Zasady komentowania: bez anonimowych komentarzy

Czy wolno publikować prywatną korespondencję?


Kwestia pojawia się dość regularnie. Często pojawia się mniemanie, jakoby tajemnica korespondencji zabraniała publikowania prywatnej korespondencji. Jest to przede wszystkim nieporozumienie.

Otóż tajemnica korespondencji to pojęcie prawne z dziedziny praw osobistych. Kodeks karny art. 267 zabrania łamania tajemnicy korespondencji w tym znaczeniu, że nie wolno w nieuprawniony sposób zapoznawać się z listami czy wiadomościami adresowanymi do kogoś innego bez zgody tej osoby, ani publikować ich. Innymi słowy: tajemnica korespondencji dotyczy osób trzecich, czyli innych osób niż nadawca i adresat. Nadawca wysyłając wiadomość czy list do adresata sprawia, że ta wiadomość czy list staje się tegoż własnością. Tutaj działa już prawo własności, tzn. adresat ma prawo dysponować wiadomością czy listem otrzymanym od nadawcy według swojego uznania. Ani prawo stanowione, ani naturalne nie nakłada w tym względzie żadnych ograniczeń. 

Skąd się wzięło obiegowe a błędne przeświadczenie, jakoby było inaczej? Otóż wynika ono z pomylenia i nieporozumienia. Owszem, istnieje obyczajowa - nie prawna - dyskrecja w odniesieniu do korespondencji o tyle, o ile dotyczy ona spraw intymnych czy z zastrzeżeniem tajności ze strony nadawcy. NIC więcej. To znaczy: jeśli dana korespondencja nie zawiera ani treści intymnych, ani treści z zastrzeżeniem tajności, na które to zastrzeżenie wyraźnie zgodził się adresat, wówczas adresata nie obowiązuje ŻADNE ograniczenie co do publikowania, ani prawne, ani nawet obyczajowe. 

Oczywiście, ta prosta zasada jest niewygodna wówczas, gdy treść opublikowanej korespondencji jest w jakiś sposób kompromitująca dla nadawcy, który zakładał - bez wyraźnego zastrzeżenia tajności wyraźnie zaakceptowanego przez adresata - że nikt oprócz adresata się o niej nie dowie. To założenie nadawcy w żaden sposób nie stanowi o bezprawności czy nieobyczajności publikacji, zwłaszcza gdy jest ona konieczna czy użyteczna dla ochrony czyjegokolwiek dobra, np. dobrego imienia. 

Prawda wyzwala czyli moje doświadczenia z FSSPX



Dla tych P. T. Czytelników, którzy nie wiedzą, co oznacza skrót FSSPX, wyjaśniam, że po polsku oznacza on: Bractwo Kapłańskie Św. Piusa X. Założone ono zostało przez abpa Marcel'a Lefebvre w 1970 r. jako "pobożne stowarzyszenie" (pia unio) na prawie diecezjalnym z aprobatą biskupa szwajcarskiej diecezji Fribourg na okres próbny (ad experimentum) 3 lat, co następnie zostało przedłużone na następne 3 lata. Od nazwiska założyciela bierze się nazwa "lefebvryści", zresztą bardzo nielubiana przez członków i zwolenników. Resztę szczegółów można łatwo znaleźć w internecie.

Dlaczego poruszam ten temat? Ano dlatego, że ma on ścisły związek z niniejszym blogiem, co wyjaśnię poniżej, a temat pojawia się dość często przy różnych okazjach. Kilkakrotnie odpowiadałem na powiązane pytania. Niestety musiałem tutaj też kilkakrotnie korygować słowa i czyny członków FSSPX, zwłaszcza x. Szymona Bańki. Teraz nastąpił czas na ogólniejsze uwagi i poniekąd podsumowanie, które z konieczności musi zawierać także wątek autopsyjno-autobiograficzny, co wyjaśnię w trakcie. 

Moje doświadczenia z FSSPX zaczęły się w 1997 r. w konsekwencji mojej wydanej wówczas książki pt. W obronie Mszy św. i Tradycji katolickiej, której kupowanie zresztą stanowczo odradzam, ponieważ wydawca Marcin Dybowski mnie oszukał i nie płaci honorarium autorskiego (według umowy 10% ceny książki), a obecnie przygotowuję drugie, poszerzone wydanie. Otóż w tej książce zawarłem też rozdział dotyczący nauczania i postępowania abpa M. Lefebvre'a, a to na podstawie jego kazań opublikowanych po polsku. Wyprowadziłem z nich wniosek, że stanowisko Arcybiskupa wobec Jana Pawła II w ciągu lat stopniowo się radykalizowało, co doprowadziło do udzielenia przez niego w 1988 r. sakry biskupiej czterem ze swoich kapłanów i wskutek tego do orzeczenia exkomuniki na niego i wyświęconych biskupów (która to kara została uchylona przez Benedykta XVI w 2009 r.). Według mojej ówczesnej oceny wyjaśnieniem - i poniekąd usprawiedliwieniem - tego czynu abpa M. Lefebvre'a był fakt, że w jego wypowiedziach w okresie przed tą decyzją można zauważyć ukryty sedewakantyzm. Wówczas nie wiedziałem nic o usuwaniu przez niego z FSSPX kapłanów, którzy otwarcie głosili sedewakantyzm, co miało miejsce już w latach 70-ych, gdy stanowisko Arcybiskupa jeszcze nie było tak radykalne jak w 1988 r. W każdym razie treść książki także w innych kwestiach wzbudziła oburzenie ze strony x. Karl'a Stehlin'a, który wówczas rozwijał działalność FSSPX w Polsce. W czasopiśmie "Zawsze wierni" opublikował nie tyle polemikę, co raczej osobisty atak na moją osobę, nazywając mnie "konserwatywnym modernistą". O dziwo opublikowano także moją replikę. Prawdopodobnie zawdzięczam to ówczesnemu redaktorowi naczelnemu - obecnie słynnemu - Sławomirowi Cenckiewiczowi. X. Stehlin jednak się nie poddawał i znów mnie zaatakował. Na to również odpowiedziałem, jednak tym razem moja replika nie została opublikowana. Natomiast zadzwonił do mnie p. Cenckiewicz z propozycją publicznej debaty z x. Stehlinem. Moderatorem miał być redaktor modernistycznego organu KAI Krzysztof Gołębiowski. W odpowiedzi postawiłem warunek wstępny: publiczne odwołanie przez x. Stehlina obraźliwego określenia mnie "konserwatywnym modernistą". Warunek nie został spełniony i na tym sprawa się zakończyła. 

