Zasady komentowania: bez anonimowych komentarzy

Pielgrzymka "ludu Summorum Pontificum"


Tak się złożyło, że w tym roku - Roku Jubileuszowym - mogłem po 7 latach ponownie wybrać się do Wiecznego Miasta. Od pewnego czasu kusiła mnie ta słynna pielgrzymka tradycyjna, sprawowana od 2012 roku. W bieżącym roku, oprócz Jubileuszu, doszła ciekawość co do zmiany na tronie Piotrowym, a także potrzeba badań naukowych w jednym z archiwów. 

Zaczęło się w piątek 24.X. referatami dorocznego spotkania pod nazwą "Pokój liturgiczny", organizowanego przez "Międzynarodowe Stowarzyszenie Summorum Pontificum" (więcej tutaj), które także organizuje pielgrzymkę. Referaty w tym roku były dość bogate i różnorodne, choć zasadniczo praktyczno-duszpasterskie, omawiające czy to osobiste drogi do liturgii tradycyjnej oraz inicjatywy lokalne, czy też doświadczenia wiernych w różnych krajach z władzami kościelnymi. Organizatorzy dobrze zadbali o tematy i prelegentów. Aula na terenie zakonu augustianów tuż obok Placu św. Piotra wypełniała się dopiero stopniowo w ciągu dnia. Już wtedy spotkałem dawnych znajomych z Niemiec, Francji i Polski. Widać było zarówno trwanie sprawy od początków mojej znajomości z tymi środowiskami przed 30 laty, jak też żywotność, rozwój i młodość, gdyż sporą część uczestników stanowili młodzi ludzie także poniżej 30tki. Referaty były tłumaczone symultanicznie na główne języki europejskie, więc każdy, kto zna przynajmniej angielski, mógł korzystać. 

Wieczorem tego samego dnia odbyły się nieszpory pontyfikalne celebrowane przez przewodniczącego Włoskiej Konferencji Biskupów, kardynała Matteo Zuppi. Pochodzi on właściwie z lewackiego środowiska tzw. wspólnoty Sant Egidio, jednak darzy sympatią liturgię tradycyjną, której sprawowania się nauczył jeszcze jako biskup pomocniczy diecezji rzymskiej. Podczas celebracji i kazania widać było jego życzliwość dla nas. Symbolicznym gestem był braterski uścisk z kardynałem Raimond'em Burke, którzy uczestniczył będąc w chórze (prezbiterium). 

Głównym punktem programu była oczywiście uroczysta procesja do bazyliki św. Piotra na Watykanie oraz Msza św. pontyfikalna przy ołtarzu Katedry Apostoła. Już podczas procesji widać było, że liczba uczestników znacznie przerasta oczekiwania organizatorów. Jeszcze bardziej stało się oczywiste po wejściu do bazyliki, która była przygotowana na celebrację papieską w dzień następny (zamknięte sektory z krzesłami). Zdecydowana większość wiernych nie miała miejsc siedzących, właściwie prawie wszyscy. Porządkowi bazyliki niestety nie pozwalali im użyć krzeseł przygotowanych na dzień następny, co świadczy o traktowaniu katolików tradycyjnych przez władze bazyliki. 

Zabrakło nawet krzeseł w prezbiterium dla duchowieństwa i dlatego spora część musiała zająć miejsca w ławkach dla świeckich. Tutaj pojawił się dość znamienny zgrzyt. Otóż grupka kilku przebierańców z polskojęzycznej ekipy "ars przebierandi" (więcej tutaj) weszła do prezbiterium na miejsca przygotowane w prezbiterium dla duchowieństwa, mieszając się między kleryków. Niestety umożliwił im to x. Jan Andrzejewski IBP, który pełnił funkcję quasi podceremoniarza, zresztą wystrojony dość dziwacznie w czerwoną kokardkę:


Znaczenie czerwonej kokardki może być wielorakie: tutaj i tutaj. Ciekawe, w który zabobon wierzy x. Andrzejewski i jego kolesie z ars przebierandi. 

Oczywiście nie zareagował odpowiednio na bezczelne zachowanie Olszyńskiego i Walczaka, choć powinien był pilnować, by coś takiego nie miało miejsca. Widocznie ma on jakiś jakiś układ z przebierańcami bądź wspólne interesy. Różne domysły są możliwe. W każdym razie nie wykazał ani dbałości o proste zasady Kościoła, pozwalając nie tylko na to, że świeckie typy z "ars przebierandi" paradowały w procesji w przebraniu duchownych, lecz także na to, że bezczelnie zajmowali miejsca w prezbiterium przygotowane dla duchownych i dopiero moja interwencja spowodowała usunięcie ich z tych miejsc dla umieszczenia tam księży. Przebierańcy oczywiście nie wpadli na pomysł, żeby ustąpić miejsca, ani sam Andrzejewski, co świadczy zarówno o braku kompetencji jak też o braku odpowiedniego charakteru. Taka babska (za przeproszeniem dla bab) postawa pasuje zresztą do takich typów jak Olszyński i Walczak. Te typy swoimi chorymi, niekatolickimi pomysłami hańbią już nawet takie katolickie wydarzenie, wykorzystując z jednej strony niewiedzę organizatorów co do tego, kim oni są, a z drugiej brak kompetencji i zniewieścienie swojego koleżki z IBP z czerwoną kokardką.

Ekipa z Polski była owszem większa, gdyż przewodził "kapelan" - mianowany przez Olszyńskiego - załogi "ars przebierandi" z narcystyczno-starokawalerską bródką, a towarzyszyła też słynna chłopo-kobieta jak zwykle w zwyrodniałym stroju:



Jeśli to ma być katolicyzm tradycyjny w Polsce, to wieje zgrozą. Chwała Bogu ta ekipa, choć głośna, bardzo widoczna medialnie i ciesząca się poparciem wrogów Kościoła i modernistów, nie jest reprezentatywna, bo nie jest normalna nawet na warunki polskie. 

Na koniec jeszcze jedna nieco szersza uwaga. Ponieważ zostałem w Rzymie potem jeszcze kilka dni w celu badań archiwalnych, zamierzałem też pójść na audiencję generalną w środę. Gdy ponad godzinę przed rozpoczęciem audiencji zbliżałem się do Watykanu od strony Via Aurelia, spotkałem około kilometrową kolejkę ludzi czekających wzdłuż muru watykańskiego na wejście przez kontrolę bezpieczeństwa. Nie widząc szans dla siebie, poszedłem dalej w kierunku Placu św. Piotra. Okazało się, że plac już był całkowicie wypełniony ludźmi, a kolejki były kierowane na Via della Conciliazione, czyli tylko z widokiem na bazylikę św. Piotra. Takich tłumów Watykan chyba jeszcze nie widział w całej swej historii, nawet w roku jubileuszowym 2000, gdyż wtedy też byłem w Rzymie akurat na Boże Narodzenie. Co to oznacza? Oczywiście najpierw oznacza to, że więcej ludzi stać na przyjazd do Rzymu. Widać, że większość przyjeżdża spoza Europy, mianowicie z obydwu Ameryk. Równocześnie jest też efekt nowego papieża, gdyż każdy nowy przyciąga więcej ludzi na początku. Od studenta, którego spotkałem potem w samolocie dowiedziałem się, że w Rzymie na uniwersytetach kościelnych jest wyraźnie wzmożony napływ zwłaszcza studentów z Ameryki Północnej. To jest także efekt Leona. Czy to dobrze? Będzie zależało, w jakim kierunku Leon XIV poprowadzi Kościół. Póki co widać przede wszystkim, że stara się o jedność, czyli zarówno kontynuowanie linii Franciszka jak też ostrożne otwarcie na linię Benedykta XVI i Jana Pawła II. Popularność wśród tłumu jest poważnym wzmocnieniem jego pozycji i zarazem szansą na silne rządy z własną linią. Jaka to będzie linia, okaże się. Trzeba się żarliwie modlić. 

Moi święci



Chyba mam wyjątkowe szczęście, bo Pan Bóg postawił na mojej drodze życiowej sporo osób, które mogę prywatnie uważać za święte, choć przypuszczalnie nie zostaną oficjalnie ogłoszone przez Kościół jako takie (przy okazji dodam, że do takiego ogłoszenia konieczny jest nie tylko spontaniczny i długotrwały kult okazywany takiej osobie lecz także wszczęcie procesu kanonicznego, co może uczyć tylko władza kościelna na prośbę wiernych). 

Mam problem z kolejnością ich przedstawienia, ponieważ w różnej kolejności pojawiały się w moim życiu, przez różny okres czasu je znałem, z różną intensywnością, i w różnej kolejności odchodziły z tego świata. Dlatego nie przedstawię ich ani chronologicznie, ani systematycznie według hierarchii ważności, lecz w porządku spontanicznym. 

Zacznę od mojej babci Katarzyny. Urodzona w 1909 r., straciła swoją mamę gdy miała 4 latka. Wraz ze swoją młodszą o 2 lata siostrą była wychowywana przez ojca i siostrę mamy. Ojciec też wkrótce zmarł, więc Kasia musiała wcześnie zacząć pracować u obcych ludzi na roli. Jej siostra Józefa po ukończeniu kilku klas szkoły powszechnej wyjechała do pracy do Krakowa. W roku 1935 babcia pobrała się z moim dziadkiem Bronisławem, który był rok od niej młodszy. Z zawodu był kowalem, co wówczas oznaczało status porównywalny do mechanika samochodowego obecnie, czyli niewielkie, ale względnie dobre zarobki. Nie mieli własnej ziemi, lecz pracowali na polach w dzierżawie, co dawało skromne, ale wystarczające utrzymanie. Hodowla własnych dwóch krów, dwóch świń i drobiu zapewniała rodzinie wyżywienie. Dziadek pracował głównie w kuźni, babcia w domu, oborze i w polu. To byli ludzie prości, dobrzy i szlachetni na sposób, jaki w takim stopniu w moim życiu bardzo rzadko spotkałem. Kochali się dojrzale, rozumnie i zarazem wspaniałomyślnie, odznaczali się wyjątkowym zdrowym rozsądkiem, a przy tym też autentyczną, trzeźwą pobożnością, choć do kościoła chodzili zasadniczo tylko w niedziele i święta. Świadomie pamiętam ich od czasu, gdy byli mniej więcej w moim obecnym wieku. Mieszkaliśmy tuż obok, na jednym podwórzu. Porównując ich ciężką pracę, którą wykonywali jeszcze przez dziesięciolecia, z własną kondycją obecną, mogę jedynie podziwiać ich siły, samozaparcie i ofiarność. Szczególnie podziwiam babcię. Jej życie było naznaczone cierpieniem od maleńkości aż właściwie do końca, co miało związek także z jej najmłodszym dzieckiem Władziem, który przy porodzie w warunkach domowych doznał urazu głowy i jest niepełnosprawny (o nim będzie jeszcze niżej), a to u ludzi złych regularnie wyzwala podłą dokuczliwość, której ona jako matka często była świadkiem, oczywiście w bólu serca, który też mi dane było zauważyć. Mimo życia przepełnionego cierpieniem, trudem i ciężką pracą babcia była dogłębną dobrocią, szlachetnością, ale też odwagą i stanowczością, gdy chodziło o sprawy zasadnicze i ważne. Razem z dziadkiem zawsze wcześnie zaczynali dzień od pacierza i pacierzem z dziesiątką różańca kończyli. Byli naturalnie radośni, mieli poczucie humoru płynące z czystego serca. Nigdy nikogo nie obmawiali, nikogo nie krytykowali, z nikim się nie kłócili. Mieli swoje zasady, wiedzieli swoje i tego się trzymali. Babcia z oburzeniem i upomnieniem reagowała wtedy, gdy była świadkiem mówienia źle o księżach i zakonnicach. Wówczas stanowczo ucinała temat, a jeśli było konieczne to po prostu odchodziła od takiego towarzystwa. Swoje skromne pieniądze zarabiała na sprzedaży mleka od swoich krów, co było jej jedynym dochodem. Choć nam się znacznie lepiej powodziło, dzieliła się z nami tym, co miała ze swojego gospodarstwa. Mimo zmęczenia całym tygodniem pracy piekła nam w soboty wieczorem ciasto drożdżowe z kakao, co było jej specjalnością. Czasem wieczorem po pracy przychodziła do nas niby po to żeby na chwilę popatrzeć w telewizor (przed którym po chwili po prostu zasypiała ze zmęczenia), a właściwie po to, żeby nas zobaczyć, przynosząc czy to jajka, czy ser, śmietanę czy jakieś inne przysmaki. Tak sobie teraz myślę, że to był anioł w ludzkiej postaci. Nigdy nie wypowiedziała wulgarnego czy złego słowa, a zło jej wyrządzane - czy to w słowach czy w czynach - znosiła w milczeniu z bólem widocznym na twarzy. Gdy się dowiedziała, że wybieram się do dalekiego seminarium zakonnego, z swoistą dobrotliwą stanowczością usiłowała mi nakazać, żebym jednak wstąpił do seminarium przemyskiego. Gdy potem wyjeżdżałem na studia do Austrii, była szczerze zasmucona mówiąc: "po co ty tam pojedziesz, tam mówią po niemiecku". Po śmierci mojego taty, gdy byłem na studiach a potem klerykiem, babcia i dziadziu dzielili się ze mną skromnymi dolarami, które okazyjnie (zwykle tylko na święta) dostawali od swojego syna z USA. Babcia zmarła niespodziewanie 18 stycznia 1991 r., a dowiedziałem się o tym dopiero przez telegram, który otrzymałem w dniu pogrzebu, więc nie mogłem przyjechać. Przyjechałem dopiero na ferie semestralne w lutym. Gdy odwiedziłem wtedy dziadzia, rozpłakał się rzewnie, czego wcześniej nigdy u niego nie widziałem. Zaczął mówić o babci z miłością i bólem rozłąki. Potem gdy przyjechałem na swoje prymicje, wzruszył się podobnie, mówiąc: "ależ babcia by się cieszyła". To jest dla mnie postawa prawdziwego męża - wczucie się w małżonkę, myślenie o jej odczuciach i przeżyciach. Dlatego moi dziadkowie są mistrzami małżeństwa i to w znaczeniu jak najbardziej konserwatywnym i katolickim. Babcia zwykle mówiła o dziadku określeniem "mój pan", co było połączeniem szacunku i miłości. Dziadek po śmierci babci mówił o niej "moja rybcia", choć takiej czułości u niego za życia babci nie zauważyłem. Nigdy się nie kłócili, dziadek nigdy nawet nie podniósł głosu na babcię, ale babcia wyczuwała jego nastroje nawet bez słów i cierpiała, gdy coś dziadkowi doskwierało. Ona dla mnie jest świętą, choć nie potrafię tego ująć w kategoriach hagiograficznych. 

Podobnie moje powiedzieć o jej siostrze Józefie. To ona właśnie, będąc już na rencie zdrowotnej, pomagała mojemu tacie, gdy mama była na zarobku w USA. Ciocia Józia była panią miastową z Krakowa, mieszkała blisko rynku przy ul. Brackiej. To od niej po raz pierwszy usłyszałem o kardynale Wojtyle, którego bardzo ceniła, jak zresztą generalnie wszystkich duchownych. Z temperamentu była inna niż babcia Kasia, jednak wspólne miały dobroć serca, wspaniałomyślność, zdrowy rozsądek i szczerą, prawdziwą pobożność. Ciocia nie miała swoich dzieci, a tym bardziej okazywała nam serce. Czytała nam książki, opowiadała różne ciekawe historie, przywoziła czekoladki z Krakowa, których na co dzień nie mieliśmy, zabierała nas do siebie na kilka dni na wakacjach. Tak samo jak jej starsza siostra reagowała zawsze stanowczo na mówienie źle o osobach duchownych. Ze swojej strony nigdy nikogo nie obmawiała. Pamiętam tylko dobrotliwe quasi humorystyczne docinki jej starszej siostry, co wynikało z różnic kulturowych, które zaszły między nimi. Podczas gdy babcia pozostała z wyglądu zwykłą chłopką, która nie wychodziła z domu bez chustki na głowie, miastowa Józia przyjeżdżała z fryzurą i lekko pomalowana, jak przystało na mieszczankę. W sercu pozostawały jednak szczerze kochającymi się siostrami, gotowe do poświęceń dla siebie. Ciocia Józia zmarła dość młodo, gdy miałem 14 lat, też nagle, we śnie, w dzień po Środzie Popielcowej. Żyła stale w łasce uświęcającej, chodziła chyba nawet codziennie do kościoła, nie mając obowiązków rodzinnych i zawodowych. Pamiętam, że gdy przyjeżdżała do nas, to zawsze pomagała mojej mamie w kuchni. Chciała służyć, nie być obsługiwaną. Podobno szczególnie mnie lubiła. Gdy ją sobie przypominam, to myślę, że właśnie takie dusze idą do nieba, bo także u niej widać było czyste serce, oczyszczone w ogniu cierpienia i wiary. 

