Zasady komentowania: bez anonimowych komentarzy

Czy o. Koń obroni ofiarowanie Bóstwa?

Odpowiadając krótko: szczerze wątpię.  

Oto powody.

Franciszkanin o. Koń (powyżej zrzut z jego bloga) bohatersko podjął się obalania wytoczonych tutaj argumentów przeciw koronce s. Faustyny (przynajmniej w wersji podanej przez x. Sopoćkę) a właściwie w całej sprawie s. Faustyny. Skoro "koroneczka" zawiera bardzo poważny błąd teologiczny wykazujący myślenie według herezji ariańskiej, a ta "koroneczka" została - według "Dzienniczka" - podyktowana rzekomo przez samego Pana Jezusa, to mamy do czynienia z niebywałym oszustwem i systemowym oszukiwaniem katolików w celu zwiedzenia ich do herezji, a właściwie do apostazji ariańskiej. 

Jakie to działa o. Koń bohatersko wytacza (a podobno przygotowuje nawet książkę obalającą moje - a właściwie nie tylko moje - zarzuty)?

Pierwszym ciosem o. Konia jest powołanie się na holenderskiego jezuitę Korneliusza van den Steen, znanego pod łacińską wersją nazwiska A Lapide (zm. 1637). Był wykładowcą exegezy biblijnej najpierw w Lovanium (Belgia), a następnie w Rzymie. Jest autorem komentarzy do większości ksiąg biblijnych. Teologicznie nie zajmował się niczym innym. Jego komentarze świadczą rzeczywiście o znajomości języków biblijnych oraz wcześniejszych dzieł exegetycznych, nie wykazują one jednak myślenia systematyczno-teologicznego. Innymi słowy: dogmatyka katolicka, wyczulona na precyzję pojęciową, była mu dość obca. Istotne jest także, że jego komentarze zostały wydane dopiero w 1681 r. w Antwerpii, czyli długo po jego śmierci, tak więc nie miał on wpływu na treść i jakość wydania, a pomyłki czy wręcz zmiany redaktorskie wówczas nie były rzadkością, zwłaszcza gdy drukowały wydawnictwa niekatolickie.

O. Koń wskazuje na fragment w komentarzu o. Korneliusza do Ewangelii św. Mateuszowej. Brzmi on następująco (źródło tutaj - wydanie poprawione z 1747 r. z wydawnictwa niemieckiego Veith z siedzibami w Augsburg‘u i Würzburg‘u, nie opatrzone "nihil obstat" władzy kościelnej, str. 68-69): 



Istotny jest tutaj kontext, niestety zupełnie pominięty przez o. Konia. Otóż Korneliusz (zakładając, że te słowy pochodzą od niego, co wcale nie jest pewne) usiłuje dokonać alegorycznej interpretacji trzech darów Mędrców ze Wschodu, odnosząc je do Ofiary Chrystusa na Krzyżu. Jest to oczywiście bardzo karkołomne przedsięwzięcie, sprzeczne z zasadami exegezy biblijnej, gdzie podstawą i granicą jest zawsze sens literalno-historyczny. Oto główne zdanie w tłumaczeniu roboczym:

"Natomiast Chrystus ofiarował Przenajświętszej Trójcy trzy dary, to jest ciało, duszę i bóstwo, i tak też chrześcijanie ofiarują Jej [Trójcy] akty wiary, nadziei i miłości."

Tak więc, po pierwsze, mamy tu wręcz karygodne pomieszanie teologiczne: darów Mędrców z Ofiarą Chrystusa na Krzyżu, z chrystologiczną triadą (ciało, dusza, bóstwo) oraz z cnotami teologalnymi. Jedynym wspólnym mianownikiem tych wątków teologicznych jest troistość, nic więcej. Jest to więc dość dobitny przykład na kiepską dogmatycznie jakość myślenia teologicznego tego jezuity, oczywiście zakładając, że to zdanie w takiej postaci pochodzi w całości od niego. W każdym razie już pod względem uporządkowania teologicznego jest to zdanie, którego autor powinien się wstydzić. 

Po drugie, zdanie to zawiera ewidentny absurd w sformułowaniu tego, co Chrystus ofiarował. Jakie Bóstwo Chrystus ofiarował Trójcy Przenajświętszej, do której Sam przynależał? Chyba że autor zakłada, iż Bóstwo Chrystusa było inne niż Bóstwo Drugiej Osoby Boskiej, a tak właśnie głosi herezja ariańska. Chyba że założenie jest z gruntu absurdalne, oznaczając, że Jezus Chrystus miał dwa Bóstwa: jedno Bóstwo jako Chrystus, czyli to ofiarowane, oraz drugie Bóstwo jako Drugiej Osoby Boskiej. 

Po trzecie, jest tutaj jednak istotna różnica względem koronki s. Faustyny, gdzie jest mowa o ofiarowaniu Bóstwa OJCU, nie Trójcy Przenajświętszej. Otóż według dogmatyki katolickiej (przykład: Ludwig Ott, Katholische Dogmatik) Syn Boży - wraz z Ojcem i Duchem - był adresatem Ofiary Krzyżowej, nie tylko jej podmiotem (w bosko-ludzkiej Osobie). Tak więc ofiarowanie Bóstwa Chrystusa Ojcu jest znacznie wyraźniejszą negacją współistotności Syna i Ojca, gdyż jest ono logiczne tylko przy założeniu, że Bóstwo Syna nie jest tożsame z Bóstwem Ojca (jak głosi herezja ariańska). 

Tak więc ten argument o. Konia nie jest w stanie obronić koronki s. Faustyny. Polega on na braku solidnej analizy teologicznej. 

Drugi cios o. Konia ma być w jego zamierzeniu już powalający. Otóż powołuje się on na dzieło XIX-wiecznego dogmatyka niemieckiego, x. Matthias'a Scheeben'a, słusznie polecanego także przez wielu teologów współczesnych. O. Koń wstawia cytat z jego głównego - choć nie największego - dzieła pt. Die Mysterien des Christentums. Tak się składa, że znam to dzieło, i mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że o. Koń się myli w swoim argumentowaniu, a widocznie nie przeczytał tego dzieła w całości, choć próbuje się posługiwać jego fragmentem w sposób nierzetelny, pomijając jego kontext oraz całość myślenia x. Scheeben'a. Innymi słowy: o. Koń pozwala sobie na manipulację i to dość prymitywną. Wyjaśniam:

1. Podany przez o. Konia fragment jest zupełnie nie w temacie, ponieważ mówi o "zadatku (Pfand) Ducha Świętego" w człowieku, a nie o ofiarowaniu Bóstwa Ducha Świętego. Jeśli o. Koń nie potrafi czy nie chce odróżnić tych spraw, to niestety nie jestem w stanie mu pomóc, ponieważ chodzi o elementarną logikę. Owszem, mówi się potocznie, także w języku biblijnym - i o tym właśnie jest rozdział w książce x. Scheeben'a -, że Duch Święty zamieszkuje w człowieku, że człowiek jest świątynią Ducha Świętego itp. Jednak teolog ma obowiązek myślenia precyzyjnego, naukowego, porządkującego i krytycznego także wobec sformułowań biblijnych w tym znaczeniu, że jego zadaniem jest interpretowanie i wyjaśnianie treści Pisma św. i jego poszczególnych fragmentów w zgodności z całym nauczaniem Kościoła, do którego należą przede wszystkim dogmaty wiary katolickiej. Innymi słowy: ani w tym fragmencie, ani w żadnym innym x. Scheeben nie mówi, jakoby człowiek - czy też sam Jezus Chrystus - ofiarowywał czy choćby mógł ofiarowywać Bóstwo Ducha Świętego. 

2. Jak już wspomniałem, wszystko wskazuje na to, że o. Koń nie przeczytał książki x. Scheeben'a, na którą się powołuje. Otóż nieco dalej, w § 65 (od strony 356) x. Scheeben dość solidnie wykłada, na czym polega Ofiara Jezusa Chrystusa. Oczywiście nie mogę tutaj zreferować całości. Ograniczę się do głównych i istotnych treści, które jednoznacznie wykluczają choćby nawet możliwość myślenia, że Jezus Chrystus złożył ofiarę ze Swojego Bóstwa. 

- Przez ofiarę w najszerszym sensie rozumiemy ofiarowanie komuś jakiejś rzeczy, żeby okazać mu miłość i oddanie. 

- Pierwszą istotną cechą aktu ofiarowania jest, że zachodzi realna różnica między ofiarnikiem i jego darem ofiarnym.

- Drugą istotną cechą jest, że w rzeczy ofiarowanej zachodzi realna i widzialna zmiana, która wyraża oddanie się ofiarnika. 

- Najważniejszą cechą ofiarowania jest zewnętrzne oddanie jakiejś rzeczy Bogu. W sposób doskonały wyraża to zniszczenie bądź unicestwienie rzeczy ofiarowanej, bądź przynajmniej oddanie Bogu na wyłączną własność. 

Jakże o. Koń jest w stanie pogodzić te podniesione przez x. Scheeben'a istotne znamiona ofiarowania z ofiarowaniem Bóstwa Jezusa Chrystusa? Wygląda więc na to, że o. Koń albo nie doczytał, albo po prostu oszukuje na doraźny użytek. 

Kto może przyjąć Komunię duchową?



Chodzi o następującą wypowiedź metropolity wrocławskiego (źródło tutaj): 

Abp J. Kupny niestety popisał się tutaj elementarną niewiedzą w temacie tzw. Komunii duchowej. Miejmy nadzieję, że tylko niewiedzą. Otóż Komunia duchowa nie jest dla wszystkich, lecz dla tych, którzy są dysponowani do przyjęcia Komunii św. sakramentalnej, czyli są w stanie łaski uświęcającej, a z powodu obiektywnych przeszkód nie mogą jej przyjąć. 

Sobór Trydencki rozróżnia bowiem trzy rodzaje Komunii św. (Sessio XIII, cap. VIII):


- Kto będąc w stanie grzechu ciężkiego przyjmuje Komunię św., ten przyjmuje tylko sakramentalnie.

- Kto pragnie Komunii św. z wiarą i miłością, a nie ma możliwości przyjęcia sakramentalnego, ten przyjmuje tylko duchowo. 

- Kto przyjmuje Komunię św. będąc w stanie łaski uświęcającej, ten przyjmuje sakramentalnie i duchowo. 