Drugi mój kontakt z FSSPX miał miejsce w Monachium, gdy posługiwałem w słynnej parafii św. Piotra w centrum miasta, najstarszej parafii stolicy Bawarii. Sprawowałem tam regularnie także Msze św. według mszału św. Piusa V, co przyciągało m. in. wiernych, którzy uczęszczali także do przeoratu FSSPX. To dzięki nim nawiązał ze mną kontakt x. Robert Schmitt FSSPX, który był wyznaczony przez swoich przełożonych do kontaktów z kapłanami spoza FSSPX. Odwiedził mnie i zaprosił na spotkania dla kapłanów organizowane w seminarium w Zaitzkofen. Równocześnie dość wyraźnie zaproponował mi wstąpienie do FSSPX. W spotkaniach uczestniczyłem dwa razy (chyba w roku 2009), po czym nie byłem już zapraszany (nie wiem właściwie dlaczego, być może dlatego, że nie zostawiłem żadnej "ofiary", a nie zostawiłem, ponieważ nie przyszło mi na myśl, że tak trzeba, skoro zostałem zaproszony bez żadnej choćby sugestii opłaty). Podczas jednego ze spotkań ówczesny rektor seminarium, x. Franz Schmidberger, wspomniał o x. Stehlinie. Odniosłem wrażenie, że znał moje doświadczenie z nim, a równocześnie próbował mnie zachęcić do nawiązania kontaktu i współpracy. 

Kolejny epizod nastąpił dopiero w 2020 r., gdy zamieszkałem w Rzeszowie. Otóż niegdyś w kontekście posługiwania w parafii w Monachium pewne zaprzyjaźnione małżeństwo wspomniało o swojej dawnej, z czasu młodości zażyłej znajomości z x. Anselmem Ettelt'em, pochodzącym z okolic Monachium, a posługującym obecnie w kaplicy FSSPX w Rzeszowie oraz w Jarosławiu. Przy pewnej sposobności poznałem go osobiście. Gdy z początkiem tego roku osiedliłem się w miejscowości rodzinnej, a nie miałem jeszcze urządzonej kaplicy domowej, poprosiłem x. Ettelt'a o możliwość sprawowania Mszy św. w kaplicy w Jarosławiu przez kilka dni, gdyż od lipca 2021 r. - wskutek motu proprio "Traditionis custodes" - niestety nie mam możliwości sprawowania w kościele parafialnym. X. Ettelt się zgodził i z tego wynikł kontakt z miejscowymi wiernymi, którzy chętnie uczestniczyli we Mszy św. Natychmiast też wystąpili z propozycją, bym regularnie sprawował dla nich Msze św., gdyż kapłani FSSPX przyjeżdżają do Jarosławia tylko na niedziele. W myśl kanonu 1752 Kodexu Prawa Kanonicznego (salus animarum suprema lex) zgodziłem się i zgodził się także x. Ettelt. Po kilku tygodniach, w lutym x. Ettelt poinformował mnie, że x. Stehlin życzy sobie rozmowy ze mną. Ów napisał do mnie z propozycją rozmowy: 

Rozmowa była kilkunastominutowa. Odbyła się w przyjaznej atmosferze i x. Stehlin zaproponował mi współpracę. Powiedział, że prawie wszyscy księża FSSPX zgadzają się ze mną w sprawie koronki s. Faustyny. Wspomniał też o blogu i przyznał, że sprawa tego chóru ustawionego pośladkami do Najświętszego Sakramentu (por. tutaj) jest rzeczywiście skandaliczna. Przyznał też, że sam nie czyta bloga, ale doszły do niego głosy, że mam "ostry język". Z mojej strony obiecałem, że przejrzę moje wpisy w temacie x. Szymona Bańki i że usunę wszystkie wyrażenia, które mogłyby zostać interpretowane jako atak na FSSPX. Tak też uczyniłem. 

W trakcie Wielkiego Postu pojawiło się ze strony wiernych życzenie sprawowania Triduum. Skontaktowałem się więc z x. Ettelt'em w tej sprawie, który mi polecił zwrócenie się do x. Stehlina, co uczyniłem:

Odpowiedź przyszła dość rychło:


Tak więc zgoda była jednoznaczna, co jest istotne dla dalszego biegu wydarzeń. Na początku Wielkiego Tygodnia napisał do mnie x. Ettelt:

W mojej odpowiedzi jest oczywiste, że zgodnie z ustaleniem liturgia odbędzie się według formy starszej, gdyż to w niej we Wielki Piątek nie ma Komunii św. dla wiernych:


W odpowiedzi x. Ettelt nie wyraża jakichkolwiek zastrzeżeń: 


Jednak dokładnie w tym samym czasie, na początku Wielkiego Tygodnia, jedna z kobiet (Jolanta N.), dowiedziawszy się o planowanej formie wszczęła zamęt w imię swoiście rozumianej wierności dla FSSPX. Jej małżonek (Klaudiusz N.) według pierwotnego planu miał pomagać w przygotowaniach do liturgii oraz służyć jako ministrant. Jednak nagle (chyba we wtorek Wielkiego Tygodnia) poinformował inne osoby - pomijając mnie - że ani on ani jego rodzina nie będzie uczestniczyła w Triduum. Równocześnie powiedziano mi, że Jolanta N. wysuwa jakieś bliżej nieokreślone zarzuty wobec mnie. W związku z tym zatelefonowałem do niej, prosząc o wyjaśnienie czy raczej o powtórzenie tego wobec mnie, co twierdziła o mnie wobec innych osób. Jolanta N. nie podjęła wcale tematu i po kilku wykrętnych zdaniach zakończyła rozmowę. Od tego też czasu wszczęła nagonkę na moją osobę. Pośrednio dotarło do mnie, że chodziło o bloga. Podobno twierdziła, że gdyby księża FSSPX znali bloga, to by mnie od razu wyrzucili z kaplicy. W obawie przed skutecznością jej poczynań wierni wystosowali w czerwcu pismo do x. Stehlin'a z podziękowaniem za moją posługę. Nie dostali żadnej odpowiedzi, co już świadczy o potraktowaniu ich przez x. Stehlin'a. Tymczasem Jolanta N. nie ustawała w swoich wysiłkach. W końcu x. Hubert Kuszpa FSSPX, który jest "przeorem" na tym terenie i to bardzo uwielbianym przez Jolantę N., zapowiedział wizytę x. Stehlin'a w Jarosławiu, która miała przynieść rozwiązanie konfliktu o moją skromną osobę. X. Stehlin poprosił o rozmowę ze mną:


W krótkiej rozmowie oznajmił od razu, że "musimy zakończyć" moje Msze św., a uzasadnił to tym, że powstało wzburzenie z powodu tego, iż on mi pozwolił na starszą formę Triduum, bo też inni kapłani, zwłaszcza ci, którzy przeszli z diecezyj do FSSPX, chcieliby dostać takie pozwolenie, a to by spowodowało zamieszanie. Podkreślił, że oprócz Jolanty N. nikt z wiernych w Jarosławiu się na mnie nie skarżył, ale on musi dbać o jedność w łonie FSSPX w Polsce. Przyjąłem to do wiadomości, nie domagając się dalszych wyjaśnień, gdyż nie sprawowałem tam Mszy św. we własnym interesie (przez ponad dziewięć miesięcy dojeżdżałem na swój koszt, aczkolwiek w tym czasie dwukrotnie od dwóch osób otrzymałem ofiarę na paliwo), lecz na prośbę i dla dobra wiernych. Tym niemniej takie uzasadnienie wydawało mi się bardzo dziwne, skoro decyzja zapadła dopiero ponad pół roku po Triduum i to bez żądania dostosowania się przeze mnie w tej kwestii na przyszłość. Post factum okazało się, że błędem z mojej strony było przyjęcie zaproszenia do rozmowy zarówno w lutym jak też ostatnio w październiku, gdyż post factum i wobec innych osób x. Stehlin przedstawił zupełnie inną wersję rozmowy i wydarzeń. 