W tym miejscu wypada mi powiedzieć o jedynym świętym żyjącym, którego znam. Chodzi o mojego niepełnosprawnego wujka Władzia, syna babci Kasi. Urodził się, jak wspomniałem, z urazem głowy przy porodzie w ciężkich pierwszych latach powojennych. Moja pamięć o nim sięga czasu, gdy mnie woził na wózku, lubił przytulać i całować. On lubił i lubi wszystkie dzieci, a to z wzajemnością. Mimo niepełnosprawności mózgowej i w mowie Władziu ma swoistą i szczególną inteligencję oraz intuicję. Stworzył jakby swój język łączący elementy słów i gestów. Wypowiada tylko niektóre słowa i imiona w całości, mianowicie tylko proste, ale nie wszystkie. Większość nazw zastępuje gestami i to bardzo spostrzegawczo, inteligentnie i celnie. Np. mojego brata, który był technikiem dentystycznym, nazywał wskazując ręką na zęby. Przy odróżniał ten gest od nazywania dentysty, bo dentystę oznaczył gestem wiercenia palcem w zębach. Mnie natomiast, odkąd jestem księdzem, oznaczył gestem wskazującym na stułę. Jakiś czas po święceniach emerytowany już wówczas proboszcz rodzinnej parafii zwrócił mi uwagę, że Władziu jeszcze nie był u pierwszej Komunii św., oraz zasugerował, żebym go do tego przygotował. Nie chcąc działać samodzielnie, powiedziałem o tym wówczas aktualnemu proboszczowi (obecnie już nieżyjącemu), który zareagował sceptycznie, nawet "dyplomatycznie" negatywnie, argumentując, że Władziowi wystarczy kiedyś namaszczenie chorych. Władziu w swojej bystrości w jakiś sposób, chyba będąc świadkiem mojej rozmowy z mamą, zauważył, że sprawa się toczy, po czym ciągle mi po swojemu - wskazując na ucho i na język - przypominał, że chce się wyspowiadać i przyjąć Komunię św. Dopiero po latach, po zmianie proboszcza, nowy proboszcz około 20 lat temu w zaufaniu do mnie i rodziny wyraził zgodę na to, żebym wyspowiadał Władzia i udzielił mu Komunii św. Od tej pory, przy przyjeżdżałem do domu rodzinnego, zawsze upominał się o spowiedź i Komunię św. Ogólnie on bardzo lubi chodzić do kościoła. Z moją mamą odmawiał pacierz, oczywiście po swojemu, choć akurat modlitwy pacierzowe potrafi wypowiedzieć nadzwyczaj wyraźnie. Zadziwiające jest to, że jedynym zdaniem, które potrafi powiedzieć niemal zupełnie normalnie, choć w sposób nieco dziecinnie zmiękczony, są słowa: "Matko Boska nie opuszczaj nas". Byłem wielokrotnie świadkiem tego, że zupełnie spontanicznie, ale odpowiednio do sytuacji, zwykle w kontekście modlitwy, wypowiadał sam ze siebie te właśnie słowa. Ogólnie Władziu jest bardzo kontaktowy i ciekawski, lubi zagadywać ludzi, pyta po swojemu, próbuje nawiązać rozmowę, aczkolwiek nie z każdym, bo widocznie na swój sposób, ale zawsze trafnie wyczuwa, jak ktoś zareaguje, to znaczy czy jest szansa na rozmowę. Oczywiście ludzie różnie reagują na Władzia, podłe osoby mu dokuczają, wyszydzają, i może nawet nie są świadomi tego, że Władziu to odczuwa, że nie jest głupi. Ma dobre serce i lubi pomagać. Gdy przyjeżdżałem i chodziliśmy do kościoła z moją walizką mszalną, Władziu zawsze brał tę walizkę do zaniesienia, traktując to jako swój żelazny obowiązek serca, mimo że w jego wieku droga pod górkę z walizką nie była łatwa. A odkąd zaczął przyjmować Komunię św. widać było u niego swoistą przemianę duchową. Stał się spokojniejszy, bardziej rozważny, ale też bardziej empatyczny i wrażliwy, choć właściwie zawsze był przyjazny i po swojemu rozumny. Po prostu nastąpił rozwój osobowości, mimo już podeszłego wieku. Częściowo ma to związek zapewne z tym, że zaczął uczęszczać do ośrodka dla niepełnosprawnych utworzonego w sąsiedniej parafii kilka lat po jego pierwszej Komunii św. Władziu bardzo lubi tam być, bo jest bardzo towarzyski i jest tam bardzo lubiany. Kierownik prowadzący ten ośrodek chwali, że Władziu daje im tam dużo ciepła emocjonalnego. Władziu lubi pogadać po swojemu z każdym, kto go nie odrzuca, a swoją sympatię lubi wyrażać przytulaniem, którym chętnie darzy także nowo poznane osoby, które uzna za godne tego. Szczególnie wzruszające było, gdy przytulał i głaskał moją mamę, gdy umierała. Władziu wprawdzie nie potrafi płakać (wynika zapewne z uszkodzenia mózgu), ale okazuje smutek i ból na swój sposób słowami "o Jezu o Jezu" trzymając się za serce. On jest pewnym sensie jak dziecko i takim pozostanie. Gdy czasem nie był posłuszny mojej mamie, to potem przepraszał, przytulając i mówiąc "ja już nie". Jestem pewny, że on czuje, myśli i rozumie o wiele więcej, niż potrafi okazać. I też na pewno odczuwa bardziej ból i cierpi niż zwykle się wydaje. Właśnie to przez wielu, może nawet przez wszystkich niedostrzegane i nierozumiane cierpienie jest tym, co strzeże niewinności jego serca, przejawiającej się w pogodzie ducha, otwartości na ludzi, dobroci i czułości. Władziu ze swoją specyficzną inteligencją, która wskutek niepełnosprawności nie mogła się rozwinąć do normalnego samodzielnego życia, uważany był i jest zwykle za nieszczęście dla rodziny. Jednak jestem pewien, że pod względem duchowym on jest największym szczęściem i bardzo cennym skarbem dla rodziny i otoczenia, oczywiście tylko dla tych, którzy dostrzegają jego duchową wartość i piękno.

W swoim życiu spotkałem też moim zdaniem święte osoby w środowisku duchownym, dokładnie zakonnym. Było to akurat dwóch braci zakonnych, werbistów. Imienia pierwszego z nich nawet nie pamiętam. To był starszy, schorowany brat na furcie domu zakonnego w Nysie. Szczupły, skupiony, zawsze trzymał w ręku różaniec, siedząc na furcie, a zawsze uprzejmie odpowiadał, gdy został zagadnięty. Nie był gadatliwy, co stanowiło wyjątek wśród werbistów. Tak mnie zaciekawiła jego postać, że zrobiłem z nim wywiad do gazetki kleryckiej. Pamiętam jego życzliwy uśmiech, gdy odpowiadał na moje pytania, a opowiadał nie tyle o sobie co o przeszłości domu misyjnego i zgromadzenia werbistów. Drugim werbistą, którego uważam za świętego, był tym razem brat zakonny w Austrii, dokładnie słynny ze swojej kompetentnej i zarazem serdeczne opieki pielęgniarz zakonnego piętra dla chorych, brat Beda Matuschka. Wtedy, końcem lat 80ych, w domu misyjnym mieszkała prawie setka zakonników, w tym kilkudziesięciu emerytowanych i schorowanych misjonarzy z całego świata, przynajmniej kilku obłożnie chorych. Tymi właśnie opiekował się brat Beda, ale także każdym zakonnikiem, który trafił na oddział dla chorych. Ja miałem jeden raz taką przyjemność, gdy po usunięciu zęba złapałem jakąś infekcję i podobno byłem w poważnym stanie z wysoką gorączką, choć tego nie pamiętam, a powiedziano mi o tym, gdy z tego wyszedłem. Brat Beda, wówczas już pod 80tkę, był nie tylko świetnym fachowcem medycznym o wiedzy chyba nawet większej niż niejeden lekarz, lecz także wzorowym zakonnikiem o szczerej, autentycznej i trzeźwej pobożności. Był on jednym z niewielu wówczas, którzy stanowczo trzymali się przyjmowania Komunii św. wyłącznie do ust. Z tego też powodu darzył mnie sympatią. Gdy odchodziłem od werbistów, powiedział mi na pożegnanie: "zostań takim, jakim jesteś". To był wyraz sympatii, uznania, zachęty i też dalszej łączności duchowej w modlitwie. W swojej cichej, pokornej służbie, wykonywanej zawsze z autentycznym, ciepłym uśmiechem na twarzy, przewyższał duchowo większość a może nawet wszystkich niby wykształconych, a zarozumiałych, nawet heretyckich profesorów zamieszkujących tamten dom. A miał poważanie u wszystkich, właśnie dzięki swojej kompetencji medycznej, choć był tylko pielęgniarzem, i też mimo tego, że należał do mniejszości pogardzanej, poniżanej i wyszydzanej przez modernistyczno-heretycką większość mieszkańców domu. 

Na koniec jeszcze dwa żeńskie przykłady świętości. Pierwszy to siostra zakonna z zgromadzenia Benedyktynek od Wieczystej Adoracji, s. Gertruda. Poznałem ją podczas praktyki duszpasterskiej w roku diakońskim. Ponieważ parafia nie dysponowała wówczas mieszkaniem dla mnie, umieszczono mnie w domu zakonnym na terenie parafii, gdzie siostry prowadziły dom dziecka dla dzieci niepełnosprawnych. S. Gertruda była wtedy już obłożnie chora, tzn. już kilkanaście lat przedtem zdiagnozowano u niej nowotwór w stanie terminalnym, nie nadającym się do jakiegokolwiek leczenia. Siostra żyła z tą diagnozą w sumie około 20 lat. Jednak mogła się poruszać jedynie na wózku inwalidzkim. Ponieważ wówczas jeszcze nie było windy w ich domu, nie mogła schodzić do kościoła na oficjum, Mszę św. i adorację, lecz przynoszono jej Komunię św. do celi. Proboszcz z wygodnictwa wyznaczył do tego zadania jedną ze współsióstr. Siostry były jednak na tyle pobożne i rozsądne, że zapytały mnie, gdy u nich zamieszkałem, czy mógłbym przejąć Komunię św. dla chorej s. Gertrudy i potem też jeszcze dla jednej starszej pani, która mieszkała w pobliżu. Oczywiście chętnie się zgodziłem i stąd się wzięła znajomość i zażyłość z tą wspaniałą osobą. Mimo tego, że poważnie cierpiała, była zawsze autentycznie uśmiechnięta, zawsze pogodna, bardzo uprzejma i wręcz uniżona wobec mnie jako młokosa duchownego. Cieszyła się z każdych odwiedzin także poza udzielaniem jej Komunii św., ale nigdy nie zatrzymywała, nie chciała zajmować czasu. Swój czas wypełniała nie tylko modlitwą, ale także pracą polegającą na wykonywaniu ręcznie rysowanych kartek świątecznych, imieninowych i na inne okazje, także na indywidualne przywitanie gości. Dodawała też krótkie rymowane życzenia. Do tego zawsze zapewniała o modlitwie za mnie i za innych księży. Widać było u niej czystość serca i umiłowanie Pana Jezusa, zwłaszcza podczas przyjmowania Komunii św. Nie była to poza, gdyż w zwykłym kontakcie promieniowała dobrocią, uwagą i szacunkiem. 

Ostatni przykład, który mi teraz przychodzi na myśl, to niewiasta świecka z Wiednia, pani Johanna. Była rówieśniczką mojej mamy. Pochodziła z wiejskich okolic na południe od Wiednia, niedaleko granicy z Węgrami, z prostej rodziny rolniczej. Była nieślubnym dzieckiem. Jej matka wyszła potem za mąż (chyba za kogoś innego) i miała jeszcze syna. Johanna jako młoda dziewczyna wyjechała do Wiednia, skończywszy w rodzinnych stronach jedynie szkołę powszechną, o ile mi wiadomo. W stolicy pracowała jako służąca i to chyba od razu przy parafii, a opiekowała się także samotnymi osobami. Wynikało to z jej temperamentu. Życie na wsi było dla niej zbyt ciasne, także z tego powodu, że jako dziecko nieślubne była piętnowana i wyszydzana (to były lata, gdy moralność katolicka była jeszcze poważana). Nie szukała jednak łatwego życia czy przyjemności, lecz pozostała szczerze pobożna i poświęciła swoje życie jako zadośćuczynienie za grzech rodziców. Nie czyniła tego z żalu, złości, zgorzknienia czy zakompleksienia, lecz z szacunku i miłości dla Pana Boga. Dowodem tego jest jej życie, o którym zresztą mi nie opowiadała, lecz dowiedziałem się pewnych fragmentów jedynie przy okazji i pośrednio. Poznałem ją w pierwszym roku po święceniach. Mniej więcej na wiosnę zaczęła się pojawiać na moich Mszach św. w kościele parafialnym we Wiedniu, gdzie posługiwałem. Była wtedy już na wózku inwalidzkim, którym była przywożona przez różne osoby. Którymś razem podszedłem do niej po Mszy św., gdy jeszcze trwała na modlitwie, dając jej mój obrazek prymicyjny. Poprosiła o błogosławieństwo i powiedziała coś z charakterystycznym dla niej poczuciem humoru, ale nie pamiętam dokładnie, co to było, choć wiem, że byłem zaskoczony takim nastrojem u osoby tak zniekształconej zewnętrznie i cierpiącej. Jakiś czas potem przez znajomego, który ją przywiózł do kościoła, poprosiła mnie na kilka słów i zapytała, czy może mnie zaprosić w niedzielę na obiad, przy czym dodała, że chodzi o pobliską restaurację (okazało się potem, że prowadzoną przez jej kuzynkę). Tak się poznaliśmy, także z panem Helmutem, który ją zwykle przywoził, a okazał się nie jej mężem, lecz serdecznym znajomym z młodości. Obydwoje pochodzili z duszpasterstwa prowadzonego przez słynnego jezuitę, autora książki o obozie w Dachau, o. Johannes'a Lenz'a (więcej tutaj). O szczegóły z ich życia nie wypytywałem. To Johanna przewodziła rozmowom i dyktowała tematy, nie bardzo wypadało mi rozpytywać ponad to, co dotyczyło aktualnych spraw duszpasterskich i kościelnych. W każdym razie było też następne zaproszenie na obiad. I tak podczas rozmowy, gdy byłem znów bardziej odpytywanym niż przewodzącym rozmowie, nagle pani Johanna powiedziała: "ksiądz potrzebuje auta". Popatrzyłem na nią zmieszany, nie wiedząc o co chodzi. Od lat jeździłem po Wiedniu rowerem, do Polski pociągiem bądź autobusem. Nie planowałem posiadania auta, wcale mnie do tego nie ciągnęło. Zresztą wtedy tego nie potrzebowałem. Johanne powtórzyła: "ksiądz potrzebuje auta i ja księdzu kupię". Popatrzyłem na nią z jeszcze większym zmieszaniem i niedowierzaniem, podejrzewając kolejny z jej mile podstępnych żarcików. Tym razem jednak minę miała poważną i stanowczą. Dodała: "dam księdzu pieniądze, a ksiądz kupi sobie auto, byle tylko nie używane, lecz nowe". Odpowiedziałem nadal nie bardzo wiedząc, co mam o tym sądzić, że właściwie nie potrzebuję auta. Nigdy nie miałem auta, radziłem sobie bez. Zdałem prawko gdy miałem 16 lat i od tego czasu jedynie rzadko okazyjnie używałem czyichś pojazdów. Lekko przerażały mnie koszty utrzymania i exploatacji. Z drugiej strony wiedziałem, że niektórzy koledzy dostali auta na prezent prymicyjny, przynajmniej jeden od parafii, gdzie miał praktykę diakońską. Wtedy w Austrii ksiądz bez auta był rzadkością, już wielu kleryków miało swoje auta bądź pożyczone od rodziców. Nadal nie bardzo rozumiałem, o co jej chodzi, i już nie podejmowałem tematu. W następnych miesiącach, przy końcu roku szkolnego okazało się, że będę przeniesiony na wieś w okolicy Wiednia, gdzie rzeczywiście samochód był przydatny, choć nie konieczny. Wówczas Johanna wróciła do tematu i wskazała, co i jak robimy. Dodała, że będzie mi też opłacać koszty utrzymania auta. Wtedy też wyjaśniła mi sprawę bliżej. W międzyczasie bywałem już też u niech w mieszkaniu, które mi chciała pokazać. To było niewielkie, dwupokojowe mieszkanie w jednej ze starych kamienic Wiednia na piętrze, bez łazienki, bez ciepłej wody, z ubikacją wspólną dla całego piętra w klatce schodowej. Wówczas to nie był wyjątek, ale też już nie reguła w stolicy Austrii. Sądząc po jej bardzo skromnym standardzie życia nigdy bym nie uwierzył, że Johanna dysponuje jakąkolwiek większą sumą. Ona widziała moje zdziwienie i mi wyjaśniła. Otóż jeszcze jako młodsza i sprawna osoba opiekowała się starszą bezdzietną kobietą, za którą zresztą już zamawiała u mnie Msze św. Ta kobieta zostawiła jej w testamencie swój majątek na książeczkach oszczędnościowych. Potem Johanna zresztą chciała zostać pochowana w tym samym grobie co ta starsza kobieta. Wszystkie odziedziczone środki Johanna przeznaczała na Msze św. i na cele charytatywne, nie biorąc niczego dla siebie. Próbowałem ją wielokrotnie namówić, żeby sobie za te pieniądze wzięła jakieś bardziej odpowiednie mieszkanie z łazienką i z windą, skoro już jej wychodzenie z domu było swoistą przygodą (trzeba było ją znosić w koszyku z piętra na parter do wózka, bo nie tylko nie było windy, lecz schody nie nadawały się do zjeżdżania wózkiem). Stanowczo odmawiała, mówiąc, że w tym mieszkaniu dobrze się czuje i że i tak już długo nie pożyje, więc nie chce przeprowadzki (a zmarła w 2013 r., czyli 19 lat po tej historii z autem). Powiedziała wtedy i potem jeszcze często powtarzała: "nasz Zbawiciel powiedział: więcej szczęścia jest w dawaniu niż w braniu". To była kwintesencja jej prostej, szczerej i dogłębnej wiary. Równocześnie nie było tak, że mnie czy kogokolwiek rozpieszczała, pomagając też wielu rodzinom wielodzietnym. Wymagała przede wszystkim od siebie, ale także innym stawiała wymagania. Co jakiś czas przypominała mi o codziennym różańcu, napominając, żebym mówił wszystkie 3 części. Nie spodobało jej się, że z czasem zacząłem niekiedy opuszczać część świętych wymienianych w Kanonie Rzymskim, i mnie wtedy skarciła. Regularnie dopytywała się, jak mi idzie praca doktorska. Gdy jej w końcu przywiozłem exemplarz wydany drukiem, zaczęła mnie z humorem tytułować. Odpowiadałem jej wtedy pasująco do jej poczucia humoru tytułem "pani profesor", co zresztą było szczere z mojej strony, ponieważ sporo się od niej nauczyłem. Wybuchała na to śmiechem, ale często mnie prowokowała, żebym wypowiadał to tytułowanie. Przez ostatnie 11 lat jej życia mieszkałem w Monachium i nie często mogłem ją odwiedzać. Niekiedy robiła mi wyrzut, że rzadko telefonuję, a ona potrzebuje kapłańskiego błogosławieństwa. To było rzeczywiście zaniedbanie z mojej strony, którego teraz żałuję. Nie chciałem zaniedbywać, raczej uważałem to za mało znaczące, nie będąc świadomym, jak bardzo oczekiwała błogosławieństwa choćby przez telefon. Gdy końcem kwietnia 2013 r. poinformowano mnie, że zesłabła w domu i musiała zostać przewieziona do szpitala, udało mi się pojechać do Wiednia. Odwiedziłem ją w szpitalu. Wiedziała, że się ze mną żegna. Powiedziała: "przepraszam za wszystko, ksiądz nie miał ze mną łatwo". Na pogrzeb już nie mogłem przyjechać. 

