad pół wieku, począwszy od "reformy", czyli przebudowy, a właściwie demontażu tradycyjnego nauczania Kościoła, pod wpływem i niejako na rozkaz ideologij antyrodzinnych i antyludzkich, które sprowadzają się ostatecznie do marxizmu jako programu niszczenia naturalnych więzi społecznych, których stróżem było chrześcijaństwo od początku swego istnienia. 

Równocześnie podejmowane są próby zarówno jakby "uwspółcześnienia" (słynne Roncalli'ańskie aggiornamento) katolickiej teologii małżeństwa wraz z odpowiednim modernistycznym duszpasterstwem, jak też - w kręgach katolików tradycyjnych - próby czy przynajmniej tendencje nawiązania do Tradycji Kościoła czy szeroko rozumianej czy raczej nierozumianej tradycji chrześcijańskiej. Obecne duszpasterstwo małżeństw bazuje przeważnie niestety głównie zarówno na wypaczonej, zafałszowanej modernistycznie teologii, jak też na mniej czy bardziej współczesnej psychologii, która ze swojej strony cierpi na brak klarownej tożsamości choćby metodologicznej oraz naukowości (mimo obecności na uczelniach wyższych jako przedmiot i kierunek studiów). Uprawiający psychologię zwykle zapominają tudzież pomijają, że podstawą tejże nauki zawsze jest i musi być jakaś antropologia, od której zależy zarówno przedmiot badań jak też metody oraz wyniki. Regularnie zakłada się - milcząco i bezrefleksyjnie - koncepcję człowieka poważnie okrojoną a nawet zafałszowaną, co oczywiście ma fatalne skutki zarówno dla poziomu naukowego jak też dla wniosków praktycznych czyli praktyki terapeutycznej i pedagogicznej w najszerszym znaczeniu. 

Niniejszym postaram się naszkicować coś w rodzaju elementarza katolickiej "reguły małżeńskiej", czy raczej roboczej wersji w odpowiedzi na pilną potrzebę, którą widzę w codziennej praktyce duszpasterskiej. 


1. Jak znaleźć właściwą osobę?

Pytanie może się wydawać banalne i zbędne. Czyż nie wystarczy zakochanie się? Oczywiście szczególnie w młodym i bardzo młodym wieku wydaje się, że kluczowe i decydujące są uczucia. Prawdą jest, że trudno jest sobie wyobrazić spędzenie życia z kimś, do kogo nie żywi się pozytywnych uczuć, mniej czy bardziej romantycznych. Nie jest prawdą, jakoby dawniej małżeństwa były zasadniczo aranżowane czyli ustalane przez rodziców czy wręcz całe rodziny tak jak to ma miejsce obecnie regularnie w krajach islamskich, co oczywiście ma związek z różnicą wieku między przyszłym mężem i przyszłą żoną. Inną skrajnością jest quasi "romantyczne" kierowanie się wyłącznie zakochaniem się czyli uczuciami połączonymi z pożądliwością zmysłową, co jest z istoty powierzchowne. Z doświadczenia życiowego wiadomo, że zarówno uczucia jak też upodobania zmysłowe są niestałe i zmienne przynajmniej w jakimś stopniu, a mogą się przerodzić w swoje przeciwieństwo. Zwykle jest tak, że im więcej namiętności jest na początku relacji tym bardziej prawdopodobne jest odwrócenie aż do nienawiści włącznie, oczywiście jeśli nie dojdzie do dojrzewania w znaczeniu harmonijnego rozwoju wszystkich dziedzin i poziomów odnoszenia się do siebie nawzajem, zwłaszcza w wymiarze bardziej duchowym i racjonalnym. 

Zdrowa, dojrzała i trwała relacja ma miejsce tylko wtedy, gdy zarówno odpowiada prawdzie osób jak też ukierunkowana jest na cel większy i wyższy niż same osoby. Innymi słowy: łatwo jest się zakochać, ale zakochanie się nie wystarczy i nie może wystarczyć do znalezienia osoby odpowiedniej do małżeństwa. Jak to robić?

Nieomylną wskazówką, a nawet regułą jest kierowanie się katolickim nauczaniem odnośnie do celów małżeństwa. Według tradycyjnego nauczania Kościoła celem pierwszorzędnym jest wydanie na świat potomstwa, a celami dalszymi są pomoc wzajemna oraz zaspokojenie pożądliwości. Wynika stąd, że pierwszym rozumnym kryterium jest kwestia, czy dana osoba będzie dobrą matką czy dobrym ojcem moich dzieci. Oczywiście ważną rolę odgrywa tutaj także intuicja i zakochanie się, o ile odnosi się nie tylko i nie przede wszystkim do wyglądu zewnętrznego lecz głównie do osobowości i cech charakteru. Chodzi tutaj zarówno o zasadniczą zgodność i wspólnotę w systemie wartości, kulturze itp. jak też o komplementarność czyli uzupełnianie się w zróżnicowaniu. Nie musi to być w całości świadome, wystarczy pewne wyczucie. Człowiek znający i akceptujący swoje granice choćby instynktowo szuka czy przynajmniej zaciekawiony jest osobowością, która zawiera coś, czego w sobie nie ma. 

W racjonalnym rozeznaniu zasadniczo pomocne są opinie osób trzecich, przede wszystkim rodziców i innych członków rodziny, ale także rówieśników. Oczywiście tutaj także chodzi o racjonalne kryteria, nie o kwestie np. majątkowe czy urody zewnętrznej. Rodzina, której zależy na dobru swojego dziecka w wyborze małżonki czy małżonka, będzie także stawiała na pierwszym miejscu zdolność do wydania na świat i wychowania potomstwa. Znaczenie ma tutaj także materialne zabezpieczenie bytu, aczkolwiek w odpowiedniej hierarchii wartości. 

Zwykle do nieszczęść życiowych prowadzi stawianie kwestij materialnych na pierwszym miejscu, co nierzadko ma miejsce zarówno z strony młodych jak też ich rodzin. Po stronie młodych główne niebezpieczeństwa to pociąg zmysłowy, ale także motywy materialne. Rodzice i rodzina zwykle zwraca uwagę na stan majątkowy faktyczny czy przynajmniej potencjalny (jak dobrze płatny zawód), myśląc oczywiście także we własnym interesie. Ogólna jest tendencja do pomijania czy niedocenienia cech charakteru, a to nie tych odgrywanych na pokaz lecz sprawdzonych na co dzień. 

Ważną wskazówką co do systemu wartości i cech charakteru jest stan rodziny, z której dana osoba pochodzi, pod tym względem. Jeśli w takiej rodzinie jest wzajemny szacunek, pracowitość i gotowość pomocy, to jest bardzo prawdopodobne, a nawet poniekąd pewne, że taka postawa życiowa cechuje także kandydata na męża czy żonę. Jeśli natomiast częste czy wręcz regułą są zdrady małżeńskie, rozwody, spory majątkowe, czy wręcz patologie jak alkoholizm, narkomania itp., to bardzo prawdopodobna jest przynajmniej skłonność do takich zachowań, co oczywiście nie wyklucza wyjątków i szczerego starania się o samodzielne i odpowiedzialne kształtowanie własnego życia według zasad, którym wzorem nie jest rodzina własnego pochodzenia. 

Warto zwrócić uwagę, która osoba w rodzinie miała największy wpływ na wychowanie danego człowieka. Osobiście znam przypadki, że nawet w rodzinie alkoholika sama matka czy sam ojciec był w stanie wychować dziecko na wspaniałego człowieka, który został wzorowym mężem i ojcem, a córka wzorową żoną i matką, choć sami nie doznali dobrego przykładu ojca czy matki. Także pod tym względem zwykle pomocne jest zdanie rodziny, krewnych i przyjaciół, którzy znają tamtą rodzinę i oceniają według rozumnych katolickich kryteriów. 