Otóż po rozmowie ze mną x. Stehlin miał jeszcze spotkanie z wiernymi, które poświęcił swojej decyzji usunięcia sprawowania Mszy św. przeze mnie. Nie byłem obecny na tym spotkaniu, a o jego treści poinformowało mnie sukcesywnie w sumie 7 osób, niektóre także pisemnie. Wszystkie te osoby wyraziły swoje zaskoczenie, zasmucenie i oburzenie decyzją x. Stehlin'a, moim zdaniem zupełnie słusznie. Mnie natomiast zaskoczyła i zbulwersowała treść jego wystąpienia wobec wiernych, które z natury rzeczy dotyczyło mojej osoby. W takiej sytuacji zażądałem od x. Stehlin'a wyjaśnień:



W odpowiedzi x. Stehlin zastosował swoją typową taktykę - chciał załatwić sprawę w rozmowie, żeby uniknąć dowodów i móc przedstawiać fałszywą wersję wydarzeń:


Tym razem już nie byłem naiwny i nalegałem na pisemną odpowiedź:


Jednak nie było łatwo, bo x. Stehlin próbował dowiedzieć się najpierw, kim są "donosiciele":


Widocznie puściły mu nerwy, bo poczuł, że łajdaczenie nie będzie tym razem proste. Tym samym się zdemaskował, bo zamiast odpowiedzi na proste pytania wzięła go złość na tych, którzy nie posłuchali jego szantażowania na spotkaniu 9 X, jakoby "szemranie" przeciw jego decyzji było rzekomo grzechem przeciw posłuszeństwu, być może nawet ciężkim. Jednak nie poddałem się:


Po dłuższym namyśle i naradach ze wspólnikami odpowiedział jednak następująco, aczkolwiek nie mniej kłamliwie:



No cóż. To są szczyty zakłamania i obłudy. Zwrócę uwagę tylko na jeden znamienny szczegół: to wprawdzie jest kłamstwo, ale ciekawe jest, że niby żądał ode mnie usunięcia wpisów o Bańce, natomiast od Bańki chciał żądać tylko unikania przyszłej polemiki ze mną, czyli że Bańce w istniejących już i mających pozostać wystąpieniach wolno nadal bredzić i oszukiwać ludzi, a mnie nie wolno wykazywać, że Bańka bredzi i oszukuje. No cóż, mistrz dyplomacji... Odpowiednio mu odpisałem:


Sprawa ma też szerszy zasięg, który znowu poświadcza zakłamanie i obłudę tego grona. 

Otóż, jak wspomniałem, x. Stehlin zostawił wiernych ze swoją zaskakującą i niezrozumiałą dla nich decyzją, tudzież z kłamliwym uzasadnieniem wraz z szantażem emocjonalnym o rzekomym grzechu - może nawet ciężkim - w razie oporu wobec jego decyzji. Uzasadnienie było wprawdzie inne niż wobec mnie, ale również mętne i pokrętne, wskutek czego wierni byli zdani na domysły. Te domysły szły w kierunku doszukiwania się mojej winy, co dopiero pośrednio i stopniowo do mnie docierało. Wpierw nie przejmowałem się tym wcale. Jednak wiernym sprawa nie dawała spokoju i zaprosili mnie na spotkanie dnia 21 X w domu państwa S. w Jarosławiu, którzy zresztą należą do głównych utrzymujących działalność FSSPX w tym mieście. Z razu nie wyczułem stanu rzeczy, ale okazało się, że po pierwsze zostałem przesłuchany co do mojej wersji sprawy, a po drugie oczekiwano jakichś ruchów czy "poprawy" z mojej strony, by FSSPX łaskawie wyraziło zgodę na mój powrót do kaplicy. Z mojej strony zaoferowałem skontaktowanie się z x. Stehlin'em oraz z Jolantą N., która sprawiła bieg wydarzeń i ostatecznie taką a nie inną decyzję x. Stehlin'a. W podanej wyżej poczcie zacząłem od wyjaśnienia sprawy uzasadnienia jego decyzji wobec wiernych (z rezultatem jak wyżej). Dwa dni po spotkaniu dotarło do mnie, że syn państwa S., Michał S., który jest (czy był) głównym z ministrantów, twierdził, jakoby powodem decyzji x. Stehlin'a było moje nieposłuszeństwo co do formy Triduum. W skrócie: Michał S. twierdził, że x. Stehlin dał najpierw pozwolenie na starszą formę, ale potem odwołał pozwolenie, o czym ja zostałem rzekomo poinformowany, a mimo tego nie odstąpiłem od starszej formy. Michał S. twierdził, że wie to od x. Ettelt'a, ale wobec mnie nigdy takiego zarzutu nie wyraził, lecz wobec osób trzecich, co ponownie ukazuje mentalność i metody postępowania tego grona. Wobec tego poprosiłem go o wyjaśnienie, które okazało się znów zakłamane:



Podsumowuję: Michał S. stanowczo twierdzi, że byłem przez x. Ettelt'a informowany o wycofaniu zgody na starszą formę i to wycofanie zignorowałem. To jest oczywista nieprawda, skoro nawet we Wielkim Tygodniu x. Ettelt wiedział o tym, że będzie starsza forma, i w żaden sposób wobec mnie nie wspomniał o wycofaniu zgody x. Stehlin'a. Reszta nie jest istotna. Nawet gdyby Michał S. polecał mi kontaktowanie się z x. Hubertem Kuszpą, to niby w jakim celu, skoro o sprawie decydował jego przełożony czyli x. Stehlin? W takim stanie sprawy musiałem zażądać wyjaśnienia także od x. Ettelt'a: 


Odpowiedź otrzymałem wprawdzie znów mętną i pokrętną, jednak demaskującą, gdyż wynika z niej, że nie było żadnego wycofania zgody na starszą formę:



Musiałem jednak dopytać:


Otrzymałem odpowiedź:



Odpowiedź jest wprawdzie znów mętna i pokrętna, jednak obala jednoznacznie zarzut, jakoby było wycofanie zgody na starszą formę Triduum, które zlekceważyłem. Ponadto mówi wprost, że powodem decyzji x. Stehlin'a nie była sprawa Triduum, lecz treść niniejszego bloga. A to jest sprzeczne z uzasadnieniem podanym przez niego zarówno wobec mnie jak też wobec wiernych. 

