Zasady komentowania: bez anonimowych komentarzy

Czy poparcie dla tzw. drogi synodalnej jest popadnięciem w herezję?

 

Chodzi o karę automatycznej exkomuniki za przestępstwa takie jak apostazja, herezja i schizma. Z jednej strony można owszem mówić o materialnym popełnieniu w tym wypadku wszystkich trzech przestępstw. Z drugiej strony jednak postulaty tzw. drogi synodalnej są tak sprytnie ujęte, że formalnie trudno jest udowodnić winę. Konieczne byłoby wszczęcie procedury przedstawienia zarzutów, przesłuchania i wezwania do odwołania błędów. W obecnej sytuacji personalnej i politycznej w Watykanie jest to niestety mało prawdopodobne. O tym wiedzą przywódcy tzw. drogi synodalnej i właśnie dlatego pozwalają sobie na tego typu excesy. Zresztą nie są one nowością, gdyż tego typu poglądy i postulaty są prezentowane od dziesięcioleci zarówno na ambonach i salach wykładowych, jak też w mediach skrajnie modernistycznych. Dopiero za rządów Franciszka odważono się je sformułować na takim poziomie w dość otwarty sposób. Innymi słowy: apostazja establishmentu modernistycznego jedynie ujawniła się bardziej otwarcie, choć de facto ma miejsce od dawna i to już mniej więcej od Vaticanum II. 

Czy x. Edmundas Naujokaitis FSSPX został zwiedziony?

 


W związku z nową okolicznością, jaką jest ponowna wypowiedź x. Szymona Bańki FSSPX w kwestii rzekomych objawień prywatnych danych s. Faustynie, zostałem poproszony o ponowny wpis w temacie. Jest to ciąg dalszy wątku wystąpienia x. Bańki, w którym zapowiedział on publikację teologicznej apologii owych objawień ze strony przedstawiciela FSSPX (por. tutaj). Wypracowanie x. Naujokaitis'a jest opatrzone przez niego samego mianem "memorandum" (dostępne tutaj), mającym być skrótem rzekomej wnikliwej, kilkusetstronicowej analizy napisanej po polsku. Ta właściwa analiza pozostaje nadal nieopublikowana, czyli pozostaje tajemnicą, co jest znamienne. Opublikowanie streszczenia po angielsku oznacza, że jest ono adresowane do szerokiej publiczności teologicznej i kościelnej na całym świecie, więc tym bardziej wymaga wnikliwego zbadania i oceny. Już sam fakt opublikowania "wniosków" - jak to autor nazywa - bez opublikowania właściwego textu śmierdzi podstępem propagandowym czyli oszustwem na czytelnikach. Autor widocznie wymaga od czytelników, by przyjęli na wiarę jego "wnioski" bez możliwości sprawdzenia ich umocowania we właściwych źródłach i dowodach. 

Godny uwagi jest fakt, że autor na początku wyznaje, iż on osobiście znajduje dużo pociechy w "Dzienniczku" s. Faustyny oraz praktykuje nabożeństwo do obrazu z nim związanego. Tym samym wykluczone jest trzeźwe, teologiczne podejście, co znajduje potwierdzenie w trakcie jego wywodów. Odnoszę się po kolei do poszczególnych kwestij.

1. Autor twierdzi, że nie ma problematycznych kwestij co do życiorysu s. Faustyny. Jest to wierutne kłamstwo. Już sama okoliczność wstąpienia do klasztoru w rezultacie rzekomych objawień prywatnych jest poważnym problemem teologicznym, gdyż niezbadane i nieuznane przez Kościół objawienie prywatne nigdy nie może być prawowitym motywem wyboru powołania czy drogi życiowej. Uznanie post hoc, czyli po dziesięcioleciach - i to bardzo problematyczne i wątpliwe - nie jest żadnym prawowitym usprawiedliwieniem dla decyzji podjętej wówczas. Co więcej: jeśli Helena nie wyznała przed przełożonymi - a wpierw przed spowiednikiem - rzekomych objawień jako powodu czy przynajmniej okoliczności swojej decyzji wstąpienia do klasztoru, to dopuściła się oszustwa, a jej spowiedzi były prawdopodobnie świętokradzkie. Już ta sama okoliczność świadczy o nieautentyczności rzekomych objawień. Pan Jezus z całą pewnością nie pozwoliłby na taką decyzję bez szczerości wobec spowiednika i przełożonych zakonnych. 

2. Autor mówi o "życiu mistycznym" Heleny / s. Faustyny. To jest kolejne grube oszustwo na czytelnikach. Otóż objawienia prywatne, zwłaszcza autentyczne, teologicznie nie należą do dziedziny mistyki, lecz do dziedziny proroctw, czyli nadzwyczajnych charyzmatów. Różnica jest istotna, gdyż dziedzina mistyki odnosi się do osobistej świętości i podlega osądowi jedynie spowiednika, podczas gdy w dziedzinie charyzmatów konieczne jest oficjalne zbadanie przez władze kościelne. 

3. Autor słusznie zauważa, iż rzekome objawienia dane s. Faustynie były znane jedynie jej spowiednikom, kierownikom duchowym, przełożonym zakonnym oraz kilku współsiostrom w zakonie. Tutaj także tkwi poważny problem teologiczny, duchowy i prawny. Otóż zasady Kościoła są takie, że objawienia prywatne są badane nie przez spowiednika, nie przez kierownika duchowego i też nie przez przełożonych zakonnych. Jeśli spowiednik dowiaduje się o takowych przeżyciach penitentki, a w swoim osądzie dopuszcza możliwość, iż są autentyczne, czyli że mogą pochodzić od Boga, wówczas ma obowiązek zobowiązać ją do wyjawienia ich swoim przyłożonym albo bezpośrednio biskupowi miejsca. Wówczas biskup miejsca, o ile uzna za stosowne, czyli wydaje mu się, iż przeżycia mogą być autentyczne, powołuje dwie komisje - medyczną i teologiczną. Zadaniem komisji medycznej - który powinna się składać przynajmniej po części z osób niewierzących czy przynajmniej niekatolików - jest zbadanie zdrowia psychofizycznego danej osoby. Natomiast zadaniem komisji teologicznej jest zbadanie okoliczności i treści rzekomych objawień. W przypadku s. Faustyny widocznie biskup miejsca nie został nawet poinformowany, a jedynie sam x. Sopoćko zauzurpował sobie prawo i kompetencje do rzekomego badania. Przy czym jedynym śladem rzekomego badania jest jakiś świstek wystawiony przez jakąś zupełnie nieznaną lekarkę. Toż to jest bezczelne szyderstwo z katolików i zasad Kościoła. Już choćby za to x. Sopoćko powinien zostać przynajmniej suspendowany i całkowicie odsunięty od sprawy, a nie wyniesiony na ołtarze. 

4. Ciekawe jest, że autor wspomina o istnieniu 67 listów s. Faustyny, twierdząc przy tym, że nie zawierają one żadnych ważnych informacyj. Jest to o tyle ciekawe, że niedawno został wydany wybór listów, czyli nie wszystkich, przy czym ich znaczna część zawiera owszem znaczące szczegóły. Wypowiem się o nich osobno w swoim czasie. 

5. Autor zupełnie bezkrytycznie powiela oficjalną propagandę co do historii textu "Dzienniczka" oraz jego badania przez Stolicę Apostolską. Całkowicie pomija kwestie: 

- jak to było możliwe, by Stolicy Apostolskiej dostarczono "poprawioną", niezgodną z oryginałem wersję "Dzienniczka",

- na czym polegały błędy tłumaczenia na język włoski, 

- na czym polegają różnice między tym tłumaczeniem a obecnie rozpowszechnianą wersją "Dzienniczka",

- kto ponosi odpowiedzialność za takie wręcz karygodne oszustwo - o ile do niego doszło - na Stolicy Apostolskiej,

- jakie były teologiczne powody wydanego przez Święte Oficjum zakazu rozpowszechniania "Dzienniczka". 

6. Autor słusznie zwraca uwagę na fakt, iż nigdy nie było i nadal nie ma dostępu do fotokopii rzekomego oryginału textu napisanego przez s. Faustynę. Czyż nie jest to znaczące? Tym bardziej, iż rzekomy oryginalny text nie zawiera żadnych korekt językowych czy ortograficznych, co należy uznać za przynajmniej dziwne w przypadku prostej zakonnicy, która ukończyła jedynie 3 klasy szkoły podstawowej. 

7. Wręcz groteskowo naiwnie autor zakłada, iż rzeczywiście Pan Jezus mówił do s. Faustyny, nazywając ją "sekretarką". 

8. Autor twierdzi, że "Dzienniczek" zawiera kilka problematycznych wypowiedzi, a równocześnie zdecydowanie odrzuca zarzut o herezje. Zapowiadane uzasadnienie wygląda bardzo mizernie, o czym będzie poniżej.

9. Autor twierdzi, że zainicjowane przez s. Faustynę nabożeństwo do "Bożego Miłosierdzia" jest w swej istocie powiązane ze znanym od wieków - i propagowanym zwłaszcza przez jezuitów - kultem Najświętszego Serca Pana Jezusa. Także tutaj brakuje jakiegokolwiek uzasadnienia czy choćby reflexji. Otóż faktem jest, iż to nowe nabożeństwo jest nie tylko istotnie sprzeczne z owym ostatnim kultem, lecz je w międzyczasie de facto wyparło i zastąpiło, zwłaszcza w Polsce, gdzie praktycznie zanika nabożeństwo pierwszopiątkowe, od wieków znienawidzone i zwalczane zwłaszcza przez masonów. 

10. Autor twierdzi, iż u s. Faustyny nie ma żadnych znamion fałszywego illuminizmu, do których należy zwłaszcza konflikt między wewnętrznym doświadczeniem a zewnętrzną doktryną Kościoła i wolą przełożonych. Jest to oczywiście wierutne kłamstwo. Otóż w "Dzienniczku" aż roi się od znamion fałszu teologicznego, a nawet zdroworozsądkowego, co jednoznacznie wskazuje na mistyfikację. Jest to mistyfikacja dość sprytnie spreparowana, prawdopodobnie przez x. Sopoćkę wespół z x. Andraszem, gdyż prosta zakonnica sama nie byłaby w stanie tego uczynić. Dlatego właśnie oryginał "Dzienniczka" (rzekomo) nie zawiera błędów językowych i ortograficznych, tudzież nie jest publicznie dostępny choćby w wersji elektronicznej. 

11. Równie fałszywe i wręcz groteskowe jest twierdzenie, jakoby s. Faustyna należała do solidnej szkoły duchowości zapoczątkowanej przez św. Teresę od Dzieciątka Jezus. Autor nie jest w stanie podać choćby jednego argumentu na korzyść tego twierdzenia. 