Nie bez znaczenia powinna być też opinia duszpasterza danej parafii, o ile zna rodzinę, co jest możliwe zwykle w parafiach mniejszych, głównie wiejskich. Zdanie proboszcza nie musi być nieomylne, zwłaszcza gdy kieruje się on własnymi sympatiami czy antypatiami, jednak zwykle zawiera pewne wskazówki. Takie właśnie praktyczne znaczenie mają tzw. zapowiedzi przedślubne. Nie chodzi tutaj jedynie o konieczną procedurę kanoniczną mającą na celu wykrycie w czas przeszkód prawnych co do zawarcia danego związku małżeńskiego. Powinna to być też okazja do udzielenia prawdziwych, sprawdzonych informacyj zarówno wobec proboszcza jak też samych zainteresowanych i ich rodzin, jeśli znane byłoby coś, co miałoby znaczenie dla pomyślności danego związku. 

Kwestia tzw. mezaliansów - w znaczeniu związku osób z różnych warstw społecznych - wydaje się obecnie nieaktualna. Myślę jednak, że w pewnej odmianie nadal istnieje. Nie chodzi oczywiście o klasy społeczne w znaczeniu podziału na arystokrację, mieszczaństwo i chłopstwo, gdyż te różnice obecnie zasadniczo nie istnieją. Podziały są innego rodzaju i dotyczą w Polsce głównie grup zawodowych, co ma związek z warstwami społecznymi z czasu komunizmu. W dawnej strukturze społecznej, gdzie wiodącą rolę miała arystokracja, chodziło o przygotowanie do roli w społeczeństwie, bazując na życiowej prawdzie, że dziecko jest przygotowywane już od pierwszych lat w swojej rodzinie do zadań, które podejmie w życiu dorosłym. Zbyt duża różnica w wykształceniu, kulturze, nawykach itp. zwykle nie służy harmonii i trwałości małżeństwa, aczkolwiek zawsze istniały wyjątki. Chamstwo, podłość i głupota zawsze były obecne także w tzw. elitach, podczas gdy szlachetność, życiowa mądrość i wspaniałomyślność, a nierzadko także wybitne uzdolnienia zawsze można było spotkać także w niższych warstwach społecznych. Obydwa aspekty powinny być brane pod uwagę: zarówno uwarunkowania społeczne, z których dana osoba pochodzi, jak też indywidualne cechy zarówno rodzinne jak też osobiste. 

Mówiąc w skrócie, istotne są następujące kryteria:
- cechy charakteru takie jak zdolność wczucia się w inną osobę, słuchania
- ukierunkowanie na cele wyższe niż własne potrzeby, zachcianki, upodobania, hobby
- realizm w ocenie siebie i też innych osób, w tym zdolność przyznania się do swoich błędów i słabości,
- zdolność i nawyk wykonywania zadań i czynności zwykłych codziennych jak sprzątanie i utrzymywanie porządku, rzetelne wykonywanie swoich obowiązków, solidność w pracy zarówno domowej jak też zawodowej. 
Są to cechy istotne dla zdolności bycia mężem i żoną, ojcem i matką. 

Oczywiście swoje miejsce w małżeństwie mają także przyjemności zmysłowe, lecz one są zdrowe jedynie wówczas, gdy są podporządkowane rozumnemu ukierunkowaniu na dobro osób w wymiarze całościowym, zarówno na tak rozumiane dobro małżonków jak też ich potomstwa. Wybujałość zmysłowości zawsze niszczy ten porządek, niszcząc przez to więzi osobowe oraz same osoby, zwłaszcza dzieci pod względem dojrzewania osobowego. 

Jeśli zarówno mężczyzna jak też niewiasta są osobowościami dojrzałymi czyli harmonijnymi (w znaczeniu hierarchii warstw osobowości od duchowej, poprzez emocjonalną aż do zmysłowej) to nie ma przeszkód w harmonii w dziedzinie sexualnej, gdyż wówczas ona również kształtowana jest rozumnie, z poszanowaniem godności każdej z osób. 

Szczególnie niebezpieczne jest zaczynanie relacji od sfery zmysłowej czy wręcz sexualnej (czemu sprzyja niestety obecna sexualizacja zarówno szkolna jak też ogólnie w przestrzeni publicznej, choćby w postaci coraz powszechniejszych wulgaryzmów). Oczywiście, pierwsze wrażenie danej osoby należy zasadniczo do sfery zmysłowej, gdyż najpierw widzi się daną osobę, może też słyszy, a dopiero z czasem można poznać jej myślenie, system wartości, cechy charakteru itp. Dlatego tak ważne jest zachowanie czystości myśli, fantazji, spojrzenia, a jest oni niczym innym jak rozsądną, prawdziwą harmonią podejścia do rzeczywistości, w tym wypadku do rzeczywistej osoby, które istotą nie jest wygląd zewnętrzny, aczkolwiek on w jakiś sposób ukazuje także wartości wewnętrzne, już chociażby przez strój i sposób dbania o swój wygląd (zarówno higiena jak też zabiegi sztucznego "poprawiania" urody). Nadmierna dbałość o wygląda zewnętrzny w postaci sztucznych zabiegów - obecnych zarówno u niewiast jak też u mężczyzn - świadczy zawsze o pomieszaniu wartości jak też o zaburzenie osobowości jakim są komplexy niższości. Dotyczy to także obecnej mody na tatuaże. Prawdziwa uroda jest zawsze naturalna, przy czym naturalność nie oznacza niechlujstwa czy braku kultury w wyglądzie. 

Istotny jest tutaj problem uzgodnień przedmałżeńskich oraz nadziei czy obietnic na zmianę po zawarciu małżeństwa. Doświadczenie życiowe pokazuje, że to zwykle nie działa. Oczywiście, jeśli trzeba uregulować jakieś sprawy majątkowe czy zobowiązania wobec siebie czy wobec rodzin swojego pochodzenia, to należy to zrobić, ale w formie pisanej i prawnie obowiązującej. Ustalenia dokonane jedynie na zasadzie zaufania zwykle są krótkotrwałe. Jeszcze bardziej naiwne i skazane na niepowodzenie jest domaganie się z jednej strony a obiecywanie z drugiej co do zmiany czy to nawyków czy wręcz osobowości. Jeśli np. ktoś jest nałogowym hazardzistą, czy nie może żyć bez towarzystwa kumpli zakrapianego alkoholem, czy też nie ma stałej pracy i nie ma zawodu i nie jest w stanie wykazać się trwałą wolą i zdolnością do zapracowania na utrzymanie siebie i rodziny, to nawet najszczersze i najbardziej uroczyste obietnice nie sprawią, że po ślubie sytuacja się znacząco i trwale zmieni. Podobnie jest po stronie niewiast: jeśli nie umie i nie lubi gotować, sprzątać, prać, a woli spędzać czas na pogaduszkach z przyjaciółkami przy kawie, to z całą pewnością nie stanie się automatycznie po ślubie żoną i matką dbającą o małżonka i dzieci. Klucz do problemu jest następujący: jeśli mężczyzna nie ma upodobania w tym, że potrafi rzetelnie pracować i zarobić na siebie i na rodzinę, a także w tym, żeby w domu zająć się typowymi męskimi zadaniami jak choćby montowanie mebli i drobne naprawy, to z całą pewnością ślub tego nie zmieni. Tak samo jest z niewiastą: jeśli woli poświęcać czas dla swojej urody niż dla zadbania o czystość w domu i zdrowe posiłki, to z całą pewnością ślub nie zmieni jej postawy życiowej. Człowiek robi tylko to dobrze i stale, co lubi. Owszem, możliwa jest zmiana nawyków, ale nabycie dobrych nawyków - a to jest konieczne do rzetelnego spełniania swoich obowiązków - wymaga intensywnej pracy nad sobą, czyli silnej motywacji, woli i gotowości rezygnacji z przyjemności na rzecz wykonywania czegoś, co wcale nie sprawia przyjemności przynajmniej początkowo. Jeśli kto liczy na to, że będąc w małżeństwie istotnie zmieni drugą osobę, to przypisuje sobie zdolności cudotwórcze, co oczywiście nie świadczy o realiźmie lecz raczej o marzycielstwie i braku trzeźwego myślenia. 

