Zasady komentowania: bez anonimowych komentarzy

Czy zasadne jest przyjmowanie święceń warunkowych (sub conditione)?


W związku z działalnością tzw. ruchu oporu (FSSPXR) w Polsce byłem pytany wielokrotnie o opinię. To grono zresztą widocznie pilnie śledzi bloga i nie tylko. 

Najpierw informacje ogólne w skrócie dla tych P. T. Czytelników, którym sprawa jest zupełnie obca. 

Otóż chodzi o grupę, której duchowym przywódcą jest były członek FSSPX czyli Bractwa Kapłańskiego Św. Piusa X, biskup Richard Williamson, który w sierpniu 2022 r. udzielił - według podanej po czasie informacji - sakry biskupiej Polakowi, Michałowi Stobnickiemu, a wcześniej, w 2017 r. udzielił był temuż święceń prezbiteratu. O przyjęciu przez tegoż niższych święceń nic nie wiadomo. Wszystko wskazuje na to, że ów nie odbył formacji seminaryjnej wymaganej od Soboru Trydenckiego przez prawo kanoniczne, ani nawet nie ukończył jakichkolwiek studiów teologicznych. Wiadomo tylko, że bp Michał Stobnicki ukończył studia prawnicze oraz pracował do niedawna jako prawnik, prowadząc od 2018 r. - czyli już po przyjęciu święceń prezbiteratu - własną kancelarię:


O ile zarabianie na życie w świeckim zawodzie, jeśli jest konieczne i tylko w koniecznym zakresie, można by pod tym warunkami usprawiedliwić moralnie i teologicznie, o tyle brak formacji seminaryjnej oraz brak jakichkolwiek studiów teologicznych jest nie do pogodzenia z zasadami Kościoła nawet w sytuacji nadzwyczajnej, z jaką mamy do czynienia obecnie. Tym samym oczywiste jest, że bp Williamson zadziałał wbrew nie tylko prawu kanonicznemu (zarówno przed- jak i posoborowemu), lecz także w sprzeczności z odwiecznymi zasadami Kościoła co do udzielania sakramentu święceń. Wprawdzie obowiązek przejścia przez conajmniej 4-letnią (przynajmniej tyle trwają studia teologii) formację w seminarium duchownym przed udzieleniem święceń wyższych jest wiążący dopiero od Soboru Trydenckiego, jednak zawsze obowiązywały kryteria solidnego przygotowania duchowego, teologicznego i praktycznego do przyjęcia święceń pod nadzorem biskupa miejsca, nawet jeśli odbywało się to na poziomie parafii, czyli we wspólnocie starszych duchownych. 

Równocześnie, tzn. w ostatnich około dwóch latach, kilku starszych już wyświęconych w Novus Ordo duchownych (salezjanie x. Jacek Bałemba, x. Dariusz Kowalczyk, oraz misjonarz św. Wincentego a Paulo x. Włodzimierz Małota) przyjęło tzw. święcenia sub conditione (czyli warunkowe) z rąk czy to bpa Williamsona czy też bpa Stobnickiego (szczegóły nie są podawane, jest tylko ogólna informacja podana przez tego ostatniego). Jak należy te fakty ocenić? 

Znamienne jest, że nikt z tych osób nie podał uzasadnienia tych kroków, czyli zarówno udzielenia święceń Michałowi Stobnickiemu wbrew wszelkim zasadom Kościoła, jak też kilku kapłanom wyświęconym już niegdyś w Novus Ordo. Mówi się jedynie ogólnie i mgliście o zaradzeniu niepewności. Z czego ta niepewność wynika i na czym polega, nie jest podawane. Czy wynika z sakramentalnej nieważności zreformowanej sakry biskupiej, czyli z tego, że biskupi Novus Ordo nie są sakramentalnie ważnymi biskupami, czy raczej z braku intencji w udzielaniu przez nich święceń, mimo że są ważnie wyświęconymi biskupami? Są to istotne pytania. W każdym razie sieje się w ten sposób niepewność wśród wiernych, a równocześnie buduje się własną rangę dzięki zapewnieniu sobie - jak twierdzą - niewątpliwych sakramentalnie święceń prezbiteratu i w przypadku M. Stobnickiego także episkopatu. 

W sporze co do ważności sakry biskupiej według obrzędu wprowadzonego przez Pawła VI nie jestem w stanie się wypowiedzieć teologicznie, gdyż jeszcze nie zgłębiałem tematu. O ile wiem, ani FSSPX ani bp R. Williamson generalnie nie negują sakramentalnej ważności tego obrzędu. Pozostaje więc kwestia intencji, czyli wątpliwości z powodu możliwego braku właściwej intencji u biskupa Novus Ordo, zakładając sakramentalną ważność formy, czyli modlitwy konsekracyjnej. 

Ta kwestia prowadzi nieuchronnie do sprawy ważności sakry biskupiej przyjętej przez abpa Marcel'a Lefebvre'a, która podnoszona jest przez część biskupów sedewakantystycznych (z których większość wywodzi się z byłych członków jego "bractwa" czyli FSSPX) oraz ich środowiska teologiczne i publicystyczne. Zwracają oni uwagę na fakt, że kardynał Achille Liénart z Lille, od którego Marcel Lefebvre przyjął święcenia zarówno prezbiteratu jak też episkopatu, nie tylko należał do zdeklarowanego skrzydła liberalnego i modernistycznego w episkopacie francuskim, lecz był masonem (więcej tutaj). Ten fakt potwierdził sam abp M. Lefebvre, a także jego duchowi synowie jak x. Szymon Bańka FSSPX (więcej tutaj). 

Jeśli więc istnieją poważne poszlaki, że kard. Liénart był masonem (o dowody jest bardzo trudno, ich zdobycie jest praktycznie niemożliwe, gdyż członkostwo w masonerii jest przez nią objęte ścisłą tajemnicą, za której złamanie wymierzana jest śmierć skrytobójcza), to także ważność święceń przyjętych przez abpa M. Lefebvre'a i w konsekwencji też udzielanych przez niego należy uznać za wątpliwą bądź przynajmniej moralnie niepewną. Dlatego przyjęcie z tej linii jakichkolwiek święceń sub conditione nie zaradza wątpliwości i niepewności, wbrew temu, co twierdzą wyznawcy FSSPXR, czyli "ruchu oporu". 


Post scriptum 1

W reakcji na niniejszy wpis pojawiło się sporo reakcyj, dość często niemerytorycznych i złośliwych. Pojawiły się też jednak komentarze, próbujące obalić wątpliwości co do ważności linii abpa M. Lefrebvre'a, co widać w komentarzach. Odpowiadam:

Text jest na słabym poziomie, gdyż jest to bardziej perswazja niż rzetelna argumentacja.

Po pierwsze, z tego, że mason może święcić ważnie, nie wynika wcale, że każdy mason święci ważnie.

Po drugie, zupełnie inne są przypadki Talleyrand'a i Lienart'a. Ten pierwszy był widocznie niewierzący i bez powołania, i działał we własnym interesie. Ten drugi natomiast był zagorzałym modernistą, który dążył do wewnętrznego zniszczenia Kościoła. 

Po trzecie, zewnętrzne spełnienie formy nie jest dowodem na spełnienie intencji. Dla oceny intencji konieczne jest uwzględnienie także innych okoliczności, jak zwłaszcza całość działań szafarza. 

Po czwarte, skoro postuluje się przyjmowanie święceń sub conditione dla zaradzenia niepewności czy wątpliwości, to nie należy przyjmować z linii obciążonej jakąkolwiek wątpliwością czy niepewnością, a taką jest linia abpa M. Lefebvre'a. 


Post scriptum 2

Tzw. ruch oporu (FSSPXR) w Polsce dzielnie się broni przed moimi (i nie tylko) zarzutami, głównie co do braku formacji seminaryjnej oraz studiów teologicznych Michała Stobnickiego, namaszczonego na przywódcę oporników w Polsce przez wielbiciela Władimira Pucin'a - bpa Richard'a Williamson'a. Otóż "biskup"-opornik Stobnicki twierdzi, że 

- Codex Iuris Canonici z 1917 r. (can. 972) nie nakłada ścisłego obowiązku formacji w seminarium

- pan Stobnicki studia teologii "zgodnie z decyzją J. E. Ks. Bp. Roberta McKenny OP (...), który skorzystał z możliwości przewidzianych przez prawo kanoniczne w kanonie 972 Kodeksu Prawa Kanonicznego z 1917 roku, odbywał poza seminarium". 

Jednak "biskup"-opornik Stobnicki ani nikt z jego wyznawców nie odpowiada na następujące istotne pytania:

1. Który to ordynariusz udzielił panu Stobnickiemu wymaganą w tymże kanonie dyspensę od obowiązku przebywania w seminarium podczas studiów teologicznych i z jakiej to poważnej przyczyny?