Nie ma ŻADNEGO dokumentu Kościoła ani tradycyjnego, ani "posoborowego", który by zachęcał czy choćby dopuszczał przyjmowanie Komunii duchowej przez osoby w stanie grzechu ciężkiego. Nie ma też żadnej oficjalnej wypowiedzi ani Jana Pawła II, ani Benedykta XVI, która by dopuszczała przyjmowanie Komunii św. duchowej przez osoby żyjące w grzechu ciężkim. Wypowiedź Benedykta XVI ze spotkania w Mediolanie 2.VI.2012 brzmi w oryginale (źródło tutaj):


Po pierwsze, należy mieć na uwadze, że jest to przemówienie, lecz spontaniczna odpowiedź na pytanie jednej rodziny z Brazylii. Po drugie, Benedykt XVI nie mówi tutaj o Komunii duchowej, lecz o jedności duchowej z Chrystusem w Jego Mistycznym Ciele, jakim jest Kościół. Chodzi więc o zupełnie inną kwestię. Tak więc abp Kupny albo nie przeczytał uważnie tych słów, albo z rozmysłem jest przekręcił i popełnił fałszujące nadużycie. 


Czy jesteśmy manipulowani?


Temat jest rzeczywiście ważny i aktualny. Powyższe uwagi są zgodne z moimi spostrzeżeniami i reflexjami. 

Jest oczywiste, że przemiany polityczno-społeczne od 1989 roku, zapoczątkowane zresztą już w stanie wojennym od 1981 roku (jest oczywiste, że wprowadzony przez Wojciecha Jaruzelskiego stan wojenny służył odpowiedniemu przygotowaniu takiej transformacji ustrojowej, która by zapewniła ciągłość mentalnościową i też personalną z okresem PRL-u), nawiązują bardziej do wzorców piłsudczykowsko-masońskich niż do myśli narodowościowo-politycznej dmowszczyków. Ma to swój wyraz zwłaszcza w edukacji, która przejawia wręcz zadziwiającą ciągłość z okresem PRL-u. Innymi słowy: od pokoleń już II RP wpajana jest nam odgórnie fałszywa ideologia pseudoreligijno-polityczna, posługująca się głównie twórczością romantyczną, zresztą dość powierzchownie i niemal bezkrytycznie ujmowaną. Ma to obecnie wymiar zarówno polityczno-społeczny i państwowy, jak też kościelny. 

Istotne jest, że katolicyzm polski jest już od okresu II RP wewnętrznie fałszowany, co oczywiście nasiliło się w okresie PRL-u, zwłaszcza w epoce przywództwa duetu Wyszyński-Wojtyła. 

Charakterystycznym przykładem fałszowania wiary katolickiej już przed II wojną światową jest choćby "tłumaczenie" aktu poświęcenia rodzaju ludzkiego Najświętszemu Sercu Pana Jezusa, gdzie słowa "populum olim electum" ("lud niegdyś wybrany") zostały "przetłumaczone" jako "naród niegdyś szczególnie umiłowany", co jest oczywiście fałszerstwem i bluźnierstwem. Innym przykładem jest wprowadzenie już wtedy używania krzyża jako wieszaka na stułę i to akurat w okresie paschalnym (więcej tutaj). 

Nowszymi, a nie mniej haniebnymi dowodami na wewnętrzną erozję katolicyzmu akurat pod rządami i wpływem wojtylianizmu są takie pionierskie wynalazki episkopatu polskiego jak "dzień judaizmu" i "dzień islamu". 

Owszem, generalnie można powiedzieć, że stan katolicyzmu w Polsce jest póki co nadal jeszcze znacznie lepszy niż na tzw. Zachodzie czy w innych krajach europejskich. Wynika to z rozpędu ideologiczno-duchowego z epoki wojtylianizmu. Jednak także pod tym względem przejawy schyłkowości, a nawet wręcz zapaści, są ewidentne: spadek frekwencji sakramentalnej, zapaść liczby powołań, a nade wszystko rozdźwięk między zasadami moralności katolickiej a faktycznymi wyborami na każdej płaszczyźnie, począwszy od osobistej, poprzez rodziny i samorządy, aż po najwyższe urzędy w państwie. 

Podejmowane przez hierarchię próby zatrzymania tego trendu - zresztą nieporadne i desperackie - są oczywiście skazane na klęskę. Nie można budować wiary i obyczajów młodego pokolenia przez nachalny i nierzadko wręcz groteskowy kult prymasa Wyszyńskiego, Jana Pawła II, s. Faustyny, x. Sopoćki, x. Blachnickiego, Ulmów itp. Młodzież nie kupuje bezkrytycznie exaltowanych przeżyć swoich rodziców i dziadków, i słusznie. Jeśli komuś się wydaje, że uratuje Kościół i wiarę w narodzie przez "dni papieskie", czy choćby peregrynacje obrazu jasnogórskiego, takich czy innych relikwij, i to w oderwaniu od trzeźwych zasad wiary katolickiej, ten albo nie zna właściwej wartości i doniosłości Kościoła, albo nie zna młodzieży, albo jednego i drugiego. 

Siłą Kościoła Chrystusa była zawsze prawda. Jeśli ktoś w imię zatrzymania ludzi w Kościele czy przyciągnięcia ich posługuje się kłamstwem, oszustwem, tandetą intelektualną, manipulacją emocjonalną itp., temu brakuje nie tylko elementarnej mądrości, lecz także szacunku dla ludzi, zwłaszcza normalnych i trzeźwo myślących. 

Tutaj nie trzeba wymyślać ani nowych treści, ani nowych metod, zwłaszcza zaczerpniętych od protestantów (jak to czynią tzw. ruchy czy ośrodki "nowej ewangelizacji", które są właściwie ośrodkami protestantyzacji). Jedynym ratunkiem jest powrót do niezafałszowanego przez modernizm nauczania katolickiego, oczywiście wraz z powrotem do katolickich sakramentów i nauczania katolickich obyczajów. 

Czy katolik powinien być zawsze miły?


Chodzi o wystąpienie tej pani:


Nie znając autora pytania, oczywiście nie jestem w stanie odpowiedzieć, czy i w jakim stopniu rozważania tej pani trafnie dotyczą jego osobowości. Mogę jedynie wyrazić ogólne uwagi o jej wystąpieniu.

Otóż reprezentuje ono dość typowy sposób podejścia do problemów osobowościowych, powszechny u większości - czy niemal u wszystkich - współczesnych psychologów czy to amatorów czy z dyplomami akademickimi i tytułami naukowymi. Widać w nich fundamentalną słabość współczesnej psychologii, polegającą na braku metody naukowej zarówno formalnie jak i materialnie. Istotne jest, że istnieje nie tylko wiele szkół i nurtów w psychologii, lecz że są one wewnętrznie skłócone. Wynika to głównie z braku jasnych założeń antropologicznych, a raczej z braku reflexji nad nimi i dyskusji o nich, choć te założenia są nieuchronnie obecne. Sprawia to brak jasności pojęć i solidnej metodologii, co uniemożliwia charakter naukowy tej dyscypliny wiedzy, mimo, że od wielu dziesięcioleci ma ona swoje stałe miejsce w nauczaniu uniwersyteckim.

W skrócie: ta pani prezentuje mieszankę mniej czy bardziej trafnych życiowych spostrzeżeń i porad. Nic więcej. Jedynym uzasadnieniem i to podawanym zupełnie niesystematycznie są następne spostrzeżenia i reflexje. Jako teolog dostrzegam w tym sporo trafnych uwag, które można znaleźć - wyrażone w znacznie prostszy, jaśniejszy i zasadny sposób - czy to w katolickiej literaturze duchowej, czy nawet w Ewangelii. Przykłady: Gdy ta pani mówi o "balansie", to można to poprawnie rozumieć jako odniesienie do kardynalnej cnoty umiarkowania. Gdy mówi o prawdziwości i szczerości wobec siebie, to można to poprawnie rozumieć jako zachętę do częstego rachunku sumienia oraz regularnej spowiedzi. Jednak poważnym brakiem tego wystąpienia - oraz innej tego typu twórczości "psychologicznej" - jest brak jasnego punktu odniesienia do podstaw i źródeł tych wywodów, a faktycznie mogą to być źródła dobre - jak właśnie tradycyjne katolickie nauczanie duchowe sięgające już samego Pisma św. - ale także zatrute, jeśli wywodzą się z fałszywych założeń i poglądów światopoglądowych i antropologicznych.

Innymi słowy: W nauczaniu Kościoła Chrystusowego mamy już wszelkie konieczne prawdy i środki psychologiczne, począwszy od Pisma św., poprzez Ojców Kościoła i świętych mistrzów życia duchowego, aż do realnego duszpasterstwa, także współcześnie. Problem polega zaś na tym, że obecnie wielu hierarchów i duszpasterzy nie docenia, a przede wszystkim nawet nie zna wystarczająco tych naszych solidnych źródeł życia i zdrowia duchowego i psychicznego, zachłystując się natomiast rzekomo wspaniałymi odkryciami i terapiami tzw. nowoczesnej psychologii.

Rdzennie katolicka psychologia, obecna w całej Tradycji Kościoła, opiera się na następujących filarach:

1. Na prawdzie o człowieku, poświadczonej zarówno w prawdziwym poznaniu rozumowym, czyli filozofii (zwłaszcza antropologii), jak też w źródłach Bożego Objawienia, czyli Piśmie św. i Tradycji.

2. Na prawdzie o sobie samym, czyli życiu duchowym, najlepiej pod opieką duszpasterską, zarówno w regularnych praktykach jak rachunek sumienia, jak w też w nadzwyczajnych jak rekolekcje oparte na autentycznym nauczaniu świętych mistrzów duchowych. O to ostatnie jest obecnie niestety dość trudno, gdyż modne jest bazowanie bardziej na świeckich, niekatolickich, a nawet antychrześcijańskich "mistrzach" psychologii, niż na źródłach katolickich. Tutaj oczywiście pomocna może być wiedza psychologiczna, zwłaszcza charakterologia i diagnostyka, o ile służy postawie prawdziwości i szczerości już chociażby wobec samego siebie. Rzeczywiście psychologia zarówno amatorska jak też profesjonalna - o ile nie jest fundamentalnie skrzywiona przez fałszywe założenia - może i powinna służyć poznaniu mocnych i słabych składników osobowości. Przyjęcie swojej osobowości jako daru Boga Stwórcy jest podstawą także każdej dobrej psychoterapii. Równocześnie niezbędne jest także uznanie prawdy o grzechu - zarówno o pierworodnym z jego skutkami (jak osłabienie sił duchowych, skłonność do grzechu), jak też o swoich grzechach osobistych. Negacja swoich błędów i grzechów jest główną przyczyną zastoju i skarłowacenia duchowo-psychicznego.

3. Na życiu sakramentalnym, które zakłada życie duchowe, lecz daje czynnik nadprzyrodzony, czyli działanie łaski uświęcającej, która leczy i udoskonala także na płaszczyźnie naturalnej, czyli osobowościowo-psychologicznej, oczywiście pod warunkiem spełnienia warunków naturalnych, czyli prawości naturalnej oraz stosowania naturalnych sił i środków. Przykładowo: jeśli ktoś nie wypełnia obowiązków stanu (w małżeństwie, w zawodzie), okłamuje nawet samego siebie (a do tego prowadzi okłamywanie innych), nie prowadzi zdrowego trybu życia (żywienie, używki, odpoczynek, sport itp.) czy popełnia inne wykroczenia w sferze naturalnej, wówczas nie należy się dziwić, że środki nadprzyrodzone jak sakramenty święte wydają się być nieskuteczne, czy nawet prowadzą do dziwactw w pobożności i praktykach religijnych.