12. Równie bezpodstawne jest twierdzenie, że mamy "więcej niż dość" zewnętrznych świadectw na wysoki poziom wszelakich cnót i osobistej świętości s. Faustyny. Zresztą autor sam sobie sobie zaprzecza, mówiąc, iż nie ma możliwości sprawdzenia procesu o heroiczności jej cnót i że on polega na wynikach oficjalnego procesu beatyfikacyjnego. 

13. Wychwalając rzekomą cnotę wiary u s. Faustyny autor myli treść "Dzienniczka", który wszak z założenia ma za przedmiot rzekome objawienia, z osobistą postawą zakonnicy, która powinna być znana przede wszystkich z zeznań świadków, czyli jej współczesnych osób. Dopóki nie ma wystarczającej pewności, że "Dzienniczek" w obecnie oficjalnej wersji pochodzi w całości i w szczegółach od s. Faustyny, nie może on stanowić jakiejkolwiek, choćby pomocniczej podstawy do oceny stopnia wiary nadprzyrodzonej u niej. 

14. Już samo pomieszanie przez autora cnót teologalnych z cnotami kardynalnymi niedobrze świadczy o jego kompetencji i solidności teologicznej. W procesie beatyfikacyjnym kluczową rolę ma zbadanie i stwierdzenie cnót teologalnych, natomiast cnoty kardynalne są drugorzędne i badane pomocniczo, aczkolwiek są współzależne i powiązane. Teolog ma obowiązek uporządkowanego rozważenia i rozpatrzenia. 

15. Wręcz skandalicznie fałszywe jest twierdzenie autora o pewności co do zdrowia psychicznego s. Faustyny. Rzekome świadectwo rzekomej dr Maciejewskiej, nieznanej z jakichkolwiek innych źródeł, zupełnie nic nie znaczy, gdyż nie jest to świadectwo kanonicznej komisji medycznej, która jest wymagana w procedurach kościelnych. Kapłan katolicki - zarówno x. Sopoćko jak też x. Naujokaitis - powinien o tym wiedzieć. Także jakieś książki pseudobiograficzne nie stanowią żadnego dowodu w tej kwestii, a świadczą najwyżej o naiwności ich autorów oraz odbiorców. 

16. Podobnie rzecz się ma z innymi cnotami wychwalanej przez autora s. Faustyny. Do ich stwierdzenia konieczne byłoby przesłuchanie pod przysięgą wszystkich świadków jej życia i to natychmiast po tym jak stały się znane przełożonym jej rzekome objawienia. To powinno być przedmiotem badania przez komisję teologiczną, do czego nie dopuścił przez swawolne i przestępcze działanie x. Sopoćko, ale także inni spowiednicy oraz przełożeni s. Faustyny i kapelani domów zakonnych, w których ona przebywała. Są dwie możliwości: albo wszystkie te osoby w jaskrawym nieposłuszeństwie wobec zasad Kościoła zataiły sprawę s. Faustyny przed władzą kościelną, czyli biskupem miejsca, do którego kompetencji i obowiązku należało zbadanie sprawy przez powołanie odpowiednich komisyj (medycznej i teologicznej), albo cała sprawa jest perfidną mistyfikacją x. Sopoćki wespół z kilkoma innym osobami jak x. Andrasz oraz przełożone zgromadzenia, do którego należała s. Faustyna. Innego wyjaśnienia braku przeprowadzenia normalnej procedury kościelnej przewidzianej w tego typu sprawach nie ma. 

17. Autor słusznie zwraca uwagę na problem pokory - raczej jej braku - u s. Faustyny, czego powodem są liczne miejsca w "Dzienniczku". Jednak znowu na siłę i fałszywie próbuje usprawiedliwić s. Faustynę, porównując jej postawę gołosłownie do św. Teresy od Dzieciątka Jezus. Otóż u żadnej innej świętej osoby, kanonizowanej według tradycyjnych zasad Kościoła, nie ma tego typu pochwał i górnolotnych, wbijających w pychę określeń, jakie stosuje rzekomo Pan Jezus w odniesieniu do s. Faustyny. Szczególnym i przekraczającym wszelką miarę przypadkiem jest zdanie rzekomo pochodzące od Pana Jezusa, mówiące o zjednoczeniu z s. Faustyną w stopniu jedynym spośród wszystkich stworzeń, czyli tym samym bluźnierczo wynoszące zakonnicę ponad Matkę Najświętszą. To jest o wiele więcej niż herezja. 

18. W punkcie zatytułowanym mylnie jako "życie mistyczne" autor wylicza kilka zarzutów odnośnie pobożności s. Faustyny i propagowanego przez nią - czy raczej pod jej imieniem - nabożeństwa do "Miłosierdzia Bożego". Zarzuty są trafne, lecz autor usiłuje je znów obalić w sposób prymitywny i chybiony:

- Sentymentalność nie byłaby właściwie żadnym zarzutem, gdyby nie była powiązana z brakiem prawdy faktycznej i teologicznej.

- Brak odwołania do Ducha Świętego i Jego kultu jest dość wyraźnym znamieniem działania złego ducha. 

- Fałszywe jest twierdzenie autora, jakoby Faustynowy kult "MB" był harmonijnie powiązany z tradycyjnym kultem Najświętszego Serca Pana Jezusa. Faktycznie między nimi zachodzi przepaść, choćby w zasadniczej sprawie: kult NSPJ zakłada i propaguje zadośćuczynienie i wynagrodzenie za grzechy swoje i cudze, podczas gdy kult "MB" daje obietnicę łatwego "zbawienia" przez praktykowanie koronki i kultu obrazu, którego historia zresztą również ma znamiona perfidnego oszustwa, gdyż obecnie propagowany jest obraz nie mający wiele wspólnego z obrazem namalowanym według wskazań s. Faustyny. 

- Słusznie autor wskazuje na problem dołapnej Komunii u s. Faustyny. Próbuje wybrnąć tutaj twierdzeniem, że chodzi jedynie o "wizję mistyczną", a nie realne wydarzenie. Próba jest oczywiście chybiona, gdyż "wizja mistyczna" jako rzekomo pochodząca od Boga ma znacznie większą moc sugestywną niż realne zdarzenie. Tym samym nie da się zaprzeczyć, że "Dzienniczek" - obok niezliczonych fałszów i bluźnierstw - zawiera także dość nachalną propagandę na rzecz komunii dołapnej. 

- Jedynym zarzutem, którego autor nawet nie próbuje obalić, jest brak odniesień do kultu Matki Bożej Miłosierdzia, której dedykowany jest zakon, do którego należała s. Faustyna. Akurat ten zarzut jest raczej słaby, aczkolwiek słuszny. Oznacza on, iż to całe "nabożeństwo" Faustynowo-Sopoćkowe nawet nie próbuje nawiązywać do tradycyjnej katolickiej doktryny i pobożności w temacie prawdziwego Bożego Miłosierdzia. 

19. Powoływanie się na x. Sopoćkę w kwestii oceny stanu duchowego s. Faustyny świadczy przynajmniej o rzadkiej, a karygodnej w przypadku teologa naiwności. Wszak to x. Sopoćko jest głównym winowajcą i zarazem propagandzistą tych rzekomych objawień, zresztą nie bez osobistych korzyści. Wystarczy choćby pobieżna znajomość klasyków duchowości katolickiej, począwszy od Ojców Kościoła, poprzez dzieła średniowiecznych mistyków, aż do czasów nowszych, w tym także ze szkoły karmelitańskiej jak św. Teresa z Avila i św. Jana od Krzyża, by łatwo zauważyć przepaść między nimi a "Dzienniczkiem" i textami x. Sopoćki. Choćby jeden przykład: w żadnych pismach świętych Pańskich nie ma wzmianki o rozmowach z duszami zmarłych. Jest to praktyka wybitnie okultystyczna, niekatolicka i antykatolicka. Już ten jeden element "Dzienniczka" wystarczy, by go jednoznacznie odrzucić jako mistyfikację i oszustwo, czy to diabelskie czy ludzkie. 

20. Słuszne są wątpliwości autora co do rzekomego cudu, którym posłużono się w procesie kanonizacji s. Faustyny. Aż dziwi, że nie powoduje to u niego głębszej reflexji co do całości sprawy s. Faustyny. 

21. Trudno powiedzieć, czy bardziej groteskowe czy bardziej haniebne jest nazwanie x. Sopoćki "wzorowym i gorliwym kapłanem", mogącym być wzorem także dla FSSPX. O jego wręcz skandalicznym i karygodnym zachowaniu i postępowaniu w kwestii badania rzekomych objawień s. Faustyny była już mowa powyżej. To właściwie wystarczy w kwestii kapłańskiej czy choćby rozsądnej, prawidłowej i legalnej postawy. Jest wręcz nie do wiary, że ktoś po studiach teologicznych - i to rzekomo tradycyjnych - może być aż tak ślepy w tej kwestii. 

22. Haniebne i karygodne jest przypisywanie przez autora św. Tomaszowi słów, których u niego nie ma. Otóż ani we wskazanym przez x. EN miejscu (STh II-II q. 30 a. 4), ani w żadnym innym św. Tomasz nie mówi, jakoby miłosierdzie było największym przymiotem Boga względem stworzeń (por. tutaj). 

Oto oryginał:
"Respondeo dicendum quod aliqua virtus potest esse maxima dupliciter, uno modo, secundum se; alio modo, per comparationem ad habentem. Secundum se quidem misericordia maxima est. Pertinet enim ad misericordiam quod alii effundat; et, quod plus est, quod defectus aliorum sublevet; et hoc est maxime superioris. Unde et misereri ponitur proprium Deo, et in hoc maxime dicitur eius omnipotentia manifestari. Sed quoad habentem, misericordia non est maxima, nisi ille qui habet sit maximus, qui nullum supra se habeat, sed omnes sub se. Ei enim qui supra se aliquem habet maius est et melius coniungi superiori quam supplere defectum inferioris. Et ideo quantum ad hominem, qui habet Deum superiorem, caritas, per quam Deo unitur, est potior quam misericordia, per quam defectus proximorum supplet. Sed inter omnes virtutes quae ad proximum pertinent potissima est misericordia, sicut etiam est potioris actus, nam supplere defectum alterius, inquantum huiusmodi, est superioris et melioris."