2. Który to kapłan sprawował nad nim wymaganą w tym kanonie pieczę formacyjną, tzn. u którego kapłana pan Stobnicki odbywał formację duchowną?

3. Kto wystawił panu Stobnickiemu świadectwa ze zdanych egzaminów (o ile one w ogóle istnieją)?

4. Kto przeprowadził scrutinium przed dopuszczeniem go bo święceń (wygląda na to, że nikt)?

5. Kto i kiedy udzielił mu święceń niższych, subdiakonatu i diakonatu? Dlaczego nie zostało to nigdy ogłoszone publicznie, by każdy znający ewentualne przeszkody mógł wnieść sprzeciw (jak tego wymaga prawo)?

To pytania są istotne i stawianie ich jest niezbędne, gdyż udzielanie sakramentu święceń jest jednym z aktów publicznych Kościoła o najwyższej randze. Chodzi bowiem zarówno o godziwość, ważność i powagę udzielenia ich panu Stobnickiemu, jak też o wiarygodność i prawowierność jego działalności. Póki co, wygląda na to, że formuje się sekta, która skupia w sobie najgorsze znamiona lefebvryzmu, zwodząc i oszukując katolików szukających nieskażonego modernizmem nauczania wiary oraz pewnych co do ważności sakramentów. 

Udzielenie święceń komuś takiemu jak pan Michał Stobnicki świadczy o zupełnym pogubieniu bpa Richard'a Williamson'a, który widocznie gardzi już nawet najbardziej elementarnymi zasadami Kościoła. Gdyby udzielił sakry komuś takiemu jak x. Jacek Bałemba, czy choćby któremuś innemu z tej trójki "sub conditione", to byłoby to choćby szczątkowo zgodne z zasadami Kościoła, gdyż każdy z nich przeszedł formację seminaryjną, ukończył studia teologiczne i wykazał się jakąś działalnością dla Tradycji Kościoła. Jest zupełnie niezrozumiałe, jak oni mogą godzić się na to, że ktoś taki jak pan Stobnicki jest ich quasi przełożonym czy pseudordynariuszem (najwyżej honorowym). Postawienie kogoś takiego nad nimi świadczy o zupełnym braku już nawet wyczucia i choćby śladowego zdrowego rozsądku. Swoją drogą ciekawe, czym pan Stobnicki podbił serce Richard'a Williamson'a. W każdym razie to środowisko okrutnie śmierdzi sekciarstwem. Aż żal bierze, że w coś takiego dali się wmanewrować tacy trzej kapłani. Wygląda na to, że Stobnicki ich skusił święceniami "sub conditione", żeby następnie nimi rządzić. Stąd taka wściekła reakcja na moje uwagi i zastrzeżenia. 


Post scriptum 3

Opornicy gorliwie opluwają moją skromną osobę, zarzucając mi m. in. kłamstwo. Otóż twierdzą, że "kołatałem" do drzwi "ruchu oporu", a temu teraz zaprzeczam. Dowodem rzekomego kłamstwa z mojej strony jest wiadomość wysłana z polecenia człowieka, z którym miałem kontakt na pejsbuku, a który w międzyczasie zupełnie zniknął i nie mogę znaleźć nawet korespondencji z nim na pejsbuku. Oto wiadomość wysłana przeze mnie, na którą zresztą nie otrzymałem żadnej odpowiedzi:


Jak widać, to ma dokładnie zero wspólnego z kołataniem do drzwi "ruchu oporu". Ów p. Skoczyński wyznał mi, że korzysta z posługi Stobnickiego, a wówczas nawet nie było wiadome, że Stobnicki jest rzekomo biskupem. Skoczyński bardzo miło do mnie pisał, więc uznałem, że chętnie przy okazji poznam duchownego, któremu on ufa. Tyle. Nic więcej. Wtedy nawet nie wiedziałem, że istnieje w Polsce coś takiego jak "ruch oporu". 

Tak więc ponowie okazuje się, że jest to grono mitomanów z tendencją do oszukiwania publiczności. To są objawy poważnej patologii duchowej, być może też psychicznej. 

Jedna kolęda i dwie herezje

 


Spośród krajów katolickich czy w ogóle chrześcijańskich kultura polska wydała chyba najbogatszy zbiór pieśni religijnych na okres Bożego Narodzenia, zwanych kolędami. Pojawiają się one także w mediach zupełnie świeckich. Są znane i lubiane - przynajmniej co do melodii - nawet przez ludzi dalekich od Kościoła. Tym bardziej lubiane są przez katolików. Dlatego warto zwrócić uwagę na ich jakość teologiczną, gdyż wiara i pobożność zwykłych wiernych kształtowana jest w znacznej, jeśli nie wręcz w głównej mierze właśnie przez pieśni śpiewane i słyszane w kościołach. 

Całościowa prezentacja teologicznej treści i wartości kolęd wymaga oczywiście obszerniejszego opracowania. Tymczasem jestem zmuszony pilnie się wypowiedzieć odnośnie kolędy "Pójdźmy wszyscy", szczególnie znanej i lubianej z powodu nastroju, rytmiczności i prostoty.

Otóż dane mi było usłyszeć ostatnie wersy tej kolędy, które mi - mówiąc obrazowo - zjeżyły włosy na głowie:


Każda z tych zwrotek - mimo skądinąd ponętnych słów - zawiera grube herezje, które nie mogły wyjść spod pióra kogoś, kto ma choćby elementarne pojęcie o teologii i myśli po katolicku. 

Mówienie o "wyniszczeniu" Bóstwa jest po pierwsze fałszywe, po drugie bluźniercze. Jezus Chrystus nigdy i w żaden sposób nie wyniszczył Swojego Bóstwa, a jedynie podczas Swego ziemskiego życia je ukrywał, choć też wielokrotnie ukazywał i to dość wyraźnie. Wcielenie Syna Bożego współistotnego Ojcu nie polegało i nie mogło polegać na wyniszczeniu, gdyż Bóg prawdziwy jest trwający wiecznie, bezczasowo, nieśmiertelny i niezmienny. Dlatego właśnie mówienie o "wyniszczeniu" Bóstwa Jezusa Chrystusa jest bluźnierstwem. 

Fałszem i bluźnierstwem jest także powiedzenie, jakoby dzieło Zbawienia polegało na zrównaniu ludzi z aniołami. Takowe zrównanie niweczyłoby porządek dzieła stworzenia, gdzie każda istota stworzona na swoją naturę i miejsce. Innym stworzeniem jest człowiek, a innym anioł, choć są cechy wspólne. Bóg Stwórca nie niweczy tego porządku, który jest dobry i doskonały. Psalmista (8, 6) mówi o tym porządku:

"Uczyniłeś go niewiele mniejszym od istot niebieskichchwałą i czcią go uwieńczyłeś."

Natomiast dzieło Zbawienia polega podniesieniu z grzechu i jego skutków do życia wiecznego. Nie ma to nic wspólnego z równością względem aniołów, gdyż także chwała nieba nie niweczy porządku stworzenia.

Tyle o fałszu teologicznym. Warto zwrócić uwagę także na fałsz edytorski. Otóż te zwrotki podawane są w internetowych źródłach jako wzięte z klasycznego "Śpiewnika kościelnego" x. Mioduszewskiego wydanego w 1837 r.:

https://pl.wikisource.org/wiki/%C5%9Apiewnik_ko%C5%9Bcielny

Kliknięcie na rzekome źródło prowadzi jednak do drukowej wersji e-booka:


Tymczasem przy sprawdzeniu w autentycznym wydaniu "Śpiewnika" okazuje się, że w ogóle nie ma w nim tej pieśni:

https://dlibra.kul.pl/dlibra/show-content/publication/edition/24314?id=24314

Tym samym źródła internetowe oszukują. Co więcej: to oszustwo zostało przejęte nawet przez modlitewnik rzekomo tradycyjny wydany przez wydawnictwo związane z Bractwem Kapłańskim Św. Piusa X, gdyż ta wersja kolędy się tam znajduje, zatruwając umysły i wiarę także katolików szukających nieskażonej doktryny wiary. 

Wygląda na to, że ktoś powołując się na "Śpiewnik kościelny" x. Mioduszewskiego dokonał fałszerstwa nie tylko źródłowego, lecz także w nauczaniu wiary, gdyż fałszywa treść teologiczna kolędy de facto fałszuje wiarę i jej wyznawanie. 

Kyrie eleison!

Czy opłatek przed świętami ma sens?

Polska jest chyba jedynym krajem na świecie, gdzie do zwyczajów wigilijnych należy tzw. opłatek, czyli płatek chleba tego samego rodzaju co hostie używane do Mszy św. Dzielenie się opłatkiem wraz z życzeniami jest pięknym zwyczajem o głębokiej wymowie i potencjalnym znaczeniu, choć w praktyce pozostaje niestety tylko świątecznym symbolem bez znaczącego wpływu na codzienność. 