Facit: Tego typu porady jak w zalinkowanym wystąpieniu mogą być pożytecznym impulsem. Jednak właściwym środkiem jest dobra, fachowa porada duszpasterska, zwłaszcza kierownictwo duchowe przez kapłana, który oczywiście powinien spełniać choćby minimalne warunki katolickiego duszpasterza. Zaś ostatecznie trzeba mieć ufność w prowadzenie przez łaskę Bożą. Innymi słowy: nawet jeśli ktoś nie znalazł jeszcze odpowiedniego kierownika duchowego czy spowiednika, powinien trwać w praktykach religijnych (zwłaszcza codzienna szczera modlitwa, regularna spowiedź, Msza św. i Komunia św.), mając pewną ufność, że Pan Bóg nikogo nie opuszcza, nawet jeśli dopuszcza próby i cierpienia czy to duchowe czy cielesne.

Na koniec jeszcze odnośnie pytania tytułowego, na kanwie którego mogę wyjaśnić powyższe uwagi. Obowiązkiem katolika nie jest bycie miłym, lecz miłowanie. A to oznacza staranie o dobro innych, także o swoje, począwszy od myśli, poprzez słowa, aż do uczynków. Najwyższym wzorem i kryterium jest Syn Boży, który stał się Człowiekiem - Jezus Chrystus. On powiedział o Sobie, że jest cichy i pokornego serca. Jednak powiedział również, że przynosi miecz. W końcu zapowiedział, że przyjdzie powtórnie sądzić żywym i umarłych, wydając także wyrok potępienia, choć nie potępienie lecz zbawienie jest Jego misją. Innymi słowy: naśladowanie Chrystusa jest właściwą i jedyną drogą nie tylko zbawienia po śmierci, lecz także już w życiu doczesnym, a to oznacza także zdrowie duchowe, które ma wymiar również psychologiczny.

Także odnośnie do znoszenia upokorzeń naczelną zasadą jest, czy służy to zbawieniu duszy własnej i innych. Pobłażliwość wobec wyrządzanego zła może utwierdzać winowajcę w złu. Zdecydowany, choć spokojny opór może być jedynym czy najlepszym środkiem zapobieżenia grzechowi złoczyńcy i także wezwaniem do nawrócenia.

Czy Damian Soból zostanie beatyfikowany?


Najpierw modlitwa za duszę śp. Damiana: Requiem aeternam dona ei, Domine, et lux perpetua luceat ei! 

Pytanie jest oczywiście retoryczne, aczkolwiek słuszne i godne uwagi w kontekście beatyfikacji rodziny Ulmów (o czym pisałem tutaj wielokrotnie, patrz ma prawo etykieta "Ulmowie"). 

Jest zapewne zrządzeniem Bożej Opatrzności, że zaledwie kilka miesięcy po głośnym w Polsce i na świecie wyniesieniu do chwały ołtarzy (czy raczej stolików Novus Ordo Missae) rodziny z terenu diecezji przemyskiej został z premedytacją zabity przez zbrodniarzy żydowskich młody przemyślanin pełniący służbę ratowania życia Palestyńczyków zagrożonego przez armię żydowską. 



Okoliczności jego śmierci są powszechnie znane. Nie ma żadnych wątpliwości co do faktu, że został zabity - wraz z sześcioma innymi pracownikami akcji humanitarnej w strefie Gazy - ze szczególnie okrutną i wyrachowaną premedytacją. Nie ulega więc wątpliwości, że zostali oni zamordowani za niesienie pomocy głodującej ludności palestyńskiej, której życie znajduje się w bezpośrednim niebezpieczeństwie. To jest istotne z punktu widzenia teologicznego, ponieważ w sprawie Ulmów chodzi również o ratowanie zagrożonego życia ukrywanych Żydów, aczkolwiek to zagrożenie było mniej bezpośrednie niż w tym przypadku. 

Równocześnie zachodzi istotna różnica: śp. Damian Soboń nie narażał życia innych osób, lecz jedynie swoje, w przeciwieństwie do Józefa Ulma, który naraził życie całej swojej rodziny, co z punktu widzenia katolickiej teologii moralnej było niemoralne. 

W sprawie Ulmów rzekomym dowodem na motywację pochodzącą z wiary katolickiej ma być egzemplarz Biblii z podkreślonym zdaniem o oddaniu życia za bliźnich. Jest to oczywiście bardzo słaby dowód, gdyż po pierwsze musiało by zostać udowodnione, że to podkreślenie pochodzi od Józefa U., a po drugie, że zachodzi związek przyczynowo-skutkowy z decyzją przyjęcia Żydów do domu. Skoro jednak taki "dowód" został jednak uznany jako wystarczający do wykazania nadprzyrodzonej motywacji Józefa U., to obecnie wystarczy wykazać istnienie egzemplarza Biblii należącego do śp. Damiana z tego typu podkreśleniem, by uzasadnić jego wyniesienie na ołtarze. Co oczywiście - według obecnie możliwych przewidywań - nie nastąpi, gdyż obecne władze kościelne zapewne nie są tym zainteresowane, nawet wręcz przeciwnie. 

W sumie na tym przykładzie widać wyraźnie, jak niespójne teologicznie i choćby zdroworozsądkowo jest przeforsowanie beatyfikacji Ulmów. 

Czy sprawa śp. Damiana Sobóla jest zakończona? Czas pokaże. 

Czy nacjonalizm jest herezją?


Nie jest moim zadaniem ani zamiarem komentowanie słów Księdza Arcybiskupa. Odniosę się jedynie do wskazanego problemu.

O ile definicja herezji jest dość jasna (jest to negowanie której z prawd wiary katolickiej), o tyle nie ma jednolitej i jednoznacznej definicji nacjonalizmu. Można powiedzieć, że każda postać nacjonalizmu jest związana z danym narodem, z jego historią, kulturą i tożsamością. Dlatego Kościół nigdy nie potępił nacjonalizmu jako takiego. Potępiony został jedynie szowinizm we Francji okresu międzywojennego oraz nazizm niemiecki.

Rozumiejąc nacjonalizm ogólnie jako koncepcję i dążenie do państwa jednonarodowego można powiedzieć, że nie ma teologicznej możliwości - przynajmniej w ramach teologii katolickiej - potępienia tak rozumianego nacjonalizmu. Przyczyna jest prosta: naród wybrany miał państwo narodowe, tym samym potępienie państwa jednonarodowego oznaczałoby odrzucenie historii Zbawienia i byłoby to nawiązanie do starożytnej herezji Markiona.

Po drugie, oznaczałoby odcięcie się od katolickiego rozumienia państwa, którego ideałem jest monarchia. Zaś monarchia jest pochodną państwa plemiennego i ostatecznie rodziny jako podstawowej komórki i wzoru każdej społeczności. Na ten związek wskazują wyraźnie wielcy teologowie Kościoła jako chociażby św. Tomasz z Akwinu czy św. Robert Bellarmin. Owszem, myślenie kogoś nie posiadającego wiedzy teologicznej czy chociażby historycznej często nie wychodzi poza kategorie i schematy demokratyczne. Nie może to być jednak kryterium prawdy i słuszności, już chociażby z tego powodu, że Kościół nie tylko jest monarchią w swym ustroju, lecz przede wszystkim rozumie siebie jako Królestwo Boże na ziemi oraz czci swojego Boskiego Założyciela jako Króla.

Po trzecie, nie ma żadnych przesłanek teologicznych, ani w Tradycji Kościoła ani w Piśmie św., które by stanowiły podstawę do odrzucenia czy potępienia nacjonalizmu w rozumieniu podanym powyżej. Przeciwne wierze katolickiej jest jedynie negowanie jedności rodzaju ludzkiego (co zostało potępione chociażby w encyklice Piusa XII "Summi Pontificatus") oraz mieszanie celów państwa z celami Kościoła (co było powodem zastrzeżeń Piusa XI do "Action Francaise").

Paradoxalnie w aktualnych napięciach między narodowcami a niektórymi przedstawicielami hierarchii chodzi w gruncie rzeczy właśnie o ten ostatni problem, aczkolwiek akurat z innej strony. Polskim narodowcom zależy na budowaniu państwa na zasadach katolickiej nauki społecznej i to głównie wbrew i przeciw globalizmowi zagrażającemu i niszczącemu wszechstronnie byt nie tylko społeczeństw i rodzin, lecz także suwerenność państw. Zastrzeżenia czy negatywne ocenianie nacjonalizmu polskiego ma zwykle nie tylko podłoże i podtext, lecz wręcz motywację, która miesza naturę i cel państwa z naturą i celem Kościoła. Prostackie hasła typu: "katolik i nacjonalista to sprzeczność, ponieważ Kościół jest powszechny" wykazują zarówno braki i błędy w teologicznym myśleniu jak też uleganie prymitywnym schematom.

Otóż specyfiką katolicyzmu, w odróżnieniu głównie od protestantyzmu, jest po pierwsze poszanowanie prawa naturalnego. Oznacza to poszanowanie naturalnych więzi, w tym kulturowych i narodowych. Jest to widoczne zwłaszcza w tradycji polskiej, ale też w innych krajach katolickich: Kościół, będący - oprócz głoszenia Ewangelii i właśnie z powodu tego głoszenia - nośnikiem cywilizacji klasycznej, grecko-łacińskiej, był zawsze promotorem, obrońcą i stróżem tożsamości danego ludu. Jest to szczególnie wyraźnie widoczne na przykładzie z jednej strony Ameryki Północnej, kolonizowanej zasadniczo przez protestantów, a z drugiej strony chociażby Filipin, gdzie chrystianizacja nie oznaczała wyniszczenia kulturowego i etnicznego.

Drugą istotną cechą katolicyzmu jest odróżnienie sfery religijnej od sfery państwowej, czyli niezależność Kościoła względem państwa, oczywiście przy zachowaniu prymatu wartości duchowych nad doczesnymi. Kościół był w stanie zachować swój autorytet i wypełniać swoje zadania właśnie dzięki swej wolności, która oznaczała także zdrowy dystans wobec władzy świeckiej. Mówiąc konkretniej w odniesieniu do aktualnych spraw: uleganie przez przedstawicieli Kościoła dyktatowi polityków głobalistycznych, narzucających państwom i narodom własne plany, strategie i zamiary, jest haniebnym poddaństwem, które jest nie do pogodzenia ani z tożsamością i wiarą Kościoła, ani z godnością jego członków, zwłaszcza hierarchów.