Nawet jeśli powyższe zasady mogą się wydawać skomplikowane i trudne do zrealizowania, to sprowadzają się właściwie do dwóch dość prostych:
- kierowanie się bardziej rozsądkiem niż uczuciem czy namiętnością (choć oczywiście także one mają swoją wartość i miejsce)
- możliwie szerokie zasięganie opinii zarówno ze strony rodziny jak też przyjaciół i osób postronnych jak duszpasterze. 
Zachowanie tych reguł skutecznie chroni przed poważnymi pomyłkami w wyborze małżonka czy małżonki i tym samym przed tragediami życiowymi, których ofiarami są przede wszystkim dzieci. 


2. Teoria połówek

Jak już wspomniałem, małżeństwo polega na komplementarności. Dotyczy to nie tylko wymiaru czysto biologicznego czyli sexualnego, lecz także, a nawet jeszcze bardziej psychicznego i duchowego. Owszem, te wymiary nie są tak jednoznacznie określone jak różnica płci, która jest niezmienna i oczywista (wbrew fałszywej ideologii genderowej). To właśnie ta różnica jest powiązana ze sferą psychiczną czy ogólniej osobowościową, oczywiście przy zachowaniu tej samej godności ludzkiej mężczyzn i niewiast, zasadzającej się na zdolności duchowej czyli intelekcie i wolnej woli. 

Tzw. pasowanie do siebie jest zwykle wyczuwane spontanicznie przez osoby zainteresowane. Tutaj tkwi tajemnica zakochania się, o ile nie wynika ono z namiętności li tylko zmysłowej. Im bardziej komplementarność jest uświadomiona i rozumna, czyli ukierunkowana na cel małżeństwa - przede wszystkim pierwszorzędny czyli potomstwo oraz drugorzędny czyli wzajemna pomoc - tym jest pewniejsza i scalająca związek, a także chroniąca przed patologicznym związkiem typu oprawca i ofiara. 

Jak słusznie zauważa psychologia (i to już w wersji pospolitej czyli podwórkowej), nie ma oprawcy bez ofiary. Przy tym nie zawsze oprawcą jest mężczyzna a ofiarą niewiasta, a niekiedy dochodzi do zamiany ról w obrębie tego samego związku. Jak niegdyś męskość była z reguły kojarzona i wiązana z dominacją czy nawet wręcz tyranią, tak obecnie w wyniku ideologii feministycznej nierzadko można spotkać sytuację odwrotną, gdy to mąż jest poddanym absolutnej władzy żony, przy czym jako narzędzie despotyzmu często wykorzystywane są dzieci. Wyrazem skrajnie chorej relacji są w dziedzinie sexualnej praktyki typu sodomii (o czym była mowa tutaj wielokrotnie). 

Jak zaradzić takiej iście patologicznej sytuacji? Leczenie - jak zawsze - należy zacząć od głowy, czyli od myślenia zgodnego z porządkiem naturalnym oraz z chrześcijańskim rozumieniem godności ludzkiej i małżeństwa. Są dość proste i właściwie oczywiste zasady:
- Jasny podział zadań i ról małżeńsko-rodzicielskich, czyli na zajęcia i obowiązki typowo męskie i typowo żeńskie w domu, nawet jeśli wymaga to pewnego procesu uczenia się i zmiany nawyków. Rola zarówno męża i ojca jak też żony i matki jest szansą i wymaga osobistego rozwoju także w znaczeniu umiejętności, których wymaga życie rodzinne. Nawet jeśli mąż nie został przez swojego ojca nauczony przybijania gwoździ, udrożniania kanalizacji, montowania mebli itp. to ma obowiązek nauczyć się tych czynności dla dobra własnej rodziny. Analogicznie żona i matka ma obowiązek nauczenia się gotowania, prania, sprzątania itp. najpóźniej wtedy gdy zostanie panią swojego domu. To jest właśnie prosta i skuteczna realizacja komplementarności, która wyraża i kształtuje zarówno tożsamość małżonków jak też poczucie ich wzajemnej zależności i wdzięczności, co jest fundamentalne dla trwałości związku. 
- Szczere docenienie i realizowanie równej godności i odpowiedzialności ojca i matki za życie rodzinne, przy całej różnicy ról i zadań. Nie może być tak, że mąż przychodzi z pracy i odpoczywa, natomiast żona przychodzi z pracy zawodowej i wchodzi w pracę domową wraz z opieką nad dziećmi. Skrajną patologią jest także sytuacja, gdy mąż pracuje i utrzymuje rodzinę, a żona niepracująca nie jest w stanie nawet przygotować mężowi godziwego posiłku, gdyż woli życie towarzyskie przynajmniej w godzinach gdy dzieci są w przedszkolu czy w szkole. 
- Przestrzeganie tych zasad, które jest konieczne dla harmonijności, rozwoju i trwałości małżeństwa, a także dla właściwego dojrzewania osobowości dzieci, powinno być z góry ustalone i na bieżąco kontrolowane. Kontrola powinna być przede wszystkim wewnętrzna czyli wzajemna małżonków. W razie potrzeby powinno dołączyć zainteresowanie teściów, a także duszpasterza, co jest możliwe jedynie oczywiście w ograniczonym zakresie co do poszczególnych przypadków, ale nieograniczone co do głoszenia ogólnej zasady relacji małżeńskiej. 

W ostatnich dekadach, pod wpływem fałszywej, antyludzkiej ideologii feministycznej rozpowszechniło się pomieszanie klasycznych rodzinnych ról męskich i żeńskich. Obecnie już trzecie pokolenie wzrasta w tym pomieszaniu. Jest to bez wątpienia jedna z przyczyn nasilających się psychicznych zaburzeń tożsamości wśród młodzieży jak homosexualizm w jego różnych wariantach, a także agresji, depresji i różne nałogi, które są ucieczką od rzeczywistości, z którą młody człowiek nie umie sobie poradzić. Homosexualizm jest z całą pewnością najpoważniejszym zaburzeniem komplementarności płci, gdyż sięgającym aż do sfery sexualnej. Bez wątpienia wiąże się on z maskulinizacją kobiet i feminizacją mężczyzn, a nawet poniekąd z nich wynika przynajmniej pośrednio. Nie wystarczy więc tylko oburzać się czy lamentować z powodu homosexualizacji młodzieży, lecz należy zacząć od uzdrowienia relacyj w rodzinach, a to może uczynić każdy ojciec i każda matka. Oczywiście przyczyny pojawienia się skłonności homosexualnej mogą być różne i nie zawsze rodzice mają na to wpływ. To zjawisko istniało w historii ludzkości i raczej będzie nadal istniało. Chodzi o to, żeby zahamować i ograniczyć jego występowanie w zakresie przyczyn, na które mamy czy możemy mieć wpływ. 


3. Czyim obrazem są małżonkowie?

Pytanie jest wielowymiarowe. Po pierwsze każdy ze współmałżonków jako osoba ludzka jest obrazem Bożym czyli istotą duchowo-cielesną, przy czym właściwościami ducha człowieczego jest intelekt czyli zdolność poznania rzeczy duchowych oraz wolna wola czyli zdolność wyboru między dobrem a złem. 