W ostatnich dekadach rozpowszechnił się tzw. opłatek w zakładach pracy, szkołach, parafiach już w okresie adwentu, czyli przed pierwotnym i właściwym miejscem i czasem, czyli przed wigilia i poza wieczerzą wigilijną, która jest zwyczajem religijno-rodzinnym. Jest to nawiązanie do zwyczaju w krajach tzw. zachodnich, we większości protestanckich, gdzie adwent jako okres pokutny nie istnieje, a ograniczony jest do bazarów bożonarodzeniowych, pieczenia pierników i kupowania prezentów pod choinkę. Przyozdobione choinki ustawiane są już w adwencie na długo przed Bożym Narodzeniem. Odpowiednio urządza się spotkania "bożonarodzeniowe" w adwencie, a w Polsce te spotkania przyjęły formę "opłatków", czyli wraz ze zwyczajem dzielenia się opłatkiem przejętym z rytuału rodzinnego. Są tu więc dwa zasadnicze problemy:

- świętowanie wigilii nad długo przed właściwym dniem i to w pierwszeństwie przed wigilią w rodzinie,

- zatarcie, a właściwie nawet zatracenie charakteru oraz istoty adwentu jako czasu upamiętniającego okres oczekiwania przez ludzkość i naród wybrany przyjścia Zbawiciela, z czego wynika charakter pokutny i wezwania na nawrócenia, zgodnie z treścią liturgii adwentowej, gdzie główną postacią jest św. Jan Chrzciciel. 

Tak więc szczególnie haniebne i skandaliczne jest urządzanie opłatka przed świętami w ramach instytucji kościelnych i ogólnie wśród katolików. Oznacza to deprecjonowanie znaczenia i pierwszeństwa rodziny, a także zafałszowanie i zdradę właściwego, katolickiego charakteru i powagi okresu adwentu. 

Nie ma natomiast zastrzeżeń co do urządzania tzw. opłatka PO świętach, czyli jakby w rozwinięciu i rozszerzeniu tego skądinąd pięknego zwyczaju na społeczności dalsze, wtórne względem rodziny. 

Dlaczego dzieci umierają?

 


Okres świąt i same święta, w szczególności święta Bożego Narodzenia, które są świętem rodznnym, bywają bolesne dla osieroconych rodziców. Podczas gdy inni rodzice są zajęci przygotowaniem prezentów dla swoich dzieci, to rodzice, którym śmierć odebrała dziecko, przeżywają wspomnienia przynajmniej z nostalgią, zadumą i tęsknotą, a zwykle z odświeżonym bólem po stracie. Jak teolog może pomóc takim rodzicom, oprócz zrozumienia i współczucia? Za dramatycznym osobistym pytaniem: "dlaczego Pan Bóg dopuścił na mnie coś takiego?" znajduje się pytanie ogólne, teologiczne: dlaczego Pan Bóg nie tylko dopuszcza taki dramat rodziców i rodziny, lecz widocznie umieścił go w swoim planie stworzenia i zbawienia? Rozważenie tego pytania nie tylko wymaga pewnego uspokojenia emocji, zarówno buntu jak też współczucia, by być w stanie do racjonalnej reflexji. Reflexja w świetle wiary pomaga i warunkuje uspokojenie odruchów i uczuć. 

Po pierwsze, śmierć dziecka, także dorosłego, oznacza, że wychowujemy dzieci nie dla siebie i ostatecznie nie dla potrzeb i zadań doczesnych, lecz dla wieczności, do życia wiecznego. Niezbędna jest więc troska o duszę dziecka, o jej kondycję i zbawienie. O tym właśnie zwykle zapominają nawet rodzice wierzący i uważający się za dobrych katolików. 

Po drugie, odejście dziecka do wieczności, a to w nadzieji szczęśliwości wiecznej, odnawia i wzmacnia naszą tęsknotę ku niebu, ku życiu z Bogiem, gdzie będziemy bezpieczni. Ta nadzieja jest szczególnie aktualna w sytuacji utraty doczesnej każdej ukochanej osoby, także dorosłej i starszej. Jednak w przypadku odejścia dziecka jego nieobecność oznaczająca utratę ziemskich planów, pragnień i nadzieji jest szczególnym wyzwaniem i próbą nadprzyrodzonej cnoty nadziei, wypływającej z wiary. 

W świetle tych prawd takie bolesne doświadczenie jawi się jako szczególna pomoc w zbawieniu dusz nas, którzy jeszcze żyjemy w doczesności. 

Czy katolikowi wolno świętować chanukkę?


Przy okazji aktualnej sprawy posła Grzegorza Brauna (więcej tutaj) słusznie nasuwa się pytanie, czy katolikowi wolno uczestniczyć w świętowaniu chanukki. 

Po pierwsze, należy zauważyć, że obecne świętowanie chanukki nie jest tym samym co świętowanie starotestamentalne wspomniane w Ewangelii św. Jana (J 10, 22: τὰ ἐγκαίνια), w nawiązaniu do wydarzeń opisanych w Księgach Machabejskich (1Mach 4, 36-39, 2Mach 10, 1-8). Notabene: wspomnienie, że Pan Jezus podczas tego święta przechadzał się w portyku Salomona w świątyni jerozolimskiej, w żaden sposób nie oznacza, że Pan Jezus świętował. Po drugie, nawet zakładając, że obecne świętowanie chanukki odnosi się do tych wydarzeń, należy stwierdzić, że chrześcijanom nie godzi się uczestniczyć w tym świętowaniu w jakikolwiek sposób. 

Jeśli świętowanie to dotyczy - według oficjalnej wersji - odnowienia kultu w świątyni jerozolimskiej po powstaniu Machabeuszy w roku 165 przed Chrystusem, a według wiary chrześcijańskiej kult ten stracił swoją wartość przez Ofiarę Krzyżową Jezusa Chrystusa, to nie godzi się chrześcijanom uczestniczenie w tym świętowaniu. Wszak żydzi świętują w nim aktualność kultu sprawowanego niegdyś w świątyni jerozolimskiej - choć de facto on nie istnieje od zburzenia świątyni w roku 70 po Chrystusie - oraz swoją tęsknotę za jego przywróceniem, zresztą wyrażając przez to dążenia syjonistyczne. Chrześcijanin nie może popierać tego świętowania, ponieważ uderza ono w sam rdzeń chrześcijaństwa, jakim jest spełnienie Starego Testamentu w Nowym Testamencie i tym samym ustanowienie jedynego prawdziwego kultu jedynego prawdziwego Boga, jakim jest religia chrześcijańska. 

Włączenie się nominalnych katolików w świętowanie chanukki jest więc przejawem albo haniebnej elementarnej ignorancji teologicznej, wręcz katechizmowej, albo o wyparciu się elementarnej zasady tożsamości chrześcijańskiej, jaką jest jedyna prawdziwość religii chrześcijańskiej w jedynej prawdziwej bo spełniającej kontynuacji religii Starego Przymierza, czyli wyrazem apostazji, być może tylko z głupoty. 

Jest szczególnie haniebne, że to uważający się za tradycyjnego katolika były marszałek sejmu Marek Jurek zaprosił kabalistyczną sektę Chabad Lubavich do urządzania świętowania chanukki w gmachu sejmu RP. Nie znam jego motywacji. Bym może chciał dobrze, jednak ten gest jest oczywistym przejawem przynajmniej ignorancji teologiczno-katechizmowej, jeśli nie wręcz poważnego wypaczenia ideologicznego, które niewiele ma wspólnego z katolicyzmem. 


Post scriptum

Marek Jurek nie ustaje w atakowaniu, przekręcając przy tym imię starożytnego heretyka Markjona (jeśli już to powinno brzmieć "neomarkjońska"):


Otóż porównanie chanukki do święta Obrzezania Pańskiego oraz wspomnienia św. Braci Machabejskich świadczy o elementarnej ignorancji i braku zdolności racjonalnego myślenia. 

W Kościele nigdy nie było święta poświęcenia świątyni jerozolimskiej, tym bardziej nie było chanukki. Z prostego powodu: kult starotestamentalny stracił swoją rację bytu wraz z Ukrzyżowaniem Mesjasza, o czym mówił sam Pan Jezus (J 2, 18-22). W Kościele wolno tylko to świętować, co zostało przejęte do Nowego Testamentu. Obrzezanie naszego Pana Jezusa Chrystusa było początkiem Jego Krwawej Ofiary, o czym jest wyraźnie mowa w textach liturgicznych. Bohaterska walka Braci Machabejskich o wiarę w prawdziwego Boga i świętość miejsca kultu starotestamentalnego zasługuje na uznanie jako gorliwość o prawdziwą religię. Skoro Kościół uznał ich świętość, to uczynił to z tego powodu, że przyjął, iż oni uznaliby Jezusa za Mesjasza, gdyby Go poznali w doczesności. 