Mamy więc do czynienia z rutynowym i bezwzględnym zakłamaniem. Tu nie chodzi o mnie, ponieważ robiłem to dla wiernych, nie dla siebie. To przede wszystkim wierni zostali nie tylko pozbawieni Mszy św. i spowiedzi w tygodniu, lecz zostali okłamani i oszukani. Tym samym stało się oczywiste, że x. Stehlin'owi nie zależy na sakramentach dla wiernych, lecz na dość specyficznie pojętym interesie FSSPX, nawet za cenę prawdy i udzielania sakramentów wiernym. To wierni utrzymują kaplicę w Jarosławiu, pokrywając koszty czynszu i opłat (obecnie 3000 zł miesięcznie), a drugie tyle (podobną sumę) wpłacają jako ofiarę na konto FSSPX, otrzymując za to od FSSPX tylko Msze św. w niedziele po południu (czyli FSSPX zarabia za jeden przyjazd przynajmniej 600-700 zł na czysto). I oczywiście traktowanie ich jak durne owce, którym x. Stehlin wmawia grzech nieposłuszeństwa, jeśli nie będą potulnie i "bez szemrania" przyjmować wszystkiego, co on zechce dla nich postanowić, nawet jeśli jest to na ich niekorzyść. 

Dla mnie osobiście ta historia jest bardzo pouczająca. Tak okazało się, kim niestety jest x. Karl Stehlin oraz FSSPX, o ile on je reprezentuje. Być może mieli nadzieję, że dla bezinteresownego posługiwania wiernym w ich kaplicy poświęcę ukazywanie prawdy na blogu, także tej niewygodnej dla nich. Głównym motorem decyzji x. Stehlin'a był przypuszczalnie x. Szymon Bańka, który ma widocznie dość ciekawą pozycję w FSSPX, mimo że jest w gruncie rzeczy nadętym pychą ignorantem, którego musi słuchać nawet sam x. Stehlin, posuwając się wręcz do oszukiwania wiernych. W każdym razie ta sprawa dość wyraźnie śmierdzi i ujawnia patologiczny stan wewnątrz FSSPX, który ma znamiona sekciarstwa. Tyle póki co pod rozwagę. 


P. S.

Ujęcie na obrazku pochodzi z wystąpienia x. Stehlina w kaplicy w Nagasaki:






Pytania o sztukę kościelną


1. Anachronizmy nie muszą być sprzeczne z prawdziwością historyczną. W zasadzie prawdziwości historycznej chodzi o zgodność z wydarzeniami, czyli o taką ich prezentację, która daje odbiorcy dostęp do wydarzenia historycznego. Ten dostęp jest możliwy a być może nawet konieczny poprzez posłużenie się współczesnymi atrybutami czy symbolami godności królewskiej, biskupiej itp. 

2. Podobnie jak w 1. Istotny jest przekaz stosowny do odbiorcy. Odbiorca wschodni zna strój biskupi wschodni, zachodni zbiór mu niewiele mówi. 

3. Putto to, o ile wiem, wynalazek barokowy. W nim jest zawarte nawiązanie do niewinności dziecięcej. Można z tym dyskutować. Wiadomo, że nie jest to rozwiązanie idealne. Nie wiem, czy istnieje lepsze. W każdym razie fałszu nie widzę. 

4. Takie przedstawienie nawiązuje do Księgi Daniela 7, czyli ma solidną podstawę biblijną. 

Jak katolik powinien traktować tzw. halloween?

 


Problem ze "świętowaniem" halloween ma dwa główne aspekty: historyczny i treściowy, w tym także teologiczny. 

Historycznie wydaje się prawdopodobne, że korzeniem jest pogańsko-celtyckie święto samhain, obchodzone wieczorem i w nocy z 31 października na 1 listopada. Jest ono związane zarówno z rytmem przyrody jak też z mitologią, czyli religią celtycką. Według tej mitologii jest to jedno z tych świąt, gdy ludzie mają dostęp do świata zmarłych i odwrotnie. Istnieje tu zresztą pewna analogia do starosłowiańskiego świętowania tzw. dziadów, ale to jest osobny temat. Podczas święta samhain palono świąteczne ogniska, z których płonące drzazgi zabierano do domostw, co miało dawać ochronę przeciw złym mocom. Te dwa elementy - obecność dusz zmarłych oraz ogień względnie światło - można dostrzec także w świętowaniu halloween. 

Skąd się wzięło świętowanie halloween? Wiele wskazuje na to, że powstało ono w wyniku ludowej, folklorystycznej recepcji chrześcijańskiego kultu wszystkich świętych i modlitwy za zmarłych w kontekście pogańskiego zwyczaju święta samhain, które zostało częściowo jakby schrystianizowane przez przeniesienie kościelnego święta wszystkich męczenników - obchodzonego pierwotnie w okresie wielkanocnym (13 maja) - na 1 listopada (przez papieża Grzegorza III, † 741). Wprawdzie historycy spierają się w kwestii związku halloween z pogańskim świętem samhain, gdyż przeniesienie święta Wszystkich Świętych na dzień, w którym pierwotnie świętowano samhain, jest udokumentowane najpierw dla Włoch, nie dla terenów historycznie i kulturowo celtyckich. Jednak trzeba mieć na uwadze, że odległość geograficzna nie jest w dziedzinie kościelnej istotna, ponieważ Kościół już wtedy dysponował wyśmienitymi kanałami komunikacji wewnętrznej. 

W każdym razie w celtyckiej Irlandii i pobliskich regionach doszło do swoistego połączenia chrześcijańskiego święta z elementami zwyczajów pogańskich, co wyraża właśnie nazwa halloween, oznaczająca "wieczór wszystkich świętych" (All Hallows’ Eve). To ludowe święto istniało pierwotnie tylko na terenie katolickiej Irlandii, podczas gdy w protestanckich regionach wysp brytyjskich w ten dzień obchodzono święto tzw. reformacji. Wprawdzie protestancko-liberalny etnolog religii James Frazer (The Golden Bough, 1922) nazwał halloween "starym pogańskim świętem zmarłych z cienką powłoką chrześcijańską". Świadczy to jednak raczej o jego uprzedzeniach i braku zrozumienia dla katolickich zasad teologicznych i duszpasterskich niż o solidnej wiedzy naukowej. Otóż Kościół w swojej działalności misyjnej zwykle nawiązywał do elementów religijności zawartych w zwyczajach pogańskich (tak np. panteon rzymski został przemieniony na świątynię katolicką poświęconą kultowi świętych męczenników). Tak w kontekście celtyckiego święta samhain katolicyzm skierował myśli i zwyczaje ku prawdziwemu kultowi ludzi świętych oraz ku modlitwie za zmarłych, w wyniku czego powstało ludowe świętowanie halloween. A tego protestanci w ramach swojej fałszywej teologii - odrzucającej zarówno kult świętych jak też modlitwę za dusze w czyśćcu - nie rozumieją. 