Po drugie, wspólnota osób jaką jest małżeństwo jest obrazem Boga Trójjedynego, który jest właśnie wspólnotą Osób Boskich. Oczywiście istnieje istotna różnica między Osobami Boskimi a ludzką wspólnotą osób, gdyż w Bogu Trójjedynym wspólna jest nie tylko natura lecz także istota, gdyż Bóg jest jeden w trzech Osobach, podczas gdy ludzi jest wielu i każdy z ludzi jest osobną istotą. Tym niemniej jedność małżeńska jest pewnym odblaskiem miłości wewnątrz Trójcy Przenajświętszej i to w sposób jedyny w swoim rodzaju. Innymi słowy: wspólnota małżeńska w sposób szczególny odzwierciedla i realizuje wspólnotę, której źródłem jest Bóg Trójjedyny. Wynika z tego, że im bardziej dojrzała i doskonała jest wspólnota małżeńska, tym bardziej jest obrazem ukazującym życie samego Boga, które jest miłością. Jest powołanie i zadanie na całe życie, gdyż życie człowieka jest procesem czyli stawaniem się w dynamice życia Bożego, życia łaski. Innymi słowy: wzrastanie i umacnianie jedności małżeńskiej w jej wymiarze całościowym zbliża i upodabnia małżonków do Boga Stwórcy, czyli odnawia i rozwija w nich godność dzieci Bożych. Te wysoko teologiczne prawdy mają wymiar życiowy i praktyczny, wręcz namacalny w niezliczonych przykładach świętych małżeństw, z których tylko niewielka część została kanonizowana przez Kościół. 

Po trzecie, zdrowe i święte małżeństwo wzmaga i uwyraźnia obraz Boga w każdym z małżonków, a także w ich dzieciach, przynajmniej do momentu aż dziecko samo zaczyna decydować o swoim życiu i stosunku do Boga i bliźnich. Oznacza to trwałe odnowienie, wzmocnienie i rozwijanie wymiaru duchowego i zdolności duchowych, czyli intelektu i woli, czyli dążenia i zdobywania zarówno poznania prawdy jak też sprawności w czynieniu dobra czyli cnót. Dobre małżeństwo poznaje się po tym, czy obydwoje stają się lepszymi nie tylko dla siebie nawzajem lecz zwłaszcza dla dzieci, a także w szerszym zakresie społecznym. I też odwrotnie: podłość danej osoby widoczna na poziomie społecznym zawsze odzwierciedla stan małżeństwa, w którym się ta osoba znajduje (choć nie zawsze obrazuje moralność współmałżonka). 

Zgodnie z powiedzeniem "z jakim przystajesz takim się stajesz" obecność zwłaszcza stała danej osoby zwykle w jakimś stopniu oddziaływuje, tym bardziej im większa zachodzi zażyłość i bliskość. Wynika to z częstotliwości oraz intensywności interakcji międzyosobowej, która kształtuje nawyki czy wręcz mechanizmy myślowe, emocjonalne oraz w zachowaniu. Wpływ może być zarówno pozytywny, czyli w kierunku dobra i cnót, jak też pejoratywny czyli ku pogorszeniu kondycji intelektualnej i moralnej. Tutaj wpływ następuje przeważnie silniej ze strona męża na żonę niż odwrotnie, aczkolwiek może być też inaczej w zależności od siły osobowości z jednej i uległości z drugiej. Do szczególnie jaskrawych przemian czy wręcz wypaczeń intelektualnych i moralnych dochodzi wtedy, gdy danej osobie brakuje kręgosłupa poznawczego i moralnego. Zło jest zwykle łatwiejsze i bardziej ponętne, podczas gdy dobro z reguły wymaga wysiłku i dyscypliny. Dlatego właśnie prawo kościelne przewiduje i dopuszcza instytucję separacji w małżeństwie, gdy zagrożone jest dobro moralne czy choćby fizyczne współmałżonka czy zwłaszcza dzieci. Oczywiście pierwszy najpierw należy starać się o nawrócenie współmałżonka ze złej drogi, przynajmniej dopóki są oznaki dobrej woli. Jednak gdy tych oznak nie ma, a prawdopodobny jest raczej destrukcyjny wpływ na innych członków rodziny, wówczas prawnie możliwe jest orzeczenie separacji czyli tzw. rozdzielenia stołu i łoża, co oznacza osobne zamieszkanie przy trwaniu węzła małżeńskiego wraz z otwartością na ponowne podjęcie wspólnego życia jeśli będą spełnione odpowiednie warunku ku temu. 

Na pewno złą i niedopuszczalną zasadą jest uleganie złu dla tzw. "świętego spokoju", gdyż taki spokój nie tylko nie jest święty lecz z reguły bardzo nietrwały. Osoba wyrządzająca zło bez opamiętania i bez woli poprawy czuje się w takim stanie rzeczy bezkarna i upoważniona do trwania w takim postępowaniu, czy nawet do jego rozszerzania i wzmagania. Taka osoba ma zwykle tak wypaczone czy stłumione sumienie, że jedynie stanowczy sprzeciw zewnętrzny jest w stanie zahamować i powstrzymać dalsze złoczyństwo. Jeśli współmałżonek traktuje taką sytuację jedynie jako krzyż, na który trzeba się godzić, a nie jako zadanie i wezwanie do przeciwdziałania zarówno dla ochrony niewinnych jak dla ratowania duszy złoczyńcy, wówczas ma miejsce fałszywe posługiwanie się wiarą w powiązaniu z niezdrowym cierpiętnictwem, za którym zwykle kryje się wstyd i lęk przed opinią ludzką. Uzdrowienie jest możliwe jedynie poczynając od stanięcia w prawdzie, choćby to była prawda bardzo bolesna i wstydliwa. Przejawem realizmu i pokory jest także szukanie porady i pomocy u osób trzecich, czy to w rodzinie, czy u doświadczonego duszpasterza, czy też o dobrego, katolickiego psychologa (o co niestety bardzo trudno). Trudne sytuacje, także sytuacje wydające się być po ludzku bez wyjścia, mogą i powinne być okazją i środkiem dojrzewania zarówno małżeństwa jak też danych osób. Nie jest ratowaniem jedności małżeńskiej przyzwolenie na tyranię męża czy żony. Sprzeciw wobec tyranii, w razie konieczności z pomocą osób trzecich i również w razie konieczności przez zastosowanie separacji, jest jedyną drogą ratowania zarówno godności małżeństwa jak bodźcem do opamiętania się przez winowajcę. 

Jak każda trudna sytuacja tak też trudne sytuacje małżeńskie są próbą i szansą rozwoju zarówno osobistego jak też wspólnoty małżeńskiej. Warunkiem niezbędnym jest jednak niewzruszona wierność prawdzie zarówno co do istoty małżeństwa jak też co do stanu danego małżeństwa oraz jego osób. Na zakłamaniu nigdy nie można budować niczego trwałego, nawet jeśli mogą być doraźne, chwilowe korzyści. 


4. Co jest motorem rozwoju małżeństwa?

Jak roślina może wzrastać jedynie od korzenia a budowla ma swoją stabilność w fundamencie, tak małżeństwo może być stabilne i rozwijać się jedynie od swoich podstaw zarówno naturalnych jak też w porządku łaski. 