Czymś zgoła innym jest postawa tych, którzy odrzucają Jezusa Chrystusa jako Mesjasza, i uczestniczenie w ich obrzędach. Włączanie się w ich obrzędy świadczy albo o głupocie, albo o apostazji, albo o jednym i drugim. 

Czy gest G. Brauna był przesadzony? (z post scriptum)

Osobiście nie jestem zwolennikiem tego typu wyrażania swoich poglądów. Równocześnie uważam, że dla rzeczowej oceny tego zdarzenia niezbędne jest zwrócenie uwagi na jego treść i motywację pochodzącą od samego sprawcy. Pełno jest z jednej strony oburzenia, wzywania do ukarania i zemsty, a z drugiej nie brakuje też wyrazów sympatii i poklasku. Brak jest natomiast merytoryki, zwłaszcza z tej pierwszej strony, co jest wręcz haniebnym świadectwem poziomu intelektualnego i moralnego tych osób i środowisk. 

Najpierw oddajmy głos samemu sprawcy we fragmentach dostępnych w internecie:





Jest więc oczywiste, że motywem działania posła G. Brauna był sprzeciw wobec udzielenia miejsca w sejmie RP na sprawowanie obrzędu religii talmudycznej, jakim jest obrzęd chanukka. 

W tym miejscu mogę pominąć podstawowe informacje na temat zarówno tego obrzędu jak też religii talmudycznej, gdyż można je łatwo znaleźć w różnych źródłach. Z wiedzą G. Brauna w tej kwestii można się zapoznać tutaj oraz tutaj. Ograniczę się więc do kwestij:

1. Czy motywacja posła G. Brauna zasługuje na uznanie jej za godziwą i moralnie dobrą, czy przynajmniej dopuszczalną?

2. Czy zastosowany środek może zostać uznany za godziwy, moralnie dobry czy przynajmniej moralnie dopuszczalny?

Z całą pewnością zaproszenie wspólnoty religii talmudycznej, zwłaszcza sekty Chabad Lubavich, do sprawowania swojego obrzędu w gmachu organu państwa jakim jest sejm RP jest czymś kuriozalnym. Na jakiej podstawie akurat ta religia otrzymała takie wyróżnienie i to podczas gdy - o ile publicznie wiadomo - żaden poseł ani tym bardziej grupa posłów nie wyznaje tej religii, przynajmniej otwarcie? Odpowiedź na to pytanie jest istotna. Każdy obywatel ma prawo jej żądać, a mimo trwania tej praktyki od 17 lat nie została udzielona sensowna odpowiedź. Wszak cel gmachu sejmu RP, utrzymywanego na koszt obywateli, jest zgoła inny. Dlaczego tego wyróżnienia nie dostąpiła żadna inna religia reprezentowana w Polsce, nawet katolicka, mimo że zdecydowana większość zarówno obywateli jak też posłów przyznaje się do wyznawania tej religii?

Jak należy ocenić sposób wyrażenia sprzeciwu wobec tej praktyki przez posła G. Brauna? 

Ten sposób jest rodzajem przemocy, choć nie skierowanej przeciw osobom. Przemoc także tego typu jest usprawiedliwiona jako środek ostateczny. Czy G. Braun podjął przedtem inne próby zakończenia tej praktyki, wobec której wyraził swój sprzeciw? Nic mi o tym nie wiadomo. Jeśli uznał ten środek jako jedyny będący w dyspozycji, to jego użycie mogło być usprawiedliwione. Pozostaje jednak kwestia celu i skutku jego użycia. Jeśli celem było jedynie wyrażenie sprzeciwu bez względu na skutek, to nie był to czyn roztropny. Chyba że zamierzonym skutkiem było wywołanie skandalu i rozgłosu, w kontekście poczucia bezradności w tej sprawie. Skutkiem może być jednak także skompromitowanie samej sprawy, nawet jeśli to nie bylo zamierzone przez sprawcę. 

W każdym razie to wydarzenie obnażyło mentalność i charaktery wielu osób - tych prześcigających się w rytualnych oburzeniach, potępieniach i żądaniach najsurowszych kar. 

Pozostaje mieć nadzieję, że wydarzenie pobudzi przynajmniej część społeczeństwa do relexji nad problemem zasygnalizowanym przez posła G. Brauna, choć prawdopodobnie poniesie on osobiście poważne konsekwencje. 


Post scriptum

W wyniku zajrzenia do źródeł dotyczących święta Chanukki znalazłem, że do obrzędu należy śpiew hymnu praktykowany zwłaszcza przez żydów aszkenazyjskich, czyli wschodnioeuropejskich. Pierwsza, niby niewinna zwrotka była rzeczywiście śpiewana podczas "uroczystości" w sejmie RP dnia 14 grudnia 2023 r.: 

Ostatnia jego zwrotka zawiera "modlitwę", która jest właściwie złorzeczeniem dla tych, którzy są uważani przez żydów za bałwochwalców, czyli także chrześcijan:

Robocze tłumaczenie brzmi:

Obnaż swoje święte ramię i przynieś koniec zbawienia. 

Dokonaj zemsty na (krwi) niegodziwego narodu, w imieniu Twoich wiernych sług.

Bo wybawienie było zbyt długo opóźnione; A złe dni nie mają końca.

O, odrzuć wroga w cień bałwochwalstwa i postaw nam siedmiu pasterzy.


Tym samym potwierdzają się zarzuty wysunięte przez posła G. Brauna. 

Czy w "nowej mszy" spływa mniej łask?



Jeśli mamy do czynienia z ważną sakramentalnie Mszą św., czyli z ważną Konsekracją, czyli przemianą chleba w Ciało i wina w Krew Jezusa Chrystusa, wówczas łaski wypływające z niej są według katolickiej sakramentologii dwojakie:
- mocą samego sprawowanego ważnie sakramentu (ex opere operato), czyli mocą uobecnianej Ofiary Jezusa Chrystusa, 
- mocą obrzędów sprawowanych przez Kościół (ex opere operantis Ecclesiae). 

Jeśli Novus Ordo jest sprawowane ważnie sakramentalnie, wówczas ta pierwsza wartość (ex opere operato) jest taka sama jak w ważnie sprawowanej Mszy św. tradycyjnej. 

Inaczej ma się sprawa co do drugiej wartości. Jest oczywiste, że pod względem obrzędowym liturgia tradycyjna jest o wiele bogatsza w modlitwy i gesty, ogólnie czynności, i też w wymagania i zaangażowanie sił ducha i ciała, niż liturgia Novus Ordo. Dlatego nie ulega wątpliwości, że ta ostatnia ma odpowiednio mniejszą wartość i też mniejsze wypraszanie łask. Szczególnie skrajna jest ta różnica w przypadku koncelebry, w której trud koncelebransa ogranicza się praktycznie do ubrania alby i ornatu (choć często jest to sama stuła), wypowiedzenia słów Konsekracji i wyciągnięcia ręki. 

Lekceważenie i osłabienie wartości obrzędowej odpowiada mentalności protestanckiej, która gardzi znaczeniem czynności Kościoła w porządku łaski. Równocześnie nie należy się dziwić, że zarówno wprowadzenie Novus Ordo o poważnie pomniejszonej wartości obrzędowej w porządku łaski, a tym bardziej forsowana powszechność koncelebry idzie w parze ze słabnięciem i nawet zamieraniem życia Kościoła, życia łaską. 

Uczciwość na egzaminie

 


Samo posłużenie się znanymi już pytaniami jest moralnie w porządku, gdyż jest to pomoc w przygotowaniu wiedzy, a nie oszukiwanie co do wiedzy. 

Równocześnie także na tym przykładzie widać, że problem tkwi w systemie, który poniekąd rodzi dylematy moralne, a nawet sprzyja wychowaniu do kombinowania czy wręcz oszukiwania. Mówiąc w skrócie, wygląda to na grę, gdzie wykładowca czy nauczyciel usiłuje przyłapać studenta czy ucznia na braku wiedzy, podczas gdy ten drugi usiłuje uniknąć trudu solidnego przygotowania z wiedzy. To jest z całą pewnością patologiczna i patogenna sytuacja, pod wieloma względami. 

Osobiście zawsze dawałem studentom wszystkie pytania egzaminacyjne z dużym wyprzedzeniem, zwykle na ostatnim wykładzie. Obejmowały one całość materiału, odpowiednio zgrupowanego według zagadnień. Z mojej listy pytań prefekt nadzorujący egzamin wybierał 5 pytań, z których potem studenci musieli sobie wybrać 3 do odpowiedzi. Egzamin był zawsze pisemny. Przygotowanie studentów było prawie zawsze wzorowe, z czego ja też miałem satysfakcję. Obydwu stronom procesu dydaktycznego zależało na zdobywaniu wiedzy i kształtowaniu zdolności myślenia, nie na przyłapaniu na jakimś braku. To się bardzo dobrze sprawdziło. Innego podejścia i systemu po prostu nie rozumiem i nigdy nie chciałem, ani nie stosowałem. 