Zadaniem Kościoła jest owszem nauczanie, przypominanie i naleganie na przestrzeganie prawdy o człowieku, o prawie naturalnym, w którego skład wchodzą także prawa narodu - zwłaszcza prawo samostanowienia i zachowania tożsamości kulturowej i religijnej, o prawie Bożym nauczanym w Ewangelii. Tego zadania jednak nie sposób pogodzić ze służalczością wobec możnych tego świata, dążących do wyniszczenia zarówno kultury i cywilizacji chrześcijańskiej, jak też suwerennych narodów i państw. Powoływanie się w tym kontekście na powszechność Kościoła i miłość bliźniego jest conajmniej nieporozumieniem, jeśli nie wręcz zamierzonym zakłamaniem i obłudą. Jest to szczególnie wyraźne w kwestii przyjmowania imigrantów obcych kulturowo i religijnie, którzy stanowią realne zagrożenie dla pokoju społecznego, a nawet dla bezpieczeństwa życia konkretnych ludzi. Kościół nigdy nie zachęcał i nie może zachęcać do mieszania kultur i religij. Każdy rozsądny, trzeźwo myślący czy przynajmniej znający fakty człowiek wie, jakie to może mieć konsekwencje i rzeczywiście ma. Już w Starym Testamencie ideałem szczęścia i pomyślności miłej Bogu, nawet stanowiącym Bożą obietnicę jest zamieszkiwanie na własnej ziemi, w społeczności zjednoczonej więzami naturalnymi i religijnymi. Jakim więc prawem osoby określające się katolikami mają tupet popierać i zachęcać do tworzenia społeczeństwa wielokulturowego i wieloreligijnego?

Na koniec jeszcze jedna uwaga, dość istotna. Ostatnio często pojawia się powoływanie się na słowa Jana Pawła II w jego książce "Pamięć i tożsamość", gdzie jest zawarte odróżnienie i zarazem zróżnicowanie w wartościowaniu nacjonalizmu i patriotyzmu. Po pierwsze należy mieć na uwadze, że ta książka i zawarte w niej wypowiedzi w żaden sposób nie stanowią nauczania papieskiego, gdyż nie jest to urzędowy dokument Magisterium Kościoła, lecz są to jedynie prywatne myśli. Tym samym słowom tym nie przysługuje żadna ranga w znaczeniu nauczania Kościoła i tym samym można i należy je rozpatrzyć według odpowiedniego znaczenia.

Po drugie, jest oczywiste, że czym innym jest patriotyzm (więcej tutaj), a czym innym nacjonalizm. Pierwszego nie można zastąpić drugim i odwrotnie.

Po trzecie, Jan Paweł II w żaden sposób nie przedstawił użytego w tym kontekście pojęcia nacjonalizmu, tym bardziej go nie rozwinął, nie opisał i nie uzasadnił negatywnej oceny. Wobec tak daleko idącej niejasności jest po prostu bardzo nieuczciwym zabiegiem powoływanie się na te słowa w kontekście i w odniesieniu do konkretnego programu politycznego oraz określonej kwestii, mianowicie przyjmowania imigrantów ekonomicznych.

Jest natomiast sporo oficjalnych, bez wątpienia papieskich wystąpień Jana Pawła II, gdzie można dostrzec przynajmniej zręby czegoś takiego jak teologia narodu i tym samym teologia nacjonalizmu. Podam kilka jedynie przykładów:
- W encyklice "Redemptor hominis" (15, 17) jest mowa o poszanowaniu praw "zarówno człowieka, jak narodu i ludu", wbrew "celom imperializmu".
- W encyklice "Laborem exercens" (10) o pracy ludzkiej mówi: "To wszystko sprawia, że człowiek swoją głębszą tożsamość ludzką łączy z przynależnością do narodu...".
- W encyklice "Slavorum Apostoli" (18) mówi: "Każdy człowiek, każdy naród, każda kultura i cywilazacja mają swoją rolę do wypełnienia i swoje miejsce w tajemniczym planie Boga i w powszechnej historii zbawienia."

Przykładów jest znacznie więcej. Jeśli Pan Bóg pozwoli, będzie czas na ich szerszą prezentację. Tymczasem niech wystarczą.

Jak katolik powinien być aktywny?


 

Także tutaj ma zastosowanie słynna zasada ora et labora, czyli "módl się i pracuj". Modlitwa jest oczywista. Powinna być zarówno indywidualna jak i społeczna. 

Zaś praca powinna polegać głównie na: 
- krzewieniu wiedzy w danych tematach i edukacji
- organizowaniu inicjatyw społecznych jak domaganie się odpowiednich działań od władz i polityków
- tworzeniu struktur dla tych inicjatyw
- współpracy z już istniejącymi organizacjami i strukturami. 

Katolickie nauczanie społeczne podkreśla podstawowe i zasadnicze znaczenie wspólnot lokalnych, czyli łączących poszczególne rodziny i osoby. Nie wystarczy pogadać sobie, ponarzekać, pooburzać się. Należy natomiast wspólnie zastanawiać się, co można uczynić na poziomie własnej społeczności lokalnej, a następnie realizować to wspólnymi siłami. 

Ewolucjonizm a dusza ludzka


Pytanie powinno właściwie zostać skierowane do Jana Pawła II, względnie do kogoś, kto chce bronić tę jego wypowiedź. 

Otóż wygląda na to, że Jan Paweł II nie dysponował solidną wiedzą ani o aktualnym stanie nauk przyrodniczych, ani w dziedzinie antropologii teologicznej. 

Mówiąc najkrócej: nie ma żadnych, choćby śladowych czy poszlakowych dowodów dla tezy, że rodzicami pierwszego człowieka była para nieludzka. To jest nic innego jak mit dość prymitywnego ewolucjonizmu już dawno porzuconego i na pewno nie reprezentowanego przez ludzi dysponujących elementarną wiedzą przyrodniczą. 

Oto główne a istotne braki tzw. teorii ewolucji w znaczeniu ideologii darwinizmu i neodarwinizmu:

1. Brak jakichkolwiek dowodów empirycznych na tzw. ogniwa pośrednie między gatunkami, czyli tzw. missing-link. 

2. Brak jakichkolwiek dowodów na możliwość wyewoluowania jakiegoś organizmu żywego z innego żywego organizmu drogą mutacji. Konkretnie: nie ma żadnych naukowych podstaw do twierdzenia, jakoby np. ptaki mogły w drodze mutacji powstać z płazów. 

3. Mitem jest wszechmoc i bezwzględność zasady przetrwania najsilniejszego (survival of the fittest). Nauki przyrodnicze wykazują, że przetrwanie zależy często od przypadkowych okoliczności, jak np. wymarcie dinozaurów nie wynikało z braku ich przystosowania do środowiska, lecz ze zmian klimatycznych. 

Po drugie, w dziedzinie antropologii filozoficznej i teologicznej pewne jest, że dusza jest formą ciała, czyli tym czynnikiem, który sprawia, że dany zbiór cząstek elementarnych (na wyższych poziomach: atomów, molekuł itd.) jest żywym ciałem ludzkim, czyli człowiekiem i to tym a nie innym człowiekiem (z niepowtarzalnym genomem). Równocześnie pewne jest, że każdy byt materialny, także zwierzę, ma swoją formę ciała, czyli ten czynnik, który sprawia, że dany zbiór cząstek elementarnych jest ciałem zwierzęcia i to tego jednego zwierzęcia (z niepowtarzalnym). Jeśli by z ciała zwierzęcego miało powstać ciało ludzkie, to by musiało dojść do zamiany formy ciała, czyli forma zwierzęca musiałaby przejść w formę, jaką jest dusza ludzka, a to jest niemożliwe w sposób naturalny, ponieważ nie ma jakichkolwiek dowodów czy choćby poszlak, by coś takiego kiedykolwiek zaistniało czy choćby mogło zaistnieć. 

Mówiąc w uproszczeniu: nadanie formy danemu zbiorowi cząsteczek materii (w znaczeniu fizykalnym) jest aktem stwórczym, gdyż powołuje do istnienia taki, a nie inny byt. Nawet jeśli w konkretnym przypadku powstanie nowego bytu odbywa się "samoczynnie" jak w procesie rozmnażania w momencie zapłodnienia, to warunki i "mechanizm" tego procesu musiał zostać określony czyli stworzony przez akt celowy czyli racjonalny. 

Tak więc bardziej racjonalne jest przyjęcie bezpośredniego stworzenia człowieka niż jego "wyewoluowania" z pary zwierząt. 

"Chcę być gotowy do nieba". Wspomnienie o przyjacielu.


(napisane w kwietniu 2020)

10 kwietnia 2019 r. odszedł do wieczności mój serdeczny przyjaciel Witold. Zmarł na chorobę nowotworową około 10 miesięcy po jej zdiagnozowaniu. W ostatnich 20 latach z powodu dzielącej odległości widywaliśmy się bardzo rzadko i tylko okazyjnie, średnio co kilka lat. Tak się złożyło, że w miesiącach przed jego odejściem spotkaliśmy się aż dwa razy. Gdy byłem akurat następny raz w Polsce, Witek zmarł i dlatego mogłem, a właściwie miałem zaszczyt prowadzić jego pogrzeb. Jako najdłużej i najbliżej go znający z obecnych kapłanów, wygłosiłem też kazanie, które mimo bólu i współczucia z rodziną było dla mnie okazją do przemyślenia jego życia zakończonego na ziemi. Także rok po pogrzebie to życie wydaje mi się tak świeże, iż ciągle mam w pamięci powiedziane wtedy kazanie. Obiecałem przyjaciołom obecnym na pogrzebie (niektórzy podobno czytują tego bloga), że je opublikuję. Spełniam tę obietnicę ze sporym opóźnieniem, ale z tą samą treścią, którą przez rok nosiłem w sobie, i z nie mniejszym przejęciem.

Witek był właściwie kolegą szkolnym mojego zmarłego brata, natomiast młodsza siostra Witka, Basia, jest moją koleżanką szkolną. Znaliśmy się od ministrantów, ale tylko przelotnie. Drogi się rozeszły wraz z pójściem na studia i do seminarium. Spotkaliśmy się znowu w sposób dość nieoczekiwany, gdy kilka lat po święceniach przyjeżdżałem do Polski na zaproszenie środowisk tzw. indultowych. Okazało się, że mieliśmy nowych wspólnych znajomych, gdyż Witek dzięki studiom był zaprzyjaźniony z ludźmi tych środowisk, głównie z Lublina. Zdarzało się, że towarzyszył mi w podróży, a właściwie szukał do tego sposobności, gdyż interesował się liturgią tradycyjną i zaczął się uczyć służenia. Był też zaangażowany w działalność społeczno-polityczną, a to w specyficzny sposób, gdyż nigdy nie miał ambicyj politycznych w sensie startowania w wyborach czy stanowiska. Chcąc streścić moją znajomość jego osobowości i życia, także na podstawie tego, co się dowiedziałem od jego rodziny i przyjaciół, mogę podać trzy zasadnicze rysy.