Znamiennym przykładem połączenia chrześcijaństwa z pogaństwem w pierwotnym iryjskim zwyczaju halloween jest opowieść odnosząca się do pochodzenia lampy w formie znanej obecnie oświetlonej od wewnątrz dyni. Otóż według ludowej opowieści (źródło tutaj) żył niegdyś kowal Jack, który był skąpym pijaczyną. Gdy pewnego razu siedział sobie w karczmie, nagle stanął przed nim diabeł, chcąc go zabrać ze sobą do piekła. W zamian kowal Jack zażądał od diabła zafundowanie mu jeszcze jednego drinka. Diabeł zgodził się na taki pakt, a nie mając pieniędzy, sam zamienił się w monetę, żeby zapłacić karczmarzowi za drinka dla Jack'a. Wtedy sprytny Jack chwycił diabła zamienionego w monetę i wsadził go do swojej kieszeni, trzymając mocno. A ponieważ w kieszeni miał srebrny krzyżyk, diabeł nie mógł się uwolnić ani przemienić się z powrotem w swoją zwykłą postać. Wówczas sprytny Jack postawił diabłu warunek: wypuści go z kieszeni wtedy, jeśli diabeł pozwoli mu jeszcze pożyć 10 lat na ziemi. Po 10 latach diabeł powrócił, żeby zabrać Jack'a do piekła. Sprytny Jack znowu poprosił diabła o ostatnią przyjemność przed śmiercią, mianowicie o jabłko z pobliskiej jabłoni. Gdy diabeł wszedł na drzewo, wówczas Jack szybko wyrył na drzewie krzyż, wskutek czego diabeł nie mógł z niego zejść. W tej sytuacji Jack wymusił na diable pakt, że za usunięcie krzyża wyrytego na korze jabłoni diabeł już odtąd na zawsze zostawi Jack'a w spokoju. Gdy potem Jack po wielu latach zmarł, poszedł do bramy nieba prosząc o wstęp. Ponieważ swoim życiem nie zasłużył na niebo, nie został wpuszczony, lecz odesłany do bram piekła. Jednak także tam nie został wpuszczony, gdyż diabeł był związany zawartym niegdyś paktem, że nie weźmie duszy Jack'a. Tak więc Jack musiał wrócić na ziemię. Ponieważ była jesień - pora wilgotna i zimna - diabeł ze współczucia dał Jack'owi żarzący węgielek prosto z ognia piekielnego. Jack włożył węgielek do wydrążonej rzepy, którą miał przy sobie na drogę, żeby mu świecił w ciemności. Od tego czasu nieszczęsna, zewsząd odrzucona dusza Jacka błąka się z lampą po tym świecie. A według wierzeń ludowych światło z ognia umieszczonego w wydrążonej rzepie bądź dyni ma odstraszać złe moce. 

Tak więc mamy tutaj pomieszanie elementów chrześcijańskich (grzech, diabeł, krzyż, niebo, piekło) z pogańskimi (pewne miłe cechy diabła, przemiana diabła w materię, błąkanie się duszy po śmierci). Przeważają elementy chrześcijańskie, zwłaszcza w postaci kary za grzeszne życie oraz w możliwości przeciwstawienia się diabłu. Niechrześcijański jest natomiast brak dobrego wzoru nawrócenia u głównego bohatera. "Zwycięstwo" nad diabłem polega jedynie na jego przechytrzeniu. Pojawia się wprawdzie chrześcijański znak krzyża, jednak w funkcji quasi magicznej. Tym niemniej opowieść ta zawiera chrześcijański morał: przez życie doczesne zasługujemy na życie wieczne. W postaci Jack'a błąkającego się z lampą pośród nocy można by rozumieć dusze czyśćcowe potrzebujące modlitwy Kościoła, tym samym nawiązanie do katolickiego Dnia Zadusznego. 

Jak to się ma do popularnego obecnie "świętowania" halloween? 

Otóż prócz stawiania wydrążonej dyni ze światłem wewnątrz - i to zwykle bez znajomości opowieści o sprytnym Jack'u - nie ma właściwie związku między tradycyjnym, ludowym, pierwotnym świętem halloween a tym, co jest obecnie znane pod tą nazwą. Należy mieć na uwadze, że pierwotny, iryjski ludowo-katolicki zwyczaj został w ostatnich dekadach (z początkami w pierwszej połowie XX w.) podobnie komercyjnie zafałszowany jak katolicki zwyczaj związany ze świętem św. Mikołaja, którego zamieniono w grubego krasnala w czerwonym kostiumie koncernu coca-cola. Fałszerstwo - motywowane komercyjnie, ale zapewne także ideologicznie - polega na odejściu od pierwotnej treści ludowego święta halloween na rzecz pogańskich, a nawet wręcz satanistycznych treści, jak swoisty kult śmierci i upiorów. Nie przypadkowo halloween w obecnej, zafałszowanej postaci należy do głównych "świąt" wyznawców satanizmu (więcej tutaj). 

Przytoczona powyżej opowieść o Jack'u jest praktycznie nieznana czy mało znana, gdyż jest przemilczana i pomijana przez obecnych propagatorów halloween, co jest zrozumiałe, gdyż zawiera jednak sporo treści chrześcijańskiej. Zaś forma popularnych obecnie świateł z wydrążonych dyń raczej wyraża i promuje zło niż je odstrasza. 

W obecnej postaci obchodów halloween głównym elementem są dzieci przebrane za kościotrupy czy upiory, żebrzące po domach o słodycze (trick or treating). Wprzęgnięcie dzieci w zafałszowane świętowanie halloween jest szczególnie perfidne. Wpływa bowiem na psychikę i umysły dzieci, oswajając je z rzeczywistością mroczną, z rzeczywistością zła, tym samym niszcząc w nich naturalny dystans i lęk wobec takiej rzeczywistości, a wzbudzając ciekawość i zainteresowanie tą sferą. Obdarowywanie ich za to słodyczami, które dzieci przecież zawsze lubią, jest iście szatańską przynętą. W ten sposób niszczona jest w dzieciach pewna naturalna - wynikająca z dziecięcej niewinności - odporność na zło, a wszczepiana jest im podatność na rzeczywistość okultyzmu, czyli demoniczną. 

Jakie wynikają stąd zalecenia praktyczno-duszpasterskie?