Jak można w chorym systemie przetrwać i przebrnąć przez studia zgodnie z zasadami moralnymi? 

Oczywiście przede wszystkim przez solidność w zdobywaniu wiedzy. Rola nauczyciela czy wykładowcy jest tutaj niezbędna. W moim dość długim doświadczeniu szkolnym i uczelnianym po dwóch stronach walki o wiedzę miałem znacznie więcej złych doświadczeń niż dobrych. Dlatego właśnie sam jako wykładowca stosowałem inny system (ten wspomniany powyżej). Moim zdaniem znacznie większą winę za brak jakości w przekazywaniu wiedzy ponosi strona ucząca, zwłaszcza na poziomie akademickim, choć właściwie na każdym poziomie, począwszy od szkoły podstawowej. Osobiście doświadczyłem jedynie bardzo niewielu dobrych nauczycieli i profesorów, i to zarówno w Polsce jak i za granicą. Z przykrością muszę stwierdzić, że przynajmniej za czasów moich studiów (koniec lat 80-ych i początek 90-ych) poziom nauczania pod względem dydaktycznym był w Polsce generalnie znacznie gorszy niż w Austrii czy w Niemczech, choć merytorycznie był często lepszy przynajmniej w moich dziedzinach czyli w filozofii i teologii. Owszem, niechlujstwo i wręcz karygodna tandeta zdarzała się także na tzw. Zachodzie, jednak generalnie staranność przygotowania była znacznie większa. Nie wiem, jakie są przyczyny. Myślę, że głównie w zapaści kulturowo-cywilizacyjnej spowodowanej komunizmem, gdzie karierę naukową robiło się często nie dzięki wiedzy i umiejętnościom, lecz dzięki poglądom zgodnym z linią partii i powiązaniom z partią. W ten sposób wyhodowane zostały całe zastępy pseudointeligencji, im bardziej zakompleksionej tym bardziej butnej i groteskowej, czego wręcz skandalicznym objawem stało się przyznanie doktoratu honoris causa komuś takiemu jak Jerzy Owsiak. 

Innym przejawem - poniekąd słusznego - zakompleksienia tej pseudoointeligencji jest, że w Polsce wykładowca poczytuje sobie wręcz za punkt honoru wygłaszanie z głowy, nawet bez notatek, co ma zwykle, a nawet prawie zawsze wręcz fatalne skutki zarówno co do uporządkowania podawanej treści, jak też co do samej treści. Ten haniebny przykład przenosi się na dziedzinę pozaakademicką, z poważną szkodą dla przekazywanych treści. Pamiętać należy, że fachowym określeniem wykładu uniwersyteckiego jest lectio, czyli odczyt, nie wygłaszanie przemówień wiecowych. 

Tak więc za braki, skrzywienia i wypaczenia w systemie odpowiedzialność ponosi strona ucząca, nie strona nauczana. 

Jednak strona nauczana nie jest wolna od odpowiedzialności ani pozbawiona możliwości oddziaływania na jakość. W dobie internetu znacznie łatwiej jest dotrzeć do solidnych źródeł wiedzy i to nawet dość samodzielnie. Oczywiście może tutaj pojawić się dylemat, czy bardziej należy zaspokoić egocentro-narcyzm wykładowcy przez bezmyślną reprodukcję podanych przez niego treści, nawet jeśli są absurdalne, czy raczej postawić na zdobywanie solidnej wiedzy, niezależnie od osobistych upodobań strony uczącej. Generalnie powinno być tak, że gorliwość uczniów i studentów w samodzielnym poszukiwaniu wiedzy powinna motywować nauczycieli i wykładowców, jeśli chcą być uznanym autorytetem. Tutaj życie według zasady "3 z" (zakuć zdać zapomnieć) nie wystarczy. A jeśli strona ucząca z premedytacją stawia na tę zasadę, wówczas nie powinna się dziwić, gdy młodzież ucieka się do odpowiadających jej metod, nawet jeśli są wątpliwe moralnie. 

Do postawionego mi pytania należy podejść właśnie w tym kontekście. Jeśli młodzież jest ustawiona zarówno przez system jak też przez konkretnego uczącego w taki sposób, że celem procesu dydaktycznego nie jest ukazywanie prawdy i prowadzenie do jej poznawania, lecz zaliczenie egzaminów, to nie należy się dziwić stosowaniu przez nią sposobów z pogranicza uczciwości. W kwestii pytań egzaminacyjnych już odpowiedziałem. Osobną kwestią jest tzw. ściąganie na egzaminie. Otóż ściąganie jest możliwe tylko w bardzo ograniczonym stopniu, może dotyczyć jedynie szczegółów, które w zdrowym systemie nie powinne decydująco wpłynąć na ocenę z egzaminu. Jeśli strona ucząca stawia na podawanie szczegółów i wymaganie ich reprodukowania na egzaminie, a nie na uczenie zrozumienia materii i kojarzenia, to jej podejście jest z gruntu antydydaktyczne i demoralizujące. Taka osoba nie jest na właściwym miejscu zadań społecznych. Jeśli się jednak na takim miejscu znajduje i ten fakt jest dla młodzieży barierą w zdobyciu dyplomu, wówczas nawet ściąganie na egzaminie może być moralnie usprawiedliwione, o ile nie wynika z lenistwa i braku własnego przygotowania do egzaminu. Dlatego właśnie do właściwej oceny moralnej należy włączyć wiele czynników. W razie wątpliwości czy wyrzutów sumienia należy się zwrócić do spowiednika czy duszpasterza. 

Czy Msza św. w konspiracji jest zgodna z zasadami Kościoła? (z post scriptum)

 

Pytanie jest słuszne i widocznie aktualne. 

Nie zajmowałem się bliżej "ruchem" znanym jako FSSPXR czyli "ruchem oporu" bpa Richarda Williamsona. Poznałem tylko okazyjnie pewne informacje. 

Najpierw odpowiedź na pytanie zasadnicze tytułowe. Liturgia Kościoła, do której należy zwłaszcza Msza św., jest w swej istocie i naturze kultem publicznym. Z tego wynika, że powinna być zasadniczo otwarta dla każdego katolika, czyli miejsce i czas sprawowania powinien być znany katolikom, którzy by potencjalnie chcieli i mogli uczestniczyć. Konspiracja, czyli zachowanie tajemnicy może być uzasadnione tylko względem niekatolików. 

Oczywiście jest tu kwestia zdefiniowania katolika. Zasadniczo, w znaczeniu teologicznym i kanonicznym, katolikiem jest ktoś, kto wyznaje wiarę katolicką oraz przystępuje do sakramentów świętych sprawowanych przez prawowitą hierarchę Kościoła, czyli w jedności hierarchicznej. Obecnie problemem może być głównie wyznawanie wiary katolickiej, co jednak można dość łatwo sprawdzić, wymagając chociażby złożenia wyznania wiary, nawet poszerzonego o tzw. przysięgę antymodernistyczną. Jeśli ktoś złoży takie wyznanie wiary oraz nie wyrzeka się jedności z prawowitą hierarchią Kościoła, to nie ma ani prawnego (kanonicznego) ani moralnego powodu do odmówienia takiej osobie możliwości udziału w kulcie publicznym Kościoła. 

Nie znam szczegółów co do tego, jak to jest praktykowane w FSSPXR. Doszły mnie głosy, że miejsca i czas celebracji jest zasadniczo utajniony, tzn. ujawniany jedynie osobom zaufanym, czyli wybranym według nieznanych ogólnie kryteriów. To z całą pewnością nie odpowiada zasadom Kościoła. Jeśli ktoś sprawuje kult katolicki, to jest zobowiązany podać jasno i publicznie wymagania co do uczestnictwa, które wyliczyłem powyżej, oczywiście wraz ze sposobem sprawdzenia wypełnienia tych wymagań. Jeśli dana osoba spełnia wymagania, wówczas nie ma żadnych podstaw do zasadniczej odmowy udziału. Mogą być jedynie przeszkody praktyczne, jak np. brak warunków lokalowych jak odpowiednia ilość miejsca dla większej liczby osób. Ta przeszkoda jednak nie może być zasadnym powodem do utajnienia czasu i miejsca sprawowania liturgii. Tak więc zasadnicza tajemniczość miejsca i czasu sprawowania z całą pewnością nie odpowiada zasadom Kościoła i naturze liturgii. 


Post scriptum

Ukazała się reakcja i to dość dziwna:



Po pierwsze, nie wiem, na jakiej podstawie x. Małota poczuł się urażony. Przecież pytanie nie pochodzi ode mnie, lecz od jednego z PT Czytelników. 

Po drugie, nie wiem, za co zostałem opluty, bo nie ma żadnego odniesienia się do mojej wypowiedzi, ani choćby cienia argumentacji teologicznej w odniesieniu do niej. 