Szukanie Boga

Witek był, gdy go poznałem wśród ministrantów, zwykłym chłopcem, zawsze miłym, z poczuciem humoru, łatwo się uśmiechającym, ale równocześnie z powagą w sprawach zasadniczych i świętych. Nie była to żadna poza, lecz naturalne zachowanie wyrażające wnętrze, bez cienia wyrzutów, choć równocześnie wymagające wobec siebie i innych. Jako student i jeszcze sporo lat po studiach, zanim się ożenił, przemierzył autostopem Europę wzdłuż i wszerz, nawiedzając sanktuaria katolickie, chyba aż do Fatimy włącznie. Pielgrzymował sam. Nie było to włóczęgostwo czy szukanie przygód, lecz wypływało z motywycji duchowej. Widać to było w jego zachowaniu, nacechowanym szczerą, gorliwą, trzeźwą, nie narzucającą się, całkiem skromną i pogodną pobożnością.

Charakterystyczny jest następujący epizod: Będąc końcem lat 90-ych na południu Francji na rekolekcjach w tradycyjnych klasztorze w Le Barroux, wyszedłszy po kolacji na spacer do ogrodu przed klasztorem nagle zobaczyłem na ławce leżącą z plecakiem pod głową znajomą postać - właśnie Witka. Gdy nie kryjąc zaskoczenia, zapytałem, jak się tutaj znalazł i co robi, powiedział, że dowiedziawszy się, iż jestem w tym czasie w klasztorze, wybrał się z Polski autostopem, żeby skorzystać ze sposobności poznania klasztoru tradycyjnego. W międzyczasie nasze spotkanie zauważył ojciec zajmujący się gośćmi. Z nieukrywanym zdziwieniem, zapytał mnie, kto to jest, wprawiając nas obydwu w zakłopotanie. Gdy mu wyjaśniłem, zaoferował Witkowi kolację i pokój, na co Witek odpowiedział, że on tu tylko na ławce chciał przenocować, pójść rano na Mszę św. i potem pojechać dalej. Ojciec się uśmiechnął i z pogodną gościnnością stanowczo podtrzymał zaproszenie, z którego Witek jednak skorzystał, ze skromnością i wdzięcznością.

Prostota, na sposób dziecka łączyła się u niego z naturalną i głęboką powagą, zarazem z męską delikatnością, poczuciem humoru i stałą życzliwości wobec innych. Nigdy nie zauważyłem u niego choćby cienia pretensjonalności czy gniewu, choć bardzo jasno dostrzegał też zło, wady ludzi i problemy. Potwierdził to jeden z przyjaciół, który go znał od czasu studiów. Witek także będąc z nim i jego rodziną na wakacjach codziennie uczęszczał na Mszę św., nawet jeśli oznaczało to dojazd autobusem do odległego kościoła i tym samym stratę pół dnia, podczas gdy inni do późna spali czy wylegiwali na plaży. We właściwy sobie, humorystyczno-poważny sposób zachęcał tego przyjaciela: "A koleżka był już dzisiaj na Mszy św. czy koleżka tylko niedzielny?".

Gdziekolwiek był, czy u siebie czy na wyjeździe, codziennie uczęszczał na Mszę św. i przystępował do Komunii św. Nie pamiętam, by kiedykolwiek uczestniczył bez Komunii św. Przy tym miał bardzo wrażliwe sumienie, nie będąc ani skrupulantem, ani pobożnisiem z przerostem uczuć. Nigdy nie mówił ani o swoim życiu duchowym, ani o praktykach. Miał pobożność prostą, trzeźwą i męską, bez exaltacji i pretensjonalności. Nigdy nie czynił niczego na pokaz, ale też nie wstydził się wiary i pobożności. Żył nią po prostu. Widać było szczerość, gdy się modlił, gdy przyjmował Komunię św., czy chociażby gdy znaczył na sobie znak krzyża czy całował krzyż przy wejściu do kościoła. Było to dla niego tak naturalne, że nie zwracał tym na siebie uwagi. Nie wydłużał czasu modlitwy, ale był zawsze skupiony, a równocześnie był sobą, bez cienia sztuczności czy pozy.

Od jego małżonki Teresy dowiedziałem się, że w każdej kurtce i płaszczu miał różaniec, żeby nie wychodzić bez niego gdziekolwiek. Rzeczywiście pamiętam, że patrząc z odległości, gdy szedł sam swoim typowym energicznym jakby wojskowym krokiem, można było zauważyć, że odmawiał różaniec, dyskretnie, bez pokazywania na zewnątrz.

Jego śp. Mama (zmarła ok. 4 miesiące przed nim również na bardzo bolesną chorobę nowotworową), wiedząc w latach 90-ych o moim kontakcie z Witkiem, sugerowała, żebym wpłynął na niego. Ponieważ był już znacznie po 30-tce, nalegała, żeby albo się ożenił, albo wstąpił do seminarium.  Widząc jego pobożność już podczas podróży ponad 20 lat temu, zapytałem go kiedyś, czy nie chce pójść do seminarium. Odpowiedział prosto i zdecydowanie, że chce założyć rodzinę i mieć dużo dzieci. Późno się ożenił, mając prawie 40 lat. Wtedy już od dawna prowadził intensywne życie duchowe, a także pochłaniającą siły i czas działalność społeczną. Żył już wtedy życiem głębszym i wyższym, ponaddoczesnym, choć aktywnie w doczesności, z nogami na ziemi. Pragnienie założenia rodziny ziściło się w inny sposób, gdyż wraz z małżonką prowadzili przez lata rodzinny dom dziecka, dopóki wystarczało im sił. Tutaj przejawił się drugi zasadniczy rys osobowości Witka.


Serce czyste 

Witek żył pobożnością, nie mówiąc o niej w znaczeniu własnego życia duchowego. Rozmawialiśmy natomiast często o sprawach Kościoła i społeczno-politycznych. Na sprawy doczesne spoglądał jasno i trzeźwo, z klarownym rozpoznaniem, co do którego nie musieliśmy uzgadniać poglądów, a równocześnie z troską i wolą działania. Dla niego liczyło się zbawienie dusz. Chciał służyć w sprawach codziennych i drobnych. To od niego dostałem mszalik łacińsko-polski, który nadal mi służy do czytań po polsku we Mszy św. Nie będąc zamożnym, kupował i dawał, gdzie widział jakąś potrzebę. Ofiarował swój czas. Dzielił się tym, co miał, nie zważając na to, czy będzie miał coś jeszcze dla siebie. Pomagał bardzo chętnie, nie narzucając się, z prostotą i dobrocią.

Jeszcze w ostatnich tygodniach życia, gdy był już poważnie osłabiony chorobą, podczas ferii zimowych w lutym 2019, przyjechał do rodziny, żeby zabrać swoich siostrzeńców na narty, dając im ostatnie ludzkie wyrazy życzliwości i opieki na sposób ojcowski. Przyjechał też ze względu na swojego ojca, żeby pobyć z nim, pocieszając po śmierci mamy.

Wtedy właśnie spotkaliśmy się po raz ostatni. Przychodził na Mszę św., choć z powodu osłabienia nie mógł już służyć.

Wielkość jego serca, czystego, skromnego i zarazem gorliwego w miłości Boga i bliźniego, miała także szerszy wymiar.


Serce szerokie

Jak już wspomniałem, Witek żył także sprawami społeczno-politycznymi - czytał, nawiązywał kontakty i udzielał się. Przy tym nie szukał dla siebie posady, exponowanego stanowiska czy popularności. Jego zaangażowanie było zarówno duchowo-intelektualne, jak też czynne, konkretne. O szczegółach tego, co robił w tej dziedzinie, niewiele wiem. Więcej mogą opowiedzieć przyjaciele i znajomi, z którymi współpracował, poświęcając swój czas, siły i też środki. Może oni przekażą potomności swoje świadectwa. Obecność pocztów sztandarowych podczas pogrzebu jest świadectwem docenienia tego, kim był dla środowiska patriotycznego i co zdziałał, mimo że póki co nie można się chlubić wynikami w znaczeniu sukcesów w wyborach.

Wiem jednak tyle, że mogę powiedzieć: Gdyby więcej było ludzi zaangażowanych w politykę na sposób, którego przykładem jest Witek, mianowicie w twardej i zupełnie bezinteresownej działalności na co dzień, to by dogłębnie została przemieniona rzeczywistość społeczno-polityczna w Polsce.

Na koniec pozostaje mi jeszcze raz wspomnieć moje ostatnie spotkanie z Witkiem w lutym ubiegłego roku. Przywiózł wtedy ze sobą podręczniki do nauki łaciny i prosił mnie, żebym przerobił z nim kilka lekcyj. Oczywiście cieszyłem się z tego, że ma chęć do nauki języka Kościoła i że widocznie ma dość sił fizycznych i duchowych mimo ciężkiej i nieuleczalnej - patrząc po ludzku - choroby. Jednak zdając sobie sprawę z sytuacji, trochę się dziwiłem, i wolałem mu mówić o naturalnych metodach leczenia nowotworów, żeby zastanowić się, jak mogę mu pomóc. Z typową prostotą, skromnością i dobrocią i zarazem stanowczością Witek zakończył temat leczenia, mówiąc, że nie chce, by choroba była główną treścią jego życia. Gdy powróciliśmy do tematu łaciny, widocznie zauważając moje niedowierzanie, podał mi uzasadnienie, które znowu w charakterystyczny dla niego sposób łączyło powagę i poczucie humoru. Powiedział: "Po to się uczę łaciny, żeby być gotowym do nieba". Zaniemówiłem wtedy, gdyż z jednej strony cieszyłem się jego nie gasnącą, a nawet wzmożoną miłością do liturgii tradycyjnej i także optymizmem, jednak z drugiej smuciła myśl o pożegnaniu. Ze  łzą w oku i równocześnie z uśmiechem wspominam te słowa. Mogę tylko wyobrazić sobie Jego udział w liturgii nieba. On już za życia do niej pasował.



Na zdjęciu powyżej: 

Cmentarz w Kielcach, na którym spoczywa ciało Witolda.
Na prośbę małżonki Teresy, zaproponowałem następujący napis po łacinie na jego grobie, moim zdaniem trafnie odpowiadający stanowi Jego duszy:
"Paratum est cor meum, Deus, paratum cor meum".
Są to słowa z Psalmu 107: "Gotowe jest serce moje, Boże, gotowe serce moje".

W imieniu swoim, także rodziny i przyjaciół Witka, proszę o modlitwę za Jego duszę.
Osobiście uważam go za świętego i mogę przyznać, że proszę Go o wstawiennictwo.