Pozostając przy metaforze rośliny: Glebą dla wzrostu i rozwoju małżeństwa są naturalne zdolności małżonków, ich umiejętności zarówno duchowe jak i emocjonalne i fizyczne. Żeby to była gleba żyzna, musi zawierać w sobie wilgoć, czyli życiodajną miłość wzajemną. W takiej glebie rozwija się najpierw korzeń, czyli mniej czy ukryte pragnienia i dążenia, codzienne i przyziemne. Właściwy wzrost musi być jednak skierowany ku górze, ku celom wyższym i większym, jak wydanie i wychowanie potomstwa, którego cel i przeznaczenie jest ostatecznie duchowe, wieczne. Rodzice wydają na świat i wychowują dzieci nie tylko i nie przede wszystkim po to, żeby mieć pomoc i oparcie na starość, lecz dla chwały Bożej, dla zbawieniach ich dusz i na pożytek dla dusz innych ludzi. Do tego konieczne jest światło słońca prawdy Bożej, która oświeca i przemienia wewnętrznie. Do wzrostu konieczne jest intensywne pobieranie tego światła poprzez liście słuchania tej prawdy. Słuchanie prawdy o celu ostatecznym człowieka daje energię do coraz nowego wysiłku ku górze, ku wieczności. W swoim czasie pojawiają się kwiaty, które świadczą o udanej przemianie wewnętrznej, ukazującej piękno widoczne dla oka, dla osób postronnych. Kwiat nie jest jednak celem samym w sobie, dla bycia podziwianym przez ludzi, ponieważ przemija, jest ulotny. Przemiana, której wyrazem jest kwiat, zmierza do wydania owocu przekazującego nowe, samodzielne i pomnożone życie. Owoc ukazuje, że trud wzrostu jest ostatecznie bezinteresowny w tym sensie, że roślina macierzysta troszczy się nie tyle o swoje przetrwanie lecz raczej o życie młode, życie dla innych. 

Małżeństwo słabo wzrasta, a raczej karłowacieje, jeśli jego głównym celem jest wzajemny egoizm, czy to w wyrachowaniu na wzajemną pomoc czy choćby wzajemną przyjemność zmysłową. Wynika to z tej prostej zasady, że człowiek rozwija się i dojrzewa dopiero wtedy, gdy ukierunkowuje się i wyrasta poza siebie, ku temu, co go przekracza, zwłaszcza ku temu, co duchowe, trwałe i wieczne. W tym oczywiście zawiera się dozgonna przyjaźń i wierność małżeńska jako pewien rodzaj bezinteresowności, gdyż współmałżonek, który otoczył opieką współmałżonka, po tegoż śmierci już nie może liczyć na wzajemność. 

Rozwój małżeństwa zależy więc od trzech zasadniczych czynników:
- naturalna miłość czy przynajmniej sympatia, do której należą też uczucia i zmysłowość, ale której istotą jest przyjaźń, czyli pragnienia bycia dla siebie nawzajem,
- miłość nadprzyrodzona czyli powiązana z wiarą katolicką, zwłaszcza co do istoty i celów małżeństwa, żywiona i przemieniająca życie zarówno indywidualne jak też małżeńskie przez prawdę o miłości Boga w Jezusie Chrystusie,
- ukierunkowanie ku celom wyższym niż wzajemne dobro, także niż doczesne dobro potomstwa, czyli staranie o zbawienie wieczne swoich dusz nawzajem i również dusz swoich dzieci. 

Trzymanie się tych wyznaczników daje gwarancję pomyślnego i owocnego przetrwania nieodzownych kryzysów, trudności, także nieszczęść, które mogą dotknąć każdą rodzinę. 


5. Czy żabę można przemienić w królewicza?

Taka przemiana jest możliwa oczywiście tylko w bajkach. Jednak także bajka jest o tyle prawdziwa, o ile rozumie się jej właściwy sens. 

Jeśli przez żabę rozumiemy kogoś z wyglądu czy pierwszego wrażenia zupełnie niesympatycznego czy wręcz odrażającego, a przez przemieniający pocałunek życzliwość wobec tego człowieka, to można odkryć w tej przypowieści jakąś prawdę. A właściwie nawet kilka prawd. Po pierwsze, że nie należy oceniać po wyglądzie czy z pozorów. Po drugie, że od naszego podejścia czy traktowania danego człowieka zależy to, kim czy jakim ten człowiek może się stać, oczywiście w pewnych granicach. Po trzecie, że możliwa jest przemiana człowieka, bądź przynajmniej przemiana naszego postrzegania danej osoby. Takie to mądrości zawarł autor tejże przypowieści. Jednak, jak każda przypowieść czy bajka, chodzi jedynie o zilustrowanie pewnych prawd, nie o dosłowny opis realnego zdarzenia czy zdarzeń. Nas interesuje pytanie, jak to się ma do spraw małżeńskich. 

W najbardziej prymitywnym i zarazem najbardziej niebezpiecznym ujęciu, bajka braci Grimm o żabie, która stała się królewiczem (część I w wydaniu z roku 1815), stanowi zachętę do okazywania czułości komuś odrażającemu, by stał się kimś pięknym i dobrym. Możemy tutaj pominąć właściwy sens tej bajki w oryginale (gdzie żaba czyli "der Frosch" jest rodzaju męskiego i urządza zaloty względem dziewczęcia, przemieniając się w końcu u jej stóp w księcia). Istotne jest, czy ta zasada jest prawdziwa. 

Jak wspomniałem wyżej, naiwne, nierozsądne i tragiczne w skutkach jest założenie, że człowiek w małżeństwie stanie się lepszy, pozbędzie się wad, nałogów, złych nawyków itp. Takie założenie występuje najczęściej po stronie zakochanych niewiast, ale nie tylko. Doświadczenie uczy, że tak to nie działa. Z drugiej strony wiemy - i to także z doświadczenia życiowego - że miłość potrafi przemieniać ludzi, zwłaszcza w połączeniu z autentyczną wiarą. Jest jednak jeden warunek: to musi być miłość rozsądna, rozumna, czyli wymagająca, trzeźwa, nie marzycielska i naiwna. Rozumność wymaga wzięcia pod uwagę także wolnej woli człowieka. Innymi słowy: dana osoba musi szczerze chcieć się zmienić czyli stać się lepszą, porzucić nałóg, wady, złe przyzwyczajenia. Owszem, trzeba się o to modlić, jednak do przełamania braku dobrej człowieka potrzeba cudu, a Pan Bóg działa cuda stosunkowo rzadko, według Swej woli, i nie mamy prawa oczekiwać, że uczyni to akurat w tym konkretnym przypadku. 

Doświadczenie uczy, że dobroć, czułość i cierpliwość często nawet rozzuchwala złoczyńcę, utwierdzając go w złu, gdyż sprawia wrażenie bezkarności i braku granic. Odbywa się to wtedy, gdy dana osoba ma wypaczone czy stłumione sumienie do tego stopnia, że jedynie kara za wyrządzone zło czy inny poważny czynnik zewnętrzny pokaże granice jej swawoli. Innymi słowy: pocałowaniem zdolnym przemienić żabę jest nie pobłażliwość i bezgraniczne znoszenie zła danej osoby, lecz stanowcze postawienie granic, nawet jeśli są one bolesne. 

Ziarnkiem prawdy jest także to, że poprawę i przemianę wewnętrzną można budować tylko na dobru, które jest obecne w jakimś stopniu w każdym człowieku. Przemieniającym pocałunkiem jest wskazanie na to dobro, na dobre cechy danego człowieka, czy przynajmniej na jego dobrą wolę, nawet jeśli jest ona słaba i skrzywiona. 

Tak więc przypowieść o żabie, która stała się królewiczem, jest prawdziwa o tyle o ile oznacza, że
- pierwsze wrażenie i pozory mogą być mylące
- każdy człowiek ma możliwość przemiany wewnętrznej
- środkiem stymulującym i pomagającym do tego jest rozumna miłość.

Nie jest natomiast prawdą, samo okazywanie dobroci i cierpliwości jest w stanie przemienić człowieka. Radykalna czy przynajmniej poważna zmiana w człowieku zawsze zależy po pierwsze od szczerej jego woli przemiany, a tego podstawą jest dostrzeżenie swego stanu oraz konieczności wychodzenia z niego, a po drugie od intensywnego wysiłku duchowego, który musi być wspomagany przez kompetentne i dobre prowadzenie duchowe. Szczególnie ten drugi warunek jest trudny do zrealizowania w przypadku osoby świeckiej. Zaś główną przeszkodą do spełnienia pierwszego warunku, czyli szczerej i trwałej woli poprawy, jest właśnie okazywanie dobroci bez konsekwentnego stawiania stanowczych wymagań. 