Po trzecie, nawet nie wiedziałem, że x. Małota zalicza siebie do FSSPXR. Nic mi nie było wiadomo o jego powiązaniach z bpem Williamsonem. 

W sumie ta wypowiedź x. Małoty świadczy o nim samym. O stanie umysłu, duszy i serca. Przykre, a niestety prawdziwe. 

Czy ubiór może być grzeszny?



Urząd nauczycielski Kościoła wypowiadał się w tej sprawie oficjalnie dwukrotnie. Mianowicie Kongregacja Soborów wystosowała do biskupów diecezjalnych w roku 1930 instrukcję odnośnie nieskromnego ubioru niewiast:


Oryginał w całości: http://www.vatican.va/archive/aas/documents/AAS-22-1930-ocr.pdf

Text polski.

Natomiast w roku 1954 Kongregacja skierowała list do biskupów diecezjalnych odnośnie nieskromnego ubioru w ogóle:

Oryginał w całości: http://www.vatican.va/archive/aas/documents/AAS-46-1954-ocr.pdf


W obydwu dokumentach napomina się i zachęca biskupów i kapłanów do pouczania wiernych o wadze i znaczeniu zachowania skromności w ubiorze. Powodem jest godność ciała ludzkiego jako świątyni Ducha Świętego oraz obowiązek strzeżenia cnoty swojej i bliźnich.

Dokumenty te nie zawierają szczegółowych przepisów co do rodzaju ubioru. Wynika to z tego, że mają one charakter ogólnokościelny, tzn. skierowane są do biskupów całego świata, pasterzujących w różnych krajach i kulturach. Wiadomo, że problem stał się szczególnie aktualny w krajach uprzemysłowionych, czyli cywilizacji zachodniej. Jednak zasady Kościoła i moralności są powszechne, tak jak powszechna jest godność ludzka i niebezpieczeństwa godzące w nią.

Formułowanie konkretnych pouczeń i reguł ubioru pozostawiono więc pasterzom lokalnym, którzy mogą się odnieść do problemu bardziej szczegółowo, tzn. mogą wprowadzać szczegółowe regulacje i czuwać nad ich przestrzeganiem.

Równocześnie właściwie każdy człowiek ma pewne wyczucie stosowności i godziwości ubioru, zarówno ogólnie jak też odpowiednio do sytuacji. Dotyczy do zarówno niewiast jak i mężczyzn.

Jest też oczywiste, że godność niewiast jest szczególnie narażona przez nieskromny ubiór, który wyzywa i przyciąga pożądliwość.

Pamiętać należy, że ubiór jest ważnym sposobem komunikacji społecznej, tym samym ma wpływ i kształtuje zarówno stosunki międzyludzkie jak też świadomość, mentalność i emocje.

Dlatego nie jest to dziedzina neutralna moralnie czy wyjęta spod wartości i norm moralnych. Innymi słowy: nie jest obojętne, w jaki sposób się ubieramy, jaki ubiór i kiedy nosimy.

Z powodu społecznej natury ubioru jako sposobu komunikacji jedynym kryterium oceny nie może być własne samopoczucie czy wygoda. Nieodzownym czynnikiem jest oddziaływanie społeczne ubioru, jego wpływ na bliźnich dalszych i bliższych.

W ramach znaczenia ubioru jako sposobu expresji nie można pominąć wymiaru naturalnego. Ubiór ma nie tylko znaczenie intencjonalne, tzn. jest nie tylko wyrazem intencjonalnym, gdyż zależy nie tylko od tego, co chcemy w danym momencie i sytuacji wyrazić, lecz o wiele bardziej powinien wyrażać to, co nie jest zależne od naszej wolnej decyzji czy zamiaru, czyli to, kim i czym jesteśmy obiektywnie, naturalnie, a także w porządku nadprzyrodzonym (który buduje na porządku naturalnym).

Nasuwającym się i prostym przykładem jest tutaj kwestia spodni u niewiast. Nie ma wprawdzie jednoznacznego przepisu co do rodzaju odzienia niewiast i mężczyzn, tzn. jak mężczyźni mogą nosić suknie wskazujące na godność, tak też noszenie spodni przez niewiasty może mieć uzasadnienie na określone okazje, oczywiście z zachowaniem godności ciała niewiasty (jak w szerokich spodniach, o ile spodnie są konieczne). Jednak z porządku naturalnego, mianowicie z różnicy płci w rodzaju ludzkim wynika konieczność odróżnienia w ubiorze, tym bardziej, że wiąże się z tym także różnica w zadaniach i zajęciach codziennych. 

Historycznie jest dość oczywiste, że pierwotnie np. suknie to także ubiór męski, czego pozostałością jest sutanna kapłańska oraz toga profesorska czy sędziowska. Pierwotnie jest to najbardziej naturalna szata obojga płci, obecnie zachowania jako strój stanowy czy uroczysty. Dopiero z czasem, w epoce nowożytnej wraz z rozwojem krawiectwa pojawiły się spodnie jako ubiór do ciężkiej pracy fizycznej i na pole walki. Są to dziedziny z natury obce kobiecości.

Wprawdzie założenie spodni przez niewiastę nie jest bezwzględnie grzeszne, o ile ma odpowiednie uzasadnienie w danej konieczności praktycznej. Jednak jest grzeszne, jeśli wynika z braku respektowania różnicy płci, czyli porządku stworzenia, a tym bardziej gdy wiąże się z mniej czy bardziej świadomym poniżaniem swojej godności i wyzywaniem pożądliwości. Wówczas jest to nawet grzech ciężki i stanowiący zgorszenie, które powinno prowadzić do środków karnych, o których mówią także wyżej podane dokumenty Kościoła.

O braku męstwa



W potocznym języku i potocznej mentalności niemoralność jest kojarzona przede wszystkich ze sferą sexualności. Jest to poniekąd zrozumiałe, gdyż jest to sfera szczególnie delikatna, wrażliwa i równocześnie zagrożona, zwłaszcza obecnie, gdy forsuje się ataki na tę sferę na poziomie już naturalnym i zdroworozsądkowym. Zwykle zapomina się jednak o tym, że moralność względnie niemoralność jest dziedziną całościową, jest systemem, gdzie poszczególne dziedziny są powiązane i współzależne. Innymi słowy: nie można być moralnym względnie niemoralnym tylko w jednej dziedzinie. Grzech w jednej dziedzinie ma zawsze konsekwencje dla całości stanu moralnego człowieka i dla innych sfer tego stanu. A z drugiej strony: zdobywanie cnót - czyli sprawności w dobrem - w jednej dziedzinie zawsze ma dobroczynny wpływ na cała stan moralny człowieka i społeczności, także w innych sferach obyczajowych. 

Jednym z korzeni upadku moralnego w krajach niegdyś chrześcijańskich jest zapaść, a właściwie programowe i systemowe zafałszowanie teologii i to począwszy od katedr uniwersyteckich, seminaryjnych, poprzez kaznodziejstwo aż po szkolne lekcje religii. Jest dość oczywiste, że to zafałszowanie było zaplanowane i jest nadal wręcz brutalnie forsowane, i to obecnie z najwyższych szczebli hierarchii kościelnej, czego dowodem jest "synod o synodalności", mający być właściwie listkiem figowym dla perfidnego narzucenia całemu Kościołowi pomysłów dość wąskiej bandy rewolucjonistów, pałających już nawet nie bardzo skrywaną nienawiścią do wszystkiego, co rdzennie katolickie, począwszy od "katolickiego Boga", poprzez Najświętszą Ofiarę i Najświętszy Sakrament, któremu odmawia należnej czci choćby zewnętrznej, aż do dziedziny moralności, zwłaszcza tej szczególnie bliskiej i ważnej dla choćby biologicznego trwania i rozwoju narodów i całej ludzkości, czyli małżeństwa i rodziny. 

Tak więc znajdujemy się pośród walki, która się toczy nie tylko między Kościołem a możnymi tego świata, lecz także wewnątrz struktur Kościoła. Jak w każdej walce, istotne jest rozbrojenie czy przynajmniej osłabienie przeciwnika. Jako że ta walka jest duchowa, także rozbrojenie czy przynajmniej osłabienie waleczności odbywa się na płaszczyźnie głównie duchowej. Jak wskazuje łacińskie słowo na określenie cnoty - virtus - zbroją są właśnie cnoty. Szczególne powinowactwo do walki ma cnota męstwa, na co również wskazuje jej łacińskie określenie - fortitudo, czyli słowo przywołujące moc i siłę. Ciekawe jest, że polskie określenie tej cnoty - jednej z czterech kardynalnych zestawionych przez Platona - nawiązuje nie do łacińskiej nazwy, lecz do greckiej - ἀνδρεία, od ἀνήρ ἀνδρός czyli mężczyzna. Nie przypadkowo mamy faktycznie do czynienia z wielorakim zniewieścieniem zarówno w Kościele, jak też w mentalności i kulturze, i to forsowanym przez czynniki socjotechniczne i kulturotwórcze. Obliczami tego najwidoczniej programowego procesu są zarówno feminizm i tzw. emancypacja, jak też - co idzie w parze - genderyzm i zwalczanie zdrowej męskości. 