Jego odejście jest bolesne, podobnie jak innych bliskich mi osób w ostatnich latach (mojego serdecznego przyjaciela Cyrusa, siostrzeńca Jakuba). Należy on do tych, o których można powiedzieć, że dobry Pan Bóg zabiera do siebie najlepszych, najdoskonalszych. Widocznie dlatego, że będąc w niebie tym więcej mogą uczynić dla nas, którzy przebywamy jeszcze "in hac lacrimatum valle".

Pamięć o nich niech będzie pociechą i motywacją do naśladowania. Z myślą o gotowości, do której także jesteśmy wezwani. Niech nam to przypomina chociażby ten śpiew ze skarbca Kościoła.

Jaka jest prawdziwa koronka do Miłosierdzia Bożego?

Jedna z P. T. Czytelniczek w swojej uprzejmości wskazała mi na włoską książeczkę do nabożeństwa z 1877 roku (źródło tutaj), która zawiera koronkę podaną przez papieża Piusa IX bez feralnego zdania podanego w wersji koronki rozpowszechnianej obecnie w Polsce: 



Tak więc:

Każdy dziesiątek zaczyna się od "Ojcze nasz" i "Zdrowaś Mario" (na dużych paciorkach). Następnie na małych paciorkach odmawia się "Mój Jezu, miłosierdzia!", a na koniec (zamiast "Chwała Ojcu") jest "O Jezu, nasz Odkupicielu, zbaw nas!". Tak się odmawia każdy dziesiątek. 

Czy koronka Piusa IX zawiera błąd teologiczny?

 


Uwaga jest słuszna. Osobiście uważam to zdanie już nawet pod względem stylistycznym za nieudane, także pod względem teologicznym. Przyznaję, że tej koronki nie spotkałem w żadnym innym języku oprócz polskiego. Nie znalazłem żadnych informacyj na jej temat, ani co do pierwotnego - łacińskiego czy włoskiego - wydania, ani co do udzielonego pierwotnego imprimatur. Dopiero jedna z P. T. Czytelniczek w swojej uprzejmości wskazała mi na włoską książeczkę do nabożeństwa z 1877 roku, która podaje tęże koronkę bez feralnego zdania (źródło tutaj):



Każdy dziesiątek zaczyna się od "Ojcze nasz" i "Zdrowaś Mario" (na dużych paciorkach), następnie na małych paciorkach odmawia się "Mój Jezu, miłosierdzia!", a na koniec (zamiast "Chwała Ojcu") jest "O Jezu, nasz Odkupicielu, zbaw nas!". Tak się odmawia każdy dziesiątek. 

Jest też nieco nowsze włoskie wydanie tej koronki, z 1901 roku, opatrzone imprimatur rzymskiej Kongregacji Obrzędów (źródło tutaj):


Jak widać, zawiera ona modlitwę na dużych paciorkach, a to w wersji poprawnej teologicznie:

"O dobry Jezu, nasz najsłodszy Odkupicielu, zbaw nas, Ty, dla którego nic nie jest niemożliwe, zmiłuj się nad grzesznikami i zechciej uwolnić dusze z czyśćca."
 

Tak więc wygląda na to, że wersja podawana w Polsce jest oszustwem. Znajduje się ona w modlitewniku wydanym przez kapucynów w Krakowie w 1894 r. (źródło tutaj), gdzie na str. 416 mamy niestety już zafałszowaną wersję: 


Wracając do pytania. Abstrahując od nieudanej stylistyki, można w tym miejscu życzliwie przyjąć, że chodzi o to, iż dla Pana Boga jedyną "niepodobną" rzeczą jest to, żeby nie ulitował się nad nieszczęśliwymi. Rzeczywiście Pan Bóg daje nie tylko każdemu człowiekowi życie oraz wszystko, co jest potrzebne do życia doczesnego aż do jego kresu, lecz daje każdemu Swoje łaski, czyli siły i zdolności duchowe konieczne do zbawienia duszy. Ponadto Pan Bóg nikomu nie skąpi tego, o co człowiek prosi dla swojej duszy. 

Czy są inne rzeczy względnie czynności i działania "niepodobne" Bogu, czyli sprzeczne z Jego naturą? Oczywiście są, jak np. niemożliwe jest, by Pan Bóg stworzył czy uczynił coś złego, popełnił kłamstwo, wprowadził w błąd. Teologowie katoliccy są zgodni także co do tego, iż Pan Bóg nie może stworzyć czy uczynić czegoś zbytecznego. 

Mając na uwadze, że koronka nie jest traktatem teologicznym, od którego należy wymagać zupełności i rozważności, można życzliwie uznać, że to zdanie koronki nie zaprzecza innym "niepodobieństwom" w odniesieniu do Boga, a jedynie popełnia błąd polegający na retorycznej przesadzie czy nierozwadze. Jest to o tyle tolerowalne, że tej koronce nie przypisuje się pochodzenia nadprzyrodzonego, czyli bezpośrednio do Boga (jak w przypadku koronki s. Faustyny), lecz jedynie pochodzenie kościelne. Oczywiście pochodzenie kościelne także zobowiązuje do precyzji i rozwagi teologicznej. Jednak jest to zupełnie inny kaliber błędu niż w przypadku ofiarowania Bóstwa w koronce s. Faustyny. 


Jakie są tradycyjne warunki udzielenia sakramentu Ostatniego Namaszczenia?

Najpierw uwaga ogólna. Tradycyjne określenie "Ostatnie Namaszczenie" zostało w Novus Ordo zastąpione przez "Namaszczenie Chorych". To zastąpienie było powodowane nieporozumieniem. Otóż określenie "ostatnie" nie oznacza, jak twierdzą moderniści, jakoby po nim należało umierać, lecz chodzi o to, że jest to namaszczenie ostatnie w kolejności namaszczeń sakramentalnych, począwszy od Chrztu, poprzez Bierzmowanie, święcenia prezbiteratu i episkopatu, aż do namaszczenia udzielanego ciężko chorym i umierającym. Zmiana na "Namaszczenie Chorych" spowodowała zmianę mentalnościową oraz coraz powszechniejsze nadużycie tego sakramentu przez udzielanie masowe i regularne, jako niby zastępnika sakramentu Spowiedzi, choć według prawidłowego obrzędu, udzielenie "Namaszczenia Chorych" powinno obejmować i być poprzedzone spowiedzią chorego, o ile jest w stanie się wyspowiadać.

Tradycyjne określenie "Extrema Unctio" słusznie wskazuje na sytuację extremalną, czyli bliską kresowi życia, czyli poważnej choroby bądź niebezpieczeństwa śmierci. 

Dekret określający warunki udzielenia tego sakramentu według ostatniego wydania tradycyjnego Rituale Romanum (z 1925 r.) podaje co następuje:


Tutaj są podane główne zasady: 

- ten sakrament ma służyć zarówno zbawieniu duszy jak też zdrowiu ciała, 

- należy go udzielać wedle możliwości w tym czasie, gdy osoba przyjmująca jest w stanie brać udział w pełni sił umysłu i rozumu. 

Następnie: 


Ten sakrament powinien być udzielany tylko tym wiernym, którzy po osiągnięciu używania rozumu znajdują się w niebezpieczeństwie śmierci z powodu choroby lub podeszłego wieku. Nie należy go powtarzać w tej samej chorobie. 

Jeśli jest wątpliwość, czy dana osoba ma zdolność używania rozumu, bądź czy rzeczywiście znajduje się w niebezpieczeństwie śmierci, bądź czy już zmarła, wówczas udziela się tego sakramentu warunkowo. 

Nie należy tego sakramentu udzielać tym, którzy bez skruchy trwali w grzechu ciężkim, a jeśli jest wątpliwość co do tego, wówczas udziela się sakramentu warunkowo. 

Chorym, którzy będąc świadomi poprosili o sakrament przynajmniej niewyraźnie bądź prawdopodobnie by o niego poprosili, a w danym momencie nie są przytomni, należy udzielić sakramentu. 


Gdy chory umarł podczas obrzędu Ostatniego Namaszczenia, wówczas kapłan opuszcza modlitwy odnoszące się do stanu chorobowego. 

Gdy kapłan ma wątpliwość, czy dana osoba żyje, wówczas udziela z formułą warunkową.  


W sytuacji konieczności wystarczy namaszczenie jednej części ciała, najstosowniej na czole, jeśli to możliwe. 

Tyle co do zarządzeń ogólnych. Nie precyzują one, jak widać, momentu śmierci.

W obecnym stanie wiedzy wiemy, że śmierć nie następuje w jednym momencie, lecz funkcje życiowe ustają kolejno i stopniowo. Tzw. śmierć mózgu na pewno nie jest równoznaczna ze śmiercią całego organizmu. Także zatrzymanie pracy serca czy nawet oddechu nie jest w pewnym stopniu nieodwracalne. Kapłan nie jest lekarzem i nie jest w stanie - na użytek udzielenia sakramentu - samodzielnie określić, czy dana osoba już zmarła. Za zmarłą powinien na pewno uznać osobę, której zgon został stwierdzony przez lekarza. Przed tym stwierdzeniem, jeśli nie ma jednoznacznych oznak zgonu, kapłan może udzielić sakramentu warunkowo. Dotyczy to szczególnie nagłych przypadków, zwłaszcza gdy zgon następuje w wyniku odniesionych obrażeń ciała, czy to w trakcie akcji ratunkowej, czy bezpośrednio po niej. 

Czy władza ma prawo uniemożliwić udzielenie sakramentów świętych?

 

Sprawa jest właściwie oczywista, choć widocznie jednak coraz mniej i to nawet w rzekomo katolickiej Polsce. 

Zacząć trzeba od tego, że kapłan katolicki ma obowiązek udzielenia sakramentu, jeśli spełnione są kanoniczne warunki jego udzielenia. Do kanonicznych warunków oczywiście nie należy zgoda władzy świeckiej czy choćby jej przedstawicieli. 

W przypadku ostatniego namaszczenia decydująca jest wola danej potrzebującej osoby, bądź przynajmniej osoby bliskiej, która reprezentuje osobę ciężko chorą, nie będącą w stanie wyrazić swojej woli. 

Jeden z moich wychowawców seminaryjnych opowiadał zdarzenie ze swojego doświadczenia kapłańskiego. Będąc świadkiem wypadku drogowego, w którym został poszkodowany motocyklista. Poszkodowany był jeszcze przy życiu, choć w stanie wskazującym na utratę przytomności. Nie było możliwości zapytania osoby bliskiej, czy poszkodowany życzyłby sobie sakramentu Ostatniego Namaszczenia. Wówczas kapłan wziął młodzieńca za rękę i poprosił go o znak, czy chce przyjąć Ostatnie Namaszczenie. Młodzieniec dał znak lekkim poruszeniem dłoni, co upewniło kapłana, że ów pragnie sakramentu. 