Tyle po krótce o osobach, które mi przychodzą na myśl z związku ze świętem Wszystkich Świętych. Może jeszcze będzie mi się coś przypominało i będę uzupełniał. Z wdzięczności dla Pana Boga, który mnie - i nie tylko mnie - obdarzył tymi osobami. 

Wspomnienie o Mamie (z post scriptum)


Niewiastę dzielną któż znajdzie?
Jej wartość przewyższa perły.
(Księga Przysłów 31,10)

Jeśli chodzi o mnie, to nie musiałem szukać. Została mi dana przez Pana Boga. Mnie i nie tylko mnie. 

Akurat te słowa nasunęły mi się, gdy po Jej odejściu do wieczności (3.11.2024) pomyślałem o Jej życiu.

Urodzona tuż przed wojną w 1938 roku, zachowała kilka wspomnień z czasu wojny, które widocznie mocno wryły się w pamięć, jak powrót z rodzicami i bratem do domu po przejściu frontu, do domu rodzinnego, który szczęśliwie ocalał. Swoje pierwsze imię chrzcielne, Maria, otrzymała na upamiętnienie swojej babci, której nie znała, ponieważ była zmarła w wieku 28 lat, gdy moja babcia miała 4 latka. Moja Mama na co dzień była znana jako Basia, a to jest jej drugie imię chrzcielne. Tak ją nazywał o 2 lata starszy brat, chyba dlatego, że w sąsiedztwie mieszkała kuzynka Maria i trzeba było te dwie wygodnie odróżnić w mowie.

Powyższa fotografia pochodzi ze stycznia tego roku. Tak Mama wyglądała na co dzień.

Owdowiała w wieku 47 lat. Można sobie wyobrazić, jaki to był cios, gdy Tato zmarł po wielomiesięcznej chorobie nowotworowej, po długich i ciężkich cierpieniach. To były czasy (1985), gdy na tomografię komputerową czekało się miesiącami, bo były w Polsce chyba tylko trzy na cały kraj. Tatę wieźli z Wrocławia, gdzie był leczony, a nie było tam tomografa, do Poznania.

Gdy zacząłem studia w 1984 roku, Mama pojechała na zarobek do USA. Musiała wrócić już po kilku miesiącach, gdy u Taty wykryto nowotwora. Wszystko, co wtedy była zarobiła, wydała na łapówki dla lekarzy, żeby zapewnili dobre leczenie. Oni chętnie brali zwłaszcza dolary. Tak to wtedy było i nikt tego nie ukrywał. Łapówki oczywiście nie pomogły. 

Pierwszy raz Mama pojechała do USA, gdy jeszcze uczęszczałem do przedszkola. Pojechała, żeby zarobić na budowę domu. Wtedy mieszkaliśmy z rodzicami i dwojgiem starszego rodzeństwa w domu dziadków, w mieszkaniu składającym się z kuchni i jednego pokoju, bez łazienki. Rodzice chcieli nam zapewnić warunki odpowiednie do nauki szkolnej. Tato starał się o wizę, lecz nie dostał. Mama się ubiegała i dostała, przypuszczalnie dlatego, że była matką, a w USA był już na stałe jej starszy brat. 

Rok rozłąki, gdy Mama ciężko pracowała za granicą, nie był łatwy ani dla nas ani dla Niej. To były czasy, gdy listy do USA i z USA potrzebowały 2-3 tygodnie drogi, a nierzadko ginęły, czy to wskutek cenzury, czy też przez złodziejstwo, gdyż w listach z zagranicy bywały dolary, a już 10-20 dolarów było wówczas dla zwykłego Polaka małym majątkiem. Większe sumy Polacy przekazywali sobie w gotówce przez rodaków, którzy jechali do Polski. Takie to były czasy, że można było powierzyć nawet obcym osobom niemałe sumy do przekazania rodzinie w Polsce, gdyż praktycznie każdy zarówno korzystał z takiej usługi pozabankowej jak też ją świadczył. Walutę zagraniczną wymieniało się u handlarzy walut na chodniku.

Gdy Mama wróciła, można było ukończyć dom rodzinny. Wprowadziliśmy się na Boże Narodzenie, gdy byłem w 1-ej klasie podstawówki. Wkrótce rodzice sprawili mi pianino, gdyż z początkiem roku szkolnego zacząłem też naukę gry. To był dodatkowy symbol statusu, że nie musiałem chodzić do szkolnego pianina na ćwiczenie. Wspominam o tym dlatego, ponieważ kilka tygodni temu, gdy Mama się dowiedziała, że zamierzam sprzedać to pianino, powiedziała z wyrzutem: "Ja Ci kupiłam, a Ty chcesz sprzedać?"

Gdy miałem 13 lat, tym razem Tato wyjechał do USA, żeby zarobić na remont domu, dokładnie na nowe centralne ogrzewanie, ponieważ pierwotna wersja (ogrzewanie nawiewowe) się nie sprawdziła, oraz na samochód. Wtedy Mama załatwiała robotników i czuwała nad robotami, które wymagały skuwania ścian i stropów pod instalację. Musiała to łączyć z pracą zawodową, obowiązkami domowymi, niełatwym wychowaniem trójki dzieci w najtrudniejszym wieku oraz z pomocą swoim rodzicom. Tato wrócił prawie równocześnie z pierwszą wizytą Jana Pawła II w Polsce. Wcześniej, na fali euforii, przysłał do Polski dziesiątki portretów Papieża w różnych formatach. Jeden z tych wieloformatowych - a była to rzadkość wówczas, pochodząca chyba tylko z importu - zawisł uroczyście w kościele parafialnym. Po powrocie Tato był nękany przez SB, która namawiała go do współpracy pod naciskiem braku zatrudnienia. Poprzednio pracował w pogotowiu ratunkowym i następnie w przychodniach wiejskich jako lekarz, mimo że miał tylko wykształcenie felczera medycznego (musiał zacząć zarabiać po zdaniu matury w liceum felczerskim, był wtedy półsierotą bez ojca z czworgiem rodzeństwa, rodziny nie było stać na studia). W końcu udało się mu zdobyć zatrudnienie w przychodni kolejowej także w funkcji lekarza. To był trudny okres stanu wojennego. Mimo tego w domu nigdy nie brakowało masła, sera i wędlin dzięki temu, że wdzięczni pacjenci wiejscy przynosili aż raczej w nadmiarze. Żywność była wówczas cenniejsza niż pieniądze, gdyż sklepy świeciły pustkami. Mama zawsze potrafiła zadbać o obfite i smaczne jadło, a miała wówczas łatwiej niż wiele innych żon i matek. Równocześnie chętnie się dzieliła. Jako licealista lubiłem jeździć w funkcji kuriera żywności do Krakowa do serdecznej przyjaciółki Mamy z plecakiem wypakowanym kiełbasami, serami, masłem itp., które to zapachy roznosiły się po pociągu. Ta względna idylla zakończyła się wraz z chorobą i śmiercią Taty w 1985 r., o czym już wspomniałem.

Gdy jako kleryk zakonny wyjechałem w 1988 roku do studia do Austrii, Mama znów zapragnęła wyjazdu do USA na zarobek. Chciała pomóc swojej córce. Dom rodzinny wymagał znowu remontu, a właściwie dodania poddasza, gdyż płaski tzw. dach warszawski się nie sprawdził. Do przyjazdu namawiał ją zresztą osiadły tam starszy brat. Stosunek Mamy do USA był ambiwalentny. Z jednej strony jakby lubiła tam być z powodu lepszego standardu życia i zarabiania niż w Polsce, z drugiej jednak była nieprzejednanie krytyczna pod względem kulturowym i religijnym, gdyż nie lubiła materializmu i skrajnych nowości kościelnych, których w Polsce nie znała. Wróciła po niecałych 2 latach, gdy jej rodzice słabli i potrzebowali opieki.

Po śmierci dziadka w 1994 roku, jak zawsze pełna chęci do pracy i pomagania, jeszcze raz wybrała się za ocean. Mąż córki stracił pracę, nie miał żadnego zatrudnienia mimo poszukiwanego zawodu (mechanik samochodowy), więc Mama widziała potrzebę pomocy córce. Zresztą do ponownego wyjazdu zachęcała ją także wdzięczność ludzi, u których poprzednio pracowała w domu, zapewniając opiekę i wychowanie dzieciom. Jeszcze do niedawna, po wielu latach Mama otrzymywała wdzięczne listy od swoich w międzyczasie dorosłych i dzieciatych wychowanków. Mimo, że była wymagająca. Także z mojej strony mogę poświadczyć, że potrafiła łączyć dobroć i miłość ze stanowczością i wymaganiami.

Pomysłem Mamy było, żebym wybudował własną kwaterę na pobyty w Polsce. Wiedziała, że nie mam i nie będę miał parafii, i chyba przywidywała, że moje pobyty w domu rodzinnym staną się bardzo trudne. Sam bym nie wpadł na pomysł budowania domu. Opatrzność Boża pokierowała, że stało się to możliwe, po wielu i długoletnich trudach (zarówno wskutek nagminnego partactwa i oszustwa, jak też z powodu podłości ludzkiej, zazdrości, nikczemności także ze strony rodziny i duchownych). Gdy piętrzyły się trudności i przeszkody, Mama powiedziała: "Musimy odmawiać różaniec w tej intencji, bez tego nie da się wybudować". Nie przypuszczałem, że będzie to służyć mojej obecności przy Niej na ostatnie miesiące i dni. 

Od około roku Mama wyraźnie słabła na zdrowiu i siłach. W 2022 roku ciężko przechodziła wirusowe zapalenie płuc. Stopniowo potrzebowała więcej odpoczynku, a wcześniej była całymi dniami "na nogach", zajęta gotowaniem, sprzątaniem, praniem, prasowaniem dla całej rodziny, pracą w ogrodzie itp. Ale przede wszystkim modlitwą. Dzień zaczynała codziennie od Mszy św., a kończyła różańcem i apelem jasnogórskim. Żyła prawie jak osoba zakonna. Do 82 roku życia oprócz pracy w domu dorabiała do skromnej renty (którą oddawała do zarządzania w domu) w swoim dawnym zawodzie jako pomoc dentystyczna. Gdy jej siły wyraźnie słabły, jedynym, na co narzekała, było to, że nie może robić tak jak zawsze, zwłaszcza w domu. Szczególnie w ostatnich miesiącach skarżyła się, że "nie może nic robić". Jeszcze kilka miesięcy temu, gdy widziała u mnie bieliznę liturgiczną po praniu, mówiła, że mi poprasuje, gdy będzie miała trochę więcej sił. Mogłem już tylko się uśmiechnąć w duchu. Te Jej słowa znaczą więcej niż całe dni pracy z żelazkiem w ręku. Jeszcze na początku tego roku, gdy już nawet ciężko jej było chodzić, z własnej inicjatywy wyprasowała mi komżę, choć musiała to czynić już siedząco. Nie mogłem Jej odmówić, choć widziałem, że robi to ostatkiem sił. Zawsze zwracała uwagę, gdy miałem zmiętą sutannę. Gdy po moich przyjazdach widziała zawieszoną sutannę, podkradała się wczesnym rankiem, żeby ją wziąć do prasowania, mimo że uważałem to za zbędne.

Przed Wielkanocą tego roku osłabła na tyle, że już nie mogła chodzić do kościoła, nawet jeśli była podwożona do drzwi. Było Jej bardzo przykro z tego powodu, że była zdana na odwiedziny kapłana z Komunią św. W domu słuchała codziennie Mszy św. przez radio i niezmiennie się modliła. Coraz trudniej Jej było poruszać się, nawet jedzenie było uciążliwe. Widziałem, że ma nieleczoną chroniczną infekcję dróg oddechowych. Wpadłem na pomysł, żeby Jej robić inhalację solankową, co jej rzeczywiście wyraźnie pomogło. Jednak widać było, że cierpi, aczkolwiek nigdy się nie skarżyła i mówiła, że nic ją nie boli. Jedyne, na co narzekała, to brak sił do pracy i do pójścia do kościoła. Namawiałem Ją długo na to, żeby się dała zawieźć do kościoła na wózku, który jej specjalnie kupiłem. Powiedziała, że wstydzi się pokazać taką niedołężną. Jednak dała się przekonać do zawiezienia jej do kościoła w dzień odpustu parafialnego 10 sierpnia. Widać było, że nawet wsiadanie na wózek i jazda wózkiem męczy Ją. Mimo wyraźnego zmęczenia tą wyprawą, była z niej zadowolona, bo była w kościele. I to był jej ostatni raz za życia. Potem już tylko udało mi się Mamę namówić na krótki spacer wózkiem po ulicy. Chciała zobaczyć mój ogród. To było około miesiąc przed śmiercią, gdy jeszcze było względnie ciepło. Także ta wyprawa Ją wyraźnie zmęczyła i już jej nie namawiałem więcej na wsiadanie na wózek. Potem wydziałem ją już tylko raz przed domem w pewien słoneczny dzień. Kilka razy jednak zastałem Ją siedzącą w domu przy modlitwie, ostatni raz dzień przed wigilią Wszystkich Świętych, czyli cztery dni przed odejściem do wieczności. Wcześniej do modlitwy zawsze klękała i trzymała się prosto bez podpierania się. Gdy w piątek, na Wszystkich Świętych, czyli dwa dni przed śmiercią, przyszedłem, żeby Jej udzielić Ostatniego Namaszczenia, kazała podać sobie rękę, żeby usiąść na przyjęcie sakramentu. Wytrzymała na siedząco do Komunii św., po czym zauważyłem, że jest Jej bardzo ciężko i pomogłem się położyć. W Dzień Zaduszny już nie mogła się podnieść i musiałem ją podnieść razem z poduszką, żeby modła popić wodę po spożyciu Ciała Pańskiego. To była Jej ostatnia Komunia św. 

2 listopada podczas odwiedzin w ciągu dnia zapytała, czy już zrobiłem porządki jesienne w ogrodzie. Potem wieczorem zobaczyłem konanie, gdyż nie reagowała, inaczej niż zwykle, na dotknięcie czoła. Odmówiłem modlitwy za konających z rytuału, udzieliłem rozgrzeszenia z odpustem zupełnym i zacząłem odmawiać na głos różaniec. Dość rychło ale stopniowo Mama odzyskała przytomność, ożywiła się i złożyła ręce razem, które były dotychczas rozłożone szeroko jakby w geście powitania. Dałem Jej do prawej ręki różaniec. Stopniowo zaczęła szeptem razem ze mną powoli odmawiać różaniec, słabym, ale dość wyraźnym głosem. Przy trzeciej tajemnicy radosnej podniosła kolana tak jakby chciała uklęknąć. Na koniec trzech części różańca już tylko poruszała ustami, ale oczy miała otwarte i przytomne. Przed północą powiedziałem, że idę spać. Zapytała dokąd, a gdy powiedziałem, że do siebie, zareagowała jakby była zdziwiona. 