Generalnie jest tak, że wspólne życie przemienia oboje małżonków, przynajmniej w jakimś stopniu, nierzadko w różnym stopniu. Wzajemna ofiarna miłość jest tutaj kluczem, a nie jednostronne poświęcanie się przy odporności drugiej strony. Czy warto praktykować jednostronną ofiarność? Oczywiście tak, przynajmniej ze względu na dzieci, jednak w sposób rozsądny, przy realistycznej ocenie swoich sił i środków, a do tego zwykle potrzebna jest trzeźwa ocena sytuacji osoby trzeciej, czy to z rodziny czy spoza niej. Każdy jest odpowiedzialny z swój wkład w dobre pożycie małżeńskie. Dla zbawienia swojej duszy wystarczy uczynić to, co jest możliwe w danej sytuacji. O swoją duszę każdy musi ostatecznie sam się zatroszczyć, a ktoś inny, także współmałżonek, może i powinien jedynie pomóc. 


6. Co to są powinności małżeńskie?

Powinności małżeńskie wynikają z celów małżeństwa oraz przysięgi małżeńskiej, która jest ich uroczystym wyrazem. Składają się na nie wszystkie zadania, czynności i zachowania codzienne, które realizują te cele w odpowiednim porządku czyli hierarchii. Z całą pewnością poważnym skróceniem i zafałszowaniem jest sprowadzenie powinności małżeńskiej do współżycia intymnego, aczkolwiek także ono ma swoje miejsce w systemie relacji między małżonkami. Ich powinności są wspólne, a równocześnie zróżnicowane odpowiednio do roli ojca i matki. Należy mieć stale na uwadze komplementarność tych dwóch osób, która jest zarówno ogólna, wynikająca z różnicy płci, ale także indywidualna, czyli specyficzna dla konkretnej pary. Tak jak bowiem nie ma dwóch dokładnie tak samych ludzi, tak też nie ma dwóch takich samych małżeństw. 

Uroczystym streszczeniem powinności małżeńskich jest obrzęd sakramentu małżeństwa przepisany przez Kościół, zwłaszcza w formie tradycyjnej. 

Bo odpytaniu co do woli zawarcia sakramentalnego małżeństwa, którego istotne składniki są wykładane i wyjaśniane w naukach przedmałżeńskich i w protokole przedślubnym (jedność, nierozerwalność i dążenie do potomstwa), celebrans błogosławi i nakłada obrączki jako znak godności małżeńskiej, która jest uczestniczeniem w Bożym planie stworzenia. Nałożenie obrączek przez kapłana oznacza pochodzenie tej godności od Boga Stwórcy, co wymaga od człowieka czci i wdzięczności. 

Po nałożeniu obrączek małżonkowie wypowiadają słowa wzajemnego ślubowania.     

"Pieszczoty oralne" czyli gorszyciel w sutannie (z post scriptum)


Niestety mamy kolejny skandal w wykonaniu słynnej internetowej gwiazdy stehlinizmu, ponownie świadczący o wręcz niewyobrażalnej i karygodnej ignorancji tego osobnika, oczywiście zakładając, że to tylko ignorancja, a nie świadome zakłamywanie katolickiej teologii moralnej. Tym razem chodzi o tzw. sex oralny, o który pyta ktoś z jego odbiorców. Oto jego odpowiedź:


Podkreślam, gdyby ktoś nie zauważył: x. Szymon Bańka FSSPX uważa, że tzw. sex oralny nie stanowi żadnego problemu i że nie ma żadnego powodu do niepokoju co do niego.

Nie będę tutaj powtarzał całości wykładu, który uczyniłem odnosząc się do bzdetów w wykonaniu takich osobników jak Remigiusz Recław i Ksawery Knotz (tutaj i tutaj). Zachęcam do zapoznania się z tamtymi wpisami.

Po krótce: tzw. sex oralny jest zaliczany przez WSZYSTKIE tradycyjne podręczniki katolickiej teologii moralnej do sodomii, czyli do współżycia sprzecznego z naturą aktu małżeńskiego, ponieważ dochodzi w tym do spółkowania narządów niesłużących do aktu płodnego. Dla Szymona Bańki - aż wstyd nazwać go tutaj xiędzem - taki akt jest rodzajem pieszczoty, a to świadczy o tym, że albo nie wie, o czym mówi, albo nie chce wiedzieć, albo jedno i drugie. 

A wystarczyłoby znać chociażby nauczanie św. Tomasza, który w Summa Theologiae II-II q. 154 a. 11 (tutaj) mówi, że grzechem lubieżności jest m. in takie współżycie, że skierowane jest ono do narządu nie przeznaczonego do naturalnego czyli płodnego współżycia:

Oraz w q. 154 a. 12 ad 4:

Oczywiście wskazane już poprzednie wpisy w temacie szerzej i dokładniej opisują sprawę w oparciu o klasyczne podręczniki katolickiej teologii moralnej. 

W związku z tym zachęcam P. T. Czytelników do wystosowania skarg na tę i też na inne publiczne wypowiedzi x. Szymona Bańki, adresując je do jego przełożonych, wzywając ich do zajęcia stanowiska, wyjaśnienia sprawy oraz przeproszenia katolików za tę i za inne skandaliczne wypowiedzi tegoż osobnika.

Adres do przełożonego dystryktu:

k.stehlin@fsspx.email

Kontakt do siedziby przełożonego generalnego:

https://fsspx.org/en/contact-us-29

Kontakt do seminarium duchownego w Zaitzkofen, gdzie x. Sz. Bańka otrzymał formację:

https://zaitzkofen.fsspx.org/de/wir-freuen-uns-auf-ihre-nachricht-42924

 


Post scriptum 1

Delikwent próbuje się rozpaczliwie bronić, oczywiście w zakłamany sposób:


Oto podane przez niego strony:


Jak widać, x. Noldin mówi o tzw. niepełnych aktach lubieżności dozwolonych w małżeństwie. Zalicza do nich "spojrzenia, dotyk i tym podobne". X. Bańka widocznie nie rozumie istotnej różnicy między tego typu aktami a "sexem oralnym", który z całą pewnością jest czymś zupełnie innym niż spojrzenia, dotykanie i tym podobne. 

Drugą wspomnianą stronę podaję wraz ze stroną poprzednią, żeby mieć na uwadze kontext:



Tutaj x. Noldin rzeczywiście mówi o tym, co ma związek z tym, co obecnie jest przywoływane w obronie "sexu oralnego", wyraźnie odróżniając od spojrzeń i dotyku: mówi o aktach obrzydliwych (actus obscoeni) jak dotykanie genitaliów ustami czy językiem. Jezuita nie zajmuje tutaj swojego stanowiska, lecz zaznacza, że są teologowie, którzy takie akty potępiają jako grzech ciężki, ale są też teologowie (tych wymienia z nazwiska), którzy te akty zaliczają do niepełnych aktów lubieżności, które nie są grzechem ciężkim, aczkolwiek mogą być grzechem lekkim. 

Jak widać, x. Noldin nie rozważa tutaj specyfiki takich aktów, czyli ich obrzydliwości, a to jest przecież także istotny czynnik dla oceny moralnej. 

W każdym razie x. Bańka nie ma racji, twierdząc (jak wyżej), że z tych wypowiedzi x. Noldina wynika, jakoby "sex oralny" nie stanowił problemu moralnego. Po pierwsze, jedynie mniejszość teologów moralnych i to akurat nie świętych uważa, że akty obrzydliwe mogą być bezgrzeszne czy najwyżej grzechem lekkim. Po drugie, czym innym jest dotykanie genitaliów ustami czy językiem, a czym innym naśladowanie kopulacji w ten sposób (gdyż to jest bezsprzecznie sodomia czyli tzw. sex oralny). Tak więc x. Bańka nadal widocznie nie wie, co mówi, a nawet nie potrafi czy nie chce rzetelnie przeczytać textu, na który się powołuje, licząc widocznie na to, że naiwnym zamuli w ten sposób mózgi. 