Widzimy to zarówno w Kościele jak i w polityce. Brak jest wyważonej, klarownej i odważnej stanowczości. Za to jest przerost wrażeń, emocyj, układów na potrzebę chwili, dla takich czy innych doraźnych potrzeb, interesów czy sympatij, a zwłaszcza w uleganiu modom, trendom, nierzadko wręcz absurdalnej perswazji. W skrócie: brakuje męstwa. I w takiej wypaczonej mentalności, w takich duchu wychowywane jest młode pokolenie. Słynne, pseudopobożne hasło "nie osądzaj!", czyli "nie miej jasnego zdania!", "nie odróżniaj dobra od zła, prawdy od fałszu!" jest tutaj tylko jednym z przejawów zwalczania naturalnego, zdrowego odruchu stosowania logiki dwuwartościowej na codzień. Zamiast uczenia subtelności myślenia, która uzbraja w zdolność ostrzejszego odróżniania prawdy od fałszu, dobra od zła, wpaja się młodzieży obojętność, właściwie znieczulenie i zniechęcenie do obiektywnych kryteriów, graniczące wręcz z obrzydzeniem do nich, a równocześnie wzmocnienie i stawianie na piedestale wartości swoich subiektywnych upodobań, zachcianek, miłej atmosfery i wszelakich przyjemności, głównie zmysłowych. Efekty są już teraz katastrofalne. Prawda i obiektywne dobro są poczytywane jako mniej ważne niż dobre samopoczucie, zarówno indywidualne jak też zbiorowe. Bycie miłym i nienarażanie się - oczywiście w granicach własnego komfortu czy interesu - jest ważniejsze niż powiedzenie prawdy i opowiedzenie się za prawdą, nawet jeśli tego wymaga stanięcie w obronie skrzywdzonych. W ostatnich dziesięcioleciach rozwinęła się wręcz "kultura" chronienia bandytów. To nie oni muszą się obawiać kary za swoje czyny czy przynajmniej społecznego potępienia czy choćby dezaprobaty, lecz ci, którzy domagają się dla nich sprawiedliwości, bo przecież teraz żyjemy quasi w paradygmacie "prawa do miłosierdzia", czyli bezkarności dla złoczyńców. Ten, kto domaga się sprawiedliwości, uważany jest za kogoś nie z tego świata. Zarówno w Kościele jak i w państwie u steru władzy - w każdej dziedzinie, od ustawodawczej, poprzez wykonawczą aż do sądowniczej - dominują ludzie o takiej mentalności, przy czym myślenie grubokreskowe w kwestii rozliczenia za zbrodnie komunizmu i też za zbrodnie popełnione w III RP dość naturalnie współbrzmi, współgra i współpracuje z herezją miłosierdzizmu wpajaną katolikom odgórnie, oczywiście bazując na instynktownej potrzebie taniego czy wręcz darmowego miłosierdzia dla siebie nawet za cenę niesprawiedliwości czy wręcz okrucieństwa dla innych. Nie przypadkowo herezja - czyli grzech przeciw prawdziwej wierze - powiązana jest tutaj z pogardą dla sprawiedliwości i też dla cnoty męstwa, która ma szczególne znaczenie dla obrony prawdy i prawa Bożego. 

Według św. Tomasza męstwo jest tą cnotą kardynalną, która tak wzmacnia pragnienie i wolę dobra, że człowiek trwa w nich nawet za cenę poważnych niebezpieczeństw dla życia doczesnego czy dóbr doczesnych. Do tych dóbr zaliczają się także komfort emocjonalny, uznanie społeczne, doraźna popularność itp. 

Dlaczego męstwo jest obecnie tak ważne? Ano dlatego, że zarówno w Kościele jak też w społeczeństwie w mniejszości są ci, którzy trzeźwo myślą i chcą szczerze działać dobro. U nich największą przeszkodą jest właśnie brak męstwa. Nie przypadkowo przeciwnikom właśnie na tym braku szczególnie zależy. 

Święty Tomasz mówi, że nadprzyrodzona cnota męstwa zawsze wiąże się z darem męstwa danym przez Ducha Świętego (STh II II q. 136, a. 4 ad 2). Ten dar wyposaża w odwagę stawiania czoła niebezpieczeństwom, nawet grożącym śmiercią fizyczną. Łączy się więc naturalnie z owocami działania Ducha Świętego jakimi są zwłaszcza cierpliwość, czyli znoszenie przeciwności, cierpienia i bólu, oraz wielkoduszność, która jest ofiarowaniem się dla dobra i celu wyższego niż życie doczesne. 

Według katolickiej teologii moralnej, w szczególności według nauki o cnotach, męstwo jest zachowaniem się od skrajności, którymi są z jednej strony bojaźliwość i tchórzostwo, a z drugiej zuchwałość. Dlatego właśnie najwyższym aktem męstwa jest męczeństwo w znaczeniu chrześcijańskim, czyli martyrium - dawanie świadectwa aż do przelania krwi, czyli oddania życia doczesnego (więcej tutaj). 

Jak w przypadku innych cnót kardynalnych, św. Tomasz odróżnia składowe (partes) cnoty męstwa. Już św. Augustyn, idąc za Cyceronem do tych części zalicza wielkoduszność, dobroczynność, cierpliwość i wytrwałość. 

Wielkoduszność (magnanimitas) skłania ku czynieniu rzeczy wielkich w prawdziwym znaczeniu, w znaczeniu duchowym. Nie są to dobra doczesne, zaszczyty czy przyjemności zmysłowe, lecz to, co jest wielkie w oczach Bożych, czyli rzeczy wieczne jak chwała Boża i zbawienie dusz. Oczywiście środkiem dla tych celów mogą być także dobra doczesne, ale nie same w sobie. Człowiek wielkoduszny 
- ma upodobanie w ofiarności
- wobec przeciwności jak w też pomyślności zachowuje równowagę ducha
- chętnie udziela innym pomocy, nie oczekując za to wzajemności
- nie schlebia nikomu i nie ulega kosztem prawdy i norm moralnych
- nie dąży do zaszczytów 
- otwarcie wypowiada słowa zdanie, gdy to jest konieczne, tzn. nie boi się względów ludzkich i usiłuje się im przypodobać
- nie przejmuje się krzywdami, który mu zostały wyrządzone
- w swoim zachowaniu i gestach jest opanowany, gdyż działa z namysłem

Do tych cech Arystoteles dodaje, że człowiek wielkoduszny - i zarazem mężny - często używa ironii, przez co rozumie nie wyśmiewanie czy wyszydzanie, lecz stwarzanie wrażenia swojej niższości. Chodzi o to, że taki człowiek nie wystawia na pokaz swojej wielkoduszności, lecz raczej stara się ją ukrywać. 

Hojność (magnificentia) jest realizacją wielkoduszności w dziełach zewnętrznych jak np. budowanie świątyń, klasztorów, pobożne fundacje itp. Człowiek dobroczynny nie szuka swojego dobra, lecz dobra ogólnego. To dążenie jest zarówno afektywne, czyli uczuciowe, jak też efektywne, czyli w czynach. Cechuje ono godność królewską właściwą naturze ludzkiej, czyli każdemu człowiekowi w dziedzinie, jaką dysponuje, począwszy od własnej izby, domu, rodziny, aż po władanie w społeczności, państwie czy Kościele. Dlatego właśnie korupcja, prywata, partyjniactwo, kumoterstwo itp. są przejawami nie tylko patologii społecznej, lecz niedojrzałości osobowej i skarłowacenia moralnego. 

Cierpliwość (patientia) jest takim znoszeniem aktualnego zła, że to zło nie zaburza harmonii duchowej i psychicznej. Innymi słowy: cierpliwość sprawia, że doznawane zło nie paraliżuje i nie szkodzi życiu duchowemu, lecz mu raczej służy. Tak św. Cyprian (De bono patientiae, 14, PL 4, 655) mówi, że cierpliwość nie tylko chroni dobro, lecz odpędza przeciwności, gdyż walka wzmacnia siły duchowe. W nauczaniu Ojców Kościoła (św. Augustyn, Liber de patientia, św. Grzegorz Wielki, In Evangelium l 2., hom. 35) stopniami cierpliwości są:
1. znosić przykrości bez szemrania
2. bez narzekania i skarżenia się u innych osób
3. z radością tak jak Apostołowie, którzy chlubili się, gdy mogli cierpieć za Chrystusa. 