W niedzielę 3 listopada rano około godziny 7-ej zaszedłem, by zobaczyć, jak się czuje i czy mogę przyjść z Komunią św. Mama była przytomna. Gdy zapytałem, jak się spało, powiedziała, że dobrze. Na pytanie, czy mam przynieść Komunię św., powiedziała "dobrze". Po Mszy św. przyniosłem Komunię św. Wtedy Mama była już nieprzytomna. Znowu udzieliłem Ostatniego Namaszczenia, udzieliłem rozgrzeszenia z odpustem zupełnym i zacząłem odmawiać różaniec. Wtedy Mama znów odzyskała przytomność, ożywiła się i zaczęła dość wyraźnie odmawiać ze mną różaniec. Zbliżyła swoje ręce jakby chciała je złożyć do modlitwy i jakby szukała różańca. Podałem Jej różaniec między ręce. Chwyciła różaniec lewą ręką tak jak go trzymała zawsze na modlitwie, a prawą próbowała liczyć paciorki. Po kilku nieudanych próbach przesuwania paciorków w palcach, zaprzestała dalszych prób, ale nadal w lewej ręce trzymała różaniec, dość wyraźnie i niespodziewanie głośno odmawiając razem ze mną. Z czasem głos jednak wyraźnie słabł i już tylko słychać było szept poruszanymi ustami. Na koniec, po 15ej tajemnicy podniosła jeszcze sama różaniec do ucałowania krzyża, lecz już nie była sama w stanie dotknąć ust. Pomogłem i dała znak, żebym odłożył różaniec na stolik, gdzie zawsze leżał w pogotowiu. Powiedziałem, że idę zjeść śniadanie (było około 10.30). Zapytała zdziwiona: "dopiero teraz?". Po śniadaniu, ponieważ spałem w nocy niecałe 4 godziny, położyłem się na chwilę i usnąłem. Po przebudzeniu się koło godziny 14ej poszedłem znów do Mamy zobaczyć, jak się czuje. Zastałem Ją niespodziewanie rześką. Leżała bokiem odwrócona twarzą do okna, w które patrzyła z zaciekawieniem. Teraz wydaje mi się, że to było jej pożegnanie ze słońcem na tym świecie. Miała też niespodziewanie mocny i wyraźny głos. Zapytałem się, czy mam podać wodę. Chciałem sprawdzić, czy byłaby w stanie przyjąć łyk wody, żeby popić po spożyciu Ciała Pańskiego. Powiedziała, że nie, bo to byłoby zimne. Widocznie bolało ją wyschłe gardło 
(niestety nie zadbano o nawilżanie powietrza w jej pokoju, sam też odczuwałem drapanie w gardle, gdy przebywałem tam przez kilka godzin, czuwając). Zrozumiałem, że nie będzie w stanie przyjąć Komunii św., ale miałem nadzieję na dalszą poprawę. Powiedziano mi, że na obiad wypiła trochę rosołu, co mnie znowu zdziwiło, ale to pasowało do zauważalnej poprawy kondycji Mamy. Zadziwiająco głośnym i wyraźnym głosem powiedziała do swojego brata Władzia, żeby poszedł zjeść drugie danie z obiadu. Wtedy byłem jeszcze bardziej zaskoczony i uradowany Jej kondycją. Wróciłem do siebie i jakoś mnie natchnęło, żeby zacząć czytać książkę o św. Józefie. Myślę, że św. Józef potraktował to jako prośbę o towarzyszenie Mamie w Jej ostatnich chwilach życia ziemskiego. Spokojny o Mamę, pojechałem na Mszę św. wieczorną. Po Mszy św. był jeszcze mały poczęstunek u znajomych. Zostałem na chwilę, bo to była Msza św. z okazji srebrnych godów i dodatkowo dla solenizantki z tego dnia. Około godziny 21ej wyruszyłem w drogę powrotną do domu. Około godziny 21.30 otrzymałem telefonicznie wiadomość, że Mama nie żyje, że zmarła na koniec apelu jasnogórskiego, któremu była wierna od wielu lat. To zapewne nie był przypadek. Poznałem wtedy swój błąd w ocenie popołudniowej kondycji Mamy. Poczułem żal do siebie, że zostałem na poczęstunku. Gdybym nie został, to bym może zdążył na Jej ostatnie tchnienie, żeby Jej towarzyszyć modlitwą w przejściu do wieczności. Po południu zostawiłem Ją bez pożegnania. Teraz przyśpieszyłem jazdę, żeby być jak najszybciej przy Niej mimo skonania. Dojechałem przed 23cią, około półtora godziny po ostatnim tchnieniu. Była już ubrana w suknię do trumny. Czoło było jeszcze ciepłe. Jeszcze raz udzieliłem Ostatniego Namaszczenia i rozgrzeszenia z odpustem zupełnym. Z dziwnym spokojem i pokojem w sercu, odmówiłem jeszcze modlitwy in commendatione animae i ponownie w tym dniu trzy części różańca. Skończyłem ponad 3 godziny po Jej ostatnim tchnieniu, czyli w czasie dopuszczającym udzielenie Ostatniego Namaszczenia. Piszę o tym dlatego, że dopiero podczas posługiwania w Monachium dowiedziałem się, że nie należy ostatniego tchnienia uważać za moment wyjścia duszy z ciała i że trzeba otaczać tę osobę modlitwą także po ostatnim tchnieniu. Takie pożegnanie jest z całą pewnością bardziej ludzkie i bardziej katolickie. Widocznie tak miało być. Mama otrzymała przez moją posługę wyjątkową opiekę duchową w ostatnich dniach ziemskiego przebywania. Na koniec Pan Bóg wskazał mi przez ten moment odejścia, że mam być wierny w moim posługiwaniu. Mama na pewno nie chciała mnie zatrzymać dla siebie, skoro miałem służyć wiernym przez Mszę świętą zamiast być przy Niej. 

Dla mnie te ostatnie dni były potężnymi rekolekcjami dla życia kapłańskiego. W powolnym umieraniu dla tego świata Mama pokazała mi swoim przykładem, jak ważne jest poważne traktowanie modlitwy i obowiązków. Ją modlitwa naocznie ożywiała i wzmacniała, a Ona ze swojej strony traktowała ją zawsze z największym szacunkiem i pieczołowitością. Myślę, że tak wygląda żywa wiara. Parę razy byłem świadkiem, gdy w zwierzeniach o swoim pełnym bolesnych doświadczeń życiu mówiła: "gdyby nie wiara, to bym zwariowała". Miała na myśli wczesną utratę męża, potem starszego syna (zmarł w wieku 38 lat), w końcu wnuka (lat 26). Zawsze mówiła o tym załamującym się głosem. Los nie szczędził Jej cierpień także w ostatnich latach, miesiącach i tygodniach, akurat ze strony najbliższego otoczenia (gdy wskutek braku odpowiedniego przystosowania łazienki dla osób starszych upadła tam i doznała poważnych urazów czoła i twarzy, otwarte krwawiące rany dezynfekowano Jej środkiem do dezynfekcji powierzchni sanitarnych; w Jej własnym domu, który wybudowała i wyposażyła swoją ciężką pracą, robiono awantury na tle majątkowym, mimo że zabierano Jej nawet rentę). Rozumnie pocieszam się tym, że Pan Bóg oszczędził Jej dalszych cierpień. Zresztą odeszła w znamiennym momencie: w niedzielę w oktawie Wszystkich Świętych na koniec apelu jasnogórskiego, w dzień ostatniego odmówienia razem ze mną wszystkich części różańca świętego. Uzasadniona jest nadzieja, że Ona już bólu nie doznaje. A ból, który wynika teraz dla nas, ma służyć uczeniu się od Niej tego, co najcenniejsze. 

Cóż jeszcze warto zachować w pamięci i czci? Mama zmarła tak jak żyła: otoczona modlitwą, dzielna, skromna, nie skarżąca się, myśląca o innych. Nigdy nie zafundowała sobie wypoczynku, wczasów itp. Gdy w ostatnich kilkunastu latach bardzo cierpiała na reumatyzm, na pojechanie do sanatorium trzeba ją było uporczywie namawiać, nie tylko dla tego, że szkoda Jej było pieniędzy, lecz także z powodu troski o Jej niepełnosprawnego młodszego brata Władzia, który zawsze boleśnie odczuwał każdą Jej nieobecność. Jak prawdziwa dama lubiła elegancję, ładny ubiór, ale nigdy sobie nie kupowała ubioru, zwłaszcza nowego. Właściwie wszystko miała z darów od swojej dawnej przyjaciółki z USA, a były to rzeczy używane. Mimo, a właściwie raczej z powodu trzeźwej i słusznej świadomości swojej naturalnej urody nigdy się nie malowała, nie farbowała włosów, nie wstydziła się siwizny. Nigdy nie ubrała spodni i nierzadko wyrażała swój krytyczny stosunek do tej panoszącej się obecnie durnej antykobiecej mody, której ulegają nawet starsze i bardzo starsze panie (co zwykle świadczy nie tylko o braku poczucia własnej godności, lecz także o zaniku zdrowego wyczucia estetycznego). Także w domu lubiła być elegancka, oczywiście po domowemu, i to była skromna elegancja, raczej schludność prawdziwie kobieca, bo macierzyńska i czysta. W tym sensie była znakiem sprzeciwu, ale sobą - tym, kim była, nie z woli odróżniania się czy płynięcia pod prąd. 

Dlatego Jej odejście z tego świata w oktawie Wszystkich Świętych bardzo pasuje do Niej. Była zwykła, a zarazem niezwykła w swej zwykłości. Nie zawsze mogłem się zgodzić z Jej filozofią życiową, podejściem do niektórych spraw czy problemów. Konkretnie: bardzo, aż za bardzo przejmowała się opinią ludzką. Poniekąd jest to o tyle zrozumiałe, że z jednej strony była ogólnie lubiana i poważana, nie miała wrogów, choć też miała niewielu przyjaciół, ale za to zwykle wiernych. Z drugiej zaś strony trzeba mieć na uwadze, że w tej małej galicyjskiej mieścinie (gdzie przed wojną ani kościół rzymsko-katolicki, ani cerkiew grecko-katolicka nie były umieszczone przy rynku, lecz akurat synagoga, której budynek istnieje zresztą do dziś) wielu jest takich, którzy w dość wąsko i specyficznie ujmowanym interesie, choćby z zazdrości czy z żądzy zemsty za niespełnienie ich złodziejskich zachcianek gotowi są urządzić piekło na ziemi choćby językiem, czyli oszczerstwami. Z tego właśnie względu dawała mi swoje rady, pouczenia, upomnienia, niekiedy wyrzuty, z intencją na pewno dla mojego dobra, choć przyziemnego. Zawsze warto było się nad nimi zastanowić, nawet jeśli nie mogłem się im poddać, gdy uważałem, że muszę postąpić wbrew Jej bardzo pragmatycznej linii, co ostatecznie respektowała. Wiem, że zawsze chciała dobrze, oczywiście na swój sposób, w kontekście swojego doświadczenia życiowego i swojej roli w rodzinie i wobec mnie. Teraz widzi sprawy o wiele lepiej niż ja, bo z góry, z perspektywy wieczności u Boga. Ufam, że także teraz chce mi pomagać i może mi być pomocą o wiele lepiej niż w życiu doczesnym. Tego też życzę każdemu. 


Post scriptum 1

W uzupełnieniu muszę dodać jeszcze jeden wątek, istotny dla zrozumienia Jej życia i tego, kim była. Jak już wspomniałem, ma młodszego niepełnosprawnego brata Władzia. Władziu doznał urazu głowy podczas narodzin w domowych warunkach w pierwszych latach powojennych, bez odpowiedniej opieki medycznej. Gdy przyszedł na świat, moja Mama miała 10 lat. Cieszyła się młodszym braciszkiem i już wcześnie poczęła zajmować się nim, gdy moja babcia musiała ciężko pracować w gospodarstwie i na roli. Mama musiała też wcześnie zacząć zarabiać, gdyż jej o dwa lata starszy brat Jan studiował medycynę w dalekim Wrocławiu, na co moi dziadkowie musieli ciężko pracować. Muszę o tym wspomnieć, ponieważ jestem pewien, że te doświadczenia ukształtowały Mamę właśnie tak a nie inaczej, i że to, jakim Władziu się stał i jakim jest - a jest powszechnie lubiany przez tych, którzy go znają - jest owocem opieki, troski i też cierpienia mojej Mamy. Poniekąd Mama uczyła się swej postawy życiowej i macierzyństwa w opiece nad Władziem, która wymagała nadzwyczajnej ofiarności i cierpliwości. To była dla Niej także szkoła wiary i ufności Bogu, przyjęcia i ufnego, dzielnego niesienia krzyża, wręcz heroicznego. Władziu jest znany z towarzyskości, łatwości nawiązywania kontaktów (oczywiście po swojemu), pogodności i ciepła osobistego. To on jest pierwszym owocem Jej osobowości uformowanej w ogniu cierpienia i pokornej, ofiarnej miłości. 


Post scriptum 2

Na koniec wypada mi wspomnieć jeszcze o pogrzebie Mamy. Zwróciłem się do biskupa miejsca z prośbą o pozwolenie na sprawowanie tradycyjnej liturgii żałobnej. Odrzucono moją prośbę, co mnie zresztą raczej nie zaskoczyło. Większą niespodzianką było zachowanie wobec pogrzebu Mamy. Otóż można było się spodziewać, że zostanie Ona potraktowana jako Matka kapłana katolickiego, a to zwykle oznacza, że obrzędy prowadzi biskup i uczestniczą też kapłani spoza parafii. Nic takiego nie miało miejsca w przypadku mojej Mamy. Odpowiedzialność ponosi głównie miejscowy proboszcz, który organizował pogrzeb (zresztą zawzięty wyznawca faustyno-sopoćkizmu i blachnicyzmu, którego pierwszym posunięciem na parafii było nakazanie podchodzenia do Komunii w kolejce, czyli praktycznie bezczelne uniemożliwianie klękania zwłaszcza osobom starszym). Nie wiem, czy w ogóle powiadomił władze diecezjalne. Jednak biskup miejsca wiedział ode mnie wskutek mojej prośby co do obrzędu. A nie przybyli nawet kapłani z sąsiedniej parafii, mimo iż znali Mamę od wielu lat, gdyż niegdyś byli wikariuszami w naszej parafii. Jest pewne, że takie potraktowanie pogrzebu mojej Mamy - nie została potraktowana jako matka kapłana - miało uderzyć we mnie. Sprawa ma szerszy kontekst i tło. Otóż mój dom rodzinny znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie kościoła parafialnego i plebanii. Moja rodzina zawsze utrzymywała bardzo przyjazne, a niekiedy wręcz zażyłe stosunki z księżmi i zakonnicami posługującymi w parafii. W dzieciństwie byłem ministrantem na zawołanie, tzn. wołano mnie do służenia, gdy nie było żadnego innego ministranta, zwłaszcza na mszach porannych, pogrzebach i ślubach. Moja Mama mnie do tego dość stanowczo zachęcała (była to swoista mieszanka zachęty, prośby i delikatnego nakazu). Bywali wikarzy, którzy wchodzili w zażyłość towarzyską z moimi rodzicami (byli dobrymi katolikami, Mama była bardzo pobożna, mój Tato miał status społeczny "pana doktora", a wielebni duchowni nie zadawali się towarzysko z byle kim), urządzając sobie u nas głośne zabawy do późnych godzin, mocno zakrapiane alkoholem i to nie byle jakim, bo, o ile pamiętam, nie zniżali się poniżej koniaku (moja Mama była właściwie tylko służącą, nigdy nie widziałem Jej nietrzeźwej). Jeden z wikarych tak się spoufalił z nami, że zaprosił mnie i moją siostrę na oglądanie telewizji do siebie po to, żeby posadzić moją wówczas kilkunastoletnią siostrę przy sobie i obmacywać ją pod bluzką w okolicy pasa, co mimochodem zauważyłem kątem oka. Zresztą poinformowałem o tych sprawach obecnego biskupa miejsca, jednak nie otrzymałem żadnej reakcji. Takie właśnie doświadczenia z tutejszym klerem spowodowały u mnie niechęć do wstąpienia do tutejszego seminarium diecezjalnego i w ogóle pewien dystans do kleru diecezjalnego. Dlatego właśnie wstąpiłem do seminarium zakonnego (jedynego, które wówczas znałem), wbrew namowom rodziny i też ówczesnego proboszcza i innych miejscowych księży. Moja Mama niezmiennie starała się o dobre stosunki z tutejszymi księżmi, które jednak z ich strony po moim wstąpieniu do werbistów wyraźnie oziębły, zwłaszcza gdy okazało się, że potem jako kapłan nie koncelebruję Novus Ordo. Podam przykład: gdy Mama piekła chleb domowy (a robiła to regularnie przynajmniej od ponad 20 lat), to jeden z dwóch bochenków dawała na plebanię. Po tym, jak odwiedzając mnie w Monachium zobaczyła stosunek wiernych do mnie, mówiła mi: "Tobie wierni pomagają tam na parafii, to ja staram się pomagać tutaj księżom". W ten sposób na przestrzeni lat przynajmniej kilkunastu kapłanów regularnie jadło chleb i też inne wypieki z wyrobu mojej Mamy, ofiarowane z serca, serca matczynego ogarniającego wszystkich kapłanów. Na pogrzebie pojawił się tylko jeden z nich - wikary, który w tym roku odszedł do innej parafii. Taki to jest poziom moralny, duchowy i ogólnie ludzki. Oczywiście miało to ugodzić we mnie, bo nie koncelebruję Novus Ordo, ale podłe jest wobec mojej Mamy. Takie to są owoce obłudy modernistycznej. 

Wzywanie Ałłaha w bibliotece watykańskiej


8 października 2025 r. internetowy portal niemieckich biskupów (tutaj) podał wypowiedź wiceprefekta biblioteki watykańskiej x. Giacomo Cardinali, który potwierdził, że na prośbę niektórych muślimów korzystających z tejże biblioteki jej władze użyczyły im pomieszczenie wyposażone w dywan dla celów ich praktyk rytualnych. Jako uzasadnienie podał, że biblioteka watykańską jest "najbardziej świecką instytucją" w Watykanie, mianowicie humanistyczną. 

No cóż. Ten człowiek albo jest totalnie zakłamany i ma ludzi za debili, albo poziom jego inteligencji nie przekracza przeciętnego poziomu ucznia szkoły podstawowej. Skoro biblioteka watykańska jest instytucją świecką i humanistyczną, to jakim prawem wyznawcom jednego i tylko jednego kultu przyznano tam pomieszczenie dla uskuteczniania ich praktyk kultycznych? Gdybym np. poszedł tam i poprosił o użyczenie mi jednego z pomieszczeń do sprawowania Mszy św. czy przynajmniej do modlitwy brewiarzem, to bym z całą pewnością nie tylko otrzymał odpowiedź odmowną lecz spojrzano by na mnie jak na wariata. I to nie dlatego, że w Watykanie są osobne miejsca przeznaczone dla kultu katolickiego i modlitwy. Wszak muślimy mają swoje meczety w Rzymie, na które notabene organizowano zbiórki także w parafiach modernistyczno-katolickich. 