Post scriptum 2

X. Karl Stehlin widocznie zareagował i skłonił delikwenta do następującego oświadczenia pod filmikiem:

Moje uwagi:

1. Określenie "odpowiedź nie wystarczająco precyzyjna" świadczy o braku przyznania się do poważnego, wręcz skandalicznego błędu, oraz o kolejnej próbie oszukania publiczności. To jest wybielanie siebie, aż kipiące zakłamaniem i pychą. 

2. Kłamstwem jest także, jakoby "niektórzy teolodzy moralni, że czynności, których dotyczy omawiane pytanie, nigdy nie są dokonywane w małżeństwie z czystego upodobania sprośności". Co mówi x. Noldin, widać wyraźnie powyżej: nie ma żadnego takiego twierdzenia. Jest jedynie powiedziane, że dotykanie genitaliów ustami czy językiem należy zaliczyć do niepełnych aktów lubieżności, i tyle. Przecież nikt rozsądny nie może powiedzieć, że małżeństwo bezwarunkowo chroni przed "czystym upodobaniem sprośności". Także więc Bańka znów ma widocznie urojenia, albo znów próbuje oszukać publiczność. 

3. Na poziomie językowym x. Bańka również błyszczy skandaliczną ignorancją, gdyż widocznie nie potrafi poprawnie gramatycznie ująć wyrażenia "actus luxuriae imperfecti" (w prawidłowym tłumaczeniu: "niepełne akty lubieżności"). Otóż rzeczownik "actus" - zresztą prosty i bardzo często używany w teologii - należy do deklinacji IV i nie ma formy "acti", lecz w liczbie mnogiej brzmi "actus". Ponadto sformułowanie "aktów luxuriae imperfecti" świadczy o tym, że Bańka nie umie odmieniać także przymiotników, ponieważ "imperfecti" odnosi się do "actus" (liczba mnoga), nie do "luxuriae". 

Mamy więc niestety następny popis wręcz niewyobrażalnej obłudy, pychy oraz ignorancji. 

Niechlujstwo, ignorancja i urojenia, czyli "sex oralny" raz jeszcze


Jeden z P. T. Czytelników wskazał mi na kanał o bardzo ambitnej nazwie "Panarion" (w nawiązaniu do słynnego dzieła św. Epifaniusza z Salamis, tak więc człowiek ma bardzo wysokie mniemanie o sobie), prowadzony przez anonimowego człowieka, który podobno nazywa się Adrian Skoczkowski. Chodzi o jego wypowiedź krytyczną odnoszącą się do tez pewnej "influenserki", konkretnie w temacie tzw. sexu oralnego. Nie znam tego człowieka i nic o nim nie wiem. Po zapoznaniu się z jego wystąpieniem muszę niestety stwierdzić, że bardzo wyraźnie nie jest ono dostateczne, a właściwie jest niedostateczne, gdyż zawiera szereg zasadniczych błędów a nawet kłamstw, wykazując przy tym ignorancję, niechlujstwo i zmyślanie. O niechlujstwie świadczy chociażby fakt, że cytując św. Alfonsa nie jest w stanie rozszyfrować skrótów nazwisk, których używa święty: 


A wystarczyłoby zaglądnąć do ostatniego tomu "Theologia moralis", gdzie wszystkie te skróty są wyjaśnione. Wygląda więc na to, że ten człowiek nie zapoznał się rzetelnie ze źródłem, którym się posługuje i które obficie cytuje. Także jego tłumaczenie części podstawowych pojęć łacińskich z teologii moralnej wskazuje na brak ich właściwego zrozumienia, a nawet na ich fałszowanie:


On uporczywie powtarza "naczynie uporządkowane" zamiast "narząd właściwy", "sodomia doskonała" zamiast "sodomia zupełna (całkowita)", "niedoskonałe akty" zamiast "niecałkowite akty", "dług małżeński" zamiast "powinność małżeńska". Widać, że nie ma wiele pojęcia o łacinie, a polega prymitywnie na tłumaczeniu przez maszyny internetowe. 

Zafałszowanie pojęć ma oczywiście konsekwencje dla treści, a ten człowiek porwał się na tłumaczenie z łaciny dość wyraźne nie dysponując wystarczającą wiedzą językową i merytoryczną. Zapał należy oczywiście docenić, jednak potępić należy brak rzetelności i zbytnią pewność swoich umiejętności, co ma fatalne skutki dla całości. 

O wiele ważniejsze, wręcz istotne są fałszywe tezy wypowiadane przez tego człowieka, świadczące już o poważnej ignorancji teologicznej, jak zwłaszcza:


Tak więc Skoczkowski zawęża nauczanie Kościoła do oficjalnych orzeczeń ex cathedra, co jest oczywiście błędne. W Kościele jest tak, że urząd nauczycielski (Magisterium Ecclesiae) w sensie ścisłym swoimi orzeczeniami ingeruje jedynie i dopiero wtedy, gdy dana kwestia jest niejasna bądź pojawiają się poważne błędy zagrażające dobru ogólnemu całego Kościoła bądź jego części. Innymi słowy: oficjalnego orzeczenia Magisterium w kwestii tzw. sexu oralnego nie ma dotychczas dlatego, ponieważ do niedawna, dokładnie mniej więcej do Vaticanum II sprawa była oczywista i nie wymagająca ingerencji Stolicy Apostolskiej, gdyż powszechnie w Kościele przestrzegano nauczania św. Tomasza z Akwinu oraz św. Alfonsa Liguori. Równocześnie kanonizacja tego ostatniego, a zwłaszcza ogłoszenie go przez papieża Doktorem Kościoła (przez Piusa IX w 1871 r.) oraz patronem teologów moralnych (przez Piusa XII w 195o r.) jest wyraźnym i jednoznacznym poparciem nauczania tegoż i postawieniem go za wzór. Tym samym nauczanie św. Alfonsa nie jest jednym z możliwych głosów we wielości opinii teologicznych, lecz wedle decyzji Magisterium Kościoła jest nauczaniem wzorcowym i materialnie nieomylnym, choć nie zostało formalnie zdefiniowane dogmatycznie. Każdy absolwent teologii katolickiej powinien wiedzieć, że nieomylne są nie tylko uroczyste definicje dogmatyczne, lecz tę rangę materialnie ma każde nauczanie powszechne i stałe, a do tego z całą pewnością należy nauczanie św. Alfonsa w kwestii tzw. sexu oralnego czy ogólniej sodomii. 

Następnie Skoczkowski przytacza we własnym tłumaczeniu (dość ułomnym, chyba zerżniętym z google translator czy z czegoś podobnego) kilka fragmentów pochodzących z "Theologia moralis" św. Alfonsa (zresztą nie wypowiadając nawet jego nazwiska prawidłowo). Sprawdzenie ich w oryginale jest dość trudne, ponieważ on nie podaje miejsca tych rzekomych cytatów w oryginale. Jednak z całą pewnością ten człowiek popełnia kilka przekłamań (mam nadzieję, że nieświadomie), gdyż jego "tłumaczenia" mają we wielu miejscach niewiele wspólnego z oryginałem. 