1. Przede wszystkim należy zdecydowanie i konsekwentnie odrzucić wszelkie obecne zwyczaje halloween, począwszy od wydrążonych dyni, aż do przebierania dzieci w kościotrupy czy upiory. 

2. Należy przy tym uświadamiać o powiązaniach tych zwyczajów, zwłaszcza o demonicznym zafałszowaniu w obecnych zwyczajach halloween, czyli o istotnych różnicach względem starego, ludowego iryjskiego świętowania wieczoru przed świętem Wszystkich Świętych. 

3. Według sprawdzonej przez wieki metody katolickiej, należy zastąpić demoniczno-pogańskie praktyki przez zwyczaje chrześcijańskie jak

- przebranie dzieci w postaci świętych

- orszaki (procesje) z lampami ze świecami poświęconymi według tradycyjnego katolickiego rytuału, który zawiera nawiązanie do exorcyzmu, czyli jest skierowany przeciw mocom demonicznym, 

- ustawianie lamp (poświęcone świece) z symbolami chrześcijańskimi, zwłaszcza ze znakiem krzyża.

Oczywiście można dodać elementy zachęcające dzieci do uczestnictwa, jak np. podarowanie owoców, słodyczy w umiarze, czy świąteczna, dobra zabawa, pasująca do święta Wszystkich Świętych, a zachęcająca do dążenia ku świętości. 


>> Tutaj znajduje się wersja mówiona: 

https://www.youtube.com/watch?v=4WUu4LSs-mY

Jakie są zasady sztuki kościelnej?



Od lat 60-ych ubiegłego stulecia jesteśmy świadkami niebywałego niszczenia i deptania nie tylko liturgii Kościoła, lecz także sztuki kościelnej, która jest przecież ściśle związana z liturgią i przestrzenią liturgiczną. O muzyce czyli sztuce akustycznej już się wypowiadałem (por. tutaj). Z powodu niedawnego wydarzenia w pewnej wiosce w archidiecezji gnieźnieńskiej, gdzie umieszczono w ołtarzu głównym wręcz bluźnierczy kicz, zresztą aż rażąco gryzący się z istniejącym historycznym wystrojem, wypowiem się po krótce także o sztuce plastycznej.

Pewna "artystka" z Krakowa popełniła "dzieło" na zamówienie proboszcza i przy wsparciu dziwnego człowieka o nazwisku Dariusz Karłowicz (szefa tzw. Fundacji Św. Mikołaja i rocznika "Teologia Polityczna"), który organizuje zbiórkę pieniędzy dla tego przedsięwzięcia:


Na szczęście, powodzenie jest póki co niewielkie. Widocznie normalni ludzie trzeźwo oceniają to "dzieło", więc prawdopodobnie będzie musiał dołączyć kasiasty sponsor, który uzna zaśmiecenie kościoła czymś takim za stosowne. Oto ów obraz w zbliżeniu wraz z jego autorką:


Jak widać, postać Mariji nie ma nic z piękna typowego dla klasycznych obrazów. Jest uroda najwyżej przeciętnej kobiety i to nie najmłodszej, co jest sprzeczne z historią (w Izraelu wówczas wychodziły za mąż kilkunastoletnie dziewczęta). Zaś postać Dzieciątka Jesus jest wybitnie - przepraszam za wyrażenie - szkaradna. Ujęcie Dzieciątka przez Matkę nie ma nic z czułości, wzrok Matki jest jakby nieobecny i mroczny. Dzięciątko jakby odpychało się od Matki, wzrok ma jakby dziecka upośledzonego umysłowo. A nie jest to pierwszy obraz "religijny" tejże autorki, gdyż miała ona na swoim koncie - a jakże, na fali szału miłosierdzizmu łagiewnickiego - obraz "Jezusa miłosiernego": 


O tym wcześniejszym obrazie mówi tak:


Tak więc przyznaje wprost, że chodzi o jej prywatny pomysł i jej prywatną ambicję, nie o prawdę czy to teologiczną, czy choćby historyczną: 


Zwróćmy uwagę na wizerunek Pana Jezusa:


To jest twarz kogoś z połączeniem upośledzenia umysłowego, przepicia alkoholowego i narkomanii. To jest o wiele więcej niż kicz. To jest ohydne bluźnierstwo z Jezusa Chrystusa oraz szydzenie z wiary chrześcijan. 

A kimże jest ta autorka, o której "arcydzieła" zabiega elyta duchowna i świecka? Na swojej stronie internetowej podaje ona bardzo skrótowo swój życiorys "artystyczny":

Pośród swoich dokonań podaje między innymi następujące znamienne "arcydzieła":


Tym samym jest dość jasne, do jakich kręgów i środowisk ona należy.

Jak to możliwe, że akurat taką osobę kato-modernistyczne środowiska upodobały sobie na quasi nadworną "artystkę"? Ano wynika to przede wszystkim czy to z ignorancji, czy przynajmniej z pogardy dla zasad, którymi Kościół się od wieków kierował sprawując mecenat nad wieloraką sztuką, zwłaszcza w przestrzeni sakralno-kościelnej. Jakie to są zasady?

Klasykiem teologii sztuk plastycznych jest św. Jan Damasceński, Ojciec i Doktor Kościoła z końca VII i początku VIII w., łączący swym autorytetem chrześcijaństwo wschodnie i zachodnie. W swoich mowach apologetycznych przeciwko obrazoburcom wypracował on główne zasady sztuki chrześcijańskiej, zwłaszcza tej przeznaczonej do użytku kościelnego w sensie ścisłym, czyli w liturgii oraz w pomieszczeniach liturgicznych czyli świątyniach. Są to po krótce:

1. Prawdziwość historyczna, czyli zgodne z prawdą historyczną przestawianie wydarzeń i osób. Św. Jan Damasceński mówi tutaj o konieczności widzenia oczami ciała, bądź przynajmniej przez wizję wewnętrzną w znaczeniu doświadczenia mistycznego pochodzącego od Boga. Innymi słowy: wolno przedstawiać tylko to, co było widziane przez świadków danych wydarzeń, jak wydarzenia z Ewangelii czy Dziejów Apostolskich, bądź co widziane w autentycznym widzeniu mistycznym, jak w Apokalipsie św. Jana. Stąd się bierze kanon wizerunku Jezusa Chrystusa i Jego Matki w ikonografii wschodniej. Przestrzeganie tego kanonu jest konieczne dla autentyczności obrazu. W chrześcijaństwie zachodnim niestety już pod koniec średniowiecza dość swobodnie traktowano tę zasadę, oczywiście ze szkodą dla jakości sztuki religijnej także w przestrzeni sakralnej. 

2. Prawdziwość teologiczna, czyli zgodność treściowa z Bożym Objawieniem podanym w Piśmie św. i Tradycji Kościoła. Zachodzi tutaj oczywiście ścisły związek z prawdziwością historyczną, jednak nie są to wymiary tożsame. W sztuce zachodniej zachowywano prawdziwość teologiczną, mimo swobodnego traktowania prawdziwości historycznej. 