Moje zdanie jest następujące: jeśli dana osoba nie jest w stanie w żaden sposób wyrazić pragnienia przyjęcia sakramentu Ostatniego Namaszczenia, a kapłanowi nie jest znane nic, co by świadczyło o braku jego woli czy zgody, wówczas kapłan powinien udzielić sakramentu. Prawo cywilne ani władza państwowa nie powinna mu tego ani zakazywać, ani uniemożliwiać, ani utrudniać. 

Podane wyżej zachowanie policjanta i prokuratora jest skandaliczne i bezprawne. Tak nie postępowała nawet komunistyczna milicja w PRL. To zachowanie wpisuje się w mentalność wynikającą z reżimu tzw. pandemicznego, gdy władze państwowe podniosły zakazującą rękę na praktyki religijne zarówno w szpitalach, domach opieki, więzieniach, jak też nawet w świątyniach i budynkach kościelnych. 

Nawet abstrahując od wyrażonej przez policjanta osobistej niewiary i wręcz pogardy dla sakramentów Kościoła, jego zachowanie jest niestety wyrazem braku szacunku dla czyjejś wiary i czyichś potrzeb duchowych. 

Rodzina tych osób ma prawo domagać się ukarania osób odpowiedzialnych za uniemożliwienie praktyk religijnych w tym tragicznym przypadku. 

Równocześnie ten przypadek powinien nakłonić wszystkich do refleksji nad stanem świadomości Polaków co do wartości praktyk religijnych oraz praw osób religijnych. Ci policjanci i prokuratorzy przypuszczalnie uczęszczali niegdyś na lekcje religii, byli u Pierwszej Komunii, być możne nawet przyjęli Bierzmowanie. Jeśli mimo tego tak się zachowali, to jest to skandaliczne świadectwo jakości nauczania przez Kościół w Polsce.


Post scriptum

Takie info krąży po pajęczynie (cytat z tego policjanta wraz z podobizną):



Czy w piątek Oktawy Paschalnej obowiązuje abstynencja?


Wstrzemięźliwość od pokarmów mięsnych obowiązuje tradycyjnie - według Kodeksu Prawa Kanonicznego z 1917 r. - we wszystkie piątki, czyli także w Oktawie Paschalnej.

Jedynie tzw. święto nakazane - czyli takie, w który przypada obowiązek uczestniczenia we Mszy św. oraz powstrzymania się od pracy służebnej i od handlu - znosi wstrzemięźliwość piątkową. 

Oto brzmienie kanonów:


Czy wieszanie stuły na krzyżu jest zgodne z zasadami Kościoła? (z uzupełnieniem)


W związku ze zbliżającymi się świętami wielkanocnymi nasuwa się temat zwyczaju specyficznie i wyłącznie polskiego, mianowicie umieszczania w okresie wielkanocnym na krzyżu czerwonej stuły.

Przykład na powyższym obrazku jest typowo absurdalny: to jest miniatura normalnej stuły i to wraz z białym kołnierzykiem, który przy szyi kapłana ma zabezpieczać stułę przed zabrudzeniem przez pot przy szyi. Tym samym jest sugestia, jakoby drzewo krzyża wydzielało pot brudzący stułę...

Niejasne są początki i pochodzenie tego zwyczaju. Rozpowszechnił się w okresie między I i II wojną światową, a to wyłącznie w Polsce. Wygląda na to, że został wprowadzony odgórnie, nie będąc znany i praktykowany powszechnie.

Tak np. rytuał diecezji chełmińskiej z 1894 r. nie zna jeszcze tego zwyczaju:



 
O krzyżu z nałożoną stułą nie mówi także ani oryginalny Rytuał Rzymski ani żadne jego wydanie diecezjalne czy krajowe.

Dopiero w wydanym w 1927 r. w Katowicach "Rytuale dla Kościołów Polski" jest mowa o krzyżu procesyjnym ze zwisającą stułą koloru czerwonego:





Imprimatur - datowane dziwnym sposobem na 1928 czyli rok po wydaniu - udzielił i zapewne decydujący wpływ na treść tego Rytuału miał ówczesny biskup katowicki Arkadiusz Lisiecki.




Dziwne, że ani wydawcą ani odpowiedzialnym za treść tego wydania nie jest Prymas Polski.
Dziwny jest także tytuł mówiący, że ten rytuał jest "przystosowany dla Kościołów Polski" (Ecclesiis Poloniae adaptatum). Jest bardzo mało prawdopodobne, właściwie wykluczone, by wówczas Stolica Apostolska dopuściła nazywanie diecezyj "Kościołami", gdyż jest to sprzeczne z eklezjologią katolicką. 
Nota bene, jako że pojawia się wskazanie na Kodex Prawa Kanonicznego z 1983 r., gdzie zawarte jest określenie "Ecclesiae particulares": to jest nowość, która nie ma pokrycia w tradycyjnej teologii i terminologii katolickiej. Kodex Prawa Kanonicznego z 1917 r. nie używa tego określenia. Przymiotnik "particularis" używany jest wyłącznie dla praw, zwyczajów, synodów itp., co każdy może sprawdzić tutaj, nigdy w połączeniu z rzeczownikiem "Ecclesia". 




X. Lisiecki, w młodości związany z ruchem narodowym, przeszedł następnie na poglądy lewicowe i związki z piłsudczykami. Prawdopodobnie należał do tajnej paramasońskiej organizacji tzw. charystów, skupiającej księży spiskujących na rzecz "postępowych" przemian w Kościele, związanych z zakładem w Laskach pod Warszawą (więcej tutaj i tutaj i tutaj i tutaj i tutaj). Wskazuje na to typowy dla tego grona masoński znak rozpiętych guzików w sutannie. W rozjaśnieniu obrazu widać wyraźnie rozpięte guziki sutanny, co nie może być przypadkowe lecz jest raczej zamierzonym znakiem rozpoznawczym, gdyż fotografia jest pozowana:





Tutaj nieco więcej.
O innym przypadku charysty - x. F. Blachnickim - była mowa tutaj.

Jego zawołanie biskupie brzmi akurat bardzo "nowocześnie" bo ekumaniacko: "aby byli jedno".



Należy pamiętać, że w przypadku ksiąg liturgicznych głównym celem udzielenia imprimatur jest stwierdzenie i zapewnienie zgodności z wersją zatwierdzoną przez Stolicę Apostolską. W związku z tym nasuwają się pytania:
- Dlaczego rytuał przeznaczony do użytku w diecezjach polskich nie został wydany mocą autorytetu Prymasa Polski?
- Dlaczego imprimatur biskupa katowickiego jest datowane na rok po wydaniu rytuału?
- Jaki związek ma sprzeczne z eklezjologią katolicką nazywanie diecezyj "Kościołami" z ekumaniackim nastawieniem bpa Lisieckiego wyrażonym w jego herbie biskupim?

Przyozdabianie krzyża w okresie wielkanocnym, także na procesję Bożego Ciała, jest dawnym zwyczajem. Natomiast wykorzystywanie do tego celu stuły jest nowością i to praktykowaną jedynie w Polsce. Źródłem tej praktyki jest widocznie rytuał wydany przez "charystę" bpa Lisieckiego.

A jest to zwyczaj ewidentnie sprzeczny z zasadami Kościoła katolickiego. Stuła jest częścią ubioru liturgicznego kapłana. Jak w przypadku wszystkich przedmiotów poświęcanych, cel, znaczenie i przeznaczenie stuły jest jasno podane w modlitwach poświęcenia, konkretnie w Rituale Romanum:



Jest jasno powiedziane, że strój liturgiczny służy duchownym podczas sprawowania liturgii. Tym samym używanie go - w tym wypadku stuły - do innych celów, w tym wypadku jako ozdoby przedmiotów kultu, jest sprzeczne z poświęceniem i tym samym jest nadużyciem. Tego nie jest w stanie zmienić okoliczność, iż w najnowszym wydaniu mszału polskiego Novus Ordo przewidziane jest praktykowanie tego fałszywego zwyczaju.

Na fałszywość wskazuje również kolor stuły. W tradycyjnej liturgii rzymskiej w obrzędach Wielkiego Tygodnia nie występuje czerwony kolor liturgiczny. Pojawił się on dopiero w Novus Ordo. Oznacza on męczeństwo czyli przelanie Krwi, dlatego stosowany jest w formularzach o Krzyżu Świętym, o Męce Pańskiej, o Najdroższej Krwi oraz o męczennikach. Nie jest to kolor liturgiczny ani okresu Męki Pańskiej, ani okresu wielkanocnego.

Zgodne z zasadami liturgii Kościoła byłoby użycie np. czegoś w rodzaju wieńca z kwiatów czy welonu koloru białego czy złotego, odpowiednio do okresu liturgicznego.




Także w Polsce praktykowano ozdabianie krzyża wieńcem z kwiatów:




Stosuje się to we wielu krajach i jest to zwyczaj bezsprzecznie katolicki. Wymaga on więcej starań i wysiłku, tym samym świadczy o staranności i pobożności, podczas gdy umieszczenie stuły jest rozwiązaniem nie tylko fałszywym liturgicznie, lecz także wygodnickim, świadczącym o bezmyślności i lenistwie. Mówiąc dosadniej: wieszanie stuły na krzyżu nie jest jego zdobieniem, lecz traktowaniem krzyża jako wieszaka dla stuły.

Na koniec ostatni przykład pochodzący ze Szwajcarii. Welon tutaj pozornie przypomina stułę. Jednak nie jest to stuła. Sposób umieszczenia wskazuje jednoznacznie, że jest to welon, mimo pewnego podobieństwa w jego wykonaniu. Zaś umieszczany jest nie w okresie wielkanocnym lecz na święto Podwyższenia Krzyża, stąd kolor czerwony, czyli zgodny z liturgią.





Obrońcy praktyki stosowanej obecnie w Polsce powołują się na:
1. Ceremoniał parafialny autorstwa abpa Antoniego J. Nowowiejskiego oraz inne starsze podręczniki czy opisy zwyczajów związanych z liturgią,
2. kanony Kodexu Prawa Kanonicznego mówiące o prawie zwyczajowym,
3. zwyczaj strojenia statuy św. Piotra w papieskie insignia oraz trumny zmarłych duchownych w insignia stanu i stopnia święceń, także stułę, 
4. rzekomy opis procesji rezurekcyjnej w Caeremoniale monasticum,
5. rzekoma wzmianka o odziewaniu krzyża w czerwony ornat we Wielki Piątek, zawarta w manuskrypcie z XV w. zwanym "Ordynale płockim",
6. Bliżej nieokreślony "brewiarz z XV w." oraz także nieokreślony "brewiarz gnieźnieński", gdzie jest mowa o odziewaniu krzyża w ornat. 

ad 1.
Abp Nowowiejski pisze:

Chodzi więc jedynie o zwyczaj, bez jakichkolwiek podstaw w tradycyjnych księgach liturgicznych (aż do 1928 r., gdy pojawia się jako nowość). Tak samo jest we wszystkich innych cytowanych książkach. Autor nie podaje ani źródła ani uzasadnienia praktyki przewiązania krzyża stułą. Mówi, że jest to przewiązanie takie jak u kapłana. Tym samym potwierdza sprzeczność z przeznaczeniem stuły wyrażonym w obrzędzie poświęcenia: krzyż nie jest kapłanem a kapłan nie jest krzyżem. 
Ponadto jest problem tego rodzaju, że skrzyżowanie stuły oznacza prezbitera, podczas gdy biskupi - jako wyposażeni w pełnię władzy kapłańskiej - nie krzyżują stuły. Tak więc jest to albo degradacja do rangi prezbitera, albo brak wiedzy co do liturgicznego stosowania stuły. 
Trzeba zaznaczyć, że książka Nowowiejskiego nie jest ani naukowa, ani nawet podręcznikowa, gdyż nie powołuje się na księgi liturgiczne i dekrety władz kościelnych, lecz jest jedynie opisem znanych autorowi faktycznie stosowanych obrzędów. Tym samym powoływanie się na niego jako na autorytatywne czy wręcz normatywne źródło jest po prostu zafałszowaniem. 

ad 2. 
W nawiązaniu do słów abpa Nowowiejskiego niektórzy powołują się na moc prawną zwyczajów, o których mówią obydwa Kodexy Prawa Kanonicznego.