Cierpliwość zdobywa się przez rozważanie
- cierpliwości Boga, który znosi nas grzeszników
- cierpliwości Chrystusa Pana w Jego życiu, męce i śmierci
- cierpliwości świętych Pańskich
- owoców cierpliwości w życiu doczesnym i wiecznym, jak pokutę za popełnione grzechy oraz nagrodę w niebie
- złych skutków niecierpliwości, jak utrata zasług cierpliwości, jak sprowadzenie jeszcze większego zła niż zło, które jest okazją do cierpliwości
- doświadczenia, że niecierpliwość zwykle prowadzi do wielu grzechów, zwłaszcza przeciw miłości. 

Wytrwałość (perseverantia) jest nawykiem trwania w działaniu cnotliwym wskazanym przez prawy rozum (recta ratio), bez zważania na uciążliwości. 

Jakie są wady przeciwne cnocie męstwa?

- Bojaźliwość, która jest nieuporządkowany lękiem przed utratą dóbr doczesnych i z powodu niebezpieczeństw życia. Jest przesadna bojaźń i brak odwagi. Może się to wiązać z tchórzostwem, lenistwem i gnuśnością. Skrajne tchórzostwo prowadzi do popełnienia samobójstwa. 

- Zuchwałość czy to na pogardzaniu życiem, czy też na przecenianiu swoich sił w podchodzeniu do niebezpieczeństw. Może się też wiązać z brakiem miłości do samego siebie. W pojedynku na śmierć i życie zwykle bojaźliwość łączy się z zuchwałością. 

Dodać należy wady przeciwne cnotom powiązanym z męstwem. 

Istnieje także zuchwałość przeciwna wielkoduszności. Polega ona na przecenianiu własnych sił. Przykładem jest chociażby Szymon Piotr, który wpierw deklarował gotowość nawet ofiarowania życia za Chrystusa (Łk 22,33), a potem przestraszył się służącej podejrzewającej o związek z Mistrzem. W taki sposób grzeszą także ci, którzy bez wystarczających zdolności podejmują urzędy publiczne czy kościelne. 

Niezdrowa ambicja jest grzeszna jako przesada w wielkoduszności, gdy ktoś w sposób nieuporządkowany dąży do stanowiska czy statusu publicznego czy kościelnego. Nieuporządkowanie polega na szukaniu pozycji społecznej nie dla służenia Bogu i bliźnim, lecz dla własnych celów, choć może pozornie dobrych. 

Próżność jest nieuporządkowanym szukaniem własnej chwały. Ta chwała może być różnoraka, czy to z powodu czegoś ulotnego czy błahego, jak uroda, czy wobec kogoś, kogo osąd nie powinien być miarodajny (uznanie u idiotów), czy też przez brak związku własnej chwały z szukaniem chwały Bożej i zbawienia dusz. 

Małoduszność polega na zaniechaniu podjęcia czegoś rzekomo zbyt trudnego, podczas gdy w rzeczywistości dysponuje się wystarczającymi siłami i zdolnościami do zdziałania tego. Może to wynikać z zawinionej nieznajomości własnych siły i zdolności. Przykładem jest tutaj gnuśny sługa, który zakopał talent otrzymany od swego pana. Małoduszność może prowadzić do grzechów ciężkich, gdy np. rodzice zaniechają pouczania upominania swoich dzieci pod pretextem braku szans na skuteczność, czy też gdy ktoś zaprzestaje walki z pokusami z wytłumaczeniem, że ich przezwyciężenie przekracza jego siły. 

Do wad przeciwnych hojności należą: umiłowanie w zbytku (czyli w zbędnym luksusie) oraz skąpstwo. Ich wspólną cechą są egoizm oraz brak roztropności. Wbrew obiegowej mentalności, tego typu postawy i zachowania właściwe ludziom zamożniejszym (choć nie tylko), nie są moralnie neutralne, lecz mogą być - i przeważnie są - także grzechem ciężkim, jeśli są przejawem braku właściwiej miłości własnej i bliźniego, czy przynajmniej poważnego nieuporządkowania w stosunku do dóbr doczesnych. 

Cnocie cierpliwości sprzeciwiają dwie wady: niewrażliwość, która oznacza, że kogoś nie porusza cierpienie czy to swoje czy bliźnich, oraz niecierpliwość, czyli nadwrażliwość w tym sensie, że odczuwanie cierpienia powoduje odstępowanie od dobra. Człowiek niecierpliwy okazuje na zewnątrz swą wadę przez szemranie, lamentowanie i zagniewanie. Może to być nawet grzech ciężki, jeśli uderza w inne cnoty, jak np. miłość bliźniego. 

Do cnoty wytrwałości przeciwne są także dwie skrajne wady: niestałość (inconstantia, zwana też mollities, czyli miękkość), gdy ktoś wobec przeciwności lub przeszkód zaprzestaje dobra, które dyktuje prawy rozum, oraz upartość (pertinacia), która jest skłonnością do trwania w czymś wbrew osądowi prawego rozumu, jak np. w fałszywej religii, w złym towarzystwie itp. Także te wady mogą być grzechem ciężkim, jeśli powodują zaniedbanie czy zaniechanie ważnej powinności czy cnoty. 

Jak widać, brak cnoty męstwa jest wieloraki i niestety powszechny, także w sposób, którego sobie zwykle nie uświadamiamy. Równocześnie z tej krótkiej prezentacji wynika, że każdy może i powinien się starać o zdobywanie tej cnoty. 

Jak to czynić? Przez nawrócenie i to stałe, permanentne. Zaś nawrócenie zaczyna się od zmiany wewnętrznej, zmiany w umyśle, przemiany w myśleniu w sensie całościowym, czyli w poznaniu prawdy i odrzuceniu błędu i fałszu oraz w ukierunkowaniu uczuć i woli ku prawdziwym wartościom poznanym przez prawy rozum. 

Temu służy rachunek sumienia, lektura duchowa w zdrowym, katolickim duchu, oraz każde inne dobre ćwiczenia duchowne. Temu służą szczególne dni i okresy w roku kościelnym jak Adwent, Wielki Post, kwartalne dni pokutne i każdy piątek. Zaniechanie i zaniedbanie tych praktyk - niestety narzucone odgórnie przez tzw. reformy soborowe - jest główną przyczyną zapaści moralnej krajów niegdyś katolickich. Zaś odnowa moralna może i powinna się zacząć od tych praktyk, które każdy katolik może i powinien podjąć w swoich zakresie. Od tego zaczyna się prawdziwa odnowa Kościoła. 

Jakie jest katolickie pojęcie męczeństwa?


Kwestia rozumienia męczeństwa pojawiła się ostatnio przy okazji sprawy Ulmów (por. tutaj), a jest oczywiście bardziej ogólna.

Do tego katolickiej definicji męczeństwa należą następujące elementy:

1. Poniesienie śmierci za Chrystusa, czyli z powodu wiary w Jezusa Chrystusa.
2. Ta śmierć jest zadana przez wroga wiary z nienawiści do niej (dlatego nie jest męczeństwem śmierć spowodowana zarażeniem się chorobą przy opiece nad chorymi, ani śmierć zadana z powodu prawd naturalnych, jak np. prawo do życia, czy z powodu herezji jak w przypadku Jana Hus'a). 
3. Ta śmierć musi być przyjęta dobrowolnie.

Ten ostatni warunek jest oczywiście problematyczny w przypadku dzieci zabitych przed wiekiem rozeznania, jak w przypadku Niewiniątek Jerozolimskich. Św. Tomasz (STh II II q. 124 a. 1 ad 1) mówi, że w przypadku tych dzieci zabitych z nienawiści do wiary lub do Chrystusa ich wola przyjęcia męczeństwa zostaje zastąpiona przez specjalną łaskę Bożą analogicznie do łaski Chrztu: "tak, jak w dzieciach ochrzczonych działa zasługa zbawcza Chrystusa przez łaskę chrzcielną ku osiągnięciu chwały wiecznej, tak w dzieciach zabitych z powodu Chrystusa zasługa zbawcza Chrystusa działa ku dostąpieniu palmy męczeństwa". 

Jakie skutki ma męczeństwo? 

- Męczeństwo uświęca męczennika, nawet jeśli był grzesznikiem, czy to ochrzczonym, czy nieochrzczonym, czy to dorosłego, czy dziecko. W przypadku dorosłego jednak jest konieczny żal za popełnione grzechy. Do stwierdzenia tego wystarczy dobrowolne przyjęcie męczeństwa z miłości do Boga. W przypadku dziecka uświęcenie odbywa się przez sam fakt męczeństwa, dlatego nazywane ono "chrztem krwi". 

- Męczeństwo jako najdoskonalszy akt miłości Boga gładzi wszelką winę i wszelkie kary doczesne, oraz daje zasługę łaski i chwały wiecznej. 

- Męczeństwo daje zasługę szczególnej radości i chwały w niebie, zwanej złotą koroną (aureola), która oznacza uprzywilejowaną nagrodę zwycięstwa nad światem i wrogami zbawienia.