Tłem tej debilnej decyzji są zapewne słowa w dokumentach Vaticanum II odnoszące się do islamu (więcej tutaj). Dochodzą oczywiście nie mądrzejsze słynne wypowiedzi Franciszka. Ostatecznie prowadzi to po pierwsze do indyferentyzmu religijnego, który jest dyplomatyczną odmianą ateizmu, a po drugie do uległości wobec fałszywych kultów, zwłaszcza wobec islamu, co jest przejawem braku przekonania o prawdziwości religii katolickiej. Pewną rolę może też odgrywać infantylnie naiwna nadzieja, że taki gest posłuży słynnemu "dialogowi" międzyreligijnemu, a może nawet przyczyni się do wzajemności po stronie islamskiej. To ostatnie jest nie tylko beznadziejnie naiwne, lecz wręcz karygodnie ignoranckie, gdyż każdy choćby średnio wykształcony człowiek wie, że do Mekki nawet nie mają wstępu wyznawcy innych kultów, tym bardziej więc nie może być mowy o użyczeniu tam katolikom miejsca na modlitwę. 

W sumie ta z pozoru drobna sprawa ilustruje już choćby poziom intelektualny i moralny ludzi, którzy obecnie władają Watykanem. Dochodzi do tego zupełne oderwanie od rzeczywistości zwykłych katolików i zwykłych obywateli krajów niegdyś chrześcijańskich, którzy na co dzień mają styczność z dość wyraźnie artykułowanym podbojem tych krajów przez islam. To jest policzek wymierzony tym, którzy zwracają uwagę na ten problem, który jest dosłownie kwestią życia i śmierci choćby w krajach takich jak Sudan i Nigeria, a za kilka dekad będzie to miało miejsce także w Europie. 

Czy chrześcijaństwo jest zaprzeczeniem judaizmu?


Jest wiele dowodów na to, że ekomaniacy podający się za katolików gardzą właściwie nie tylko tradycyjnym nauczaniem Kościoła i elementarnymi zasadami zarówno teologii katolickiej jak też zdrowego rozsądku, lecz także poglądami tych, z którymi chcą na siłę "dialogować". Oto przykład:


Ta wypowiedź jest o tyle trafna, że dość wyraźnie i słusznie sprzeciwia się słynnemu mitowi o "starszych braciach". Równocześnie jest o tyle nietrafna i fałszywa, że odwraca rzeczywistość choć chociażby pod względem historycznym. Otóż to judaizm, który - jako istotnie różny od mozaizmu czyli religii Mojżeszowej - już choćby chronologicznie jest młodszy od chrześcijaństwa, jest jego przeciwieństwem, gdyż powstał jako sprzeciw i zwalczanie religii Chrystusowej, na co jest wiele dowodów, poczynając od historii testów biblijnych. Chodzi zwłaszcza o różnice między przedchrześcijańskim Starym Testamentem poświadczonym przez Septuagintę, czyli starożytnym tłumaczeniem Biblii mozaistycznej na język grecki, a rabinicznym textem masoretów, który jest tworem i zarazem źródłem religii judaizmu. W tym znaczeniu judaizm jest także zaprzeczeniem mozaizmu. Mozaizm prowadzi bowiem do chrześcijaństwa, które ma w nim swoje korzenie, a nie w judaiźmie, co jest niemożliwe już choćby chronologicznie. 

Duet hochsztaplerów


Odbyła się właśnie zapowiadana szumnie "debata" dwóch głośnych twarzy internetowych:  Marcina Zielińskiego (więcej tutaj i tutaj) oraz Dawida Masiora (więcej tutaj). Odbyła się z inicjatywy tego pierwszego, co już stanowi o pewnej przewadze. Ten, kto rzuca wyzwanie, ten przynajmniej częściowo dyktuje warunki, a na pewno z góry czuje się zwycięzcą. Ten drugi z panów podjął wezwanie, z jednej strony przeceniając swoje umiejętności, a z drugiej strony pragnąc skorzystać z okazji do promowania swoich poglądów, które aktualnie sprowadzają się do sekciarskiej ideologii lefebvrianów (FSSPX). Tak więc spotkało się dwóch sektoidów: Zieliński z sekty pseudocharyzmatyzmu oraz Mysior z sekciarskiego lefebvrianizmu. Ten pierwszy ma przewagę o tyle, że od lat jest szkolony przez pseudojezuitów i to pod kierownictwem "słynnego" purpurata krakówkowo-łódzkiego, który zwykł "modlić się" z rękami na pośladkach (więcej tutaj, tutaj, tutaj), oraz poprzez "studia" modernistycznej "teologii". Ten drugi natomiast ma przewagę o tyle, że realistycznie ocenia obecny stan Kościoła i chce być konsekwentnym katolikiem. Ogólnie słuchanie słownej potyczki tychże panów, która jest na bardzo niskim poziomie merytorycznym i moralnym, jest właściwie stratą czasu, co można zauważyć już w jej pierwszych minutach. Zabrałem się jednak za nią odpowiadając na wyrażone oczekiwania szanownej publiczności. Zwrócę uwagę jedynie na najważniejsze bzdury wypowiadane przez tychże panów. 


Wysyp hochsztaplerów: pech24 (K. Kratiuk)


Bardzo żenujące jest, że jako autorytety niby katolickie promowane są osoby, które właściwie nie mają pojęcia o podstawowych zasadach wiary katolickiej, a uważają się za tradycyjnych katolików. Oto kolejny przykład:


Nasuwa się powiedzenie: coś tam zadzwoniło, ale nie wie, w którym kościele. Otóż Kratiuk po prostu kłamie. Kościół nigdy czegoś takiego nie powiedział. Kościół naucza, że Objawienie publiczne zakończyło się wraz ze śmiercią ostatniego z Apostołów (to był prawdopodobnie św. Jan), a nie wraz z ostatnią literą Księgi Apokalipsy. Różnica jest istotna i obowiązek o niej wiedzieć ma każdy katolik, zwłaszcza uważający się za tradycyjnego. To zdanie Kratiuk oznacza nie mniej nie więcej jak utożsamienie Bożego Objawienia z księgami biblijnymi, co jest oczywiście herezją i to akurat protestancką. 

Powiedzenie, że Boże Objawienie zakończyło się wraz ze śmiercią Apostołów oznacza natomiast, że Apostołowie przekazali Kościołowi Ewangelię Jezusa Chrystusa nie tylko w formie pisanej czyli w postaci Pisma świętego, lecz także w formie niespisanej przez nich, czyli w tym, co jest pozabiblijną Tradycją Kościoła. 

Jak świętować Wszystkich Świętych?


Należy odróżnić właściwe zasady Kościoła od obecnej praktyki na parafiach. 

Jak raczej wiadomo, w dzień Wszystkich Świętych czcimy tych wszystkich, których dusze są w niebie, a którzy nie są znani obecnie z imienia i nazwiska, to znaczy albo nie mamy o nich żadnych danych historycznych, albo je mamy lecz nie wiemy z całą pewnością, że są w niebie. Może to dotyczyć także naszych krewnych, przyjaciół i znajomych, którzy prawdopodobnie nie zostaną oficjalnie ogłoszeni świętymi, a jednak są już w chwale niebiańskiej. 

Czym innym jest tzw. Dzień Zaduszny, czyli wspomnienie wszystkich wiernych zmarłych, których dusze znajdują się jeszcze w czyśćcu, oczekując przyjęcia do chwały niebiańskiej. Zwykle jest to dzień 2 listopada (w razie, gdy ten dzień przypada w niedzielę, jest on według tradycyjnych zasad Kościoła przeniesiony na 3 listopada). Ponieważ ten dzień już nie jest dniem świątecznym czyli wolnym od pracy, powstał zwyczaj zaczynania obchodów tego dnia modlitwy za dusze w czyśćcu już 1 listopada, czyli w dzień Wszystkich Świętych, po południu, mianowicie w postaci procesji na cmentarz z modlitwą za dusze zmarłych i z błogosławieniem grobów. Jest to swego rodzaju obrzęd pogrzebowy czyli żałobny, który liturgicznie należy do Dnia Zadusznego, choć czasowo odbywa się już dzień wcześniej. Według tradycyjnych przepisów liturgicznych wolno tę procesję sprawować dopiero po godzinie 14-ej, co w moderniźmie często niestety nie jest przestrzegane. To połączenie czasowe jest o tyle sensowne, że zwykle nie jesteśmy w stanie w sposób pewny odróżnić, które dusze naszych bliskich są już w niebie, a które jeszcze w czyśćcu. 

Sprawa x. Alfonsa (Jerzego) Popiełuszki


Gdy porwano i zamordowano x. Jerzego Popiełuszkę, byłem na pierwszym roku studiów w Krakowie. Wtedy dość powszechnie znane były jego kazania wydawane w podziemiu. Pisała o nim także prasa zagraniczna zachodnia, do której jako studenci filologii obcych mieliśmy dostęp. On był wtedy chyba najbardziej znanym duchownym polskim w kolejności po papieżu-Polaku. Z dzisiejszej perspektywy jest oczywiste, że musiał być mocno przez kogoś promowany medialnie, a nie była to hierarchia kościelna. Wiadomo, że miał kontakty z masońską rozgłośnią "Wolna Europa", a także bywał w ambasadzie USA. Pamiętam też, że jeden ze starszych kolegów z akademika, akurat iberysta o dość liberalnych poglądach, ale nie wrogi Kościołowi, choć krytyczny, po przeczytaniu tych kazań był zauroczony. To chyba też wyjaśnia tłumy na jego "mszach za Ojczyznę". 

W międzyczasie wiemy, że okoliczności jego uprowadzenia i śmierci nie są wyjaśnione, gdyż są poważne dowody podważającego oficjalną wersję przedstawioną na tzw. procesie toruńskim. Nie będę relacjonował tej kwestii, lecz odsyłam do łatwo dostępnych internetowych i książkowych materiałów czy to Wojciecha Sumlińskiego, czy też Leszka Pietrzaka. Być może wkrótce nastąpi przełom o tyle, że wersja reżimu kiszczako-jaruzelskiego zostanie oficjalnie obalona. Choć tego nie życzy sobie nawet wierchuszka systemu wyszyńsko-wojtyliańskiego, który ma widocznie coś do ukrycia. Dlaczego tak jest? 

Ano zapewne dlatego, że w razie prawdziwego i pełnego opisania sprawy x. Popiełuszki odsłonięty zostanie wymiar uwikłania systemu kościelnego w reżim komunistyczny. Bardzo prawdopodobna wydaje się hipoteza, że celem uprowadzenia było zastraszenie i przekonanie księdza do podjęcia współpracy z reżimem kiszczako-jaruzelskim. Otóż był on wówczas najbardziej popularnym duchownym w Polsce i był sławny także za granicą, przewyższając w tym najwyższych dostojników jak Prymas i krakowski kardynał Macharski, a nawet słynnego biskupa przemyskiego Tokarczuka. Równocześnie był poniekąd niepokorny, bo nie chciał zostać wysłany do Rzymu. Taki duchowny stanowił zagrożenie także dla władzy świeckiej, skoro nie słuchał nawet przełożonych kościelnych. To zagrażało współpracy komunistów z hierarchią kościelną w procesie transformacji ustrojowej, która musiała pociągać za sobą niezadowolenie zwykłych ludzi, właśnie tych, którzy słuchali wikarego z Żoliborza. Reżim trafnie przewidywał, że ten ksiądz będzie stał po stronie ludzi, a ludzie staną po jego stronie, i że będzie miał przy tym poparcie medialne także z zagranicy. Porwanie i tortury były dla niego ostatnią szansą - szansą na złamanie i zdobycie go dla siebie. Planem B musiało być zabicie go, skoro do tego doszło. Absurdalne jest mówienie o "wypadku przy pracy". Takie "służby" nie ulegają takim wypadkom, gdyż są profesjonalne, zaś akcja była zapewne precyzyjnie przygotowana. Zabicie księdza - zresztą nie pierwsze i nie ostatnie na liście osiągnięć tych "służb" - miało być swoistym rodzajem zemsty na Kościele, mianowicie przez dostarczenie mu fałszywego męczennika, fałszywego świętego. 

Dlaczego tak twierdzę? Otóż jedną z naczelnych zasad Kościoła w odniesieniu do procesów beatyfikacyjnych i kanonizacyjnych jest zbadanie zachowania danej osoby w obliczu i w momencie śmierci. Akurat o tym nie wiemy nic, przynajmniej nic wiarygodnego. Nawet jeśli uzna się wersję z tzw. procesu toruńskiego za prawdziwą, to wiadomości zawarte w niej, mianowicie mówiące o tym, że x. Popiełuszko się szamotał i wyrywał, to świadczy ona jasno przeciwko męczeństwu, czyli przeciw heroicznej postawie wiary, nadziei i miłości w obliczu i w momencie śmierci. Podkreślam: że człowiek w takiej sytuacji próbuje się bronić i okazać sprzeciw, to jest naturalne i zrozumiałe. Tak jednak nie zachowuje się męczennik za wiarę, według kryteriów Kościoła. 

Do tego należy oczywiście doliczyć ludzkie słabości, jak nałogowy nikotynizm, który także dość jasno świadczy przeciw heroiczności wiary, nadziei i miłości, niezależnie od zasług tego młodego kapłana i zrozumiałej ludzkiej sympatii do niego. Zaś zmiana imienia chrzcielnego na Jerzy świadczy o pewnej próżności, a może także o tym, że już wtedy był przygotowywany do sławy (początkiem mogły być wyjazdy do USA i kontakty tam nawiązane). 

Tak więc kult x. Jerzego Popiełuszki jest paradoksalnie owocem współpracy zbrodniczego reżimu komunistycznego z systemem wyszyńsko-wojtyliańskim, którego jedną z głównych cech jest niechlujstwo teologiczne i myślenie w bardzo płytko rozumianym doraźnym interesie. Dlatego właśnie ów system sprzeciwia się rzetelnemu zbadaniu sprawy już nawet na poziomie faktograficznym. Niechęć do prawdy i zakłamanie są tutaj spoiwem interesów. 

Podkreślam: zbrodnię na kapłanie należy rzetelnie i do końca wyjaśnić i osądzić, bez jakiegokolwiek względu na osoby. X. Popiełuszko jest z całą pewnością osobą godną upamiętnienia i szacunku na płaszczyźnie społecznej, narodowej i politycznej. Czym innym jest jednak kult liturgiczny Kościoła, gdyż on ma o wiele wyższe kryteria, które nie podlegają i nie mogą podlegać jakimkolwiek doraźnym interesom.

Różne "duchowości" a pobożność katolicka


Określenie oraz pojęcie "duchowość", dość popularne w przestrzeni kościelnej w okresie mojej młodości, w ostatnich latach - akurat za pontyfikatu Franciszka - dość wyraźnie straciło na popularności, a to na korzyść innych forsowanych odgórnie haseł jak "duszpasterskość", a ostatnio "synodalność". Zmniejszenie częstotliwości występowania w żargonie kościelnym nie oznacza jednak zaniku problematyki, ani rzeczywistości. Warto pamiętać, że "teologia duchowości" (theologia spiritualis) jako akademicka dziedzina teologiczna jest dość młodą specjalnością, gdyż liczącą dopiero około 100 lat. Za jej założyciela uchodzi powszechnie dominikanin o. Reginald Garrigou-Lagrange, od 1917 roku pierwszy profesor tak nazwanej katedry teologicznej na rzymskim uniwersytecie Angelicum. To pod jego opieką młody polski kapłan Karol Wojtyła przygotowywał swoją pracę doktorską (co do losu tej pracy oraz doktoratu x. Wojtyły przez długie lata krążą sprzeczne i fałszywe informacje). Związek z życiorysem późniejszego papieża jest o tyle istotny, że to za jego pontyfikatu nasilił się - choć nie powstał - problem, który tutaj chcę poruszyć. 

Pierwotnie rozróżniano nurty "duchowości" według poszczególnych mistrzów teologii w tej dziedzinie oraz według założycieli zakonów. Tak mówiło się o duchowości augustiańskiej, benedyktyńskiej, dominikańskiej, franciszkańskiej, ignacjańskiej, karmelitańskiej itd. Wraz z pojawieniem się w przestrzeni kościelnej w okresie od Vaticanum II różnych tzw. ruchów, zaczęto stosować to pojęcie do poszczególnych rodzajów czy organizacyj. Są autorzy - zwykle moderniści - którzy widzą analogię czy wręcz tożsamość między rolą nowo powstałych zakonów w historii Kościoła z jednej strony, a obecną funkcją "ruchów". Problem jest oczywiście złożony. Z jednej strony pewne podobieństwa są niezaprzeczalne, jednak tym bardziej oczywiste są istotne, nawet kluczowe i fundamentalne różnice, na które należy zwrócić uwagę. Te różnice to głównie: 
- klerycki bądź przynajmniej regularny charakter zakonów w znaczeniu życia wspólnotowego uregulowanego daną regułą (względnie konstytucjami)
- śluby zakonne
- zatwierdzenie przez Stolicę Apostolską czyli nadzór administracyjny. 
Te aspekty tutaj pominę. Wymagają one dokładniejszego studium kanonicznego. Ograniczę się do zarysowania problematyki obecnej w praktyce duszpasterskiej oraz koniecznych uwag z punktu widzenia dziedziny jaką jest teologia duchowości. Omówię główne typy, oczywiście w skrócie, zwracając uwagę na istotne cechy - zalety, wady i niebezpieczeństwa. Oczywiście granice między nimi są dość płynne, nierzadko różne typy łączą się i przenikają w jednej osobie, rodzinie czy środowisku. Jednak dominujące właściwości można wyróżnić i scharakteryzować. 