Poprawne tłumaczenie:
"Odpowiadam co należy powiedzieć, że jakakolwiek cnota może być największa podwójnie, na jeden sposób według siebie, na drugi sposób przez porównanie z tym, który ją ma. Tak więc według siebie miłosierdzie jest największe. Do miłosierdzia bowiem należy, że rozlewa dla innego. A co więcej, podnosi brak u innych. I to jest najbardziej właściwe dla wyższych. Dlatego zmiłowanie jest uważane za właściwe Bogu, a w tym, jak mówi się, najbardziej ujawnia się Jego wszechmoc. Lecz co do mającego (cnotę) miłosierdzie nie jest największe, jeśli ten, który ma tę cnotę, nie jes największy, nie mając nikogo ponad sobą, lecz wszystkich pod sobą. Dla tego bowiem, kto ma kogoś ponad sobą, czymś większym i lepszym jest złączenie z wyższym niż uzupełnianie braku tego, który jest niższym. Tak więc o tyle dla człowieka, która ma Boga jako wyższego, miłość, przez którą jednoczy się z Bogiem, jest ważniejsza niż miłosierdzie, przez które uzupełnia brak u innych. Natomiast pośród cnót, które odnoszą się do bliźniego, najważniejsze jest miłosierdzie, tak jak też czyn jest tego, kto jest ważniejszy, bowiem uzupełnienie braku innego człowieka jest właściwe dla wyższego i lepszego."

Tutaj każdy szczegół jest ważny, gdyż dowolność ma poważne konsekwencje. To, co wypisują fani Faustynowo-Sopoćkowego miłosierdzia, nie ma wiele wspólnego z tym cytatem. Św. Tomasz jest dla nich jedynie pretextem dla własnych wymysłów. To raz.
Po drugie, św. Tomasz jest wprawdzie wielkim autorytetem, jednak nie jest nieomylny, zwłaszcza tylko w jednym fragmencie. 

X. Edmundas pisze: "St. Thomas says (II–II, q. 30, a. 4), that Mercy is the greatest of the proprieties in God in relation to his creatures." To jest kłamstwo, gdyż św. Tomasz tak nie mówi, jak wykazałem powyżej.

Zresztą także drugi cytat ze św. Tomasza, którym się posługują fani Faustyno-Sopoćkowego "miłosierdzia", jest zakłamany, gdyż oparty widocznie na fałszywym tłumaczeniu charystycznej (wydanej pod nadzorem charysty kard. Wyszyńskiego) "Biblii Tysiąclecia". W STh I q21 a3 ad2 mówi św. Tomasz: "Ad secundum dicendum quod Deus misericorditer agit, non quidem contra iustitiam suam faciendo, sed aliquid supra iustitiam operando, sicut si alicui cui debentur centum denarii, aliquis ducentos det de suo, tamen non contra iustitiam facit, sed liberaliter vel misericorditer operatur. Et similiter si aliquis offensam in se commissam remittat. Qui enim aliquid remittit, quodammodo donat illud, unde apostolus remissionem donationem vocat, Ephes. V, donate invicem, sicut et Christus vobis donavit. Ex quo patet quod misericordia non tollit iustitiam, sed est quaedam iustitiae plenitudo. Unde dicitur Iac. II, quod misericordia superexaltat iudicium." 

To potwierdza, że "miłosierdzie" Faustyno-Sopoćkowe, czyli triumfujące nad sprawiedliwością jest fałszywe. Triumf odnosi się bowiem nad zwyciężonym wrogiem, przeciwnikiem, a to wprost przeczy św. Tomaszowi, który mówi wyraźnie, że Boże miłosierdzie nie działa przeciw ("contra") sprawiedliwości. 

Charystyczna "Biblia Tysiąclecia" fałszuje także słowa z Listu św. Jakubowego. Otóż oryginał brzmi: κατακαυχαται ελεος κρισεως, zaś Wulgata mówi "superexultat autem misericordia iudicio" czyli "zmiłowanie chełpi się sądem". Na fałszywym tłumaczeniu opierają się także tłumaczenia słów św. Augustyna, na które powołują się fani faustyno-sopoćkizmu. 

Także powoływanie się na błogosławieństwa z Kazania na Górze ("błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią") są zupełnie chybione, gdyż słowa Pana Jezusa nie mają nic wspólnego z triumfem miłosierdzia nad sprawiedliwością.

Tym samym upada jakiekolwiek umocowanie Faustynowo-Sopoćkowego "miłosierdzia" w źródłach Bożego Objawienia czy choćby w teologii katolickiej. 

23. Ewidentnie fałszywa jest także teza autora, jakoby koncepcja miłosierdzia zawarta w "Dzienniczku" była kompletnie tradycyjna i zrównoważona. Autorytatywność "misericordialogii" takich osób podanych przez niego jak x. Sopoćko, o. Woroniecki i x. Różycki jest pustą tezą, nie popartą żadną merytoryczną analizą argumentów. Fałszywość postulowanego przez x. Różyckiego rozwiązania problemu ofiarowania Bóstwa już poruszałem (por. tutaj). Przyjdzie kolej na analizę książki o. Woronieckiego oraz propagandy autorstwa x. Sopoćki. 

24. Gołosłowne jest zapewnienie autora, iż nabożeństwo postulowane przez s. Faustynę zakłada konieczność nawrócenia oraz walki z grzechem. Bezpodstawna jest tym samym obrona przed zarzutem automatycznej czy magicznej skuteczności tegoż nabożeństwa dla zbawienia dusz. 

25. Wręcz absurdalne, godzące w elementarną logikę jest twierdzenie autora, iż są trzy "autentyczne obrazy Jezusa miłosiernego", do których zalicza przede wszystkim dzieło Eugeniusza Kazimirowakiego z 1934 r., Adolfa Hyły z 1942 r. oraz Ludomira Ślendzińskiego z 1954 r. W jaki sposób istotnie różne dzieła różnych artystów mogą być wespół autentyczne, autor nie wyjaśnia, widocznie uważając swoich czytelników za debilów nierozumiejących podstawowego znaczenia słowa "autentyczny". Ma to swoje potwierdzenie w rozważaniu przez autora kwestii, który z obrazów "jest bardziej autentyczny"...

26. Na podobnym poziomie logicznym i teologicznym jest podane przez autora rozwiązanie kwestii ofiarowania Bóstwa. Po pierwsze, powołuje się na x. Różyckiego, pomijając całkowicie tegoż główny argument, którym jest ewidentnie heretyckie, nawet wręcz apostackie twierdzenie, jakoby Bóstwo Jezusa Chrystusa było inne niż Bóstwo Boga Ojca (por. tutaj). Po drugie, powołuje się na tzw. modlitwę anioła z Fatimy, pomijając fakt, iż owa modlitwa nie należy do uznanych przez Kościół objawień z Fatimy (więcej tutaj), tym samym popełniając oszustwo na czytelnikach. 

27. Gołosłowne i bezpodstawne jest również twierdzenie autora, jakoby kardynał Ottaviani prowadzący Święte Oficjum nie miał zastrzeżeń co do "Dzienniczka". Nawet jeśli faktycznie osobiście zezwolił arcybiskupowi Wojtyle na wszczęcie procesu informacyjnego w sprawie s. Faustyny, to nie ma to rangi orzeczenia w znaczeniu nihil obstat co do treści "Dzienniczka", lecz najwyżej było zielonym światłem dla zbierania świadectw o życiu zakonnicy, co oczywiście było mocno spóźnione dla kwestii rzekomych objawień prywatnych. Zresztą należy mieć na uwadze, że decyzję w tej kwestii podejmował ostatecznie nie kard. Ottaviani lecz papież. Młody arcybiskup Wojtyła z pewnością był w stanie przekonać samego Pawła VI, który najprawdopodobniej wcale nie znał sprawy. 

28. Bezczelnym kłamstwem jest twierdzenie, jakoby x. Sopoćko nie popełnił nieposłuszeństwa czy niesubordynacji w sprawie s. Faustyny. Wręcz przeciwnie, cała jego działalność w tej kwestii była aktem rebelii przeciw elementarnym zasadom i ustrojowi Kościoła, gdyż to biskup miejsca, czyli najpierw biskup płocki, następnie wileński, a w końcu krakowski mieli obowiązek zbadania sprawy przez powołanie komisyj kanonicznych, o czym była mowa wyżej. Jakiekolwiek badanie przez x. Sopoćkę, a zarazem ukrywanie sprawy przed biskupem miejsca i tym samym uniemożliwienie kanonicznego zbadania sprawy zgodnie z regułami Kościoła, stanowi postawę skrajnego nieposłuszeństwa i buntu przeciw ustrojowi Kościoła. 

Podsumowując: Wywody x. EN są zasadniczo - mimo drobnych uwag krytycznych - jedynie prymitywnym powielaniem oficjalnej propagandy łagiewnickiej. Co więcej, bez podania jakichkolwiek dowodów źródłowych stanowią oszustwo na czytelnikach, żerując na ich naiwności. 

Tym samym odpowiedź na tytułowe pytanie jest prosta i oczywista. 

Jakie są obowiązki dziadków?


Chodzi oczywiście o dziadków w znaczeniu obojga będących rodzicami rodziców. W innych językach są szczęśliwsze określenia, jak angielskie grandparents, niemieckie Großeltern, francuskie grands parents. Polskie określenie nawiązuje prawdopodobnie do łacińskiego avi (gen. avorum), przy czym avus to dziadek, zaś avia to babka. 

Należy odróżnić obowiązki wobec siebie nawzajem od obowiązków względem swoich dzieci, następnie względem ich potomstwa, mimo oczywistych styczności i powiązań. 

Obowiązki wobec siebie nawzajem wynikają ze stanu małżeńskiego, zwłaszcza z sakramentu małżeństwa. Nie wchodząc na tym miejscu w problematykę celów małżeństwa, ich kolejności i priorytetów, wystarczy stwierdzić, że wraz ze spełnieniem obowiązku wydania na świat i wychowania potomstwa po osiągnięciu przez nie dojrzałości i samodzielności pozostaje do spełnienia niezmiennie obowiązek wierności, czyli wzajemnej pomocy duchowo-cielesnej, zgodnie z naturą małżeństwa (już nawet naturalnego, a tym bardziej sakramentalnego). Ten cel małżeństwa nabiera wagi, gdy dorosłe dzieci żyją niezależnie od rodziców. Wówczas małżonkowie mogą więcej uwagi poświęcić sobie nawzajem, swojej relacji, swojemu i wspólnemu dobru duchowo-cielesnemu, a także aktywności dla szerszej społeczności, czy to świeckiej, czy religijnej, oczywiście nie wyłączając swoich dzieci i wnuków. 