3. Funkcja medialna, czyli personalno-religijna, to znaczy pośrednictwo w nawiązaniu osobistej relacji wierzącego z przedstawionymi osobami i wydarzeniami. Łatwo zrozumieć ścisłą zależność od prawdziwości zarówno historycznej jak też teologicznej. 

4. Funkcja katechetyczno-pedagogiczna, czyli pouczanie o wydarzeniach i osobach, które prowadzi do internalizacji i naśladowania wzorów oraz wyrażonych zasad moralnych. 

Dopiero spełnienie tych wszystkich kryteriów w stopniu przynajmniej dostatecznym kwalifikuje dane dzieło do użytku kościelnego w znaczeniu umieszczenia w przestrzeni sakralnej. Są to kryteria obiektywne, niezależne od uczuć czy upodobań estetycznych. A obiektywizm jest koniecznym warunkiem zdatności do użytku publicznego. O tym niestety regularnie się zapomina od ponad pół wieku, we wręcz opętanym szale unowocześniania i pogoni za nowościami, przy równoczesnym lekceważeniu czy wręcz pogardzie dla zdrowego wyczucia zwykłych wiernych na poziomie choćby estetycznym. Gdyby poddawano pod głosowanie zwykłych wiernych "dzieła" nowoczesnych "artystów", to z całą pewnością przynajmniej 95% z nich nigdy by się nie znalazło w kościołach. Tymczasem szkaradota "nowoczesnej sztuki" jest brutalnie narzucana katolikom przez pasterzy, którzy zwykle sami nie mając trzeźwego osądu, a za to w szalonym pędzie za "nowoczesnością" dają sobie i swoim wiernym wcisnąć wręcz bluźniercze twory chorych, a niekiedy wręcz kipiących pogardą do wiary katolickiej umysłów rzekomo wielkich "artystów". 

Oczywiście nie wystarczy narzekać i odrzucać. Trzeba starać się o alternatywę do bluźnierczego kiczu, który zalał i nadal zalewa świątynie katolickie. Prawdziwa alternatywa musi sięgać do odwiecznych zasad Kościoła w odniesieniu do sztuki. Tutaj jest rola odpowiedniego wykształcenia i wychowania prawdziwie katolickich artystów. 

Jak dusza może oglądać Boga?

 


Przed zmartwychwstaniem tylko dusza dostępuje szczęśliwości wiecznej. To jest "oglądanie" Boga, czyli raczej kontemplacja, duchowymi władzami duszy, nie ciałem czyli zmysłami.

 Określenie "widzenie uszczęśliwiające" (visio beatifica) oznacza doświadczanie równoczesne i całościowe, w analogii do widzenia oczami ciała, czyli w odróżnieniu do rozumowania, które jest procesem stopniowym, ciągłym (od myśli do myśli), także do słuchania, które również polega na doświadczaniu poszczególnych dźwięków następujących po sobie w czasie. 

Innymi słowy: doświadczanie wzrokowe najbardziej odpowiada doświadczaniu Boga w niebie, dlatego mówimy o "widzeniu" Boga, mimo że to doświadczenie obejmuje wszystkie władze duszy, a po zmartwychwstaniu także władze ciała.


Czy wolno błogosławić związki homosexualne?

 


Pytanie jest oczywiście słuszne i zrozumiałe. Odpowiedź jest także oczywista i prosta. Równocześnie w tej kwestii zawarte są pośrednio zasadnicze pytania i zasady Kościoła i jego działalności zarówno doktrynalnej jak też sakramentalnej wraz z zagadnieniem władzy w Kościele. 

W pytaniu chodzi zapewne o odpowiedź Franciszka na "dubia" tym razem pięciu kardynałów. Te "dubia" wraz z odpowiedzią zostały opublikowane na stronie watykańskiej "Dykasterii Nauki Wiary" (tutaj), przez jej nowego prefekta Victora Fernandez'a, pupila Franciszka jeszcze z czasów argentyńskich, zwanego przez niego pieszczotliwie "Tucho" (wymowa: tucio)...


Dubia kardynałów zostały sformułowane po włosku, natomiast odpowiedź w oryginale jest po hiszpańsku, co moim zdaniem wskazuje na to, że ich właściwym autorem jest "Tucho", co oczywiście nie pomniejsza oficjalnego autorstwa i odpowiedzialności Franciszka. 

Konkretnie chodzi o drugie "dubium". Najpierw jego oryginał:


Oficjalne tłumaczenie brzmi (tutaj):


Odpowiedź Franciszka brzmi:


Oficjalne tłumaczenie mówi:


Streśćmy to w tłumaczeniu na bardziej normalny język:

a) Związki homosexualne mogą być nazwane "małżeństwami" w sensie "nieścisłym", czyli w znaczeniu "częściowym" i "analogicznym" do małżeństwa mężczyzny i niewiasty.

b) Małżeństwo jest rzeczywistością jedyną w swoim rodzaju i dlatego wymaga "wyłącznej nazwy". Tutaj oczywiście zachodzi sprzeczność względem a), co jest zresztą typowe dla tych osób, dla których logika nie jest istotna, więc są zdolni nawet sobie zaprzeczać, byle osiągnąć cel praktyczny, do którego zmierzają. 

c) Tutaj tłumaczenie polskie popełnia błąd, ponieważ "sacramental" nie oznacza sakramentu, lecz sakramentale, czyli takie obrzędy jak błogosławieństwa. Tak więc tutaj Franciszek mówi, że Kościół unika wszelkiego typu obrzędów i błogosławieństw (sakramentaliów), które by podważały rozumienie małżeństwa wyłącznie jako związku mężczyzny i niewiasty. Z tego wynika, że według Franciszka Kościół nie unika obrzędów i sakramentaliów, które nie podważają takiego rozumienia małżeństwa. I tak też mówi wprost w następnych punktach, przy czym po prostu kłamie, gdyż Kościół nigdy nie dopuszczał jakiegokolwiek błogosławienia grzesznego stylu życia. 

d) Franciszek stawia chochoła, żeby w niego uderzyć swoimi znanymi bluzgami: ten, kto jest przeciw błogosławieniu związków homosexualnych, ten jest tym, kto nie ma miłości i roztropności duszpasterskiej, życzliwości, cierpliwości, czułości, zachęty, a jest sędzią, który tylko zaprzecza, odrzuca, wyklucza. Typowa metoda: kto się nie zgadza z Franciszkowymi kłamstwami, ten jest paskudny i zły. 