1. Novusizm pospolity 

Chodzi o większość obecnych katolików, których wiara i praktyki religijne bazują i zasadniczo ograniczają się do tego, co ogólnie prezentuje i oferuje przeciętna parafia Novus Ordo. Ich znajomość wiary i życia Kościoła zasadniczo polega na tym, czego niegdyś się nauczyli na lekcji religii, co słyszą na kazaniach i czego dowiedzą z mediów, którym ufają. Obecnie prawie wszyscy - z nielicznymi wyjątkami w bardzo podeszłym wieku - są wychowani i ukształtowani przez "reformy" tzw. posoborowe, które oni zasadniczo bezkrytycznie przyjmują, czy to z braku głębszego namysłu, braku zainteresowania czy też w dobrodusznej naiwności. Są tutaj bardzo różne nurty: jedni są szczerze pobożni i mają poglądy prawicowe, inni uważają się za inteligentniejszych od motłochu i mają poglądy liberalne a nawet lewackie. Ci ostatni to są tzw. katolicy postępowi, reprezentowani głównie w pseudoliberalnych środowiskach postkomunistycznych. Natomiast bardziej prawicowi czy przynajmniej patriotyczni novusowcy są zorientowani głównie na PiS i tym samym na środowisko radiomaryjne w różnym stopniu intensywności. Poziom intelektualny novosowca jest więc bardzo różny, także intensywność praktyk religijnych oraz poglądy polityczne. Jest więc dość oczywiste, że fundament religijny czyli religia Novus Ordo nie daje ani solidnej formacji intelektualnej, ani moralnej, ani pobożnościowej, czego dowodem jest głosowanie przez około połowę katolików tego typu na polityków o poglądach niekatolickich czy wręcz antykatolickich. 


2. Blachnicyzm ("oaza", "ruch światło życie", "domowy kościół")

Chodzi o organizacje założone przez x. Franciszka Blachnickiego, który w okresie komunizmu był jedynym promowanym przez hierarchię kościelną i tolerowanym przez komunistów przywódcą duszpasterstwa młodzieży. Wzorując się na głównie niemieckojęzycznym, lewackim tzw. ruchu liturgicznym drugiej fali (datowanym od 1922 roku, gdy to austriacki augustianin Pius Parsch zaczął celebrować Msze św. tzw. ludowe, czyli ze śpiewem po niemiecku i z ustawieniem celebransa w kierunku ludu, a z czasem zasłynął także z opowiadania się za współpracą z nazistami). Blachnicki dość otwarcie zaliczał swoją działalność do tegoż "ruchu liturgicznego", wprowadzając nowinki liturgiczne już w latach 50-ych, czyli na długo przed "soborem". Istotą jego działalności były:
- tzw. materiały formacyjne, indoktrynujące modernistycznie, zwłaszcza pod pozorem krzewienia znajomości Pisma św. z pominięciem katechizmu,
- nowinki liturgiczne jak używanie gitar podczas liturgii i Komunia na stojąco, a z czasem także inne dziwactwa jak dziewczyny "lektorki". 
Blachnicki był tym, który nie tylko był pionierem rewolucji teologiczno-liturgicznej przez "soborem", lecz także skrajnym realizatorem nowości "posoborowych", z trudem hamowanych przez większość biskupów polskich. Hamulcowym był zwłaszcza kardynał Wyszyński, co wynikało bardziej z taktyki niż z przekonania o szkodliwości tychże nowinek. Otwartym obrońcą i promotorem działalności x. Blachnickiego był kardynał Wojtyła. 
Mówiąc najogólniej, blachnicyzm jest skrajnym novusizmem. Dotyczy to zarówno działalności samego Blachnickiego jak też jest następców w kierowaniu ruchem po jego wyjeździe do Niemiec i potem śmierci, mimo pewnych niuansów, które tutaj można pominąć. 
W "duchowości" blachnicyzmu czy ogólniej "oazowej" należy wyróżnić następujące istotne cechy:
- mniej czy bardziej ukrywana niechęć do "Kościoła przedsoborowego" wraz prawdami wiary i liturgią tradycyjną
- modernistyczno-protestantyzująca teologia i to już w metodologii, gdyż polegająca na protestanckim traktowaniu Pisma św., czyli w oderwaniu od Tradycji Kościoła, a w powiązaniu najwyżej z nauczaniem "soboru" i "posoborowym"
- pozytywistyczne i zarazem obłudne traktowanie liturgii, czyli mentalność trepa w stosowaniu Novus Ordo, tzn. wykorzystanie wszelkich furtek do forsowania coraz dalej idących nowinek
- emocjonalność czyli przeżyciowość w sprawach wiary, w połączeniu z zarówno ignorancją prawd katechizmowych jak też zarażeniem mentalnością protestancką, konkretnie irracjonalizmem w religijności. 
Owszem, zdarzają się wyjątki co do poszczególnych elementów duchowości, zależnie od diecezji czy opieki danego duszpasterza. W okresie komunizmu do "oazy" trafiali wszyscy, którym nie wystarczył szary i płytki repertuar zwykłej parafii, a szukali więcej. To było perfidnie wykorzystywane przez x. Blachnickiego - przy poparciu najbardziej wpływowych hierarchów - do zainfekowania Kościoła w Polsce mentalnością skrajnie modernistyczną, czego dowody mamy obecnie głównie w postaci hierarchii, wywodzącej się głównie czy nawet niemal wyłącznie z blachnicyzmu. 


3. Pseudocharyzmatyzm ("odnowa w Duchu Świętym")

Tzw. odnowa w Duchu Świętym, która jest niby katolicką gałęzią protestanckiego tzw. pentekostalizmu, została zaszczepiona w Polsce akurat za sprawą głównie x. F. Blachnickiego, choć nie tylko. Jest to wersja duchowości jeszcze bardziej oddalona od katolicyzmu, aczkolwiek jest pewną konsekwencją blachnicyzmu, nawet jeśli tegoż wyznawcy nie są chętni do przyznania tego. 
W pseudocharyzmatyźmie do wręcz absurdalnej skrajności posunięte są następujące cechy:
- biblicyzm i do skrajnie antyracjonalny i antyteologiczny
- dystans, a nawet mniej czy bardziej ukryta wrogość wobec prawdy wiary katolickiej oraz samej instytucji Kościoła (powołując się na nauczanie Kościoła tylko wtedy i o ile służy to ich interesom)
- emocjonalizm doprowadzony do skrajności w praktykach i zjawiskach typowych dla tzw. trzeciej fali czyli tzw. "Toronto blessing". 
Te cechy należące do sfery quasi teologicznej są przeniknięte dogłębnym i wręcz nawykowym zakłamaniem, które oczywiście najdobitniej wskazuje na ducha, który tym kieruje i rządzi. To zakłamanie jest tak głębokie i zarazem subtelne, że osoby związane z pseudocharyzmatyzmem kłamią i oszukują nagminnie i wręcz odruchowo, prawdopodobnie nawet nie do końca zdając sobie z tego sprawę, to znaczy w jakiś sposób wierząc w swoje kłamstwa. Jest to pewien mechanizm na poziomie psychiki: nie liczą się fakty, nie liczy się rzeczywistość i stan obiektywny, lecz własne przeżycia i samopoczucie, zwłaszcza przeświadczenie o swojej doskonałości i pobożności. Dla utrzymania tego poczucia gotowi są zaprzeczyć prawdzie, a prawda ich właściwie nie interesuje, o ile mogła by zaburzyć świat przeżyć zwłaszcza grupowych w ramach praktyk pseudocharyzmatycznych, które ostatecznie także polegają na pozorach i oszukiwaniu. 
Owszem, zdarza się, że osoby zaangażowane w tę "duchowość" z czasem doznają otrzeźwienia i odchodzą z niej, niekiedy nawet zbliżając się do Tradycji Kościoła. Warunkiem koniecznym jest jednak zachowanie przynajmniej resztek trzeźwego myślenia i wierzenia po katolicku, oraz odwaga przyznania się do błędu, czyli stawianie prawdy ponad fałszywym poczuciem własnej wartości. 
Oprócz głównego nurtu, pozostającego w ścisłym związku ze swoimi pierwotnymi korzeniami, czyli z protestanckim pentekostalizmem, są w pseudocharyzmatyźmie odmiany zbliżone do pobożności katolickiej, czyli praktykujące zarówno kult eucharystyczny jak też marijny, jak "wspólnota Emmanuel", "nowa droga" ("Chemin neuf") czy medjugorjanizm (będzie o tym osobno). W tego typu gałęziach jest wprawdzie więcej z duchowości katolickiej, jednak w różnym stopniu, w zależności od środowisk i osób. 


4. Kikonizm ("droga neokatechumenalna")

Ruchem jakby równoległym, również powstałym w latach 60-ych ubiegłego wieku, jest organizacja założona przez hiszpańskiego malarza o nazwisku Francisco José Gómez-Argüello Wirtz, znanego obecnie jako Kiko. Zbędne jest powtarzanie ogólnie dostępnych informacyj, zwłaszcza oficjalnej propagandy tej sekty czy jej fanów. Zwrócę uwagę na szczególnie brzemienne w skutki znamiona: 
- Przywódcami zarówno całości czyli centrali jak też oddziałów lokalnych są świeccy - tzw. katechiści, a duchowni są praktycznie tylko na ich usługach. To "katechiści" nauczają i prowadzą. W zamian duchowni otrzymują wszelakie wsparcie quasi rodzinne. Już ten istotny element, zupełnie oficjalny, świadczy o dogłębnie niekatolickiej istocie tej organizacji. 
- Sekta ma swoje rytuały, po pierwsze oparte na herezji, czyli odejściu od wiary katolickiej, a po drugie służące tworzeniu i umacnianiu tożsamości grupowej. Za pontyfikatu Benedykta XVI podejmowane były próby skorygowania tych obrzędów w kierunku ich zgodności z Novus Ordo. Jednak abdykacja przerwała ten proces, co wyjaśnia też zachwyt sekty pontyfikatem Franciszka.
- Również istotnym elementem jest pierwszeństwo życia sekty ponad życiem rodzinnym. Wyrazem tego są dwa przykłady: 1. Rodzice mający nawet małe dzieci zostawiają je pod opieką innej osoby, żeby uczestniczyć w tzw. konwiwencjach, czyli spotkaniach grup sekty. 2. Gdy wierchuszka tak zadecyduje, to rodzice wraz z dziećmi wyruszają na "misję" nawet do bardzo dalekich krajów, co ma poważne negatywne skutki dla psychiki i rozwoju dzieci, które są wyrywane ze swojego zwykłego środowiska, ze swojej społeczności, i zmuszane są do porzucenia swoich relacyj społecznych w imię interesu sekty. 
- Tajemniczość jest także istotną cechą kikonizmu. Przez dziesięciolecia materiały robocze, które służyły nauczaniu przez "katechistów", były trzymane w tajemnicy także przed władzami kościelnymi. Wygląda na to, że wprawdzie pod koniec pontyfikatu Jana Pawła II doszło do jakby udostępnienia tych materiałów w celu zbadania teologicznego, jednak nie jest to wersja pierwotna i pełna, co oznacza, że sekta oszukuje nawet Stolicę Apostolską. 
- Poniekąd pozytywnym elementem jest zachęcanie do wielodzietności, co jednak oczywiście także ma służyć interesowi sekty jako zapewnianie nowych członków wychowanych od początku przez sektę. 
- Jak w każdej sekcie, kładziony jest nacisk na silne, uzależniające więzi wewnętrzne. Są jednak granice tej więzi, gdyż warunkiem jest zarówno bezwzględna wierność jak też dobro sekty. Gdy powikłania życiowe czy to osobiste czy rodzinne, nawet nie natury moralnej czy religijnej lecz np. finansowe czy polityczne zagrażają choćby reputacji "drogi neokatechumenalnej", wówczas dana osoba doznaje nie tylko braku pomocy lecz wręcz odwrócenia się od niej. 
W rezultacie sekta produkuje osobowości przeważnie dobrze zsocjalizowane rodzinnie, jednak z poważnymi deficytami pod względem doktryny, a nierzadko też moralności w zakresie wykraczającymi poza interes sekty. 


5. Escribizm ("opus Dei")

Tak się składa, że ojczyzną tej sekty jest także Hiszpania, a założona została już dekady przed Vaticanum II (oficjalna data to 2.X.1928). Podczas gdy kikonizm jest skierowany do środowisk lewackich i warstw niższych, to escribizm celuje zasadniczo w inteligencję i warstwy wpływowe. 
Założycielem jest Josemaria Escriba, który w ramach dodawania sobie prestiżu zmienił nazwisko na jakby arystokratyczne Escrivá de Balaguer (więcej tutaj). Znany był z hochsztaplerstwa: podawał, że zdobył trzy doktoraty, a brak jest dowodów na choćby jeden, aspirował do godności biskupiej (osiągnął to dopiero jego następca w przywództwie organizacji), lubował w luxusie, dla którego wyzyskiwał swoich zwolenników. Nie bezpodstawne wydają się zarzuty o stosowanie narkotyków na najwyższych szczeblach (więcej tutaj). Całkowicie pewna jest natomiast powszechność nikotynizmu zarówno w najwyższych kręgach kierowniczych "opus Dei" jak też w niższych. Organizacja ta składa się z czterech integralnie powiązanych części: 1) tzw. numerariusze, czyli żyjący domach organizacji w celibacie świeccy pracujący czy to w zawodach świeckich też wyłącznie wewnątrz organizacji, 2) kapłani należący do tzw. stowarzyszenia kapłańskiego św. Krzyża, rekrutujący się wyłącznie z numerariuszy, 3) tzw. supernumerariusze, czyli świeccy żyjący rodzinach, 4) kapłani diecezjalni współpracujący z organizacją, głównie przez wsparcie finansowe, zresztą podobnie jak supernumarariusze. Kuriozum, zresztą sprzecznym z naturą i ustrojem Kościoła jest fakt, że przełożonymi placówek organizacji są wyłącznie świeccy numerariusze i to im podlegają kapłani. Taka struktura oczywiście nie jest przypadkowa i okazuje charakter i naturę tej organizacji: ma ona właściwie cel świecki czyli zapewnienie wpływów organizacji w dziedzinie świeckiej, a kapłani są jedynie narzędziem pomocniczym ku temu. Zasadą naczelną jest spójność struktury i posłuszeństwo jej, a temu celowi podporządkowana jest sfera duchowa, zwłaszcza kierownictwo duchowe. Od członków wymagane jest bezwzględnie poddawanie się wyłącznie kierownictwu duchowemu w ramach organizacji. Jest wiele głosów świadczących nawet o łamaniu tajemnicy spowiedzi w interesie organizacji. Sam jako kleryk i młody kapłan doznałem wielokrotnego werbunku ze strony "OD", na decydującym etapie dość jednoznaczne nalegano, żebym się spowiadał u ich kapłanów oraz poddał się ich kierownictwu duchowemu. Gdy te starania okazały się bezskuteczne, całkowicie zerwano kontakt i traktowano mnie jako zupełnie obcego. Tym niemniej lata doświadczeń z nimi dały mi dość dobrze poznać charakter tej organizacji. 
Są to ludzie generalnie starannie wykształceni, starający się też zachować ortodoxję katolicką, jednak unikając jakiejkolwiek konfrontacji z modernizmem czy choćby najdelikatniejszej krytyki. To wyjaśnia ich kariery w hierarchii, szczególnie rozwinięte za pontyfikatu Jana Pawła II. 
Jedną z naczelnych zasad jest tajemność czyli skrzętne ukrywanie członkostwa tzw. supernumerariuszy. 
Duchowość członków jest wybitnie sekciarska, gdyż polega ona na zupełnej kontroli członków i na bezwzględnym wyzysku. Interes sekty jest najwyższą wartością. Równocześnie są dość wiarygodne świadectwa o lenistwie i rozpuście - z narkotykami włącznie - na najwyższym poziomie kierowniczym tej organizacji. 


6. Giussanizm ("communione e liberazione")

Ta organizacja jest dotychczas mało znana w Polsce. Swe powstanie i rozwój zawdzięcza działalności włoskiego kapłana Luigi Giussani. Organizacja zawiązała się najpierw jako duszpasterstwo studentów w ramach Akcji Katolickiej. Ponieważ jednak x. Giussani nie podzielał skrętu lewackiego dominującego w latach 60-ych, a równocześnie trzymał się linii Vaticanum II, gromadził wokół siebie także duchownych. Jego linia była zbieżna z poglądami i działalnością późniejszego kardynała J. Ratzinger'a, choć działalność rozwijała się głównie we Włoszech. Miałem z tym środowiskiem styczność jedynie jako czytelnik miesięcznika 30Giorni, które de facto było jego organem. W latach 90-ych podejmował on nie tylko ogólne promowanie poglądów ratzingeriańskich lecz także pewnej wolności dla liturgii tradycyjnej i pewnej otwartości na szeroko rozumiany "tradycjonalizm". Już wtedy jednym z głównych redaktorów piszących był tam Andrea Tornielli, zaangażowany przez ówczesnego naczelnego, polityka zdradzieckiej "chadecji" i byłego wielokrotnego premiera rządu włoskiego Giuglio Andreotti'ego. Jednak sławny stał się Tornielii dopiero za pontyfikatu Franciszka, gdzie trafił do wąskiego grona świeckich przyjaciół dziennikarzy, a nawet stał się poniekąd szefem nadwornej propagandy kultu osoby Bergoglio. Osobiście byłem tym faktem zaszokowany, kojarząc tego dziennika właśnie z 30Giorni, którego byłem abonentem przez szereg lat. W końcu jednak zrozumiałem, że nie powinienem się dziwić. Przypomniałem sobie, że już w latach 90-ych pewien starszy kapłan znający kręgi okołokościelne nazwał Andreotti'ego masonem, co mnie wówczas dziwiło. Natomiast abstrahując od kwestii spisku masońskiego, myślę, że powiązania są głębsze. Otóż środowisko x. Giussani'ego i on sam dość wyraźnie propagował teologię z nurtu augustiańskiego, co go zresztą łączyło z profesorem i późniejszym kardynałem Ratzingerem. Nie byłoby w tym oczywiście nic złego, gdyby faktycznie nie oznaczało zgubnego zawężenia horyzontu teologicznego czy wręcz porzucenia wyważonej teologii scholastycznej i tomistycznej. Nie pomniejszając głębi i zasług myśli św. Augustyna, należy zauważyć, że była ona - i nadal jest - wykorzystywana przez modernistów do demontażu myśli tomistycznej w świadomości, doktrynie i życiu Kościoła, co musi mieć poważne konsekwencje nie tylko już na poziomie metody teologicznej, co z kolei musi prowadzić także do zapaści merytorycznej. Oczywiście nie twierdzę, że nie warto poznawać i studiować teologii św. Augustyna. Twierdzę natomiast, że nie daje ona wystarczającego wyposażenia w zwalczaniu błędów i herezyj, zwłaszcza współczesnych. To właśnie wyjaśnia posługiwanie się nią - aczkolwiek w sposób dość obłudny i perfidny - przez modernistów. O ile właśnie ten rodzaj teologii kształtuje i wyznacza "duchowość" ruchu x. Giussani'ego, o tyle stanowi to jego siłę i zarazem słabość. Więcej - czyli praktycznych konsekwencyj - nie jestem w stanie powiedzieć o tym środowisku, gdyż go po prostu bliżej nie znam. 