Obowiązki wobec swoich dzieci ulegają naturalnej zmianie, gdy one są dorosłe i zdolne do zapewnienia sobie utrzymania, a zwłaszcza do założenia swojej rodziny. Chodzi o zdolność zwykłą, czyli wtedy, gdy na przeszkodzie dla samodzielności nie stoi poważna niepełnosprawność fizyczna czy psychiczna. Taką przeszkodą nie są wady osobowości, gdyż nad wadami można i należy pracować, i można je przezwyciężyć, także w wieku dojrzałym. Jeśli rodzice w procesie wychowania zaniedbali obowiązku właściwego ukształtowania osobowości dziecka, czy też z innych powodów doszło do niedorozwoju czy skrzywienia osobowości, to rozwiązaniem nie jest utwierdzanie dziecka w tym stanie, lecz - oczywiście odpowiednie do wieku - staranie i pomoc ku właściwemu rozwojowi i osiągnięciu samodzielności. Przykładowo: jeśli dziecko mimo dorosłego wieku i wystarczającej sprawności przynajmniej fizycznej nie zapewnia sobie utrzymania, to rozwiązaniem - i zarazem obowiązkiem rodziców - nie jest dawanie utrzymania, lecz takie działanie, by dziecko samo zapewniło sobie utrzymanie. Oczywiście mogą występować sytuacje, gdy dziecko dorosłe przejściowo potrzebuje pomocy rodziców także materialnej, na przykład by zdobyć nowe czy inne odpowiednie kwalifikacje zawodowe. Wówczas musi być jasne, że rodziców stać na taką pomoc i że będzie to pomoc doraźna, wyjątkowa i skuteczna, czyli rozwiązująca problem, a nie będzie sposobem na jednorazowe czy regularne wykorzystywanie dobroci czy naiwności rodziców. 

Nierzadko się zdarza, iż zaniedbania w procesie wychowania są później zastępowane nadtroskliwością i to o znamionach wręcz destrukcyjnej patologii, jeszcze bardziej szkodliwej dla osobowości dziecka, a także dla jego ewentualnej rodziny. Obydwie skrajności są od złego i obydwóch należy się pilnie wystrzegać. Konieczne jest przestrzeganie zasad wynikających wprost czy pośrednio z prawa naturalnego i objawionego, zwłaszcza z sakramentalnego charakteru związku małżeńskiego. W skrócie:

1. Wydanie i wychowanie potomstwa nie jest prywatną sprawą rodziców, lecz wynika z istoty małżeństwa jako instytucji społecznej. Tym samym dzieci nie są własnością rodziców ani w momencie poczęcia, urodzenia, na jakimkolwiek etapie rozwoju i wychowania, a także wtedy, gdy są już dorosłe i przynajmniej powinny być zdolne do samodzielnego życia. 

2. Wynika z tego nie prawo do braku staranności i odpowiedzialności w wychowaniu, lecz wręcz przeciwnie: skoro dziecko jest powierzone rodzicom do wychowania na chwałę Bożą i na pożytek dla rodzaju ludzkiego, to oznacza to tym większą wagę i odpowiedzialność. 

3. Wynika z tego także respektowanie godności ludzkiej i tym samym wolności dziecka, która oczywiście nie jest i nie może być absolutna, lecz zawsze tylko względna, to znaczy zależna od porządku prawdy i dobra, który jest obiektywny i normatywny. Zadaniem rodziców jest ukazanie dziecku tego porządku oraz wyposażenie go w sprawność w jego respektowaniu, czyli w cnoty. 

4. Wykonywanie tego zadania zależy od etapu rozwoju dziecka i od jego stanu. Na czym innym polega wychowanie w wieku dziecięcym, następnie w wieku młodzieńczym i potem dorosłym. W pewnym sensie wychowanie i troska dotyczą także dorosłego i samodzielnego dziecka, aczkolwiek w innym sposób. Zwykle zachodzi pokusa traktowania dorosłego dziecka, nawet takiego, które założyło własną rodzinę, na poziomie młodzieńczym czy wręcz dziecięcym. Z całą pewnością nie jest to pomocne w żaden sposób, choć może być dla którejś ze stron, niekiedy nawet dla obydwóch, łatwiejsze i komfortowe. Szczególnie groźną pokusą jest ingerowanie w życie małżeńskie dorosłego dziecka, co nierzadko prowadzi do rozbicia rodzin i tragedii życiowych. Szczególnej roztropności wymaga dostosowanie troski rodzicielskiej do problemów dorosłego dziecka. Tzw. ślepa miłość, czyli przerost uczuć nad zdrowym rozsądkiem, czym grzeszą zwykle matki, zwykle nie tylko potęguje, lecz często wręcz powoduje problemy w rodzinie dziecka. 

5. Lekarstwem na skrzywione czy wręcz patologiczne stosunki jest prawda Boża. Jej główne składniki to

- grzeszność każdego i konieczność nawrócenia,

- spełnienie człowieczeństwa jedynie w autentycznej miłości Boga i bliźniego, 

- co zakłada zarówno prawo naturalne poznawalne rozumowo, jak też prawo Boże objawione, czyli prawdziwą religię, jaką jest katolicyzm (oczywiście ten autentyczny, nieskażony modernizmem). 

Dlatego najważniejszym środkiem jest regularna i szczera spowiedź na zasadzie kierownictwa duchowego czy przynajmniej stałej opieki duszpasterskiej. Mądry duszpasterz powinien rozeznać sytuację rodzinną przez wysłuchanie wszystkich stron konfliktu. W razie konieczności powinien skierować do poradnictwa specjalistycznego, oczywiście mając na uwadze przede wszystkim zbawienie dusz, a nie powodzenie doczesne. Wiele problemów, o ile nie wszystkie biorą się z odwrócenia priorytetów, gdy na pierwszym miejscu stawia się dobra doczesne, a brakuje troski o zbawienie dusz. Tutaj oczywiście istnieje problem wolnej woli, gdyż nikogo nie można zmusić ani do nawrócenia, ani do starania o zbawienie swojej duszy. Wówczas swoistym wyzwaniem dla wierzących jest takie kierowanie swoim postępowaniem, by nie dawać powodów do zgorszenia, a starać się przez cierpliwą postawę chrześcijańską - która oczywiście nie może oznaczać uległości czy pobłażliwości dla zła - zdobyć dusze bliźnich dla Bożej łaski. 

6. Szczególnym przypadkiem jest stosunek do zięcia czy synowej, oraz ich dzieci czyli wnuków. Tutaj także naczelną zasadą jest jedność małżeńska. Oznacza to, iż jedność i trwałość małżeństwa jest nadrzędna względem relacji między rodzicami i ich dzieckiem. Zaistnienie zięcia czy synowej konstytuuje nową, inną relację między rodzicami a dzieckiem. W pewnym sensie ich rodzicielstwo rozkłada się odtąd także na zięcia czy synową. Równocześnie nie kończy się relacja między zięciem czy synową a jego czy jej rodzicami, aczkolwiek także staje się - powinna się stać - nowa i inna. Odtąd staraniem obydwu par rodziców (czyli teściów) powinno być przede wszystkim pomaganie w utrzymaniu i pogłębianiu jedności małżeńskiej, a nie jakiekolwiek zatrzymywanie swojego dziecka dla siebie. To nastawienie powinno określać także stosunek do wnuków jako owoców jedności małżeńskiej. Na pewno fałszywe byłyby próby przeciągnięcia ich na swoją stronę, jakkolwiek byłyby podejmowane. Jedność małżeńska rodziców - a nie dobrobyt materialny - jest najwyższym dobrem doczesnym dla dziecka, przynajmniej do osiągnięcia wieku dorosłego. Dlatego rodzice (teściowie) powinni wystrzegać się wszystkiego, co mogłoby zagrażać tej jedności, czy choćby naruszać zgodę i pokój w rodzinie swego dziecka. Oczywiście zgoda międzyludzka nie jest dobrem najwyższym, lecz jest nim zbawienie dusz. Równocześnie działanie czy zachowanie godzące w sakrament małżeństwa - wraz z jego obowiązkami wobec współmałżonka i dzieci - z całą pewnością nie służy zbawieniu dusz, lecz mu szkodzi, a nawet poważnie zagraża. 

7. Rodzice zasadniczo nie mają żadnych zobowiązań materialnych ani wobec swoich dorosłych i samodzielnych dzieci, ani wobec ich dzieci, czyli swoich wnuków. Chrześcijański obowiązek pomocy także wobec własnych dzieci i wnuków zachodzi tylko w przypadku nadzwyczajnej, losowej konieczności, jak choroba czy inne ciężkie sytuacje życiowe, jak np. niezawiniona utrata pracy czy środków do życia. Oczywiście dziadkowie mogą z własnej dobrej woli i według swoich możliwości wspierać swoje dzieci i wnuków, choćby dla wyrażenia swojej życzliwości i troski. Czymś innym jest - i zwykle zawodnym - jest wyrachowane kupowanie sobie wdzięczności dorosłych dzieci i wnuków. Wyrachowanie jest dość łatwo wyczuwalne i dlatego skazane na porażkę. O wiele lepiej sprawdza się szczery, otwarty układ polegający na notarialnym czy testamentalnym zapisie swoich dóbr w zamian za opiekę na starość. Wprawdzie nie daje to gwarancji na godną i spokojną starość, gdyż nie jest w stanie wykluczyć podłości ludzkiej i nadużyć. Dlatego także tutaj należy się kierować bardziej zdrowym rozsądkiem niż uczuciami czy sympatiami. Niekiedy rozsądniejsze może być powierzenie swojej starości godnej zaufania osobie czy osobom spoza rodziny, oczywiście pod warunkiem uczciwości i spolegliwości. 

8. Dzięki wolności od materialnej troski o swoje dzieci i wnuki dziadkowie tym bardziej powinni się angażować w troskę o zbawienie ich dusz. Polega ona przede wszystkim na

- modlitwie za nich,

- dobrym przykładzie życia chrześcijańskiego, czyli miłości Boga i bliźniego,

- cennym darze, jakim jest poświęcenie uwagi i czasu, czego potrzebują zwłaszcza wnuki i to od najmłodszych lat (zabawianie ich pożytecznymi opowiadaniami, dobrymi bajkami, dobrą grą, wycieczkami rozwijającymi wiedzę i umiejętności itp.), 

- życzliwym pouczeniu, upomnieniu i doradzeniu na podstawie prawd wiary katolickiej i swojego doświadczenia życiowego. 