Skoczkowski odnosi się wyłącznie do tomu VI, traktat VI, rozdział 2, od numeru 915, z zupełnym pominięciem wcześniejszego wykładu z tomu III (o przykazaniu VI, od numeru 464), do którego sam św. Alfons odsyła. Jest to poważny błąd metodologiczny i hermeneutyczny, gdyż w tomie III święty dokonuje wykładu systematycznego, czyli fundamentalnego i zasadniczego dla zrozumienia także niniejszej kwestii. Nie będę szczegółowo przedstawiał i analizował wypowiedzi Steczkowskiego, gdyż są one chaotyczne, niechlujne, w istotnych częściach wręcz fałszywe i budujące skrajnie fałszywą narrację, jak chociażby umieszczanie nauczania św. Alfonsa po stronie tzw. rygoryzmu. Fałszywe jest przedstawianie przez Skoczkowskiego także treści podręcznika jezuity Hieronima Noldin'a, na który zresztą wskazywałem w poprzednich wpisach w temacie. Przedstawię natomiast właściwe, faktycznie podawane przez tychże teologów treści, gdyż wystarczająco przeczą one prezentacji Skoczkowskiego. Wygląda na to, że Skoczkowski wprawdzie czyta, lecz niechlujnie, i następnie na podstawie takiej wypaczonej lektury formułuje swoją teoryjkę ogólną, która jest oczywiście urojeniem, czyli fałszywa i do odrzucenia. 

Tą główną teoryjką - oprócz rzekomo braku nauczania Kościoła w tej kwestii - jest twierdzenie, jakoby
- św. Alfons reprezentował jedynie prywatne czyli niewiążące stanowisko teologiczne
- to stanowisko reprezentowało nurt rygorystyczny pośród teologów moralnych
- nie było zgody w tej kwestii pośród katolickich teologów moralnych
- z czasem następowało odejście od "rygoryzmu" św. Alfonsa, czego przykładem ma być pogląd jezuity H. Noldin'a.

Wszystkie te tezy są FAŁSZYWE. Oto dowody:

W tomie III, ks. 4, traktat 4, rozdział 2 (nr 464-466) św. Alfons omawia kwestię: "jakie są rodzaje lubieżności spełnionej przeciwnej naturze?". Wymienia następujące rodzaje:
1. przy różnicy płci i przez narządy właściwe, lecz w sposób niewłaściwy, powodujący niebezpieczeństwo dla nasienia złożonego w łonie
2. spowodowanie wypływu nasienia poza łonem
3. sodomia niepełna (imperfecta), czyli spółkowanie między osobami różnej płci poza narządem właściwym do prokreacji
4. sodomia pełna (perfecta), czyli spółkowanie między osobami tej samej płci, oczywiście poza narządem właściwym do prokreacji. 

Następnie św. Alfons podaje, że sodomia polega na spółkowaniu poza właściwym narządem, zarówno w przypadku osób różnej płci jak też tej samej płci. Różnice między teologami dotyczą jedynie określenia pojęcia sodomii, tzn. czy istotą tego pojęcia jest niewłaściwość narządu, czy niewłaściwość płci. Wszyscy teologowie są więc zgodni co do tego, że spółkowanie narządem niewłaściwym do prokreacji jest grzeszne. 

W tomie VI, ks. 6. traktat 6, rozdz. 2 "o używaniu małżeństwa" św. Alfons mówi między innymi o niewłaściwych sposobie współżycia (nr 915-916). 

Najpierw zauważa, że spółkowanie poza narządem właściwym dla prokreacji jest nazywane przez jednych teologów "prawdziwą sodomią" (vera sodomia), zaś przez innych "grzechem ciężkim przeciw naturze" (grave peccatum contra naturam). Taki akt, o ile wykluczone jest wylanie nasienia poza łonem żony, jest uważane przez niektórych teologów za grzech lekki, aczkolwiek za godny potępienia. 

Doktor Kościoła omawia wprost kwestię: "czy mąż grzeszy śmiertelnie (peccet mortaliter) zaczynając kopulację w narządzie niewłaściwym, by potem ją dokończyć w narządzie właściwym?". Jak zwraca uwagę, niektórzy teologowie odpowiadają na to pytanie negatywnie, o ile w takim akcie nie ma niebezpieczeństwa wylania nasienia poza łonem. Uzasadnieniem jest tutaj, iż dotyk narządów płciowych między małżonkami nie jest niedozwolony pod grzechem ciężkim. Według św. Alfonsa jednak powszechna i prawdziwsza jest opinia innych teologów, według których taki akt jest prawdziwą sodomią, aczkolwiek niepełną. 

Następną kwestią jest: "czy grzechem ciężkim jest pocieranie męskiego narządu płciowego męża w okolicy przedniego narządu żony?". Jak podaje św. Alfons, niektórzy teologowie odpowiadają negatywnie, gdyż dotykanie warg narządu przedniego (os vasis praeposteri) żony nie jest ukierunkowane na spółkowanie sodomickie. Jednak prawdziwsza jest opinia innych teologów, gdyż taki dotyk zwykle nie może się odbyć bez pożądania sodomickiego, czyli upodobania w takiej przyjemności. 

Jak widać, w żaden sposób spółkowanie sodomickie - czyli narządem niewłaściwym do prokreacji - nie jest uznawane za bezgrzeszne. Różnice zdań między teologami dotyczą wyłącznie definicji pojęcia sodomii oraz ciężaru grzechu pod pewnymi warunkami. Zaś św. Alfons opowiada się za opinią większości teologów, nigdy nie forsując swojej. 

Podobnie rzecz się ma z podręcznikiem jezuity x. Hieronima Noldin'a: nie ma w nim NIC, co by stanowiło choćby cień uznania "sexu oralnego" za bezgrzeszny. Wręcz przeciwnie. 

X. Noldin, którego z całą pewnością nie można zaliczyć do rygorystów moralnych, poświęca w swojej Summa Theologiae moralis specjalny tomik tematyce VI przykazania oraz małżeństwa. 

Według niego sodomia jest jednym z grzechów przeciw pierwszemu i istotnemu celowi małżeństwa jakim jest prokreacja. Zgodnie z definicją podaną przez św. Alfonsa, sodomią niepełną (imperfecta) jest penetracja przez męża narządu żony niewłaściwego dla prokreacji. Jest to zawsze grzech ciężki, jeśli odbywa się za zgodą obydwojga małżonków. Także pozytywne współdziałanie w sodomii nie jest nigdy dozwolone. Z poważnej przyczyny (jak jedność małżeństwa, pokój w rodzinie) wolno jest żonie nie opierać się takiemu aktowi ze strony męża, ale po następującymi warunkami:
- przyzwolenie jest konieczne dla ochrony przed większym złem
- żona nie zgadza się wewnętrznie na przyjemność płynącą z takiego aktu.

Noldin zaznacza, że nieuporządkowane czy wręcz obrzydliwe akty intymne małżonków, które same w sobie nie są przeciwne naturze aktu małżeńskiego czyli prokreacji, nie muszą być grzechem ciężkim. Gdy nie zachodzi pożądanie sodomickie, to nie są grzechem ciężkim następujące przypadki:
- zaczęcie spółkowania w narządzie niewłaściwym do prokreacji z zamiarem dokonania w narządzie właściwym
- dotykanie narządem płciowym męża niewłaściwego dla prokreacji narządu żony, o ile nie ma niebezpieczeństwa wylania nasienia poza łonem. 

Są to więc zasady identyczne z tym podanymi przez św. Alfonsa: spółkowanie narządem niewłaściwym do prokreacji jest zawsze grzechem, także wtedy, gdy odbywa się jako wstęp do właściwego spółkowania, choć pod pewnymi warunkami nie jest grzechem ciężkim. Jedynie poddanie się z poważnych przyczyn aktowi sodomickiemu ze strony męża nie jest grzeszne, aczkolwiek pod pewnymi warunkami. 

Porównanie tych danych z niechlujnym gadaniem Skoczkowskiego prowadzi nieuchronnie do pytania, jak on może aż tak bezczelnie kłamać. Nie umie czytać? Nie chciało mu się uważnie i rzetelnie czytać? A może jednak ma on zamiar oszukiwać katolików na doraźny użytek? Może kiedyś zbliżymy się do odpowiedzi na te pytania.