7. Fokolaryzm ("foccolarini", "opus Mariae")

Ta organizacja jest o tyle ciekawa, że za jej założycielkę uchodzi włoska niewiasta Chiara Lubich. Jako 23-latka podczas II wojny światowej powzięła myśl, którą następnie rozwijała przy udziale 3 mężczyzn: włoskiego księdza Pasquale Foresi, niemieckiego księdza Klaus'a Hemmerle (który potem został biskupem Akwizgranu) oraz włoskiego polityka Igino Giordani. Lubich, pochodząca z północnych Włoch, od młodości była związana z pobliskim szwajcarskim opactem benedyktyńskim w Einsiedeln. Jako młoda niewiasta złożyła prywatny ślub czystości oraz poświęciła się jako osoba świecka tworzeniu swojej organizacji. Wspierał ją wspomniany polityk związany z chadecją, oraz wspomniani duchowni. Jej główną ideą była jedność między ludźmi ponad podziałami religijnymi. Działalność była i nadal jest adresowana zasadniczo do kręgów inteligenckich i politycznych. Deklarowana "marijność" polega nie na tradycyjnych katolickich praktykach, lecz na bliżej niezdefiniowanym "duchu", gdzie nie występuje ani wyraźny kult Najświętszej Matki, ani nawet kult Jezusa Chrystusa. Owa "duchowość" sprowadza się do powszechnego braterstwa rozumianego ekumaniacko i sprowadzającego się do indyferentyzmu religijnego. Skrzętnie unika się tematyki religijnej i teologicznej, skupiając się na tworzeniu wspólnot ponad tradycyjnymi podziałami służących formowaniu specyficznym elit intelektualnych, gospodarczych i politycznych w imię budowania nowej, globalnej rzeczywistości społeczno-politycznej. Musi się to oczywiście wiązać z pogardą i rugowaniem poglądów rdzennie katolickich, czyli rozumienia Kościoła katolickiego jako jedynej prawdziwej religii. Odbywa się to niby we wierności doktrynie Kościoła, której nie zwalcza się wprost. Unika się wszelkich kontrowersyjnych kwestij czy to wewnątrzkościelnych czy międzyreligijnych. Jedynym wrogiem jest wyjątkowość katolicyzmu. W łonie tego ruchu z założenia mają czuć się dobrze nie tylko katolicy, lecz także wszelkiej maści schizmatycy i heretycy, a nawet wyznawcy obcych kultów i ateiści. Jest to nic innego jak praktyczna realizacja "chrześcijaństwa praktycznego" - oczywiście specyficznie rozumianego - czyli słynnego rahnerowskiego "anonimowego chrześcijaństwa". Być może jest w tym pewna doza dobrej woli w znaczeniu zamierzenia unikania konfliktów i wojen. Jest to jednak przynajmniej naiwne, gdyż polegające na zakłamaniu i przynajmniej praktycznej negacji prawdy, że tylko Jezus Chrystus daje prawdziwą jedność rodzajowi ludzkiemu i prawdziwy pokój. Budujące na tej negacji ludzkie dążenia i starania muszą wcześniej czy później upaść jak każda utopia. Wyznawcy i zwolennicy fokolaryzmu są podobnie wybitni w obłudzie jak inne sekty wewnątrzkościelne. Fałszywa ideologia przenikająca ich umysły powoduje bezwzględność, nawet wręcz okrucieństwo wobec tego, co jest rdzennie katolickie. Są więc mili tylko wobec siebie nawzajem i wobec tych, którzy nie sprzeciwiają się ich ideologii, w imię której są gotowi działać wbrew prawdzie i zwykłej ludzkiej przyzwoitości. 


8. Objawienizm

Specyfiką czasu od Vaticanum II jest niebywały wzrost zainteresowania wśród pobożnych (subiektywnie) katolików objawieniami prywatnymi. Wygląda na to, że także liczba i częstotliwość rzekomych objawień prywatnych także pokaźnie wzrosła. To jest poniekąd paradoxalne, ale jednak właściwie zrozumiałe. Wyzucie liturgii i w ogóle życia kościelnego zarówno z głębi religijnej jak też z harmonijnego współgrania uczuć religijnych z rozumem musiało prowadzić do szukania irracjonalnych przeżyć na dzikich manowcach. Wiele też wskazuje na to, że nadzwyczajne fenomeny były także programowo preparowane i promowane, zapewne z różnych powodów. 
Obecnie można wyróżnić trzy główne nurty powiązane ze szczególnie popularnymi objawieniami prywatnymi, odpowiadające zresztą różnym choć nierzadko nakładającym się orientacjom religijnym:
- fatimizm
- medjugoryzm
- faustyno-sopoćkizm
Fatymizm stał się bardzo popularny w najbardziej konserwatywnych środowiskach katolickich. Ma to związek zarówno z globalną sytuacja polityczną, mianowicie z expansją komunizmu po II wojnie światowej, jak też z zapaścią życia kościelnego po Vaticanum II. Jego wyznawcami są zwykle katolicy konserwatywni, gorliwi, lecz jednak o tyle naiwni i prostoduszni, że traktują wszystko poważnie, co w przeróżnych publikacjach podawane jest jako "orędzie fatimskie" bez rozróżnienia między tym, co zostało uznane przez władze kościelne - czyli objawienia od maja do października 1917 r. - a tym, co zostało opublikowane dopiero końcem laty 30-ych do 40-ych jako rzekome wspomnienia s. Łucji. Pewien rozłam dokonał się w łonie fatymizmu w związku z badaniami naukowymi co do tożsamości zakonnicy przedstawianej światu od drugiej połowy lat 60-ych jako s. Łucji, czyli z dowodami świadczącymi o tym, że nie może to być s. Łucja znana do lat 30-ych. W "duchowości" fatimskiej mieszają się więc różne tendencje: zarówno powaga wiary i gorliwości, lęk przed zagrożeniem komunizmem sowieckim i wojną światową, ale też naiwność i brak krytycyzmu typowego dla katolickich umysłów. 
Przeciwieństwem jest tutaj medjugoryzm w tym znaczeniu, że te fałszywe objawienia "Gospy" dość wyraźnie z założenia mają być - i faktycznie są - konkurencją dla objawień z Fatimy. Zamiast wezwania do pokuty Gospa głosi pokój i wzywa do posłuszeństwa sobie. Owszem, wzywa też do modlitwy i postu, jednak milczy o nawróceniu i naprawie życia. Główne cechy wpajane jej wyznawcom to ckliwość i zakłamanie, aczkolwiek są też tacy, którzy szczerze się modlą, miłują Matkę Bożą i poprawiają swoje życie. Jednak powszechną i naczelną cechą pozostaje wybitnie irracjonalne zacietrzewienie i całkowite odrzucenie z góry wszelkiej racjonalnej krytyki czy choćby wątpliwości. Regularna jest też nienawiść czy przynajmniej pogarda dla tych, którzy podchodzą krytycznie. Są to zresztą znamiona typowe dla tzw. charyzmatyzmu, czyli gałęzi protestanckiego pentekostalizmu zainstalowanej w łonie Kościoła. 
Niejako pośrednią odmianą objawienizmu - aczkolwiek znacznie bliższą medjugoryzmowi - jest faustyno-sopoćkizm, czyli ruch związany z s. Faustyną Kowalską i x. Michałem Sopoćką. Jest to jednak z najmłodszych odmian objawienizmu i zarazem najbardziej nachalnie promowana czy wręcz forsowana odgórnie począwszy od pontyfikatu Jana Pawła II. Także tutaj dominuje ckliwość i brak choćby podstawowego krytycyzmu. Zachowuje się wprawdzie pewne pozory konserwatyzmu kościelnego, mianowicie w wersji wojtyliańskiej. Jednak mentalność i zachowanie jest niemal identyczne z medjugoryzmem, jedynie z tą różnicą, że w ścisłej jedności z wojtyliańskim establishmentem kościelnym, aczkolwiek w sprzeczności z nauczaniem i dyscypliną Kościoła przed Janem Pawłem II, nawet z episkopatem polskim, który aż do lat 70-ych dość jednoznacznie krytycznie a nawet wręcz negatywnie odnosił się do s. Faustyny i x. Sopoćki, zresztą tak samo jak Stolica Apostolska. Tak więc rdzeniem faustyno-sopoćkizmu jest podstępna i subtelna negacja katolickiej teologii dogmatycznej i duchowości. Katechizm katolicki i pisma świętych Doktorów Kościoła i mistyków zostają wyparte i zastąpione przez "Dzienniczek", a różaniec święty - potężna modlitwa zalecana przez szerze świętych i papieży - jest wypierany i zastępowany przez "koroneczkę". Także tutaj rozumna pobożność katolicka rugowana jest i zastępowana ślepym zaufaniem do wszystkiego, czego dokonał Jan Paweł II, nawet kosztem prostych prawd katechizmowych. 


9. Parajezuityzm

Od około lat 80-ych jezuici najpierw na tzw. Zachodzie, a za niedługo po tym także w Polsce zaczęli prowadzić tzw. rekolekcje ignacjańskie - czyli ćwiczenia duchowe niby według metody założyciela swojego zakonu św. Ignacego z Loyoli - dla świeckich. Z tej działalności wyłoniły się kręgi świeckich - akurat głównie niewiast, ale nie tylko - które w jakimś stopniu poddawały się wpływowi nie tyle rdzennej duchowości ignacjańskie lecz bardziej ideologii propagowanej przez jezuitów modernistycznych. Główne cechy tej mentalności to subiektywizm i relatywizm, a to powiązany ze swoistym uzależnieniem od jezuitów, których kierownictwu duchowemu te osoby się powierzały. Ma to dość proste przełożenie na poglądy wewnątrzkościelne, a także polityczne - oczywiście lewackie - aczkolwiek zwykle nie wyrażane wprost, nawet wręcz ukrywane. Już z założenia jest to myślenie o sobie quasi elitarne, hodowane dość sprytnie przez opiekunów duchowych ku stanowieniu dla nich bazy socjologicznej i tym samym jakby zwrotnego wsparcia. Z pozoru te osoby niby nie mają żadnych poglądów, zwłaszcza w sprawach kontrowersyjnych. W rzeczywistości jednak zasadniczo lgną do wszelkiej maści lewactwa, co się nasiliło za pontyfikatu Franciszka, choć równocześnie unikają konfrontacji i merytorycznej dyskusji, uciekając we wrażenia, odczucia, potrzeby, przeżycia itp. Nie muszę udowadniać, że nie ma to wiele wspólnego ze rdzenną, autentyczną duchowością ignacjańską, która jest ukierunkowana na obiektywizm. Nie dziwi więc, że ten zakon cierpi nie tylko na zapaść powołań także w Polsce, lecz także na skandaliczne odejścia członków już po święceniach i to nawet z dość długim stażem. Wybujałe ekumaniactwo i wręcz rażące zbliżenie do protestantyzmu - czego częstym wyrazem jest promowanie pseudocharyzmatyzmu, kikonizmu, a nawet medjugoryzmu - musi prowadzić do choćby intuicyjnego zauważenia niespójności z wiarą katolicką i prawdziwą tożsamością Kościoła, która zawsze jest fundamentem autentycznych powołań. 


10. Paradominikanizm

Z  zakonem dominikanów sprawa wygląda o tyle podobnie, że rozkład wewnętrzny tego zakonu, a tym samym poważnego wypaczenia prowadzonego przezeń duszpasterstwa również sprowadza się do ekumaniactwa i protestantyzacji. Podczas gdy pseudojezuityzm cechuje głównie parapsychologizm, to pseudodominikanizm jest swoistym pseudointelektualizmem, czyli pewną manierą pseudointelektualną, która sili się na podążanie za modnymi trendami kulturowymi czy raczej pseudokulturowymi. Wprawdzie wprost nie odrzuca się teologii i filozofii św. Tomasza, jednak traktuje się go zwykle jedynie jako pretext do promowania aktualnych nowości (wszak Doctor Angelicus podążał za ówczesną sobie nowością jaką był arystotelizm). Zapaść poziomu intelektualnego w zakonie dominikańskim - w czym on zresztą nie jest wyjątkiem - ma oczywiście konsekwencje dla jakości jego nauczania i duszpasterstwa, tym samym na poziom wykształcenia religijnego ludzi, którzy się temu poddają. Zamiast zdrową teologią tomistyczną i duchowością katolicką karmi się ludzi modnymi "teologami" dominikańskimi oscylującymi na granicy herezji jak Mistrz Eckhart, Savonarola oraz Yves Congar, a ostatnio też były przełożony generalny zakonu, skrajnie progejowski Timothy Radcliffe (mianowany przez Franciszka kardynałem, o zgrozo). W ten sposób zakon słynący niegdyś z potęgi intelektualnej oraz zdrowego ducha zakonnego i kościelnego stał się gniazdem i promotorem niemal wszelakiej herezji, ubieranej w niby wysublimowane formuły, służące zadzieraniu nosa przy wypowiadaniu dość prymitywnych bzdur. Zdarza się, owszem, przypominanie o tradycyjnych dominikańskich praktykach pobożnościowych jak różaniec. Dalekie to jest jednak od niegdyś gorliwego duszpasterstwa zarówno modlitewnego jak też apologetyczno-intelektualnego. "Psy Pańskie" - jak się potocznie nazywało dominikanów ("Domini canes") - szczekają obecnie najwyżej na zbyt - ich zdaniem - konserwatywnych biskupów, uważając siebie oczywiście za kogoś lepszego i mądrzejszego, co jest zwykle oczywiście mocno przerośnięte. 


11. Parakarmelitanizm
Zakony karmelitańskie są wprawdzie mniej liczne i mniej popularne niż wyżej wymienione, jednak tak się złożyło, że w Polsce duchowość karmelitańska stała się w pewnym stopniu popularna od lat 80-ych ubiegłego wieku w związku z popularnością Jana Pawła II, który od młodości był związany z tym zakonem, a św. Janem od Krzyża zajmował się w swojej pracy doktorskiej. Popularyzowanie dzieł tego świętego - aczkolwiek ograniczone do bardziej dociekliwych i ambitniejszych katolików - było bodaj najlepszym i najcenniejszym owocem pontyfikatu papieża z Polski. Równocześnie tkwi w tym zasadniczy problem: duchowość karmelitańska ma charakter pustelniczo-klasztorny i estetyczno-kontemplacyjny. Gdy osoby świeckie ją poznają i się zagłębiają, wiąże się to z dość poważnym niebezpieczeństwem dysharmonii duchowej, aż do poważnych wypaczeń włącznie. Chodzi o to, że nawet szczera pobożność kształtowana na duchowej estetyce karmelitańskiej nierzadko - a w przypadku osób świeckich wręcz regularnie - sprzyja zaniedbaniu wymiaru intelektualnego, praktycznego i moralnego. Ilustrują to następujące przykłady. Poznałem kiedyś, jeszcze w latach 90-ych pewnego studenta (obecnie męża i ojca rodzina), który był zafascynowany św. Janem od Krzyża. Wtedy to było właśnie na fali wojtylianizmu. Niedługo potem jak utalentowany grafik robił szatę graficzną dla jednego z periodyków, z którym również byłem luźno związany. Przy okazji wyraziłem wobec niego pewne uwagi, które moim zdaniem miały wpływ na wygodę w czytaniu tego periodyku. Reakcja owego grafika-"mistyka" była dość gwałtowna i pełna oburzenia, że w ogóle mam czelność krytykować. Drugi przykład: Jakiś czas temu zostałem poproszony o towarzyszenie grupie młodzieży akademickiej w obozie wędrownym, zapewniając im Mszę św. oraz nauki w temacie małżeństwa katolickiego. Grupa rekrutowała się z miłośników modlitwy kontemplacyjnej według duchowości karmelitańskiej. Gdy zajechałem na miejsce, powiedziano mi, że jednak nie ma zainteresowania naukami o małżeństwie, za to potrzebne jest transportowanie wyposażenia z noclegu na nocleg, co oczywiście mnie przypadło (bo nie deklarowałem chodzenia z nimi). Grupa ładnie się modliła i ogólnie była sympatyczna, jednak widocznie nikt nie dostrzegł zgrzytu, że jednak nie tak miało być. Tym bardziej, że - jak się okazało dopiero na miejscu - program był tak zaplanowany, że na wykład choćby jeden dziennie właściwie nie był czas przewidziany, bo trasy piesze były dość długie, a jechałem tam na własny koszt. Za to oczywiście nikt nie przeprosił. Nie muszę chyba rozwijać kwestii, ile warta jest taka "kontemplacyjność". 