Ten naczelny obowiązek jest obecnie szczególnie zaniedbywany, nawet wręcz notorycznie zapominany i pomijany, akurat na rzecz trosk i roszczeń materialnych, które raczej szkodzą zbawieniu dusz. Tutaj duszpasterze powinni przypominać, pouczać i napominać, gdyż od tego zależy także zbawienie dusz dziadków, czyli seniorów. Jest to zadanie szczególnej wagi w sytuacji zmian demograficznych, gdy procentowo rośnie liczba seniorów, a maleje liczba dzieci i młodzieży, maleje także liczba świadomych, przekonanych i aktywnie wierzących katolików. Zaniedbanie właściwych obowiązków seniorów przekłada się także na zapaść moralną i religijną w młodszych pokoleniach. Nie wystarczy narzekać na młodzież. Ona jest zwykle niewinną ofiarą poczynań dorosłych, przynajmniej w istotnej mierze. Rozchwianie czy wręcz destrukcja porządku naturalnego w dziedzinie rodziny wynika z winy starszych. Zrzucanie odpowiedzialności na tzw. dzisiejszy świat, telewizję, internet, smartfony itp. niczego nie rozwiązuje i w niczym nie pomaga. Wystarczy natomiast, by każdy robił to i tyle, co jest jego powinnością według porządku Bożego i woli Bożej. Reszty dokona Pan Bóg w swoim czasie i według Swojego planu zbawienia. 

Dlaczego uniżenie nie jest wyniszczeniem?

 


X. Szymon Bańka, z którego wypowiedzią już raz polemizowałem (por. tutaj), zechciał poświęcić niemal całe swoje wystąpienie (dostępne tutaj) nie tyle mojej krytyce dwóch zwrotek pewnej kolędy (tutaj), co raczej mojej osobie. Okazję stanowi pytanie anonimowego widza o osąd odnośnie mojej osoby i działalności: 

Tak więc po wstępnym łaskawym orzeczeniu, że jestem "dobrym teologiem", x. Bańka odnosi się do jedynego z ponad 600 wpisów niniejszego bloga. Dlaczego akurat do tego? Staje się to jasne w następujących pouczeniach, do których zmierza wypowiedź na mój temat:


Również solennym pouczeniem kończy się następny fragment:


A oto punkt kulminacyjny i widocznie właściwe przesłanie owego wystąpienia:


Skoro to jest główna treść, to najpierw do niej się odniosę. 

Otóż chyba nietrudno zauważyć, iż krótka prezentacja w nagłówku niniejszego bloga nie jest chwaleniem się, lecz zwięzłym wskazaniem na formalną kompetencję teologiczną. Uczyniłem to po wielu złośliwych przytykach kwestionujących ją. Podałem jedynie istotne suche fakty, których ocena jest pozostawiona życzliwości P. T. Czytelników. Akurat x. Bańka interpretuje je jako "chwalenie się". Nie wiem, na jakiej podstawie. Czyżby uważał, iż podane fakty powinny być raczej powodem do wstydu? Że powinienem je ukrywać? Otóż uważam, iż nie powinienem ich ukrywać, nawet jeśli byłyby haniebne (a nie są), a to choćby z tego powodu, że są łatwo dostępne i każdy może je sprawdzić. Osobiście wyznaję zasadę, iż nie należy ukrywać faktów, nawet jeśli nie są powodem do chluby, oczywiście o ile nie są same w sobie powodem zgorszenia. W tym wypadku nie ma nic gorszącego. 

Wyjaśniam: byłem egzaminowany i oceniany nie na podstawie katarynkowego reprodukowania czyichś prywatnych poglądów, lecz z wiedzy i umiejętności myślenia teologicznego, wykazanego w pracy doktorskiej i na egzaminie komisyjnym (examen rigorosum) z trzech głównych dziedzin teologii katolickiej. Książek ówczesnego x. prof. Gerhard'a Ludwika Müller‘a nie znałem i także potem nie zajmowałem się nimi bliżej, gdyż po pierwsze nie było to ode mnie wymagane, a po drugie uważałem, iż są ważniejsze podręczniki i źródła teologii katolickiej. Nikt mi nie robił wyrzutów z tego powodu, co świadczy o kompetencji teologicznej i moralnej grona egzaminującego. To również z całą pewnością nie jest powodem do wstydu i ukrywania. Jeśli profesor upatruje swoje zadanie w prowadzeniu do solidnej wiedzy teologicznej, a nie w indoktrynowaniu w swoich własnych poglądach (nie wiem, jakie doświadczenia i oczekiwania ma x. Bańka), to szczęściem jest mieć takiego profesora i jest to powód (niezasłużony, lecz dany przez Pana Boga) do chluby i wdzięczności, zwłaszcza iż jest to obecnie postawa niestety bardzo rzadka wśród profesorów. 

Konflikt Bractwa FSSPX z kard. Müller‘em w czasie gdy był biskupem diecezji ratyzbońskiej, na której terenie znajduje się seminarium FSSPX (Zaitzkofen), a także gdy był prefektem Kongregacji Nauki Wiary, nie jest dla mnie powodem ukrywania faktów. O ile wiem, chodziło o legalność święceń udzielanych w owym seminarium oraz uznawanie nauczania Vaticanum II przez FSSPX. Szczegółów konfliktu - zwłaszcza argumentów obydwu stron - nie znam, dlatego się nie wypowiadam (tutaj jest jedno z doniesień medialnych, świadczące o tym, że konflikt miał miejsce koło roku 2009, czyli sporo lat po moim doktoracie). Poniekąd zrozumiałe jest, iż u x. Bańki (i nie tylko) wzmianka o kard. Müller‘ze wywołuje alergiczno-emocjonalną reakcję (według wypowiedzi przełożonego FSSPX z 2018 r., bpa B. Fellay'a, kard. Müller chciał exkomuniki dla FSSPX). Jednak uczciwość wymaga, by się do tego przyznać, a nie zaczynać od - zresztą dość groteskowej - polemiki z moją krytyką ewidentnie heretyckich sformułowań w jednej z kolęd. 

Istotna jest także następująca okoliczność: Czy x. Bańka jest w stanie wskazać na jakąkolwiek krytykę ze strony FSSPX pod adresem poglądów teologicznych obecnego kard. Müller‘a, opublikowaną zanim został prefektem KNW, czyli z czasu, gdy był profesorem w Monachium i potem biskupem Ratyzbony? O ile wiem, krytyka pojawiła się dopiero wtedy, gdy bp Müller ogłosił, że święcenia udzielane w Zaitzkofen są nielegalne. Czyż nie jest to znaczące? Czyż wobec takich okoliczności moralne jest wytykanie mi drogi edukacji teologicznej oraz braku krytyki poglądów promotora doktoratu?

Bezreflexyjnym tłem tego - dość dziwnego - zarzutu ad personam jest zapewne założenie, jakobym wybrał x. prof. Müller‘a na promotora z powodu czy przynajmniej mimo poglądów, które x. Bańka nazywa heretyckimi. To założenie jest oczywiście fałszywe i bezpodstawne. Zresztą x. Bańka nawet nie próbuje go uzasadnić, ani go nawet wprost nie formułuje, co także świadczy o poziomie intelektualnym i moralnym jego zarzutów. Właściwie nie powinienem się tłumaczyć przed kimś takim jak x. Bańka, jednak dla P. T. Czytelników nadmienię, jakie są fakty. Otóż na x. prof. Müller‘a trafiłem pośrednio, zupełnie nie znając ani jego ani jego publikacyj. Polecił mi go x. prof. Peter Bruns, profesor patrologii w Bamberg, który najpierw zapoznał się z moją gotową pracą doktorską. Zaopiniował ją pozytywnie, jednak stwierdziwszy, że temat jest ujęty bardziej systematycznie niż historycznie i że dlatego powinien ją ocenić dogmatyk, polecił mi zwrócić się do x. prof. G. L. Müller‘a w Monachium. Ten ostatni od razu i bez zastrzeżeń przyjął pracę, napisaną całkowicie bez jego udziału i prowadzenia. Musiałem tylko jeszcze zaliczyć kilka seminariów oraz kurs hebrajskiego (co nie było wymagane we Wiedniu). 

Przejdźmy do sprawy kolędy.

Rzeczywiście w odnośnym wpisie zabrakło szerszej argumentacji teologicznej. Wynikało to po pierwsze z pośpiechu, a po drugie z tego, że uważałem sprawę za oczywistą. Słusznie x. Bańka wskazał na List do Filipian, rozdział 2. Jednak jego argumentacja jest chybiona. 

Zacznijmy od samego textu. X. Bańka zadowala się tłumaczeniami, podczas gdy teolog ma obowiązek opierać się na texcie oryginalnym, gdyż tylko on jest natchniony, zaś tłumaczenia mogą być tylko mniej czy bardziej pomocne. Tego rozróżnienia zupełnie brak w wypowiedzi x. Bańki i nie sprawia on wrażenia, jakoby przejmował się oryginałem. To raz. Po drugie, także zacytowane przez niego tłumaczenia wcale nie popierają jego tezy, jakoby słowa św. Pawła usprawiedliwiały słowa kolędy o "wyniszczeniu" Bóstwa. 

Kluczowe jest wyrażenie "heauton ekenosen", zwykle znane obecnie w tłumaczeniu "ogołocił siebie". Na tym słowie zresztą - w formie rzeczownikowej "kenosis" - protestanci oparli swoją "teologię kenotyczną", która zmierza przynajmniej do pomniejszenia boskiej godności Jezusa Chrystusa (więcej tutaj).

W oryginale fragment brzmi:

Wulgata podaje:


Tłumaczenie x. Wujka mówi nietrafnie o "wyniszczeniu" (źródło tutaj), co z całą pewnością nie oddaje łacińskiego "exinanivit":

Akurat w tym słowie najtrafniejsza jest Biblia Tysiąclecia:


Poprawne, dokładne robocze tłumaczenie tych trzech wersetów brzmi: 

On, istniejąc w postaci Boga, nie uważał za rabunek bycie równym Bogu, 
ale  (jednak) opustoszył siebie, przybierając postać sługi, stawszy się w podobieństwie ludzi,
i, w kształcie uznany jako człowiek, uniżył siebie, stawszy się posłusznym (aż) do śmierci, a to śmierci krzyżowej. 

Wyjaśniam treść: 
Pan Jezus wiedział, że Jego bycie na równi z Bogiem nie jest "rabunkiem" czyli świętokradztwem i uzurpacją, lecz stanowi Jego naturę i godność, a mimo tego pozbawił się (ekenosen) "kształtu", czyli widzialnej formy godności boskiej przez przybranie postaci cierpiącego sługi, czyli zapowiadanego przez proroków Mesjasza. Słowo "ekenosen" oznacza dosłownie "opróżnienie", a tutaj pozbycie się kształtu - czyli wyglądu - wskazującego na godność boską. Innymi słowy: w ludzkim wyglądzie i życiu Jezusa Chrystusa nie było widać godności boskiej, lecz człowieczeństwo. 

Tym samym: nie ma tutaj choćby cienia mowy o wyniszczeniu Bóstwa w Jezusie Chrystusie. Jest jedynie mowa o porzuceniu "kształtu" Boga przez przyjęcie "kształtu" ludzkiego. To nie ma nic wspólnego z wyniszczeniem ani Bóstwa, ani nawet kształtu Bóstwa, lecz dotyczy jedynie "opróżnienia" (ekenosen) siebie z tego kształtu - nie z samego Bóstwa czyli z boskiej natury - na rzecz kształtu ludzkiego. 