CIC z 1917 r. mówi:


Prawo kanoniczne uznaje więc, że niektóre zwyczaje mogą nabyć mocy prawnej, podaje jednak istotne ograniczenia:
- Zwyczaj nie może unieważnić prawa Bożego czy to naturalnego czy stanowionego.
- Zwyczaj nie ma też rangi wyższej niż prawo kościelne, jeśli nie jest rozumny i prawomocnie przepisany nieprzerwanie przez przynajmniej 40 lat.
- Gdy zwyczaj sprzeciwia się zakazowi prawa kościelnego, może nabyć mocy prawnej tylko wtedy, gdy jest rozumny, trwa przez przynajmniej 100 lat lub od niepamiętnych czasów. 
- Zwyczaj wyraźnie odrzucony przez prawo nie może być rozumny. 

CIC z 1983 r. dokonuje pewnych uproszczeń i ułatwień pod tym względem, jednak nie zmienia istotnych zasad mających znaczenie także w niniejszej sprawie:


Głównym wymogiem prawomocności zwyczaju jest więc jego zgodność z prawem Bożym oraz rozumnością. Wprawdzie modlitwy poświęcenia szat liturgicznych w Rituale Romanum nie są same w sobie prawem Bożym w znaczeniu prawnym. Jednak wprowadzenie praktyki sprzecznej z nimi z całą pewnością nie jest rozumne, gdyż sprzeciwia się zarówno naturalnemu przeznaczeniu szat jak też treści modlitw poświęcenia, które powinny być znane przynajmniej kapłanowi.

ad 3.
Jest istotna różnica między zawieszaniem stuły na krzyżu a umieszczaniem szat liturgicznych na figurach świętych czy trumnie zmarłego duchownego. Otóż przyodziewanie figur w szaty przysługujące osobie przedstawianej jest w porządku, gdyż jest realne: ta osoba w rzeczywistości nosiła czy mogłaby nosić daną szatę. Natomiast krzyż z całą pewnością ani nie nosił, ani nie mógł nosić żadnej szaty, gdyż jest krzyżem, nie osobą. 
Tak więc analogia miałaby tylko wtedy miejsce, gdyby chodziło o umieszczenie stuły na Ukrzyżowanym jako znak kapłańskiej godności. Są to różne obrazy co do odniesienia, tzn. krzyż nie jest Ukrzyżowanym i odwrotnie. 
Zresztą słusznie nie umieszcza się stuły na Ukrzyżowanym, ponieważ kapłan nosi stułę poprawnie na sukni duchownej oraz komży względnie albie, a nigdy na nagim ciele. Suknia wyraża stan duchowny, alba i komża godność dziecka Bożego obmytego we Chrzcie św. oraz czystość obyczajów, stuła oznacza stopień święceń tzn. kapłaństwo. Oderwanie znaku kapłaństwa od innych elementów stroju liturgicznego nie tylko zaciemnia jego wymowę teologiczną i duchową, lecz wyraża i powoduje brak szacunku, podobnie jak nałożenie stuły na kapłana bez sutanny i komży (poza sytuacją konieczności więc nie uroczystą). 
W skrócie: szaty umieszczone na figurze danej osoby czy na jej trumnie odnoszą się do osoby, która je rzeczywiście nosiła czy mogłaby nosić (przynajmniej potencjalnie), i tym samym spełnione jest przeznaczenie tych szat określone w obrzędzie poświęcenia.

ad 4. 
Wskazanie na to źródło ma pochodzić od wpływowego liturgisty z Tyńca, o. Franciszka Małaczyńskiego (por. tutaj), z jego książki pt. Misterium paschalne w Polsce. Nie mam obecnie możliwości zapoznania się z tą książką. W wydaniach Caeremoniale monasticum poza Polską nie ma nawet wzmianki o procesji rezurekcyjnej, ani o przyozdabianiu krzyża, jak np. w ceremoniale benedyktyńskim z Hiszpanii (źródło tutaj):



Zresztą wiarygodność o. Małaczyńskiego jest bardzo wątpliwa z powodu jego skrajnie modernistycznych, heretyckich poglądów oraz żarliwego zaangażowania w destrukcję liturgii zarówno już PRZED Vaticanum II (źródło tutaj) jak też po nim (źródło tutaj). 

Natomiast w wydaniu Ceremoniale monasticum dla Królestwa Polski (dostępne tutaj) czytamy odnośnie procesji rezurekcyjnej w poranek dnia paschalnego, że krzyż procesyjny jest "przepasany stułą":


Należy zwrócić uwagę na cztery zasadnicze sprawy:
- pojęcie "stola" jest pierwotnie szerokie i nie oznacza wyłącznie stuły kapłańskiej, lecz każdą ozdobną szatę wierzchnią
- nie ma mowy o tym, że owa "stola" ma być kapłańska i w kolorze czerwonym, który w liturgii tradycyjnej wcale nie występuje jako kolor liturgiczny ani podczas Wielkiego Tygodnia, ani w okresie paschalnym
- brak podania koloru owej "stola" świadczy o tym, że nie jest to stuła w znaczeniu elementu stroju liturgicznego (czyli kapłańska), lecz rodzaj szaty ozdobnej w szerokim znaczeniu
- jest mowa o przepasaniu krzyża (Crux praecincta) ową stułą, nie o powieszeniu stuły na krzyżu, co jest istotne zarówno znaczeniowo jak też estetycznie. 

To nie są drugorzędne szczegóły, lecz istotne elementy owego zwyczaju. To "przepasanie stułą" odpowiada zwyczajowi zdobienia krzyża znanemu w całym Kościele i tak powinno być interpretowane oraz stosowane. Nie chodzi o żadną godność kapłańską krzyża, gdyż byłby to absurd. Jest jasno powiedziane, że przepasany ma być krzyż, nie postać Ukrzyżowanego. Gdyby zaś chodziło o godność kapłańską Jezusa Chrystusa, to stuła powinna zdobić albo Ukrzyżowanego, albo figurę Zmartwychwstałego, o której jest także mowa w obrzędzie. Tak więc jasne jest, że chodzi o przyozdobienie krzyża jako znaku zwycięstwa nad śmiercią i szatanem, nie o znak kapłański. Dlatego użycie stuły kapłańskiej - pochodzącej ze stroju liturgicznego - jest niewłaściwe i fałszywe, zwłaszcza w kolorze czerwonym. Widocznie jest mowa tutaj o swoistej "stule" w sensie szerszym, czyli w rodzaju szaty ozdobnej dla krzyża, nadającej się do jego przepasania, nie do powieszenia na nim. 

Tym samym także polskie Caeremoniale monasticum nie może być podstawą dla obecnego fałszywego zwyczaju wieszania czerwonej stuły kapłańskiej na krzyżu. 


ad 5.
Na Ordynał płocki powołuje się x. Michalak, pisząc (źródło tutaj): 


Cytując te słowa przemilcza się, że ów rękopis zwany Ordinale zaginął podczas wojny, a jego treść jest znana wyłącznie z relacji x. Michalaka (źródło tutaj): 


Tak więc wartość źródłowa tej informacji jest właściwie żadna, gdyż wzmianki jednej osoby odnośnie treści zaginionego źródła nie można traktować jako wystarczającej. 

ad 6. 
Jedynym źródłem jest wspomniany już wyżej x. Michalak. Nie podaje on żadnych danych odnośnie owych rzekomych brewiarzy (rok i miejsce wydania, zatwierdzenia itp.), tak więc wartość źródłowa jest właściwie żadna, gdyż nie można jej sprawdzić. 
Ponadto należy mieć na uwadze, że owe źródła - nawet jeśli rzeczywiście istnieją i są wiarygodne - dotyczą najwyżej lokalnych zwyczajów, które nie należą do samej liturgii we właściwym znaczeniu tego słowa. Takie zwyczaje nie mają żadnej rangi autorytatywnej czy normatywnej, gdyż nie posiadają zatwierdzenia przez Stolicę Apostolską. Innymi słowy: lokalne dziwactwa nigdy nie były i nie mogą być uznane w Kościele za pewne pod względem doktrynalnym i prawnym, tym samym za obowiązujące. 


Podsumowując:

1° Umieszczanie stuły na krzyżu jest najwyżej zwyczajem wprowadzonym w niektórych regionach Polski. Nie wiadomo, kiedy i przez kogo wprowadzonym. Sprzeczne są opisy tego zwyczaju: jedne mówią o przepasaniu krzyża czyli skrzyżowaniu na wzór szaty prezbitera, inne mówią o stule zawieszonej jak u biskupów (bez skrzyżowania ramion stuły).

2° Po raz pierwszy w księdze liturgicznej pojawił się ten zwyczaj w rytuale o dziwnym pochodzeniu i dziwnych znamionach z 1927 r. Z powodu jego dziwności wskazanej powyżej można mieć wątpliwości, czy w tej postaci został zatwierdzony przez Stolicę Apostolską, co jest konieczne dla wartości jako oficjalnej księgi liturgicznej Kościoła. 

3° Zwyczaj umieszczenia stuły na krzyżu nie ma żadnego odpowiednika ani w zwyczajach, ani w przepisach liturgicznych Kościoła powszechnego. Tym samym nie ma żadnych podstaw do umieszczania stuły jako elementu stroju liturgicznego na przedmiocie kultu liturgicznego jakim jest krzyż.

4° Przeciw temu zwyczajowi przemawiają także racje teologiczne, mianowicie
- sprzeczność z modlitwami poświęcenia szat liturgicznych określającymi ich użycie, oraz
- sprzeczność z właściwym użyciem stuły jako szaty wierzchniej, czyli na sutannie i albie względnie komży.