12. "Tradycjonalizm" (indultyzm, lefebvrianizm, williamsonizm, sedewakantyzm)
Chodzi oczywiście o dość powszechne, a błędne i niewłaściwe znaczenie słowa "tradycjonalizm". W historii teologii była to w XIX w. herezja negująca bądź bliska negacji dogmatu o możliwości naturalnego, rozumowego poznania Boga. Obecnie tym określeniem opatruje się błędnie i myląco tych katolików, którzy są zwolennikami tradycyjnej, czyli przekazanej przez wieki liturgii Kościoła, tudzież jego tradycyjnego nauczania, które jest przeciwieństwem błędów i herezyj modernistycznych. Bycie tradycjonalistą w tym znaczeniu należy to istoty i natury bycia katolikiem. Nie można być katolikiem, jeśli odrzuca się Tradycję Kościoła czy to w sensie ścisłym, czyli jako jedno z dwóch źródeł Bożego Objawienia (oprócz Pisma św.), czy też sensie szerszym, czyli jako komplex oficjalnych nauk i oficjalnych praktyk Kościoła, zwłaszcza liturgicznych, przy czym obydwa znaczenia się nawzajem przenikają. 
Znakiem rozpoznawczym tzw. tradycjonalistów - czyli normalnych katolików - jest umiłowanie i sprawowanie przekazanej przez wieki liturgii rzymskiej (czy ogólnie łacińskiej), tudzież uczestniczenie w niej. Potocznie bywają też nazywani "trydenciarzami", gdyż ta liturgia jest również nazywana "trydencką", co też jest nie całkiem trafne. 
W Polsce, gdzie odrodzenie katolicyzmu tradycyjnego zaczęło się dopiero w latach 90-ych, niemal wszyscy "tradycjonaliści" wywodzą się z novusizmu, a nawet z jego sekciarskich odmian jak pseudocharyzmatyzm czy kikonizm. Dotyczy to właściwie wszystkich nurtów, począwszy od indultyzmu aż do sedewakantyzmu. Z kolei w łonie "tradycjonalizmu" najbardziej wpływowym i chyba najsilniejszym liczbowo nurtem jest lefebvrianizm. Wiąże się to z tym, iż wspólnoty kapłańskie sprawujące opiekę duszpasterską nad indultami - czyli liturgią tradycyjną w ramach struktur diecezjalnych - wywodzą się pierwotnie z lefebvrianizmu, jak Bractwo Kapłańskie Św. Piotra (FSSP) czy Instytut Dobrego Pasterza (IBP). Wprawdzie obecnie - przynajmniej w Polsce - większość członków tych wspólnot, a nawet chyba wszyscy nigdy nie byli osobiście związani z lefebvrianizmem. Znacznie więcej jest takich osobistych związków w łonie sedewakantyzmu, a zwłaszcza williamsonizmu, pochodzącego od byłego biskupa lefebvriańskiego, zmarłego niedawno Richard'a Williamson'a, zresztą uważającego siebie za najwierniejszego syna arcybiskupa Marcel'a Lefebvre'a. Sedewakantyzm zarówno w Polsce jak też na świecie jest nie tylko najmniejszym liczbowo nurtem, lecz także najbardziej wewnętrznie podzielonym i to tak radykalnie, że poszczególne grupy kwestionują nawet ważność linii święceń w innych grupach, co wynika z kwestii ważności święceń z linii abpa M. Lefebvre'a. 
Indultyzm znajduje się jakby na pograniczu między novusizmem a lefebvrianizmem. Polega on głównie na umiłowaniu liturgii tradycyjnej i poszanowaniu tradycyjnego nauczania Kościoła, jednak bez radykalnego odrzucenia nowej liturgii i nowości nie wykazujących sprzeczności z Tradycją Kościoła. W podejściu do liturgii dominuje estetyzm i pietyzm, a nie względy pogłębione względy doktrynalne. Ludzie po prostu w jakimś momencie swego życia zauważają braki i skrzywienia liturgiczne i doktrynalne w swojej parafii, i poznawszy liturgię tradycyjną czują się w niej bardziej u siebie, a to na podstawie zwykłej wiedzy katechizmowej i wyczucia z wiary. Są tacy, dla których środowisko indultowe jest jedynie etapem w przejściu do nurtów bardziej radykalnych jak lefebvrianizm czy nawet sedewakantyzm. Ma to miejsce zwłaszcza wtedy, gdy na tzw. indulcie liturgia jest kiepsko sprawowana, gdyż czyni to kapłan sprawujący zwykle Novus Ordo i niezadomowiony w liturgii tradycyjnej, a kazania są mniej czy bardziej modernistyczne, a nawet polemiczne w odniesieniu do "tradycjonalizmu", czyli mające zachęcić do novusizmu. Ktoś zniechęcony taką agresją trafia zwykle w ramiona lefebvrianizmu (FSSPX), gdzie panuje przeświadczenie o własnej doskonałości liturgicznej i doktrynalnej, co oczywiście nie jest prawdą. Łono lefebvriańskie daje jednak pewną stabilność i przewidywalność, co daje jakiś komfort psychiczny, przez co często ignorowane są znamiona sekciarstwa i to wręcz ewidentnego (więcej tutaj). Rozczarowani ułomnościami i też obłudą FSSPX zwracają się czy to do tzw. ruchu oporu (FSSPXR), którego faktycznym założycielem jest wspomniany już bp R. Williamson, czy też do sedewakantyzmu, który w Polsce jest póki co dość słaby, lecz także głęboko podzielony. Wprawdzie od dłuższego czasu działa w Polsce x. Rafał Trytek, wywodzący się z lefebvrianizmu, a związany obecnie z biskupem Donald'em Sanborn'em, który również wywodzi się z lefebvrianizmu. Kilka lat temu pojawiły się grupy z konkurencyjnych podnurtów sedewakantystycznych, mianowicie z jednej strony bywający gościnnie w Polsce x. Eugen Rissling związany z biskupem Mark'iem Pivarunas'em z linii wietnamskiego arcybiskupa Pierre Thuc'a, a z drugiej niewielka grupa zwolenników meksykańskiego biskupa Luis'a Madrigal'a (także z linii abpa Thuc'a), który podobno udzielił święceń warunkowych (na wypadek nieważności święceń w Novus Ordo) kilku polskim kapłanom. Te podnurty kwestionują ważność święceń z linii abpa M. Lefebvre'a (więcej tutaj). To są fundamentalne podziały, gdyż dotyczą ważności udzielania sakramentów świętych, mimo zasadniczej zgodności doktrynalnej, czyli odwoływania się od tradycyjnego nauczania Kościoła. Poziom dysputy teologicznej, zarówno co do znajomości źródeł jak też argumentów racjonalnych jest dość wysoki, znacznie ponadprzeciętny na tle obecnej rzeczywistości kościelnej. To jest zresztą ogólna cecha katolicyzmu tradycyjnego, co stanowi o jego sile i rokuje na pomyślną przyszłość. 
Znaczące są jednak także ułomności, gdyż one nie tylko hamują i tłamszą rozwój obecnie, lecz stanowią wręcz śmiertelne zagrożenie. Dotyczą one oczywiście poszczególnych osób i grup w różnym stopniu. 
Pierwszym zagrożeniem jest specyficzny irracjonalizm, w znaczeniu nie braku wiedzy i poziomu intelektualnego, lecz braku realizmu i roztropności, zarówno w stosunku do siebie jak też bliźnich. Skupienie się na wadach i błędach doktrynalnych i liturgicznych powszechnych w moderniźmie, odrzucenie ich i zwalczanie zwykle łączy się z pokusą uważanie siebie za kogoś lepszego już tylko na podstawie przynależenia do "Tradycji". Brak jest w tym wdzięczności za łaskę wiary, która zawsze wiąże się z pokorą i miłością bliźniego. Brak jest też walki z własnymi grzechami, słabościami i wadami. Spychane do podświadomości odczucie własnej grzeszności i niedoskonałości przejawia się w braku empatii, wyrozumiałości i chęci pomocy bliźnim w ich potrzebach czy to duchowych czy przyziemnych. Jest w tym co z zatwardziałości faryzejskiej, która oczywiście nie dotyczy wyłącznie środowisk "tradycjonalistycznych". W każdej odmianie religijnej gorliwości zawiera się zarzewie swoistego zaślepienia emocjonalnego czy wręcz irracjonalizmu, zwłaszcza w postaci oderwania religijności od zwykłej, szarej codzienności zarówno w sobie jak też w innych. W tym znaczeniu religia - w wersji zarówno modernistycznej jak też "tradycjonalistycznej" - staje się swoistym opium, które odrywa od rzeczywistości i tym samym nie może jej przemieniać według cnót chrześcijańskich. Prowadzi to do negacji własnej niedoskonałości i konieczności pracy nad sobą, przy równoczesnym stawianiu wymagań innym i gorliwości w krytykowaniu ich, a nie przyjmując jakiejkolwiek krytyki skierowanej do siebie. Ta tendencja jest tym silniejsza im więcej podstaw jest w przekonaniu - choćby nawet słusznym, jak w przypadku "tradycjonalistów" - że wyznaje się prawdziwą wiarę, prawdziwy katolicyzm. To przekonanie samo w sobie jest dobre i cenne, jeśli jest słuszne, jak w przypadku "tradycjonalizmu". Pokusa pychy i też obłudy jest wtedy jednak szczególnie subtelna i tym samym silna, co nierzadko prowadzi do problemów, upadków i wypaczeń duchowych. 
Dotyczy to zarówno duchownych jak też świeckich. Szczególnie skandaliczne i bolesne jest, gdy z tego powodu cierpi rodzina danej osoby. Tutaj - tak samo jak w każdej formie religijności - niezawodny jest następujący test: Jeśli pobożność służy i pomaga do postępu w cnotach, czyli w dobrych moralnie sprawnościach, to jest szczera i autentyczna. Ten postęp jest dość łatwo zauważalny na co dzień, w przypadku świeckich głównie w życiu rodzinnym, także w pracy zawodowej. Oczywiście człowieka szczerze dążącego do świętości szatan atakuje szczególnie perfidnie i podstępnie, więc upadki mogą się pojawić. Jednak w autentycznej pobożności zawsze - mimo upadków - rośnie i rozwija się miłość Boga i bliźniego, nawet jeśli równocześnie może potęgować się nienawiść wrogów Boga względem tej osoby. 
Oczywiście każdy z nurtów "tradycjonalizmu" ma też swoją specyfikę. Indultowców cechuje estetyzm w podejściu do liturgii oraz unikanie polemik także doktrynalnych. Są pogardzani i atakowani z dwóch przeciwnych stron - zarówno ze strony modernistów jak też levebvrianów i jeszcze radykalniejszych od nich sedewakantystów. W samym indultyźmie także są różne trendy: już to dość płytko myślący esteci, dla których najważniejsze jest piękno liturgii, już to pietyści, którzy uciekają od absurdów i profanacyj novusowych, czy też bardziej świadomi problemów doktrynalnych, a przy tym pragnący zachować łączność z oficjalnymi strukturami parafialnymi i diecezjalnymi. Pietyzm odgrywa ważną rolę także w lefebvrianiźmie i sedewakantyźmie, aczkolwiek łączy się wtedy z mniej czy bardziej radykalnym buntem i dążeniem do niezależności od upokarzającej podległości wobec struktur diecezjalnych. Agresywność jest tutaj wprost proporcjonalna do braku solidnej wiedzy teologicznej, w powiązaniu z neurotycznym zapatrzeniem w "bożyszcza" jakimi są "kapłani bractwa". Sekciarska mentalność jest dość wyraźnie wpajana ludziom przez FSSPX, któremu od ponad 30 lat dzielnie przewodzi x. Karl Stehlin, w wyniku czego mamy do czynienia w Polsce ze swoistą, jedyną na świecie wersją lefebvrianizmu, która zasługuje na miano stehlinizmu. Wszystko wskazuje na to, że w żadnym innym kraju nie ma takiego przypadku, by jeden kapłan aż tak długo był przełożonym i by zbudował taki kult dla swojej osoby. Więcej rozsądkowego krytycyzmu wykazują nawet grupy sedewakantystyczne, mimo wewnętrznych podziałów. A dzieli je właściwie tylko kwestia ważności święceń z linii abpa M. Lefebvre'a. Najbardziej dziwacznym ugrupowaniem jest williamsonizm czyli "ruch oporu", którego protoplastą był pochodzący z FSSPX i tym samym z linii abpa M. L. biskup Richard Williamson, nawiasem mówiąc najstarszy, najlepiej wykształcony i najinteligentniejszy z biskupów wyświęconych przez założyciela lefebvrianizmu. Tenże biskup, uważając się za wiernego syna swojego konsekratora, odciął się zarówno od aktualnej linii wierchuszki FSSPX jak też od sedewakantyzmu. Przez kilkakrotne udzielenie sakry biskupiej - a także święceń diakonatu i prezbiteratu sub conditione - stworzył hierarchię, która po jego śmierci nie ma jednoczącego zwierzchnictwa i zapewne skazana jest na podziały, rozejście się w różne skrajności i przynajmniej częściowy zanik. O stanie umysłu i poziomie duchowym samego bpa Williamsona - przynajmniej w ostatniej fazie życia - świadczy fakt udzielenia wszystkich stopni święceń z episkopatem włącznie - i to w zawrotnym, całkowicie niekanonicznym tempie - osobie świeckiej, która ani nie przeszła formacji seminaryjnej, ani nie ukończyła studiów teologicznych, ani nie zdobyła doświadczenia duszpasterskiego przed przyjęciem sakry biskupiej. To zakrawa wręcz na kpinę z odwiecznych zasad Kościoła i z powagi sakramentu święceń i wszystkich innych sakramentów. Część ludzi związanych pierwotnie z tak wyświęconym biskupem Michałem Stobnickim, szukając pewnej, tzn. nielefebvriańskiej linii święceń, zwróciła się - za pośrednictwem pewnych osób z Niemiec - ku sedewakantystycznemu biskupowi meksykańskiemu o nazwisku Luis Madrigal, zapraszając go do Polski. Duchowym przywódcą tej grupy w kraju jest (był) michalita Leopold Powierża, który prowadził działalność także internetową, zaś w kazaniach głosząc wręcz skandaliczne treści. 
Także tutaj sprawdza się zasada, że kryterium rozeznania są zawsze owoce duchowe, czyli przede wszystkim prostolinijność, umiłowanie i trzymanie się prawdy - czyli odrzucenie wszelkiej obłudy i zakłamania, rzetelne wypełnianie obowiązków stanu zarówno w rodzinie jak też w zawodzie, szacunek i miłość dla bliźniego, oraz posłuszeństwo według zasad Kościoła. Gdzie jest problem z prawdomównością, gdzie jest chciwość, gdzie brak choćby nawet zwykłego szacunku dla człowieka, tam nawet rozbudowana i wybujała pobożność jest wewnętrznie zepsuta i fałszywa, co wcześniej czy później (a raczej wcześniej niż później) staje się oczywiste. 

W tym skrótowym przeglądzie mogłem wskazać jedynie na najbardziej charakterystyczne i zarazem najgroźniejsze wady i braki. Lekarstwem jest oczywiście zdrowa duchowość katolicka. A oto jest główne cechy:

1. Racjonalność. Chodzi tutaj zarówno o zdrowy rozsądek właściwy każdemu niezależnie od zdolności i poziomu wykształcenia jak też o wiedzę możliwą do zdobycia według zdolności i stanu. Faktycznie jest tak obecnie, że wielu ludzi prostych, bez wyższego wykształcenia, zachowuje się i działa bardziej racjonalnie niż wielu ludzi rzekomo uczonych. Aczkolwiek solidna wiedza zwykle się wiąże także ze zdrowym rozsądkiem, w przeciwieństwie do pozorów wiedzy. 

2. Wierność katolicka. Chodzi o znajomość prawd wiary przynajmniej na poziomie katechizmowym oraz przyjęcie ich. Wiara nie przeczy rzetelnej wiedzy i zdrowemu rozsądkowi, lecz wręcz przeciwnie - udoskonala je i podnosi na wyższy poziom zrozumienia rzeczywistości. Temu służą zwłaszcza tradycyjne katechizmy i podręczniki teologii katolickiej. Jeśli ktoś czuje niechęć do nich czy wręcz pogardę, to z całą pewnością nie jest na drodze zdrowej pobożności i duchowości katolickiej. 

3. Sakramentalność. Zdrowa duchowość kieruje się i żywi publiczną modlitwą Kościoła czyli liturgią. To jest właściwa i nieodzowna szkoła modlitwy osobistej. Kto gardzi tradycyjną - czyli autentyczną - liturgią Kościoła, a goni za nowinkami czy to w postaci nowych modlitw czy praktyk religijnych, czy wręcz rzekomych objawień prywatnych (a te zwykle wiążą się z jakimiś nowinkami pseudopobożnościowymi), ten z całą pewnością popadł w fałszywą pobożność i jest zwiedziony przez złego ducha. 

4. Poddanie się kierownictwu duchowemu u dobrego kapłana. To jest także istotna broń przeciw zasadzkom szatańskim. Kierownictwo duchowe na rozróżnianiu w indywidualnych praktykach religijnych jak prywatna modlitwy, post czy inne praktyki pokutne, a także relacje z bliźnimi i uczynki miłosierdzia. Nie jest przypadkiem, że nowinki "duchowościowe" albo wcale nie przewidują kierownictwa duchowego, albo wiążą osobę z duchownymi reprezentującymi daną "duchowość" a właściwie sektę. Najważniejszym kryterium w wyborze kierownika duchowego jest zawsze jego wierność autentycznemu nauczaniu Kościoła, nie nowinkom "soborowym" czy innym sekciarskim dziwactwom. 

To nie są oczywiście żadne rewelacje, lecz zwykłe elementy życia Kościoła znane i praktykowane od stuleci. Kto od nich ucieka i goni za nowinkami, ten już jest ofiarą zwiedzenia duchowego czyli szatańskiego oszustwa.