Tak więc zrównanie słów św. Pawła ze słowami kolędy pod względem zarówno treściowym jak też jakości teologicznej jest aż tak chybione, że nasuwa się pytanie, czy x. Bańka umie czytać i rozumieć proste texty. Nie chodzi tutaj o interpretację, lecz o brzmienie i bezpośrednią treść. Mówiąc najkrócej: ani "ogołocenie", ani uniżenie nie ma nic wspólnego z wyniszczeniem, ani na poziomie pojedynczych słów, ani całego zdania czy wersetów.  

Tak właśnie myśli cała teologia katolicka. Oto przykład - z klasycznej, tradycyjnej encyklopedii katolickiej (tutaj):


Podobnie rzecz się ma ze sprawą aniołów. X. Bańka mówi o zamieszkaniu w chwale nieba. Problem w tym, że - po pierwsze - to zamieszkanie dotyczy wyłącznie świętych i to dopiero po śmierci. Po drugie, zbawienie wieczne nigdy nie oznacza zrównania stworzeń różnych co do natury. Owszem, można by tu próbować domyślać się, o jaką równość tutaj chodzi. Pewne jest jednak, jak już wskazałem w poprzednim wpisie odnośnie kolędy, że

- nie wszyscy aniołowie są w niebie, gdyż są też upadłe duchy, czyli zbuntowani aniołowie z szatanem na czele, którzy są w piekle, 

- także w niebie zachowane są naturalne i istotne różnice między ludźmi a aniołami. 

Teologicznie poprawnie można więc mówić jedynie o wspólnocie z aniołami w niebie, także na ziemi w obcowaniu świętych, które dotyczy również aniołów. 

W końcu: Czy kolęda - jako utwór literacki - ma obowiązek precyzji czy przynajmniej poprawności teologicznej? Czy moje zastrzeżenia nie są czepialstwem, nadwrażliwością itp.?

W to drugie pytanie nie wchodzę. To jest rodzaj twierdzeń pseudopsychologicznych, które są ucieczką od meritum i rzeczowej argumentacji, zresztą dość bezczelną także w wykonaniu x. Bańki. Zejście na taką płaszczyznę miałoby jakąś rację bytu, gdyby x. Bańka wpierw konkretnie i rzetelnie odniósł się do moich argumentów, a tego niestety nie robi. Natomiast próbuje przysłonić argumenty maniakalnym powtarzaniem pseudopsychologicznej perswazji i to w tonie quasi nauczycielskim... Jeśli - jak wyznaje - nie rozumie, dlaczego się czepiam tych słów kolędy, to albo nie czytał mojej argumentacji, albo jej nie zrozumiał, albo nie chce zrozumieć, albo wszystko na raz. W takim stanie rzeczy wytykanie "nadwrażliwości" jest conajmniej dziwne (mówiąc bardzo oględnie) i z całą pewnością nie świadczy o rzetelności teologicznej, ani zwykłej intelektualnej, ani o dobrym wychowaniu i kulturze osobistej. 

Zaś odpowiedź na pierwsze pytanie jest jednoznaczna: także kolędy, tak jak wszystko, co dzieje się w przestrzeni kościelnej, muszą być zgodne z prawdami wiary katolickiej. Język poetycki bynajmniej nie wyklucza, lecz zakłada staranność i poprawność teologiczną. Rodzaj literacki nie może być usprawiedliwieniem dla przemycania fałszywych treści czy choćby zwykłego niechlujstwa. Zwłaszcza śpiewy stosowane zarówno w kościołach jak też poza nimi muszą być nieskazitelne pod względem prawd wiary, gdyż mają potężny wpływ na kształtowanie świadomości wiary. 

Wracając do owej kolędy: nie trudno zauważyć, iż przynajmniej jedna z tych zwrotek da się bardzo łatwo poprawić. Otóż zamiast "wyniszczasz" można umieścić "ukrywasz", co jest poprawne teologicznie, a równocześnie pasuje do rymu. Dlaczego więc autor wybrał ewidentnie heretyckie sformułowanie? Nie wiem. Z całą pewnością licentia poetica w tej sprawie nie może być usprawiedliwieniem. Warto by było prześledzić dzieje tego textu, aczkolwiek może to być niełatwe. Moim zadaniem jest natomiast piętnowanie błędów i herezyj. Czyż x. Bańka nie powinien tego rozumieć? Czyż nie jest tak, że styczność z kolędą ma o wiele więcej ludzi - katolików i niekatolików - niż z książkami kard. Müller‘a? 

Tutaj nasuwa się przypuszczenie, co jest powodem ataku x. Bańki na moją osobę. Otóż wydawnictwo związane z FSSPX wydało modlitewnik, który zawiera zarówno ów text kolędy jak też koronkę s. Faustyny. Oto zapowiedź jakiejś publikacji w tej sprawie, oraz deklaracja, że "Dzienniczek" czyli także koronka nie zawierają nic sprzecznego z wiarą katolicką:







Nie wiem, czy i kto ze strony FSSPX badał te texty teologicznie. Ciekaw jestem treści owego zapowiedzianego przez x. Bańkę opracowania w sprawie s. Faustyny. Prawdopodobnie okaże się ona mniej więcej tym samym, co wypowiedź x. Bańki: pomieszaniem spraw, niechlujstwem już nawet logicznym, a tym bardziej teologicznym, a w sumie dość groteskową próbą usprawiedliwienia faktu, iż FSSPX - niby dbające o czystość wiary - rzuciło na rynek modlitewnik z grubymi herezjami. Tak więc zamiast przyznać się do zaniedbania (mówiąc oględnie) i podjąć korektę, woli się podważać moją wiarygodność. 

W tym miejscu czuję się w obowiązku jednak wyjaśnić przynajmniej na użytek P. T. Czytelników, nawet jeśli x. Bańka nie ma chęci zrozumienia. Otóż dane mi było napisać pracę magisterską o teologii Wcielenia zawartej w hymnach (kanonach) oficjum liturgii bizantyńskiej, dokładnie właśnie w textach na święto Zwiastowania Pańskiego i Boże Narodzenie. Analiza teologiczna tych textów wiele mnie nauczyła, choć była dość żmudna. To chyba wyjaśnia moją "nadwraźliwość". Zresztą także liturgie łacińskie zawierają głębokie i pięknie sformułowane treści, podobnie jak literatura patrystyczno-homiletyczna. Gdy się pozna arcydzieła poezji i retoryki teologicznej, to niechlujstwo i partactwo teologiczne może bardzo boleć. Gorzej jest, gdy się nie przywykło do zwykłej poprawności teologicznej, czy choćby do najprostszej logiki, gdzie uniżenie z całą pewnością nie jest tym samym, co wyniszczenie...

Solidnego studiowania źródeł teologii katolickiej życzę również x. Bańce. 

Czy pozwolić dzieciom na czytanie Harry Potter'a?

 


Index Ksiąg Zakazanych zwykle nie obejmował literatury tego typu, czyli fantazyj czy bajek. A to z tego powodu, że tego typu książki zakładają możliwość różnych interpretacyj i przeważnie nie można w nich stwierdzić w miarę jednoznacznych tez, nawet jeśli są w tle zakładane przez autora. Dlatego ich ocena i zalecenia wychowawcze są pozostawiane roztropności duszpasterzy i rodziców. 

Własne doświadczenia z daną książką w dzieciństwie czy młodości nie powinne być decydujące, lecz najwyżej drugorzędne. Z prostego powodu: dziecko nie jest kopią rodziców i tym samym oddziaływanie danej książki na nie może być zupełnie inne niż niegdyś na rodzica. Miarodajne są natomiast obiektywne kryteria, do których należą przede wszystkim:

1. założenia ideologiczne danej książki, zarówno te łatwo rozpoznawalne, jak też te ukryte,

2. możliwe względnie przewidywalne skutki edukacyjne i wychowawcze.

Co do pierwszego kryterium należy się zapoznać przede wszystkim z poglądami danego autora czy autorki, gdyż każdy autor świadomie czy nieświadomie przekazuje w swojej książce pod warstwą fabularną swój światopogląd i pewien system wartości. Oczywiście może się zdarzyć, że dana książka reprezentuje prawdy i wartości uniwersalne, ponadczasowe i powszechnie uznawane, także przez Kościół. To właśnie cechuje prawdziwe arcydzieła literatury, nawet jeśli nie pochodzą one od autorów katolickich. 

Istotne jest również, czy i na ile dana książka pomaga dziecku poznać, zrozumieć i odnieść się odpowiednio do rzeczywistości, zarówno do rzeczy i osób, jak też do wartości wyższych, jak prawda, dobro i piękno. W przypadku Harry Potter'a jego zło polega głównie na tym, że obraca się w pseudorzeczywistości i ta pseudorzeczywistość nie stanowi jedynie narzędzia i sposobu przekazania pewnych prawd, czyli rzeczywistości wyższej, lecz zatrzymuje na sobie, dając najwyżej przyjemność oderwania się od prawdziwej, przeżyciowo bardziej szarej rzeczywistości. 

W drugim kryterium istotne jest, czy i jak dana książka może się przyczynić do rozwoju intelektualnego, emocjonalnego i ogólnie osobowego dziecka. Rozwój zakłada pewien cel. Sama rozrywka czy zabawa w fantazyjne historie nie może mieć właściwego, dobrego wpływu na rozwój dziecka, a wręcz przeciwnie sprzyja zamykaniu się w mniej czy bardziej autystycznym świecie wyobraźni. Nie musi to być zawsze wpływ sam w sobie destrukcyjny, jednak wystarczy, że taka - delikatnie mówiąc - niepełnowartościowa literatura zajmując dziecku czas i energię hamuje czy wręcz uniemożliwia rozwój, któremu sprzyjałaby inna, wartościowsza książka czy choćby realna zabawa z rodzicami czy rówieśnikami. 

Samo upodobanie dziecka w fantazjach typu "Harry Potter" nie może być decydującym kryterium. Książki te są perfidnie napisane, to znaczy z umiejętnością wciągania uwagi zwłaszcza dzieci i młodzieży. To jest kwestia techniki pisania, tym groźniejsza gdy kryje się pod tym pewien przekaz ideologiczny i zamierzona manipulacja pseudowychowawcza. 