e) Tutaj znowu pojawia się znane słowo-wytrych: rozeznanie (discernir). Oto roztropny "duszpasterz" powinien "rozeznać", czy są formy błogosławieństwa, które nie przekazują "dwuznacznej koncepcji małżeństwa" (tłumaczenie oficjalne fałszywie mówi o "błędnej"). A co wtedy, jeśli nie istnieją? Według Franciszka oczywiście istnieją, ponieważ ten, kto prosi o błogosławieństwo, ten prosi Boga o pomoc, błaga, żeby móc żyć lepiej, i wyraża swoją ufność do Ojca, który może nam pomóc by żyć lepiej. A to lepsze życie w przypadku homosexualistów oznacza oczywiście więcej zwyrodniałych wrażeń "sexualnych", bez odpowiedzialności rodzicielskiej i zwykle też bez odpowiedzialności za partnera, gdy ów stanie się nieprzydatny do owych wrażeń. Jeśli Franciszek o tym nie wie, to nie ma elementarnej wiedzy socjologicznej i psychologicznej o środowiskach homosexualnych. A jeśli wie, to perfidnie oszukuje katolików (i nie tylko), kreując zakłamany obraz rzeczywistości tych osób i środowisk. 

f) Oczywiście powraca znowu znana maczuga w postaci "miłości duszpasterskiej" w połączeniu z chochołem: kto odmawia pobłogosławienia związku homosexualnego, ten traktuje osoby żyjące w nim tylko jako grzeszników, a przecież ich wina i odpowiedzialność może być pomniejszona, może nawet do minimum czy wręcz do zera, skoro one subiektywnie nie żyją w grzechu, lecz się tylko "kochają". Tak więc: obiektywnie ich życie jest nieakceptowalne, ale ten, kto im odmawia pobłogosławienia, nie ma "miłości duszpasterskiej", bo one są subiektywnie bez grzechu. Zresztą to całe zdanie f) jest wręcz mistrzowskim bełkotem. Cóż innego oznacza pobłogosławienie związku homosexualnego jak nie właśnie obiektywne zaakceptowanie go, czyli zaprzeczenie jego grzeszności (obiektywnej nieakceptowalności moralnej), przynajmniej w odbiorze przez te osoby, skoro ich subiektywna bezgrzeszność (o ile w ogóle zachodzi w rzeczywistości) jest ważniejsza niż grzeszność obiektywna? Kogo tu Franciszek uważa za debila? 

g) Tutaj Franciszek już wprost daje zielone światło tym, którzy od dawna dążyli i dążą do błogosławienia związków homosexualnych. Oczywiście chce uchodzić za dobrotliwego, który tylko zachęca do "miłości duszpasterskiej", a nie nakłada obowiązującej normy. Cóż to oznacza w praktyce? Ano oznacza to, że duszpasterze, a nawet biskupi nie będą mogli de facto odmówić zasadniczo pobłogosławienia par homosexualnych, bez narażenia się na poważny zarzut braku "miłości duszpasterskiej" itp., a ostatecznie braku posłuszeństwa wobec papieża. A tutaj już będzie koniec "płynięcia poza normami", czego dowodem są decyzje personalne Franciszka, który konsekwentnie, nawet wręcz brutalnie obchodzi się z biskupami, którzy nie podzielają jego gruntownie zakłamanej koncepcji "miłości pasterskiej". 

Gdzież jest wezwanie do porzucenia grzesznego życia? Gdzież domaganie się o ochronę dzieci i młodzieży przed zwodniczą propagandą i demoralizacją uprawianą nachalnie przez środowiska homosexualistów i ich popleczników? Czyż to nie właśnie oni od ponad dziesięciu lat są mile widzianymi gośćmi na Watykanie, w przeciwieństwie do tych, którzy sprzeciwiają się agendzie genderystów, aborcjonistów itp.? 

W reakcji na publikację tych textów na stronie watykańskiej, dnia 2 października 2023 jeden z sygnatariuszy dubiów, kard. Burke, opublikował następne pismo skierowane 22 lipca tegoż roku w tej sprawie przez tych samych kardynałów do Franciszka, jako "ponownie sformułowane dubia" (tutaj):





Tutaj odnośnie pytania drugiego kardynałowie pytają wprost, czy akty sexualne poza małżeństwem, zwłaszcza akty homosexualne, są według Franciszka grzechem obiektywnie ciężkim, niezależnie od okoliczności oraz intencji osoby je popełniającej. 

Na tak sformułowane pytanie Franciszek nie odpowiedział, co jest przede wszystkim przejawem pogardy dla kardynałów i wszystkich, których interesują te pytania, a także dowodem na brak jego woli do wyjaśniania, a raczej przejawem woli do siania zamieszania i przemycania treści i praktyk sprzecznych z odwiecznym nauczaniem Kościoła. 

Fakty nie pozostawiają żadnych wątpliwości ani pobożnych złudzeń co do programu i dążeń Franciszka. Pod pseudopobożnymi frazesami kryje się bezwzględne zwalczanie moralności katolickiej, sprytnie od tyłu i z boku:
- przez podejście niby pastoralne, "miłosierne", w przeciwieństwie do "ideologicznego", 
- przez bluzganie oszczerstwami na tych, którzy podnoszą niezmienne nauczanie Kościoła i domagają się wierności. 

Natomiast według Franciszka i jego wyznawców wierność wobec jego słów i czynów ma zastąpić wierność względem odwiecznego nauczania i dyscypliny sakramentalnej i obrzędowej Kościoła. Nie przypadkowo Franciszek i jego fani od początku epatują swoją pogardą dla liturgii Kościoła. To są znaczące gesty, wpisujące się teraz wyraźnie w całość polityki tej ekipy. Zmierza ona do upodobnienia Kościoła do sekt niekatolickich (które już dawno przejęły agendę genderyzmu), czyli zlikwidowania wyjątkowości i jedyności religii katolickiej celem stworzenia na jej gruzach religii globalistycznej pod dyktando takich typów jak George Soros, Bill Gates, Klaus Schwab, Yuval Harari itp. 

Jak się zachować w takiej sytuacji?
Po pierwsze, nie dać się zwieść, lecz należy trwać z przekonaniem w jasnej i jednoznacznej doktrynie Kościoła w każdej dziedzinie, zarówno dogmatycznej, jak też moralnej, liturgicznej i dyscyplinarnej. 
Po drugie, być wiernym tej doktrynie w praktyce. 
Po trzecie, wpływać na innych, czyli przekazywać wiedzę, czyli tradycyjne nauczanie Kościoła, zarówno dorosłym, jak też zwłaszcza młodemu pokoleniu. Prawda zwycięży, nawet jeśli jest wymagająca. 
Po czwarte, wspierać duchownych, którzy nieustraszenie i niestrudzenie głoszą i wyjaśniają tradycyjną doktrynę, zarówno modlitwą jak też czynem. 
Po piąte, łączyć sił, czyli organizować zarówno wspólne modlitwy jak też spotkania edukacyjne na każdym poziomie.