Nie jest przypadkiem, że środki masowego ogłupiania i możni tego świata wręcz nachalnie werbowali i werbują fanów "HP". Z całą pewnością mają w tym swój interes. Pokolenie wychowane na konsumpcji "HP" (w formie książkowej czy filmowej) jest narażone na pokusę przekazywania własnej dziecięcej fascynacji swoim dzieciom, nie zdając sobie sprawy z tego, jakich szkód niewinnie i bezwiednie doznało przez konsumowanie pomysłów pani Rowling, chociażby z braku poświęcenia uwagi i czasu prawdziwym arcydziełom literatury dla dzieci i młodzieży. Właściwie wystarczyłaby znajomość klasyków tej literatury, by łatwo dostrzec, że poziom Rowling'owy jest żałośnie niski już choćby na płaszczyźnie przekazu prawdy o rzeczywistości. 

Joseph Ratzinger / Benedykt XVI - wspomnienie

 


Wraz z odejściem do wieczności Benedykta XVI dobiegła końca pewna epoka. Zakończyła się nie nagle, jej agonia zaczęła się wraz z abdykacją w 2013 r. Ta epoka trwała poniekąd od lat 60-ych, odkąd młody teolog x. Joseph Ratzinger począł mieć znaczący wpływ na myślenie części katolików i pasterzy Kościoła. Ten wpływ wzmógł się od lat 80-ych wraz z powołaniem go do Rzymu na urząd prefekta Kongregacji Doktryny Wiary. Apogeum nastąpiło oczywiście wraz z wyborem na Stolicę Piotrową. 

Nie czas jeszcze na podsumowanie teologicznej i pasterskiej działalności. W momencie emocjonalnego także dla mnie, żałobnego pożegnania skupię się na osobistych wspomnieniach. Nie są one wyłącznie osobiste, lecz powiązane dość ściśle z kontextem historyczno-kościelnym. 

Pierwszy raz znacząco zetknąłem się z nazwiskiem Joseph Ratzinger dopiero podczas studiów teologii w Austrii pod koniec lat 80-ych. Były to gromy i szyderstwa ze strony wykładowców w wyższej szkole filozoficzno-teologicznej werbistów (SVD) w Mödling koło Wiednia, gdzie jako alumn zostałem skierowany przez przełożonych na studia. Były to zarazem ataki na Jana Pawła II i właściwie całość myślenia jako tako katolickiego. Ratzinger był atakowany za zdradę "postępu soborowego" na rzecz "konserwatyzmu" i "wstecznictwa" wojtyliańskiego. To wzbudziło moją sympatię i zainteresowanie, w wyniku czego kupiłem sobie jedyną książkę J. Ratzingera dostępną w sklepie przyklasztornym werbistów, zarazem - czego wówczas nie byłem świadomy - jego najbardziej modernistyczną, mianowicie "Wprowadzenie do chrześcijaństwa" (Einführung in das Christentum). W tym czasie natrafiłem też przypadkowo na artykuł o egzegezie biblijnej Schriftauslegung im Widerstreit, która była już wówczas jego ulubionym tematem (o czym świadczy jego ostatnia książka, trylogia chrystologiczna, napisana już podczas pontyfikatu). Czytałem go z wypiekami na twarzy, gdyż formułował i potwierdzał moje wątpliwości odnośnie traktowania Pisma św. przez wykładowców. To był ratunek w osamotnieniu myślowo-teologicznym, tym ważniejszy, że pochodzący od osoby piastującej jeden z najwyższych urzędów w Kościele. Po przejściu do seminarium archidiecezjalnego we Wiedniu i zarazem na studia w uniwersytecie wiedeńskim natrafiłem na "Raport o stanie wiary" (Zur Lage des Glaubens), który jeszcze bardziej pomógł mi w przyporządkowaniu i zrozumieniu aktualnej sytuacji w Kościele. Było to przeżycie zarówno intelektualne jak też emocjonalne. Wówczas po raz pierwszy zetknąłem się z myślą, że istnieje i ma prawo istnieć liturgia tradycyjna. 

Jeszcze jako profesor w pierwszych latach po Vaticanum II x. Joseph Ratzinger jasno wypowiadał się przeciw zakazowi liturgii tradycyjnej, choć nie występował jako jej zwolennik, lecz opowiadał się za Novus Ordo. Nie krytykował też jakichkolwiek wprowadzonych oficjalnie nowości liturgicznych, jak skasowanie niższych święceń czy dopuszczenie Komunii dołapnej. Sprzeciwiał się jedynie nadużyciom niezgodnym z literą Novus Ordo. Jak się z czasem okazało, dla liturgii tradycyjnej żywił jedynie szacunek i sympatię wynikającą z miłości dla Kościoła i tradycyjnego katolicyzmu bawarskiego. Było to podejście typowe dla większości intelektualistów: konkretne obrzędy uważał za nieistotne i w pewnym sensie względne. Znamienny jest następujący przykład. Otóż w Monachium - gdzie przebywałem od 2002 r. - poznałem kapłana, który zasłynął swoim sprzeciwem wobec Komunii dołapnej. X. Wilhelm Schallinger napisał potem za pontyfikatu Benedykta XVI książkę w tej kwestii, opowiadając swoją walkę. Gdy rozmawiałem z nim po raz pierwszy jeszcze przed rokiem 2005, ku mojemu zaskoczeniu nie wyrażał się z uznaniem o ówczesnym Kardynale z okresu zarządzania archidiecezją, wręcz przeciwnie. X. Schallinger w momencie wprowadzenia Komunii dołapnej w Niemczech zgłosił swój sprzeciw, informując władze archidiecezji, że nadal będzie udzielał wyłącznie do ust i na klęcząco. Kardynał Julius Döpfner, poprzednik Ratzingera, choć z charakteru człowiek mocnej ręki w rządzeniu, okazał poniekąd zrozumienie i zaakceptował decyzję sumienia x. Schallinger'a. Wprawdzie odwołał go z posługi parafialnej, jednak starał się o przydzielenie mu duszpasterstwa poza parafią. Kardynał Ratzinger natomiast - według opowiadań x. Schallinger'a - nie wykazał żadnego zrozumienia, lecz krytykował za "sztywność" i nalegał na zmianę postawy, czyli zaakceptowanie Komunii dołapnej. Dopiero po latach, jako Benedykt XVI, widocznie zrozumiał słuszność postawy x. Schallinger'a, skoro w Rzymie zaczął udzielać Komunii św. wyłącznie na klęcząco i do ust. 

Osobiście spotkałem kard. Ratzinger'a po raz pierwszy w roku 1991. Było to podczas dorocznej letniej akademii teologicznej w Górnej Austrii, organizowanej przez raczej konserwatywnych duchownych i teologów. Kardynał przewodniczył głównej uroczystej Mszy św. oraz wygłosił wykład. Miałem zaszczyt jako jeden z alumnów służyć mu do Mszy św. Homilią byłem, przyznam szczerze, nieco rozczarowany. Mówił o bohaterze swoich studiów teologicznych, św. Augustynie (było to akurat jego święto), czyli był w swoich żywiole. Brakowało mi w tym treści teologicznej, a za dużo było o sercu, co na mój gust trąciło subiektywizmem. 

Drugie spotkanie miało miejsce w Rzymie w marcu 1993, gdzie byliśmy z pielgrzymką wyższych roczników seminarium Archidiecezji Wiedeńskiej. Zostaliśmy grupowo przyjęci przez Kardynała w siedzibie kongregacji. O jego wielkości świadczy fakt, że znalazł czas na prawie godzinne spotkanie z młokosami seminarzystami. Była nawet możliwość zadawania pytań (ich poziom nie był wygórowany, oględnie mówiąc). Treściowo nic nie pamiętam z tego spotkania. Pamiętam natomiast, że styl był profesorski, czułem się jak na seminarium uniwersyteckim, oczywiście na wysokim poziomie, a na koniec podał rękę każdemu. 

Trzecie spotkanie było najbardziej osobiste, choć typowe co do dystansu, którym Joseph Ratzinger się otaczał. Kontext był następujący: Paweł Milcarek, redaktor naczelny "Christianitas", prosił mnie na początku 2000 r. o pomoc w sprawie słynnego wykładu Kardynała na Sorbonie w temacie prawdziwości chrześcijaństwa (z listopada 1999 r.). Przez znajomego xiędza nawiązałem kontakt z ówczesnym austriackim współpracownikiem Kardynała i otrzymałem niemiecki oryginał wykładu (wersja francuska była tłumaczeniem z niemieckiego) wraz z pozwoleniem na tłumaczenie polskie i jego wydanie. Zrobiłem to dla "Christianitas", po czym - chyba w ramach wdzięczności - p. Milcarek załatwił mi zaproszenie na konferencję liturgiczno-teologiczną w opactwie Fontgombault w lipcu 2001 r., w imię i w duchu "reformy reformy", postulowanej od pewnego czasu przez Kardynała. Podczas tego spotkania w przerwie na prośbę Pawła Milcarka wręczyłem Kardynałowi egzemplarz "Christanitas" z polskim tłumaczeniem wykładu, na co Kardynał powiedział: "zwykle każemy sobie przysłać takie rzeczy" ("normalerweise lassen wir uns solche Dinge zuschicken"), ale jednak przyjął, oddając swojemu sekretarzowi. Potem na zewnątrz przed furtą klasztorną poprosiłem Kardynała o wspólną pamiątkę fotograficzną wraz z p. Milcarkiem, na co Kardynał przystał bez słowa. Nie przypuszczałem wówczas, że za niedługo będzie mi dane poznać go w inny sposób, już nie osobiście. 

Gdy od 2002 r. znalazłem się w Monachium dla skończenia studiów doktoranckich, trafiłem do najstarszej parafii, w samym sercu miasta. Jak się okazało, kościół parafialny św. Piotra, utrzymany, a właściwie odbudowany po wojnie i następnie ciągle utrzymywany bez jakichkolwiek "unowocześnień" posoborowych, był szczególnie bliski Kardynałowi z okresu jego arcypasterzowania. Jego późniejszy osobisty sekretarz, abp Georg Gänswein, kilka lat wcześniej mieszkał i posługiwał pomocniczo w tej parafii podczas swoich studiów doktoranckich w uniwersytecie monachijskim. Bez wątpienia można powiedzieć, że była to parafia najbardziej ratzingeriańska w mieście, może nawet w całej Bawarii, pod względem zarówno liturgicznym, jak też teologicznym i emocjonalnym. Chodzi o liturgiczne myślenie późnego Ratzinger'a, dążącego do "reformy reformy". Przykładowo:

- w niedziele i święta główna Msza św. była po łacinie, przynajmniej raz w miesiącu z chorałem gregoriańskim,

- Komunia św. była udzielana wyłącznie przy balaskach, gdzie każdy mógł uklęknąć,

- stale były używane ołtarze boczne do celebrowania prywatnych Mszy św., także według tradycyjnego Missale Romanum. 

Proboszcz sam nie był zwolennikiem liturgii tradycyjnej, jednak w duchu prawdziwej libertas bavarica ("leben und leben lassen") dawał jej także miejsce, przygarniając chętnie studiujących xięży, w tym także i mnie. Nie lubił jedynie exkluzywizmu typu wspomnianego wyżej x. Schallinger'a. W tym czasie spotykałem w zakrystii nie tylko obecnego abpa Gänswein‘a (gdy bywał przejazdem w Monachium), lecz także ówczesnego kardynała Leo Scheffczyk'a (m. in. przy okazji celebracji Mszy św. urodzinowej dla Otto von Habsburg'a) oraz obecnego kardynała Walter'a Brandmüller‘a (ówcześnie prałata przewodniczącego Papieskiego Komitetu Historycznego). Z tym ostatnim miałem też znajomość pośrednią o tyle, że jego gospodyni z czasu gdy był profesorem w Augsburgu, mieszkająca potem w okolicy Monachium, uczęszczała codziennie na moje Msze św. i zapraszała też czasem na obiady. Na moich Mszach św. bywał też Peter Seewald, autor wielu wywiadów i książek z kard. Ratzinger'em/ Benedyktem XVI. Do dziś nie potrafię sobie wyjaśnić, jak to się stało, że znalazłem się tak blisko słynnych ludzi i tym samym współczesnej historii Kościoła. Póki co nie dzielę się całą wiedzą dotyczącą tych osób. Może przyjdzie na to czas, Deo volente. 

Podczas posługi w tej parafii poznałem także x. Alfred'a Läpple, który był swego czasu nauczyciele i mentorem młodego Józefa Ratzinger'a. X. Läpple regularnie należal do grona kaznodziejów nowenny przed uroczystością Niepokalanego Poczęcia NMP. Na zakończenie nowenny proboszcz zapraszał grono kaznodziejów, w tym także mnie niegodnego, na kolację do bawarskiej restauracji. Tak się złożyło, że posługiwałem tam do lata 2005 r., więc tylko do pierwszych miesięcy pontyfikatu Benedykta XVI. Tym niemniej osobiste poznanie środowiska, z którego on pochodził, bardzo mi pomogło w zrozumieniu zarówno jego osoby jak też mentalności i myślenia. 

Oczywiście zetknąłem się także z jego przeciwnikami. Otwarty sprzeciw był wyraźny do 2005 r. Po wyborze na papieża także przeciwnicy i wrogowie zasadniczo przycichli, przynajmniej w Bawarii. Co oczywiście nie oznaczało zmiany poglądów czy nastawienia, lecz powodowane było raczej wyczuciem chwili i kulturą, nawet swego rodzaju lojalnością patriotyczno-bawarską i kościelną. Dla porównania zupełnie inaczej było wtedy w Austrii, gdzie moderniści tym bardziej poczuli się zagrożeni i wystartowali z nowym wydaniem nieboszczyka "plebiscytu kościelnego" (Kirchenvolksbegehren) w postaci pseudoklerykalnej "inicjatywy proboszczów" (Pfarrerinitiative). Nie kryli się oni z tym, kto jest ich wrogiem i celem ataków, nawet jeśli nie wymieniali imienia. 

Więcej dobrego wychowania i kultury wykazały także wydziały teologiczne, w tym rodzimy wydział nowego papieża w Monachium. Nie było w tym środowisku paniki czy zawiści, ani euforii typu sytuacji w Polsce po wyborze kardynała Wojtyły. Nie było też lawiny wykładów czy konferencyj odnośnie myśli J. Ratzinger'a. Pierwsze seminarium w temacie jego teologii przypadło mi poprowadzić. Tak się złożyło, że w semestrze zimowym 2005 r. w ramach przygotowywania habilitacji zacząłem nauczanie w katedrze teologii fundamentalnej, tej katedrze, gdzie młody J. Ratzinger zdobył doktorat i habilitację. Ku mojemu zdziwieniu były to wówczas chyba jedyne zajęcia w tym temacie przynajmniej w Monachium. Frekwencja studentów była dobra, ale niewiele więcej niż przeciętna. Podejrzewam, że wyglądało by sporo inaczej, gdyby papieżem został ktoś taki jak chociażby Walter Kasper, który miał wielu gorliwych fanów zarówno na wydziale uniwersytetu LMU, jak też na innych uczelniach w Monachium, zwłaszcza na uczelni jezuickiej. 

Podobne były reakcje na płaszczyźnie parafialnej, kurialnej i diecezjalnej w Monachium. Przycichły polemiki, kpiny i szyderstwa pod adresem J. Ratzinger'a. Jednak równocześnie wzmogła się opozycja i subwersja, a to na wyższych szczeblach. Wśród duchowieństwa parafialnego przeważała lojalna cisza, a jedynie konserwatywni poczuli wiatr w żaglach, żywiąc nadzieje na lepsze czasy dla Kościoła. Te nadzieje oczywiście nie pozostały niezauważone przez modernistów, którzy przystąpili do brutalniejszej, choć podjazdowej walki zwłaszcza z liturgią tradycyjną. Tak było na szczeblu zarówno diecezjalnym jak też rzymskim. Dlatego właśnie zajęło Benedyktowi XVI ponad 2 lata przygotowywanie publikacji motu proprio Summorum Pontificum. Sprzeciw był mocny. W tym czasie nie posługiwałem już na parafii w Monachium, lecz potrzebowałem miejsca stałej celebracji Mszy św. tradycyjnej. Najpierw miałem codziennie Mszę św. w kościele rektoralnym na terenie parafii św. Piotra. Krótko przed publikacją motuproprio "SP" miała miejsce prowokacja, typowa dla modernistów grasujących w kręgach tradycyjnych. Otóż kapłan, który zwykle celebrował Msze św. tzw. indultowe w niedziele, mimo że z przekonań był modernistą i to z nieciekawą przeszłością moralną (wyświęcony w diecezji ratyzbońskiej, porzucił wkrótce kapłaństwo dla kobiety, a gdy "żona" zachorowała na MS, porzucił ją i został "miłosiernie" przywrócony do wykonywania święceń kapłańskich w archidiecezji monachijskiej akurat przez ówczesnego arcybiskupa kard. J. Ratzinger'a), pojawiał się na moich Mszach św. wraz ze swoją gospodynią, wyciągając łapki do Komunii św., a następnie - po przewidywalnej odmowie z mojej strony - śląc skargi na mnie do kurii arcybiskupiej. W wyniku tych działań musiałem szukać innego miejsca celebracji. Nawiązałem kontakt z kilkoma proboszczami, znanymi z sympatii czy przynajmniej otwartości dla liturgii tradycyjnej. Zbiegło się to czasowo z publikacją motu proprio "SP", więc proboszczowie bez oporów zgadzali się, także na prośbę wiernych, którzy pragnęli uczestniczyć. Po kilku dniach jednak dostawali telefony z kurii z nakazem usunięcia mojej Mszy św. Bez formalnego aktu prawnego pouczono proboszczów, że takie przypadki jak mój należy zgłaszać do kurii, co było oczywiście sprzeczne z motu proprio. Proboszczowie nie byli jednak w stanie sprzeciwić się kurii. Widać było, że moderniści stali się jeszcze bardziej zuchwali, zapewne z lęku o swoją pozycję w Kościele, także widząc powodzenie liturgii tradycyjnej w młodym pokoleniu, zwłaszcza u młodych xięży. 

Po pewnym czasie przydzielono mi - oczywiście za wiedzą i milczącą zgodą kurii - na terenie parafii franciszkanów kaplicę na wyłączne użytkowanie. Była niewielka, mieściła kilkanaście do dwudziestu osób, ale położona w centrum, i przede wszystkim dostępna praktycznie zawsze, gdyż dostałem klucze. W tym czasie dane mi było znowu zetknąć się z historią Kościoła w Monachium, gdyż ta kaplica była konsekrowana przez ówczesnego nuncjusza apostolskiego w Bawarii, abp Eugenio Pacelli'ego. W zakrystii w zakurzonej szafie natrafiłem na - widocznie zapomnianą - piuskę z autografem, którą podarował dla kaplicy, gdy został papieżem. W każdym razie z obecnej perspektywy jest jasne, że przydzielenie mi tej kaplicy było swego rodzaju antycypacją ograniczeń wprowadzonych przez Franciszka w "Traditionis custodes". Ta sytuacja trwała do czasu, aż nowy prowincjał franciszkanów zdecydował sprofanować kaplicę i wydzierżawić budynek do celów świeckich. Taka oto jest kolej rzeczy u modernistów... Musiałem wówczas znowu wyruszyć na poszukiwanie miejsca celebracji. Pisałem w tej sprawie skargi do Rzymu, także do Benedykta XVI, gdyż bezprawne działania kurii były oczywiste. Wprawdzie nie otrzymałem merytorycznej odpowiedzi, jednak niespodziewanie znalazłem dwa miejsca celebracji (jedno na dni powszednie, drugie na soboty, niedziele i święta) załatwione przez wiernych, gdzie w życzliwej atmosferze celebrowałem gościnnie przez kilkanaście lat, mimo że proboszczowie nie byli zwolennikami liturgii tradycyjnej, a jednak zachowali się po kapłańsku i ludzku na poziomie. Jeden znamienny przykład: W tym czasie parafia, gdzie celebrowałem w soboty, niedziele i święta, obchodziła jubileusz stulecia istnienia. Zwrócono się wówczas do mnie o napisanie krótkiego artykułu o Mszy św. tradycyjnej i grupie wiernych, którzy w niej uczestniczą. Zostałem więc potraktowany nie tylko gościnnie, lecz jako część życia parafii, mimo że prawie wszyscy wierni uczestniczący w moich Mszach św. byli spoza parafii, nawet spoza miasta. To jest także swego rodzaju wyraz i odzwierciedlenie bawarskiego ducha kościelnego, którego uosabiał w wybitny sposób Benedykt XVI. 

Czy coś pozostanie z tego na trwałe w Kościele, mimo brutalnego zwalczania i niszczenia tego dziedzictwa? Czas pokaże. Pewne jest, jaki jest duch katolicki. Joseph Ratzinger, mimo swoich młodocianych ciągot ku modernizmowi i mimo swoich ludzkich ograniczeń stał się dla milionów katolików bohaterem, wybawcą z ucisku i przyczyną nadziei na prawdziwą wiosnę Kościoła, która czerpie z niezatrutych źródeł Tradycji liturgicznej Kościoła. Takim pozostanie na zawsze w pamięci żywego Kościoła, mimo tragicznego aktu abdykacji, który był aktem słabości i braku wiary. Tej wiary, o której tak często mówił. I mimo modlitw wielu, by nie uciekł przed zgrają wilków, czyhających na życie dusz. A może za mało było tej modlitwy?